Tu jestem teraz — i czekam

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Tu jestem teraz — i czekam
Pochodzenie Przymierze serc i inne nowele
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis“
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TU JESTEM TERAZ — I CZEKAM...
Czy jest ważniejszą sprawą, że pada śnieg, burze chodzą po niebie, płyną deszcze, słońce trwa w letnich pogodach, — czy też ważniejsze jest, że świat się rządzi, kraj buduje, a sztywne jego drogi wnikają w przyszłość coraz dalszą?...

Czy też jedno nie jest ważniejsze od drugiego, — a cenne tylko jest w całym ogromie zdarzeń, że serca nasze biją?... Że oto znów się ogarnął dzień, już wstaje, już idzie stopą godzin, — potem go złoży czas na długich pościelach nocy, — a my w igraszkach tej przemiany toczymy się z nieznanego początku ku niespodzianemu końcowi?...
Czy może ważniejszą jest sprawą, że zegar wieży mego miasta, za lat dziecinnych okrągły i wyraźny, na którego liczbach zardzewiałych ptaki siadające widziałem najdokładniej, — teraz oto rozpłynął się już dawno w mętnem spojrzeniu moich średnich lat?...
Czy też nie to jest ważne — a pamiętać należy, gdzie się było, gdy Los nami zawijał na zakręcie, kto wypadł z wartkich przemijania wozów, kto przygniótł kogo, a kto się czepia poręczy i kogo bić wypadnie po łapczywych palcach, by ścierpły, puściły i nam pierwsze miejsce, nam czas i drogę dały?...
Tak zawsze ze wszystkich stron ważność może ku nam podejść wątpliwa, i tak ze wszystkich miejsc odpowiedzieć jej może uśmiechem pobłażania znikomość luba.
Każdemu człowiekowi, który szedł, działał, nad miarę swoją sięgał, ponad siły zamierzał, zabiegnie kiedyś drogę ta chwila, lśniąca urokiem wieczności... A wtedy, jak skręt piasku wzdętego na drodze, opadnie nagle wszystko... Ustatkują się sprawy, każdy sprzeciw się ułagodzi, przyjaźnie się porównają smutki z radością, nawet się za tobą ujmie, co dotąd naprzekór szło?... Tak dalece, tak szczególnie, tak zewszechmiar, że oto poczujesz się sam na znikomym zjawisk przegonie, zasłuchany w to, co już przeszło, uplątany we wszystką nieświadomość miejsca a całą niepoznawalnością czasu obarczony...
Tu jestem teraz i czekam..
Patrzę, jak coraz dalej są i jeszcze dalej precz odemnie skaczą wszystkie moje radości...
Jak moje dzieci złotemi swemi głowami rosną coraz wyżej w swoją stronę ukochaną, a nigdy już dla mnie niedościgłą...
Więc niech rosną...
Patrzę, jak coraz cięższa jest miłość moja ziemska, — i już jej nie dźwigam wcale, ani niosę, sama bowiem sobie okwita wszystkiemi liśćmi i kwiatami i kształtem swoim i ciepłem...
Więc niech okwita...
Czekam i patrzę spokojnie, jak niby rana wielka obsycha już i dobrzeje wielka przez wszystkie męskie lata trwająca troska o dobro mojej gromady...
Więc niechże i ta troska już schnie.
Tu jestem teraz i czekam... Zaiste, nie jest to nawet brzeg mądrości!
Muszą przyjść i jeszcze zapewne przybędą nowe pomyłki zabiegów... Jeszcze gdzieś będę stał, w nocy czy za dnia, na schodach czy na placu, jeszcze zdawać mi się będzie, że sądzę, karzę, nagradzam, jakieś łby tępe świętym kiścieniem strącam, czyjeś skarby ratuję i natchnione dobro świata krwawemi rękami z zagłady wynoszę... Wynoszę, ciułam, pomnażam...
Jeszcze mi się chyba to wszystko zwidzi w większym zakresie i rozmachu, za którego miarę wypadnie w końcu płacić ostatnim listem nadziei i ostatnią miareczką wiary...
Ale teraz tu oto właśnie stoję i czekam, a w tem spodziewaniu wytężonem, jakobym wołał niedbale, a one jakoby szły ku mnie naiwną wesela ochotą — wspomnienia... Jedne, niby dobre wesołe zwierzęta, rzucają mi się na piersi... Czuję ich chwyty łaskawe na ramionach... Czuję głupią, przepadłą głowę mojej przeszłości przy swojej sprawnej głowie, i śmiejemy się razem, aż srebrne blizny nieba pękają na złotym horyzoncie...
Drugie, — lecz jest tyle, że niemasz ich w żadnej szczególności, a tylko jedna rzeka ogromna płynie przez serce bezbronne i mieni się, wzbiera, drga, żale nurtom nadążyć nie mogą w największych smutku pośpiechach...
Rzeki, góry, moi ludzie najlepsi, chwile niedopatrzone, miejsca najdroższe, czasy zdławione, skarby nieużyte, — cenności nieuczczona!...
Tak ja, ty i on i my i każdy z nas i wszyscy, gdy czekać będziemy, pięknych obrotów naszej przeszłości zaznamy, — a przeto nie dziw się, że te ci tu wybrałem listki — a nie inne, i te strzępy minionego życia tchem rozniecam — a nie inne, i tę wodę sklepionemi nabożnie dłońmi z rzeki podnoszę — a nie tamtą... Nic bowiem nie wiemy, cośmy zdziałali, i nie możemy sądzić tych, z których wiecznego snu jawa się nasza zerwała, — i nie będą o nas wiedzieli, którzy na starych naszych prochach zabawę będą wiedli swych dążeń...
Nie jest to wszystko ważne, i nie cel jakiś świeci mi wielki, — lecz żebyś się obejrzał, gdy wołam za tobą, a ja, bym słyszał jak najdłużej tych, którzy znów mnie wzywali, idziemy bowiem coraz dalej, szybko, równo, prosto, — by się wreszcie nigdy nie spotkać...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.