<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trędowata |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Dziennika Poznańskiego |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Nad wielkiem jeziorem w Słodkowcach zaczynała się rozciągać niewyraźna przędza świtu. Woda leżała we śnie, milcząca, przybita ciszą w naturze. Gęsta mgła łączyła mleczną powierzchnię jeziora z takim samym kolorytem nieba. Nigdzie głosu, żaden oddech nie znamionował życia. Słaba pomroka ranna wchłaniała w siebie coraz więcej jasnych pasem. Poczynający się dzień w zaraniu zapowiadał pogodę. Niewidoczną była jeszcze ale wyczutą. O słońcu, że się ma ukazać, szemrało coś w białej mgle. Niewidoczni poprzednicy różanej jutrzenki wirowali wśród szarych pasem; gdzie przeszły z radosną nowiną, tam robiło się jaśniej. Gdy w locie dotknęły wody, fala leciuchno błysnęła zmatowionem srebrem. Złoto, drogie kamienie miały przyjść potem, tymczasem spokojne błyski srebra zapowiadały przyszłe bogactwo fali. Moment dokonywanego aktu w naturze, mistyczna chwila budzenia się poranku roztaczała poważną ciszę.
Ożywić naturę mogły tylko głosy, zlane z nią, spojone nierozdzielnie: rozgwary ptasie i brzęczące korowody owadów. Ale rojne te gminy trwały jeszcze w uśpieniu. Zaledwie gdzieniegdzie wśród gałęzi zatrzepotały skrzydła budzącego się ptaszka, gdzieniegdzie lekkie bzyknięcie świadczyło, że powstający brzask wpełznął w zaciszne skrytki kory na drzewach, w zwinięte listki i w małe norki na piasku lub w trawie. Czasem wśród drzew zakwilił cichy głos, jakby obudzony ptak poziewał, strzepując resztę snu z powiek. Ale zwolna tych kwileń i bzykań było coraz więcej. Świat się ocknął, w nieruchomem powietrzu zadrgało coś, zakręciło się; wionęło. To wstająca jutrzenka wysłała lekkie podmuchy różanych piersi na rozpędzenie mglistych pasem, szarych włókien, snujących się nad wodą, powtulanych w kępy drzew. Żwawe, rzeźkie oddechy spełniały swe zadanie. Jak dzwonek sygnaturki kościelnej porusza pobożnych, nagląc do modlitwy, tak tu i tam kręcące się prądy rozsuwały czystą jasność dnia, budziły rozmarzone snem ptaki, motyle, nieprzejrzaną mgłę muszek i komarów. Szare wysłańcy świtu, uciekając przed wysłańcami dnia, przypadały do ziemi, wsiąkały w trawę i drzewa, zamieniając się w gęstą wilgoć, jakby w łzy żalu za tak krótkiem panowaniem. Lekkie podmuchy rozpanoszyły się wszechwładnie. W przejrzystem powietrzu nad wodą igrały swobodnie raźne, wesołe. Jednolitość nieba i wody znikła, przedzielał ją teraz duży szmat żółtego ugoru za jeziorem i widna z daleka czarna aksamitka lasu.
Woda marszczyła się w drobniutką łuskę srebrną, coraz bardziej szlifowaną, coraz jaśniejszą, aż nagle sypnęły na nią cudne, różowe perły urjańskie i potop mieniących się opali. Niebo powitało jutrzenkę rumianą, złocistą, młodą i wyspaną, świeżą i uśmiechniętą. Świat stanął, jak w złotej koronie. Delikatny róż rozbłysł na drgających listkach drzew, przesunął się na posępnych czubach świerków, zalśnił atłasem na żółtym ugorze, czarną wstęgę lasu owinął różowo-błękitną niepochwytną iluzją. Śliczna jutrzenka szła w górę nieba, rozsypując dokoła snopy promieni z boskich oczu. Świeciła, mieniła się, kąpała w wodzie, krasząc ją swym rumieńcem.
Świat zdumiał się! Chwilę stał oniemiały z zachwytu, poczem zerwał się dokoła głośny szum pochwalny.
Drzewa poruszyły czubami, zakołysały się liście, sypiąc roje różnobarwnych motyli. Zaintonowało kilka donośnych głosów ptasich i wnet zagrzmiała cała lutnia hucznie, wesoło, triumfująco!
Wrzask ptaków, brzęk muszek i komarów, plusk wystrojonej fali — wszystko krzyczało, podając sobie wzajemnie wieść radosną:
— Różowa pani na niebie... prowadzi słońce... Dzień, dzień! pogoda, radość!
I hymny, przepojone szczęściem, leciały ku niebu wysoko, a musiano je tam słyszeć, bo jasny strop nieba stawał się coraz błękitniejszym. Niebo uśmiechało się do ziemi, a ziemia, śpiewając, słała również swe uśmiechy.
Nagle po opałowej fali popłynęła rzeka roztopionego złota, złotem zaświeciły drzewa, złoto sypało się w powietrzu.
Wzeszło słońce! — piękne, majestatyczne, szczerozłote! Wrzawa powstała jeszcze większa, lutnia ptasia rozigrała się. Szczebioty, śmiechy, świsty, fruwania, napełniły przestwory powietrzne, bijąc w złoty pył, którym przesiąkły, jak w kastaniety. Wołania rwały się w górę.
— „Słońce, słońce, król nasz! Dzwońmy mu, śpiewajmy, niech świeci niech grzeje, niech złoci. Król! król!“
A wspaniała, oślepiająca blaskiem tarcza królewskiego majestatu wznosiła się w górę poważnie, wolno, rozrzucając na ziemię miljardy iskier i błogosławiąc.
Urbi et orbi.
Stefcia spuściła głowę na piersi. Uśmiech radosny znikł z jej twarzy. Jakby na przekorę roześmianej naturze, dziewczyna posmutniała.
Siedziała na kamiennej ławeczce nad brzegiem jeziora, wtulona w zwoje brzóz. W nocy spać nie mogła i jeszcze przed świtem, w zupełnej pomroce, wyszła cicho z pałacu i przybiegła tu, na brzeg jeziora. Myślała o słońcu, czy wzejdzie.
Jej wieczór imieninowy zostawił coś niezatartego w jej duszy i myślach. Odczuwała, że jasność ta wschodzi w nią z innej, równie rozbudzonej światłości. Wiedziała, że jest świt, lecz jakiego dnia? Czy wzejdzie słońce, czy chmurny połysk stali? Ogarnęło ją zamyślenie i trwoga. Powoli mroki znikły i jej twarz jaśniała, w oczach coraz więcej błyszczało iskier, w duszy nadziei. Nieruchoma, zapatrzona i zasłuchana w głosy natury od samego ich poczęcia, wchłaniała w siebie tyle barw, tyle złota, ile ich brała fala i kryształ powietrza. Aż rozjaśniła się promiennie, uroczyście.
Słońce wzeszło.
Razem z lutnią ptasią i ona wznosiła pieśni, choć milczące ale równie piękne. Natura powtarzała to, co się działo w jej duszy.
— Słońce, słońce! Czy dla mnie?
Znak zapytania zawisnął chmurą na świetlnym obrazie. Słońce wzeszło, brzmiały hymny radosne...
Ale czy dla niej?... czy dla niej?...