<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trędowata |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Dziennika Poznańskiego |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Wrzesień pierwszego dnia ozłocił świat cudną pogodą. Słońce zalewało pola, błękit nieba miał tony czyste, ale już trochę bledsze w kolorycie.
Rżyska żółciały, napiętrzone stertami. Leciuchny pierwszy odcień jesieni bujał w powietrzu. Umilkły przepiórki, zbożowe terkotki, w trawach i ugorach ćwierkały koniki polne.
Gniada czwórka ze Słodkowic rwała pomiędzy polami, ciągnąc za sobą strojne lando i strojne postacie siedzących w nim kobiet. Pani Elzonowska, Stefcia i Lucia jechały do kościoła.
W kościele zebrało się dużo okolicznej inteligencji, wiele osób z tych niższych sfer, z któremi Słodkowce nie zawierały bliższych stosunków. Wszyscy po zamianie ukłonów z panią Idaiją i Lucią spoglądali na nie z tem mimowolnem uszanowaniem, jakie nakazuje sobie starożytność rodu i wysokie stanowisko społeczne. Na innych wywierał wrażenie nawet wspaniały zaprzęg i mitry książęce na okularach koni i że panie te są mieszkankami pałacu.
Panny i młodzież patrzyły głównie na Stefcię, robiąc przytem rozmaite uwagi. Mężczyźni przypatrywali się jej urodzie i wszyscy musieli przyznać, że jest ładna, bardzo wytworna i zupełnie pałacowa. Panie zaczęły ją cicho krytykować; jeden z panów szepnął: „sznytowa dziewczyna“ i przymiotnik ten zyskał uznanie w kółku męskiem. Wiedzieli o Stefci, że jest córką zamożnego obywatela z Królestwa. Objaśniał ich Wiluś Szeliga, który w czasie wakacji włóczył się po okolicy. Ze słów jego odgadli, że student kochał się w pannie Rudeckiej, śledzono ją z tem większem zaciekawieniem. Przed samem rozpoczęciem sumy zrobił się ruch przed zakrystją i wszedł Waldemar.
Wrażenie wzrosło. Oderwane od Stefci spojrzenia spoczęły na ordynacie. Był on rzadkim gościem w tym kościele. Pani Idalja, na jego widok podniosła brwi, zdziwiona, Stefcia oblała się gwałtownym rumieńcem. Nieprzewidziane ujrzenie jego wstrząsnęło nią silnie. Od owego ranka, kiedy był dla niej tak chłodnym, nie widziała go wcale. Upłynął miesiąc, on nie przyjeżdżał. Teraz nagle zjawił się w kościele, w którym prawie nie bywał. Może przeczuł, że i one są tutaj?
Waldemar podszedł do stalli, powitał panie i zajął miejsce obok Stefci, siedzącej z brzegu.
Pani Idalja pochyliła głowę w tył i spytała szeptem:
— Waldy, czy jedziesz z Głębowicz?
— Nie, byłem w Słodkowcach — brzmiała odpowiedź.
— Tiens! — więc wiedziałeś, że tu jesteśmy?
— Wiedziałem.
— Dobrze zrobiłeś, Waldy! — wtrąciła szeptem Lucia.
Waldemar wyprostował się i teraz dopiero zauważył pełne ławki naprzeciw. Na gęste ukłony odpowiedział długiem skinieniem głowy. Do Stefci nie mówił nic; parę razy spojrzał bokiem na jej ładny profil, schylony nad książką i żywe kolory na twarzy. Wiedział, że on je wywołał, spostrzegł wrażenie, jakie zrobił na niej wejściem do kościoła. Był zadowolony i podniecony, czuł dziwną ulgę, że ją ma przy sobie. Z rozkoszą śledził każde jej poruszenie i oddech; nie patrząc, wiedział, jak ubrana.
I wszystko mu się podobało, wszystko miało dla niego urok. Po dłuższem niewidzeniu znalazł ją jeszcze ładniejszą i bardziej upragnioną. Zaczynał ją po swojemu analizować, ale prędko spostrzegł, że wobec niej na nic się to nie zdało, i uległ wrażeniu.
A Stefcia dopiero teraz odczuła, że, pomimo starań, nie zdołała o nim zapomnieć, że ta nieokreślona tęsknota, jakiej nie mogła zrozumieć, była za nim.
Świadomość tego sprawiała jej ból i nieznaną rozkosz.
Słowa modlitwy mieszała z myślami, nic nie odczuwając silniej nad to, że on siedzi obok, że po miesiącu rozłączenia znowu są razem i tak blisko. Ostrożnie spojrzała na jego rękę; opartą o pulpit ławki. Widziała końce rękawów palta i brzeżek mankietów. Kiedy dawał pieniądze na tacę, błysnął na jego palcu ogromny brylant. Stefcia musiała więc użyć całego wysiłku pamięci, ażeby przypomnieć sobie, że ten brylant widziała zawsze u niego. Narazie była pewną, że jest to pierścień zaręczynowy. Słyszała o odmowie hrabianki Barskiej Lignickiemu, potem Waldemar wyjechał z Głębowicz. W Słodkowcach komentowano ten wyjazd. łącząc go bezpośrednio z hrabianką. Pani Idalja twierdziła, że teraz nastąpią zaręczyny. Pan Maciej wątpił, ale stanowczo nie przeczył. Tylko panna Rita śmiała się z urojeń Słodkowickich, a Trestka dowodził głośno, że hrabiance Barskiej „ordynackie niebezpieczeństwo“ nie grozi ani trochę. Ta para miała pewniki niezbite.
W tem Lucia pociągnęła Stefcię za rękę.
— Czego oni tak na nas patrzą? Czy my dzicy?
Zapytana podniosła oczy na ławki. Wszyscy spoglądali na Waldemara, przenosząc wzrok z niego na nią.
Ogarnął ją niesmak.
— Jacy niedelikatni! — pomyślała.
Lucia z kolei zaczepiła Waldemara:
— Waldy nie pozwalasz się modlić.
— Komu?... tobie?...
— Tym państwu naprzeciw.
Waldemar nic nie odpowiedział.
I on zauważył uporczywy wzrok przeciwległych ławek, ale już do tego przywykł; natomiast myślał, patrząc na modlącą się Stefcię:
— Czy ona się modli naprawdę?...
Był pewnym, że ona jest pod wrażeniem jego obecności; to go upajało, nie chciał się rozczarowywać. Jednocześnie wzruszał go widok jej pobożnego skupienia.
Stefcia po pierwszem wstrząśnieniu, ochłonąwszy, zatopiła się w modlitwie. Nigdy może nie miała tak szczerego natchnienia. W duszy jej śpiewał jakiś sonet radosny. Zrywały się w niej nieznane uczucia, ogarniał ją spokój, słodycz zalewała serce. Dziękując Bogu za tę chwilę, pragnęła przedłużyć ją do nieskończoności On siedział przy niej, dotykał jej ramieniem, czuła wzrok jego na sobie i była szczęśliwą. Jej spokój wewnętrzny odmalował się na twarzy niebywałym wyrazem. Waldemar patrzył na nią z czułością nieznaną sobie dotąd. Odgadywał, że jest szczęśliwą, że jej modlitwa płynie ze szczęścia i wierzył, że modli się szczerze. Był poruszony, uwidoczniało się to we wzroku, jakim ją ogarniał.
— Taka kobieta, gdy się modli, jest aniołem — powtarzał w myśli.
Wobec niej pessymizm jego ginął, cynik i filozof przeistaczał się, skrywał za ścianę bardziej idealną. Ta dziewczyna wchodziła mu do duszy wolno, ale stale, wsiąkała w jego istotę, pobudziła pragnienia.
Oboje siedzieli w milczeniu, ale tak on, jak i ona, odczuwali się wzajemnie.
Gdy ksiądz odszedł od ołtarza, pani Idalja powstała pierwsza. Na cmentarzu spotkali całe towarzystwo.
Pani Idalja, w świetnem usposobieniu, witała się uprzejmie, łaskawa i promieniejąca. Waldemar witał panie. Otoczyli go starsi i młodzi mężczyźni. Każdy chciał zamienić choć parę słów z ordynatem, jeden przed drugim pragnął okazać, że jest na lepszej stopie z tym świetnym przedstawicielem magnaterii.
Pani Elzonowska raczyła zapytać kilka pań, dlaczego tak rzadko odwiedzają Słodkowce. Nie robiła tego w formie zaprosin, ale przez grzeczność.
Stefcia spojrzała na nią zdziwiona; nie często zdarzały się dumnej pani podobny humor. Kilka panien, zawiedzionych obojętnością Waldemara, podeszło do Stefci i Luci. Posypały się liczne pytania i lakoniczne odpowiedzi Lucia milczała jakby zalękniona. Na dany znak przez Waldemara podjechało lando ze Słodkowic i amerykan głębowicki, zaprzężony w cztery muzy.
Waldemar usiadł z paniami na przedniem siedzeniu obok Luci. Jeszcze trochę ukłonów — i pojechali. Za nimi potoczył się ponsowy amerykan.
Skoro tylko lando ruszyło, Lucia, korzystając z rozmowy matki z Waldemarem, rzekła do Stefci po francusku:
— Ach nareszcie! Ja się ich instynktownie boję!...
— Teraz ja powtórzę twe zapytanie, czy oni dzicy? — odrzekła Stefcia z bladym uśmiechem.
— Ach! nie dzicy, ale jacyś inni, nie nasza sfera...
— Zawcześnie ci, Luciu, decydować o tem — rzekł ostro Waldemar.
Lucia zmieszała się, spojrzała z przestrachem na matkę, zwiesiła głowę i szepnęła:
— Przepraszam.
Pani Idalja spytała niecierpliwie:
— Czy długo bawiłeś, Waldy, w Orzelsku, u Barskich?
— Nie byłem tam wcale.
Pani Idalja zrobiła wielkie oczy. Ogromne zdziwienie odmalowała się na jej twarzy.
— Voyons! nie byłeś u Barskich? Gdzie byłeś tak długo?
— Skąd takie przypuszczenie? Ja w Orzelsku?... Jestem w komitecie organizacyjnym wystawy i w tej sprawie jeździłem do W.. przytem musiałem się zająć umieszczeniem koni, które prowadzę.
— Więc chyba nie wiesz, co zaszło u Barskich?
Waldemar uśmiechnął się ubawiony.
— Owszem wiem od początku do końca.
— Do jakiego końca?
— Ciocia mówi o odmowie hrabianki Lignickiemu? A więc znam tę sprawę od początku starań księcia do kosza, jaki mu ofiarowano.
— I cóż na to mówisz?
— Nic. Życzę hrabiance Melanii nowego zwycięstwa i narzeczonego.
— Którym będzie?
— O! tak dalece nie przewiduję. Do startu staną legjony, ale kto otrzyma palmę... pewno i hrabianka jeszcze nie wie, cóż mówić o mnie — drwił z komiczną miną.
Pani Idalja wybuchnęła:
— Wiesz równie dobrze, jak ona i my wszyscy, kto najprędzej otrzyma ową palmę.
— Niestety! nie jestem domyślny.
— Ach, Waldy! irytujesz mnie. Voilá qae tu es ridicule! Otrzymanie jej od ciebie zależy.
— Ale ja nie będę się o nią starał — odrzekł dobitnie, już podrażniony.
— Dlaczego?
— Pozwoli ciocia, ale to już wyłącznie moja rzecz.
Kwestja rozstrzygnęła się. Pani Idalja spochmurniała, jak noc.
W tem zawołała Lucia:
— Bardzo się z tego cieszę. Nie cierpię tej Melanji Barskiej.
— Lucia, soyez tranquille — zgromiła matka.
Biednej Luci nic się dziś nie udawało.
Waldemar zaczął inną rozmowę. Mówił o przyszłej wystawie, urządzenie jej porównywał do wystaw zagranicznych, wygłaszając zdania bardzo trafne i oryginalne. Stefci nie narzucał się, ale zręcznie wciągał ją w rozmowę, tak, że właściwie oboje tylko mówili. Lucia siedziała nadąsana, pani Idalja ponura. Tak dojechali do Słodkowic.
Do pana Macieja, siedzącego w swym gabinecie, wpadła pani Idalja i ze wzburzeniem zapytała:
— Czy papo rozmawiał z Waldemarem. Czy papo wie o wszystkiem?
Starzec spojrzał na nią zdziwiony.
— Widziałem go zaledwie chwilę, bo, dowiedziawszy się, iż jesteście w kościele, pojechał za wami, nawet koni nie zmienił.
— Więc papo nic nie wie?...
— Co się stało? Na Boga, mów!...
— Och! niechże się papo nie przejmuje. Jest źle, ale nic nie grozi temu... temu benjaminkowi. Niech sobie papo wyobrazi, że on nie był w Orzelsku i z całą bezczelnością dowodzi mi, że nie myśli zupełnie o hrabiance. N’est-il pas fou?
Pan Maciej uśmiechnął się.
— Moja Idalko, nie pojmuję twego wzburzenia. Dawno wiedziałem, że Barska nie dla niego. Nawet mówiłem ci o tem.
— Ależ dlaczego? gdzie znajdzie odpowiedniejszą partję, nazwisko, posag?
— Przepraszam cię! Waldemar może pozwolić sobie na wybór żony dowolny, bez oglądania się na posag i partję — a co do nazwiska, to tych mamy więcej w kraju, nawet lepszych!...
— A cóż on może mieć przeciw samej Melanji? Panna piękna, kształcona zagranicą, une filie trés gentille!...
— Widocznie on ma inne zapatrywania. Zresztą może jej wszystkie zalety uznawać, ale... nie jest ona w jego stylu.
— Niechże papa na niego wpłynie.
Pan Maciej rzucił się na fotelu.
— O nie! tego nie żądaj, tego się nie spodziewaj! oboje z twoją matką byliśmy nieszczęśliwi dzięki podobnym wpływom. Nie, ja będę je odnawiał.
— Przesada! La majesté de la bagatelle! — sarknęła pani Idalja. — Do czego to podobne! Melanja odrzuca najlepszą partję dla niego, a on grymasi. Będzie żałował po niewczasie, jak mu odbiją, co możliwe, bo to dumna dziewczyna!
Baronowa wyszła z gabinetu.
Pan Maciej patrząc na nią, szepnął:
— Przesada, że ja i, Gabrjela byliśmy nieszczęśliwi; przesada, że zbrodnią jest zabić lub nakazać miłość; przesada, że drogę do szczęścia trzeba samemu torować, chcąc mieć lekką starość. Wszystko przesada ! Gdzież smutna prawda?...
Starzec opuścił głowę na piersi.