<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trędowata |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Dziennika Poznańskiego |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Mijały ciężkie, długie miesiące.
W Głębowiczach, w Słodkowcach i w Obronnem było niezwykle głucho. Szczególnie w rezydencji ordynata żałoba wyryła swe piętno. Błękitna chorągiew na baszcie zamkowej, zwinięta sterczała smutno. Marszałek dworu kazał ją owiązać czarną wstęgą. Zamek wznosił się na górze, wielki, otoczony, jak zawsze, mnóstwem cudnych roślin i gustowną mozajką kwiatów. Lecz nad tem wszystkiem panował duch posępny.
Ordynat w żałobie przesiadywał w Głębowiczach samotnie.
Obawiano się o niego, że dostanie melancholji, gdyż skupiona powaga i surowość nie opuszczały go teraz. Krótko i stanowczo oparł się wszelkiem naleganiom o wyjazd zagranicę, nie bywał nigdzie i nikogo, prócz najbliższych, nie przyjmował u siebie. Czasem odwiedził znękanego dziadka w Słodkowcach, lub księżnę w Obronnem. I oni zaglądali do Głębowicz, ale na myśl, ile tu mogło być szczęścia, a ile pozostało smutku, uciekali rozżaleni.
Może najczęściej widywał u siebie ordynat hrabiostwo Trestków. Ona umiała zastosować się do niego powagą, a Trestka stosował wszystko do żony.
Cała służba głębowicka, i strzelcy zwierzynieccy przepisaną mieli żałobę na pół roku — taką samą jak przed kilkunastu laty, po śmierci ordynatowej Elżbiety. Świetne liberje, uniformy pochowano. Zamek wyglądał, jakby nań padła nocna pomroka. W administracji wszystkich dóbr nie odbywały się żadne zabawy, nawet po terminie żałoby. Każdy chciał uszanować boleść ordynata; panowie praktykanci chodzili osowiali, patrząc na zwierzchnika ze współczuciem i niebywałą trwogą, bo stał się teraz zamknięty w sobie i zimny. Waldemar przesiadywał często w pracowni sławnego rzeźbiarza, Polaka, którego zaprosił do Głębowicz z Rzymu. Powierzył mu wykonanie pomnika dla Stefci, własnego pomysłu i rysunku. Artysta, dawny znajomy ordynata, starał się zadowolić go, zrozumiał, że praca w Głębowiczach opłaci mu się bardzo sowicie. Postanowił wyzyskać swój talent.
Waldemarowi rwała nerwy każda bytność w pracowni, lecz nie oszczędzał się.
Wchodził tam najczęściej w nocy, lub w czasie nieobecności rzeźbiarza i z natężeniem patrzał na postępujące dzieło. Wracając, odczuwał taki ogrom tęsknoty i nędzy, jakby jego mózg zmienił się w bryłę marmuru, którą miał przykryć Stefcię.
W Ruczajewie ordynat bywał często, prawie zawsze incognito. Przyjeżdżał dorożką, z ładunkiem kwiatów, prosto na cmentarz. Przebywał na grobie narzeczonej kilka godzin, ponuro zamyślony, wpity oczyma w mogiłę, i odjeżdżał na kolej z żalem na nowo pogłębionym. Jedynym śladem jego bytności pozostawały świeże kwiaty, piętrzące się wśród brzóz i rozpromieniona dużym datkiem fizjonomja cmentarnego stróża. Do państwa Rudeckich ordynat wstąpił zaledwo parę razy, i to na krótko. Zbyt bolesne wspomnienia łączyły ich. Spotykanie się podwajało ich ból. W Głębowiczach Waldemar odwiedzał kaplicę zamkową, rozpamiętywając z goryczą ostatnią bytność w niej Stefci, rozmowę z nią i jej przestrach, gdy nadmienił o zwycięstwie swych pragnień życiowych. Byłożby to u niej przeczucie, że kir zaćmi ich szczęście? Czy też zapamiętała własne prorocze słowa, wypowiedziane w korytarzu z obrazem świętej Magdaleny?
I oto spełniło się! Z walki życiowej wyszedł z połamanemi skrzydłami i w kajdanach ciężkiej żałoby — po niej. Zgniotła go siła, jakiej się nie spodziewał i zwalczyć nie mógł.
W rocznicę zgonu Stefci cała rodzina ordynata zjechała na poświęcenie pomnika do Ruczajewa.
Dotychczasową płytę białą marmurową, z wyrytym napisem, umieszczono w kościele ruczajewskim. Na grobie stanął pomnik także z białego marmuru i tak piękny, że mógł ozdabiać słynne Campo-Santo w Genui.
Wysoki, strzelisty, przedstawiał skałę na czworokątnem wzniesieniu. Z lewej strony wśród artystycznie rzeźbionych lilij, równolegle ze skałą, ale wyższą, stała smukła postać młodziutkiej dziewczyny w powiewnej szacie, opływającej ją w malowniczych fałdach. Postać miała — wzrost, bujne włosy i klasyczne rysy Stefci, tak dobrze oddane, że zdawały się być robione z natury. Podobieństwo rysów owiewał wyraz przedewszystkiem duchowy. Lewą ręką wyłaniającą się ładnie z szerokiego rękawa, miała spuszczoną, z palców opadał wianek z gałązek cierni, jakby odrzucony. Głowę odwróciła nieco w prawo, oczy były utkwione w skrzydlatego anioła. Zaczepiony stopą o skałę, sfruwał jakby wprost z niebios z rozpostartemi skrzydłami i szatą sfalowaną wirem lotu. Śliczną młodzieńczą twarz ozdabiały bujne loki, i w tym szumiącym zlocie, zgrabnie pochylony, wieńczył trzymaną w obu rękach koroną z lauru głowę wpatrzonej w niego uśmiechniętej dziewczyny. Cała postać anioła zdawała się szumieć, rozwiane pióra chrzęściały, czuło się ich powiew. Postać dziewczyny, dziwnie delikatna i wdzięczna w ruchu, posiadała w sobie tyle nieziemskiego ideału, że się czekało, kiedy oderwie stopy od marmuru i jak duch popłynie w błękity.
Pomnik robił wrażenie nadzwyczaj lekkie, jakby wycięte z opłatka.
Niżej, na odłamie skały, widniał gładki szlifowany krzyż i owalna tarcza z nałożonemi wypukło literami.
„W pierwszej wiośnie życia zgasła jak jutrzenka...
Jak biały motyl, wplątany w ciernie.
Pozostawiła po. sobie łzy.
I w sercu narzeczonego niezgłębioną chmurę.
Bo była jego szczęściem...
Wieńczcie ją anieli.“
Pomnik otaczał olbrzymi wieniec kwitnących, sztamowych róż w wazonach, stopniowo od wyższych do niskopiennych. Te wiły się już na ziemi, oplatając żelazną, artystycznie rzeźbioną kratę dosyć niską. Na czterech rogach żelazne słupki zakończały płaskie talerze cyzelowane, z okrągłemi lampami wewnątrz w kształcie kul ze rzniętego kryształu, oplecione ukośnie oksydowanym drutem. Na balustradzie wisiały metalowe wieńce zeszłoroczne już trochę zniszczone, ale przybyło kilka nowych od ordynata i jego rodziny. Dalej poza kratą grupowały się w wazonach wielkie drzewa tuji, cyprysów i cedrów, w otoczeniu swojskich brzóz, smukłych, jak przed, rokiem ustrojonych w jasno-zielone zwoje listków.
Odsłonięcie i poświęcenie pomnika odbyło się przed wieczorem i sama natura upiększyła uroczystą chwilę. Czerwone słońce, olbrzymią kulą spadając na dół, rozlało swe purpurowe farby jaskrawym oceanem. Zapaliło się niebo, zbałwanione fale czerwieni szły dalej i dalej, niosąc blachy rubinowego złota, dziergając przepyszną frędzlą ponsowo-złocistą brzegi ciemnych obłoczków. Drobne chmurki szaro-perłowe nasiąkły czerwonym proszkiem, zwisając ciężko, niby gąbki nabrane krwią. Różowe pyły sypały się obficie na ziemię. Skłon nieba nurzał się we krwi, poprzerzynany brzemiennymi obłokami. Im więcej w górę, tem silniej panoszyło się złoto, spychając rubiny do wspaniałego tronu króla, na ukraszenie jego majestatu. Słońce gorzało, jak palący się balon, na niezmiernych przestrzeniach wieczornych zórz. Rozwielmożnił się gmach zachodu i pędził naprzód świetne rakiety i rozpinał ogniste namioty na niebie coraz wyżej i wyżej, dalej i szerzej. I oddychał płomieniem, i ciskał gorący wzrok na biały pomnik Stefci, i bogato stroił delikatną, z marmuru wycieniowaną twarz jej i złotą opaskę kładł na bujne loki anioła. Na tle karmazynowych aksamitów, złocistych opon, rozpiętych na niebie, smukły, wysubtelniony w koronkę biały marmur uwypuklał się z plastyką niesłychaną a piękną, niby mistyczny jakiś kwiat śnieżny o fantazyjnym kielichu na łunie pożaru. Cyprysy poczerniały, tuje, cedry, przeświecały lekką różowością. Zachód igrał na kryształach lamp, zdobiących pomnik, rozpalając wewnątrz tysiące ogników. Brzozy stały się seledynowe, a prześwietlone królewskim rumieńcem były jak trzęsienia kity z chryzolitów umaczane w karminie, zanurzone w nim. Białe pnie drzew odcinały się, jak słupy z alabastru. Świat stał zalany potokiem i morzem czerwonem. W końcu i marmur i pnie brzóz zabarwiły się lekko tym zaraźliwym kolorytem niebios. Postacie dziewicy i anioła, i fantazyjne lilje i świeże kwiaty, żelazna krata, drzewa, pluszowe trawy, otaczające pomnik, wszystko zabarwiło się ślicznym różem i piło róż z chciwością. Pomnik zawisł zda się w powietrzu, płynął w górę na drogocennych gobelinach zachodu.
Waldemar, oddalony od zebranych osób, również nasiąkły różowością, patrzał na rzeźbę wysoką, skrzydlatą z uczuciem człowieka, który zerwał bandaże z głębokiej rany.
Pomnik sprawił wielkie wrażenie na wszystkich.
Pan Maciej długo patrzał na lekkie postacie anioła i ślicznej dziewczyny, aż parę grubych łez spłynęło mu z oczu. Rzekł ze smutkiem w głosie:
— Pozostała nam jak żywa, ale już tylko w marmurze.
Waldemar usłyszał, wzrokiem zajrzał mówiącemu w głąb duszy.
— Tylko? — spytał przejmującym szeptem.
Pan Maciej spuścił głowę.
— Szkoda, że ta rzeźba nie jest bliżej nas — zauważyła księżna, wpatrzona w pomnik, ukoronowany zachodem słońca.
Waldemar odrzekł głośno:
— I wśród nas ona będzie jak żywa i w całej postaci.
Spojrzeli na niego, nie rozumiejąc.
Waldemar odprowadził w głąb cmentarza starego plebana ruczajewskiego i wręczył mu duże safianowe pudełko. Mieściły się w nim perły, ofiarowane Stefci w Głębowiczach. Oddał mu je Rudecki.
— Proszę to zawiesić jako wotum na ołtarzu w tutejszym kościele — rzekł, ściskając ręce księdza.
Staruszek odrzekł serdecznie:
— Dobrze, zawieszę te perły na ołtarzu, przy którym ją zawsze komunikowałem.
Waldemar ze ściśniętem sercem prędko odszedł.