<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Trędowata
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Dziennika Poznańskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.

Na wielkim placu popisowym, w środku wystawy, zebrały się tłumy publiki. Miał być wyścig hipiczny. Dokoła barjery, otaczającej hipodrom, falował gęsty wianek strojów męskich i kobiecych. Poza tym ruchomym i barwnym pasem wznosiły się trybuny, udekorowane w festony i chorągiewki. Bliżej wysunięte loże błyszczały świetnemi obiorami pań, szumiące z lekka gwarem rozmów, przeważnie prowadzonych w językach cudzoziemskich. Zebrała się tu sama arystokracja — wyborowe towarzystwo, strojne, rozbawione, z pewną odrębną cechą, znamionującą wysokie sfery.
Z pod koronkowych obszyć wysuwały się białe ręce w eleganckich rękawiczkach lub obnażone i pokryte klejnotami. W uszach świeciły brylanty, na piersiach połyskiwały złote łańcuchy. Pyszne kapelusze wznosiły się dumnie na pyszynych uczesaniach. Oczy błyszczały, uśmiechały się usta. Pełno było cichych rozmów i błyskotliwych dowcipów. Strojne, pachnące i rozbawione loże w ogólnym zarysie miały wygląd piękny i spokojniejszy; zagłuszał je huk na innych trybunach i ruchoma fala publiki pieszej. Wyścig się rozpoczął.
Od stajen zbliżały się do startu eleganckie sylwetki jeźdźców na rasowych koniach. Skupiał ich przed sobą książę Giersztorf, ubrany w cylinder i długie palto z polami. Trzymał on kartę z wyliczeniem nazwisk jeżdżących panów, oraz ich wierzchowców i według spisu puszczał na tor. Wyjeżdżali po czterech. Konie szły z wdziękiem, brały przeszkody z mniejszem lub większem powodzeniem, ogólnie jednakże dobrze. Czasem odsunęła się deska z przeszkody, zaczepiona kopytami, ale nim drugi jeździec nadjechał, stajenni naprawili barjerkę. Orkiestra na osobnej estradzie ożywiała i tak już szeroko płynące humory.
W jednej z większych lóż znajdowało się towarzystwo ze Słodkowic, księżna Podhorecka i Rita, strojna, świetna, ale niespokojna. Na jej koniu miał jechać Wiluś. Panna Rita była, jak w gorączce. Siedziała obok Stefci i zaczęła jej się żalić:
— Czy tylko Wiluś weźmie przeszkodę?
— Chciałby napewno, zależy to od konia — odparła Stefcia.
— Dużo zależy! zwłaszcza, że Wiluś niezbyt świetny jeździec. Przytem i Buckingham ma swe narowy.
— Czemuż nie jeździ kto inny? Naprzykład pan...
— Trestka zapewne? O, dziękuję! Znarowiłby mi konia. Zresztą... nie chciałam. A Wiluś uparł się. Nauczyłam go tylko, jak ma postępować z Buckinghamem.
— Uważajcie panie, ordynat wyjeżdża! — zawołał, wychylając się z następnej loży, baron Weyher.
Stefcia zwróciła oczy na tor i całą postacią podała się naprzód. Wyglądała ślicznie w kremowej sukni i strojnym białym kapeluszu. Nie miał na sobie żadnych błyskotek, tylko wpięła do stanika parę herbacianych róż. W innych lożach siedzące panie przyglądały jej się natarczywie. Niektóre dziwił poufały stosunek jej z panną Ritą, serdeczność pana Macieja, Luci i nawet zwykle mało przystępnej pani Idalji. Ta młoda dziewczyna z nazwiskiem nie „z towarzystwa“, a wesoła, rozmowna, dowcipkująca śmiało z Trestką, który miał sławę zagorzałego sferowca, zaciekawiała, nawet gniewała. Była dobrze ubraną, ładną i nie raziła niczem, prócz nazwiskiem, lecz to wystarczyło, by spoglądać na nią z ukosa. Ale Stefcia nie dręczyła się tem. Miała poparcie w licznem gronie z okolicy Słodkowic, a że wiele z tych osób uważano powszechnie za najpierwsze w wysokich sferach, więc czuła się swobodną, pomimo nieprzychylnych spojrzeń innych. Teraz, kiedy wychylona z loży spoglądała na tor, nikt na nią nie patrzył. Każdy był zajęty tem samem.
Od startu ruszyło czterech jeźdźców: — Waldemar, Trestka, młody Żnin i Brochwicz. Wszyscy na koniach ordynata, on sam na Apollu. W obcisłem ubraniu i żółtych sztylpach, w białych rękawiczkach, miał w swej postawie dużo klasycznej dzielności przy pewnem zaniedbaniu. Siedział jak przymurowany na koniu, z zimną krwią i wielką pewnością siebie. Spokojnie normował rozgorączkowanego wierzchowca. Był wspaniały. Trestka siedział i jechał pretensjonalnie, klnąc i wciąż majstrując koło binokli. Żnin miał minę znudzoną. Brochwicz najwięcej zbliżał się podobieństwem do Waldemara, tylko tamten go przewyższał, Bieg się rozpoczął. Chociaż wszyscy czterej równocześnie ruszyli, Apollo natychmiast wysunął się naprzód. Brał przeszkody z fantazją, bez trudu, jak piłka podrzucona w górę przez rakietę. Przejeżdżając w cwale naprzeciw lóż, Waldemar zręcznym ruchem uniósł w górę kapelusz. Odpowiedziało mu gorączkowe powiewanie chusteczkami zachwyconych pań. Stefcia ani drgnęła, tylko na twarzy jej wykwitły silne kolory i oczy pociemniały od wewnętrznego wrażenia.
Podobał się ten świetny jeździec. Cała jej dusza rwała się do niego, tysiące słów wyrywało się na tor, ale usta milczały. Siedząc bez poruszenia, mówiła: „Nie można“. Tym jeźdźcem był Waldemar Michorowski, ordynat głębowicki, pan z panów, magnat jeden z najpierwszych w kraju, noszący starożytne nazwisko, opromienione mitrą książęcą w herbie, w aureoli nieprzejrzanych szeregów hetmanów, senatorów, kanclerzy i wojewodów. A ona Rudecka — ze starej i dobrej szlacheckiej rodziny, z rodziny bez skazy, ale tylko Rudecka. Budził się w niej bunt, zadawała sobie pytanie, dlaczego i ona nie może okazywać mu swych uwielbień, jak panie z arystokracji. Na trybunach, zajmowanych przez inteligencję, nie arystokrację, panował również zapał, wzbudzony ukazaniem się ordynata, a nawet i w tłumie, okalającym hipodrom. Ale Stefcia czuła, że będąc tam, szczerzej mogłaby objawiać swe zachwyty. Tu — nie wolno jej...
Konie obiegły tor dwa razy. Wszystkie przeszkody wzięto dobrze, przed ostatnim biegiem Waldemar dał rozkaz podwyższenia barjerek. Przebiegając koło startu, porozumiał się z towarzyszami. Żnin i Brochwicz przyjęli zmianę, tylko Trestka zląkł się.
— Czy pan jest pewny Salamandry? — zapytał ordynat.
— Jej — tak! ale skoro pan siebie nie pewny...
Konie się rozniosły. Trestka wstydził się pozostać, lecz nie ufał sobie.
Podwyższone barjery zrobiły wrażenie w lożach. Pan Maciej obawiał się wyraźnie. Stefcia drżała, panna Rita była wprost zachwycona.
Ruszyli. Waldemar jechał na czele.
Pierwszy skok... Dobrze! Apollo przez mgnienie oka zawisł w powietrzu, spadł lekko na ziemię i pomknął raźno.
Druga przeszkoda... Dobrze!
Trzecia, czwarta... Doskonale!
Apollo szarżował dzielnie, pierwszy dopadł do startu.
Książę Giersztorf winszował, z lóż brzmiały brawa. Wszystkie konie ordynata popisały się dobrze, ale najlepszym jeźdźcem był sam ordynat: potrafił kierować wierzchowcem swobodnie i zręcznie. Apollo fruwał nad barjerami lekko, bez wysiłku. Żnin i Brochwicz przesadzali sztywniej. Trestka na Salamandrze, ślicznej gniadej wierzchowce ze Słodkowic, jadący na końcu, zaczepiał o każdą barjerę, gdyż ściągał nadmiernie cugle, widocznie bojąc się. Rasowa klacz cierpiała nad swem upokorzeniem, szła wdzięcznie, płynnie i czuła się na siłach zawiśnięcia w powietrzu. Ale obawa jeźdźca udzielała się i jej. Ściągnięta w pysku, traciła pewność siebie, gorączkowała się, za każdem uderzeniem kopyt w deski barjerek drżała nerwowo, zdwajając pęt Przed nową przeszkodą wznosiła głowę do góry, jakby z dumą i zapowiedzią, że teraz już weźmie, że się wyzbyła lęku, że okaże swe zdolności. Ale Trestka, przestraszony widoczną determinacją klaczy, ściągał gwałtownie cugle, zaciskał kolana i kopyta uderzały w deski. Tak dopadł do startu.
— Szlachetne zwierzę, ale słaby jeździec! — odezwał się dość głośno książę Giersztorf.
Waldemar zły, podsunął się do Trestki i rzekł z wymówką:
— Panie, trzeba mię było uprzedzić, że pan się obawia. Ostatniego biegu mógł pan nie próbować.
— Ale ba! wszyscyście lecieli na złamanie karku, ja sam cofnąć się miałem? Ta pańska szkapa warta kuli w łeb. Myślałem, że mnie djabli wezmą. Ja te uderzenia dotąd czuję w głowie.
Wtrącił się książę „starter“:
— Klacz dobra, tylko pan nie nadaje się do arabów, panie hrabio. Nie trzeba się było afiszować. Mógł pan zresztą jechać na folblucie, może angielska krew prędzej pasowałaby do pańskiej gorączki. A tak wyszło fiasko!
Trestka zrzucił binokle.
— Nie mam weny, c’est sur! To mnie pociesza, że pewno nikt na mnie uwagi nie zwrócił. Byli lepsi!
— A panna Szeliżanka — zapytał Brochwicz.
— Ech! może nawet nie widziała, że jeżdżę.
Na drodze do stajen konie musiały iść wolne, gdyż tłumy publiki cisnęły się. by lepiej widzieć wracających jeźdźców. Jakaś młoda osoba, nieźle ubrana i przystojna, patrzała chciwie na ordynata; i w chwili, kiedy koń jego przechodził obok, zawołała dość głośno:
— Jaki dzielny i jaki piękny!
Waldemar, chociaż zamyślony, usłyszał i spojrzał na nią z roztargnieniem; widząc zachwycony wzrok, utkwiony w siebie, uśmiechnął się, zrobił mimowolny ruch ręką do kapelusza, co nieznajomą panią zachwyciło jeszcze więcej. A on spoważniał. Przyszło mu na myśl: czy też Stefcia widziała go dobrze i czy jej się podobał. Poczem szepnął do siebie w duchu:
— Zaczyna interesować mnie własne powodzenie? Nadzwyczajny objaw!
I lekko wzruszył ramionami.
Rozpoczął się nowy bieg. Teraz pomiędzy innymi jechał Wiluś na Buckinghamie. Zniżono barjery do dawnej wysokości. Panna Rita, stojąc w loży, niespokojna, drżąca, cisnęła przez zęby:
— Buckingham wziąłby wyższą przeszkodę, ale nie z Wilusiem. Byłoby tak, jak z Trestką.
Cały czas stała wychylona, przed każdym skokiem koni krzywiła twarz, jakby doznając fizycznego bólu. Ale bieg udał się. Wiluś przesadził i jechał śmiało, z dobrą miną, rzucając ukośne spojrzenia na lożę, w której siedziała Stefcia. Walczył pod jej sztandarem.
Gdy bieg się skończył, Rita odetchnęła.
— A co! Wiluś a de la chance! Trochę mi żal wyższych przeszkód, ale taką wysokość mogły brać jedynie konie ordynata, znakomicie trenowane. Weźmie złoty medal, bez kwestji.
— A pani? — spytała Stefcia.
Wtem obok ich loży jakiś młody głos kobiecy przemówił po francusku. Jednocześnie rozległ się wesoły, kokieteryjny śmiech.
Stefcia spojrzała w tę stronę.
Młoda panna, wysoka, śniada, bardzo piękna brunetka, ubrana strojnie, szła obok lóż w towarzystwie starszego pana i dwóch młodszych. W jednym z nich Stefcia poznała księcia Zanieckiego. Panna Rita wychyliła się także i z pospiechem odrzuciła w tył swą pyszną figurę, zagryzając wargi.
— To Barska z ojcem — szepnęła do Stefci.
Obie cofnęły się w głąb loży. Hrabianka wstępowała na schody.
Pani Idalja witała pierwsza z wielkiem wylaniem czułości, księżna Podhorecka uprzejmie, lecz poważnie, Lucia chłodno. Kilku panów z następnych lóż podniosło się, idąc z powitaniem i szablonowym uśmieszkiem na ustach. Hrabianka triumfowała. Panna Rita nachyliła się do Stefci i, udając, że nic nie widzi i nie słyszy, mówiła:
— Widzi pani ten tłum?... o! widzi pani?... Niech się pani nieogląda... A co, dobrze idą konie?... Proszę słuchać, jak się rozczula Idalka.... jak dla własnego syna... Piękne konie!... Niech się nią nacieszy, ale nic z tego! Ach, ta wystawa!...
Stefcia słuchała ubawiona i, wpadając w ten sam ton, odpowiadała również bez sensu. Obie panny miały wygląd bardzo zainteresowany... wystawą.
Ale hrabianka, witając się, podeszła już zbyt blizko. Udawać dłużej było niepodobieństwem, zwłaszcza, że hrabia Barski zawołał głośno:
— Ah! mademoiseile Marguerite! Bonjour! zachwycałem się Buckinghamem. Pyszny koń!
Panna Rita doskonale udała zdziwienie.
— Gdzież hrabia był? Nie widziałam go w lożach!
— Byliśmy w łoży przy trybunie sędziów. Jest i Melanja. Otóż i ona.
Podczas powitania dwóch pań hrabia patrzał z ukosa na Stefcię, nie wiedząc kto to, i jak wypada się wobec niej zachować. Ale wybawiła go z kłopotu panna Rita:
— Hrabia Barski... panna Rudecka.
Forma prezentacji sprawiła, że hrabia przywitał Stefcię, jak osobę „z towarzystwa“ — nawet podobała mu się, ale w głowę zachodził, skąd ona jest. Zmarszczył brwi i przebiegał myślą Niesieckiego, szukając nazwiska Rudeckich. Hrabiankę i Stefcię panna Rita poznajomiła również w sposób nie wzbudzający podejrzenia. Hrabianka była wesoła, lecz jakby zaskoczona. Nie szperając w Niesieckim, jak ojciec,na równi z nim myślała, kto to być może. Ją przedewszystkiem uroda Stefci dotknęła niemile.
Rozmowa zaczęła się lekka, uprzejma, z obopólnem zaciekawieniem, lecz małą dozą sympatji. Zbliżenie się panów od startu zmieniło to, hrabianka skierowała ku nim całą swą postać, humor, dowcip. Ordynat miał powodzenie. Winszowano mu gorliwie, co go jednak nie wzruszało. Z konieczności znalazł się w orszaku hrabianki, wciąż przez nią zaczepiany. Trestka usiadł obok Stefci i Rity.
— Wszyscy chwalą ordynata, mogłyby choć panie mnie pochwalić — rzekł niby żartem, ale kwaśno.
Panna Rita wzruszyła ramionami. Stefcia zaczęła mu dowodzić, że gdyby nie nieszczęsna trema, wszystko byłoby inaczej.
— Ale wyglądał pan nieźle — zakończyła z komiczną powagą.
— Nieźle! dziękuję za łaskę, nie wysadziła się pani na komplement.
— Bo też nie miałam go na myśli.
— Ale za to pani robiła wenę. Buckingham mógłby o tem coś powiedzieć, a nawet i Apollo.
— A pańska Salamandra? — podchwyciła żywo Stefcia.
— Salamandra nie darmo nosi swą nazwę: żaden płomień jej nie wzruszy.
— Tylko dobry jeździec.
— Sapristi! pani zaczyna być gorzką. Zawsze jednak jest pani szczerą, a to wolę od fałszywych pochwał, jakiemi witała mnie hrabianką Paula, mrugając na tego osła Weyhera. Do djabła! przecież nie potrzebuję jej protekcji.
— Staje się pan niemożliwym, panie hrabio.
— Pardon! otworzyłem swój codzienny słownik, zapominając o obecności pań. Pardon!
Hrabia Barski śledził rozmawiających i, upatrzywszy chwilę, spytał Zanieckiego; poruszeniem brwi, wskazując na Stefcię:
— Qui est ca?... — Nauczycielka i dame de compagnie małej Elzonowskiej, mademoiselle Stéphanie Rudecka.
Hrabia nasrożył się. Wielkie, okrągłe jego oczy zbielały z oburzenia.
— Nauczycielka?... A cóż znowu ta Rita? Czy to szykana?...
Zaniecki z porozumiewawczym uśmieszkiem szepnął do hrabiego:
— Jest bardzo poważana. On l’accepte trés bien, szczególnie starszy Michorowski i ordynat.
Barski rzucił na Zanieckiego bystre, niespokojne spojrzenie. Dumne usta magnata skrzywił ironiczny grymas.
— Ja uważam, że wszyscy. Que c’est ridicule! I skąd ona jest?...
— Córka jakiegoś obywatela z Królestwa.
— Ach! więc szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie? Minęły te czasy, a w rzeczywistości nigdy nie istniały.
— Mais elle n’est pas mal?
— Qui pas mal. Tylko ta Rita...
Hrabia skrzywił się, nie dopowiedziawszy myśli, że panna Rita popełniła wielki błąd w prezentacji. Bo można mieć wśród siebie wiele osób, „innych“, zwłaszcza w miejscu publicznem, ale trzeba zawsze wiedzieć, kto kim jest. Hrabia zrobił ruch ręką, jakby mówiąc:
— Nie można zresztą tego wymagać od Szeligów.
I wielką swą głowę barską triumfalnie wzniósł do góry.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.