Tylko grajek/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Tylko grajek
Podtytuł Powieść
Wydawca Karol Bernstejn
Data wyd. 1858
Druk Drukarnia Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Fryderyk Henryk Lewestam
Tytuł orygin. Kun en Spillemand
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron




I.


Kiedy śniegi już stopnieją, kiedy się lasy znowu zazielenią, wówczas bociany wracają z długiej swojej wędrówki: bawiły one w dalekiej Afryce, piły z wód Nilu, spoczywały na szczytach piramid. Mieszkańcy brzegów Sycylii i włoskiego przylądka Miseno, tysiączne nam opowiadają wieści o bocianach, które corocznie o pewnej porze licznemi gromadami przybywają z za morza i czernią się na spadkach górzystych, aż się raptem uniosą w powietrze, i ulecą, het! daleko, w krainy Północy, ponad śniegi i chmury alpejskie, gdzie gromada na drobniejsze znowu rozdziela się gromadki, a najmniejsza z nich równie jak największa, bez trudu trafia do kraju, z którego wyszła przed pół-rokiem. Oddział-to niekoniecznie najmniej liczny, który leci do małej Danii, a każdy znów pojedynczy bocian zna port do którego zdąża, zna szumiące szczyty lasów i biały komin nad dworkiem wieśniaczym, gdzie czeka na niego dawne gniazdo. Dziwne, tajemnicze ptaki! na waszych grzbietach wjeżdża do kraju wiosna, a lasy nabierają większej zieloności, trawki powabu, powietrze ciepła i jasności!
Taka-to właśnie para powróciła z podróży, a gniazdo jej stało wysoko nad śpichrzem, w przedmieściu miasta Swendborg[1]. Dwa te ptaki zajęte były pilną pracą, bo znaleziony w rynku blisko trzyłokciowy powróz ze słomy, starały się zanieść do gniazda, potrzebującego widocznie naprawy: usiłowania te zostały dostrzeżone i były teraz przedmiotem rozmowy w domku sąsiednim. Jedyną rzeczą odznaczającą jednego z dwóch mówców, opartego na poręczy otwartego okna, były zawiesiste, ciemne wąsy i granatowa, wojskowa czapka; w izbie zaś siedział na stole mężczyzna, niemniej silnej postawy, na którego ciemnych włosach kaszkiecik żołnierski byłby się lepiej wydał od białej szlafmicy, i któremu zgrabniej byłoby z pałaszem w ręku, aniżeli z igłą, co teraz szybko grała między jego palcami: człowiek za oknem byłto sierżant poblizkiéj załogi; człowiek na stole był majstrem krawieckim. Mały chłopczyna przy drugim oknie aż nosa sobie przypłaszczył, wyglądając przez szybę za bocianami, o których mówili właśnie starsi.
— Zabawne zwierzęta! — rzekł sierżant gładząc sobie wąsy, — ani za całomiesięczną gażę nie podjąłbym się żadnego z nich zabić! Toć one szczęście przynoszą, gdzie sobie budują gniazdo; dlatego też dostały się żydowi.
— Jużto prawda że siedzą nad domem żyda, — odrzekł krawiec, — ale zawsze i nam się cokolwiek z nich dostanie! co roku płacą swoją dziesięcinę, w jednym roku jajko, w drugim pisklę: dziobem, jakby ostrem szydłem, przebijają grzbiet pisklęcia, a potem fora z gniazda! Zresztą, całato komedya patrzeć jak karmią, albo jak przyuczają do lotu swoje młode. Przy karmieniu naprzykład, stare dokazują dziwaczne sztuki; bo stanąwszy prościutko w gnieździe, wyginają w tył długie szyje aż za ogon, tak jak robi kuglarz który wygina się, żeby z za siebie z podłogi podnieść srebrny szeląg. Najprzód tedy wciągają szyję, potem znowu wypychają ją i wyrzucają z niej małe, ładniutkie żabki i ślimaki, któremi częstują swoje młode: ale co nauka latania, to już ze wszystkich jest najpocieszniejszą! Musztra ta odbywa się na dachu, gdzie młode chodzą jakby skoczki na linie, balansują skrzydłami i zaczynają od drobnych skoków, bo jeszcze ciałka ich ciężkie, a pierza nie ze wszystkiem porosły. To też rok rocznie, gdy widzę że już bociany wracają z długiej podróży, tak mi się wydaje, jak gdybym i ja niedawno powrócił z wędrówki, a dawne wspomnienia budzą się we mnie, gdy pomyślę o wysokich górach, na którem się wdrapywał, o wspaniałych miastach, gdzie domy wyglądają jak zamki, o kościołach, w których tyle jest bogactwa co w cesarskim skarbcu. Zapewne, bardzo to pięknie za granicą, — westchnął, — tam największą prawie część roku trwa lato. Jużto z nami Pan Bóg obszedł się jakby z pasierbami! Ale o czémto była mowa? prawda, o bocianach! Nikt jeszcze nie zbadał wszystkich osobliwości, które widzimy w tych ptakach. Zanim odlecą, zbierają się zawsze po rozmaitych miejscach kraju. Widziałem ich przeszło kilkaset pod Kwerndrup i przyznam się, że odbywały kompletną musztrę: najprzód wszystkie razem klekotały dziobami, tak, iż własnego słowa nie można było dosłyszeć; — rozmawiały zapewne o podróży. Po ukończonéj naradzie, raptem największa gromada rzuciła się na kilka pojedynczych, które zakłóła dziobami; — więcej jak pół tuzina legło ich na placu: sąto podobno słabowite i chore, którym sił na daleką drogę nie starczyłoby. Potém cała chmara wzleciała do góry tak dziwnemi obrotami, jak gdyby grajcarek w korku. Niechże nas Bóg zachowa! Jak poszły wysoko, to zdawały się rojem komarów, aż w końcu znikły zupełnie. Żółtka w ich jajach są czerwone jak krew; zaraz widać, że je zniosły słoneczne ptaki, i że w środku leżą młode z gorących krajów południowych.
— Czy i mnie bocian przyniósł z gorącego kraju? — zapytał nagle chłopczyk, który ciągle twarz przyciskał do szyby, lecz jednak uważnie słuchał każdego słowa.
— Ciebie wyłowił ze stawu młyńskiego, — odpowiedział ojciec, — przecież wiesz, że małe dzieci przynoszą ze stawu.
— Ale, — odezwał się chłopczyna, — toć te dzieci nie mają sukien, więc zkądże bocian może wiedzieć, czyto chłopcy, czy dziewczęta?
— Zapewne, dlatego też nieraz się myli, — rzekł sierżant, — bo przynosi nam dziewczynę kiedyśmy się spodziewali chłopca.
— Czy nie przejdziem od bociana do skowronka? — przerwał krawiec i wyjął niebieską butelkę z kredensu, pełnego dzbanków i kubków, wśród których stał pięknie przystrojony posążek Matki Boskiej.
— Matka Boska ślicznie wygląda! — rzekł sierżant i wskazał na figurkę, — czyście to sami zrobili?
— Głowę mam z Austryi, — odpowiedział krawiec, nalewając z flaszki, — ale suknie sam uszyłem: takie rzeczy przypominają mi podróże, kiedym jeszcze był młody. Taką samą figurkę stawiały dzieci na stole przed domem; wokoło paliły się małe świeczki, a dzieci żebrały u przechodzących wołając: „To narodzenie Madonny.” Ale teraz pokażę wam obraz z przemianami, który sam zrobiłem. — To mówiąc, wskazał na źle rysowany, kolorowany obraz w dużych ramach. — Oto doktor Faust w swojej pracowni: po jednej stronie stoi zegar, indexa wskazują dwunastą, po drugiej stronie leży biblia. Pociągnijcie teraz za lewy sznurek! Widzicie, oto zegar przemieni się w biesa, który chce skusić doktora. Teraz pociągnijcie za drugi sznurek, a otworzy się biblia i z ćwiartek wyjdzie anioł ze słowami pokoju. — Jak rzekł, tak się i stało, a przy każdej figurze okazał się zarazem wierszyk z pokusą djabła i z przestrogą anioła. Krawiec pociągnął znów za prawy sznurek, a anioł skrył się w biblii; tylko szatan pozostał z Faustem.
— Co u kaduka! — zawołał sierżant, — czyście to sami wymyślili? Wamby nie być krawcem: wy macie rozum!
— Obraz ułożyłem podług podobnego obrazu, który niegdyś widziałem w Niemczech: mechanikę sam wymyśliłem. Sama historyjka o Fauście czarnoksiężniku także nie jest moją; widywałem ją nieraz w czasie moich podróży w teatrach maryonetek. Anioł wychodził z biblii i przestrzegał doktora, ale zegar przedzierzgnął się w biesa, który otrzymywał władzę nad Faustem, skoro anioł odszedł, a biblia zamknęła się. Tenże Faust miał famulusa, jak go nazywali, który wiedział o całym pakcie i sam już nawet był na złej drodze, z której się jednak zawczasu jeszcze cofnął. Biedny i nędzny występuje w ostatnim akcie, jako stróż nocny w tem mieście, w którem mieszkał doktor; wiedział zaś, że gdy wyśpiewa dwunastą, wówczas przyleci djabeł i porwie dawnego jego pana. Wybiła złowroga godzina, famulus składa ręce na piersiach i: Mości Panowie Gospodarze! woła, westchnąwszy głęboko; ale czy nie mógł, czy nie chciał powiedzieć: Już dwunasta, dość że z cicha tylko szepnął: Na zegarze! A to wszystko na nic się nie przydało, bo ognistą pożogą Faust wyleciał przez okno swego domu.
— Wyście nie stworzeni na to, żeby siedzieć na stole — rzekł sierżant. — Toć i tak żyjecie tylko myślą o marszach i podróżach. Wojsko, tobyto było dla was życie! Naprzód! Marsz! Na ramię broń! Zanim się rok skończy, bylibyście sierżantem.
— A żona i dziecko? — rzekł krawiec. — Chłopak możeby poszedł za mną jako dobosz, a kobieta za markietankę? Toby nie dla nich było życie! Nie, jużto chyba trzeba być wolnym; wtedy cały świat do nas należy. Toćto były czasy, te pięć lat, kiedym był własnym swoim panem! Widzicie, sierżancie, miałem lat dopiero dziewiętnaście; ani ojca nie miałem, ani matki, ani kochanki! Faaborg[2] niezłe miasteczko; otóż tamem się urodził, tam wybyłem swój termin! Marya, córka naszego sąsiada, już była dorosłą dziewczyną, kiedy mnie jeszcze nazywano chłopcem; dla tego też wbijałem się w dumę, że ta ładna, słuszna panna, któraby z łatwością była znalazła tylu „dobrych przyjaciół,” ściskała mnie za rękę i filuternie do mnie uśmiechała się. Alem nigdy nawet nie śmiał zamarzyć, żeby Marya mogła zostać moją kochanką! chciałem podróżować, skorobym się tylko wyzwolił na czeladnika; chciałem widzieć ten świat, o którym nieraz czytałem w opisach. Gdy mnie już tedy wyzwolili, zebrałem zaoszczędzonych kilka groszy, związałem tornister i pożegnałem przyjaciół! Otóż w Faaborg, widzicie, tak jest, że kościół stoi na jednym końcu miasta, a wieża na drugim. Przechodząc tedy wieczorem koło wieży, spotkałem Maryą; objęła moję głowę rękami i pocałowała w same usta: mnie się zdawało, że to ogień; nigdy od tej pory pocałunek tak mnie nie przeniknął do wnętrza; byłbym wówczas pragnął, żeby całe miasto na to patrzyło: ale nas było tylko dwoje! Spojrzałem na wieżę: nie ma tam galeryi strażniczéj, oprócz wymalowanej z jednej strony na murze; dwóch także strażaków jakiś malarz postawił tam na niej, w naturalnéj wielkości; toć ich widać jeszcze dzisiaj, choć kolorów nikt już nie odnawia. Jakżebym wówczas był szczęśliwy, gdyby ci strażacy byli żywi, a i tak nie mogłem się wstrzymać, żebym nie krzyknął w duchu: Byliście świadkami, jak mnie ucałowała najpiękniejsza z całego miasta dziewczyna!
— Czyto były już wasze zaręczyny? — zapytał sierżant.
— Ale gdzie tam! Zaczerwieniłem się jak rak, lecz w myśli byłem wesół, a pełen radości zabrałem się do wędrówki! Przez pięć lat podróżowałem od kraju do kraju; natrafiałem na dobrych ludzi i na zacnych majstrów, alem nigdzie miejsca nie zagrzewał.
— Jużto pocałunek Maryi niezawodnie był wam przedsmakiem; dopierożeście dostali apetytu na dziewczęta!
— No, co prawda to prawda! Nie chcę uchodzić za lepszego, aniżelim jest w istocie; ale i to nie kłamię, że kiedym pierwszy raz w obcym kraju uścisnął dziewczynę i dostał od niéj pocałunek, nagle Marya przyszła mi na myśl, a nawet w dziwny sposób! Bo zdawało mi się w tej chwili, jakby patrzyła na mnie i uczułem, że się rumienię aż po same uszy! Nigdy też, choćby ztąd najdalej, nie czułem się w obcym kraju obcym, a częstokroć, kiedym w jakiem mieście przebył kilka tygodni, zdawało mi się, że już dawniej i ciągle tam mieszkałem, żem zawsze znał tych samych wesołych towarzyszy i z niemi śpiewał piosneczki niemieckie. Tylko jeżelim coś takiego zobaczył, co mnie przejmowało do wnętrza, jak np. stary kościół Św. Szczepana w Wiedniu, albo wysokie góry, z obłokami naokoło, a u stóp swych z żyznemi polami, jakby najobfitszym sadem warzywnym, wtenczas stawał mi na myśli Faaborg ze wszystkiemi dawnemi znajomemi; a gdy oczy zachodziły mi łzami nad pięknością tego świata, mimowolnie wspomniałem w duchu wieżę w Faaborg, z wymalowaną galeryą strażniczą i wymalowanych również strażaków, którzy byli świadkami mojego pożegnania z Maryą, i zdawało mi się, jakoby tu dla mnie mogło być jeszcze piękniej, gdyby tylko stała stara wieża, a pod nią Marya w spancerku w kwiaty i z zieloną spodnicą. Alem sobie prędko zaśpiewał piosenkę, a wnet wracała wesołość, i z kamratami znowu wybieraliśmy się na wędrówkę.
— Ależ i tu w domu jest pięknie, — zawołał sierżant.
— Zapewne że i tu pięknie, kiedy kwitną drzewa owocowe, a pola wyglądają jakby mappa różnokolorowa. Ale gdybyście widzieli jak to wygląda z tamtej strony owych gór wysokich i niebieskich; Alpy naprzykład, boć tak je zowią, to istny ogromny ogród: fraszka przy nich cały sad w Glörup, fraszka nawet wszystkie parki królewskie w naszych krajach północnych. Z gór tych wyrąbują marmur, biały jak cukier, a jakie tam wiszą winogrona, duże i jędrne, jakby nasze śliwki! Byłem tam ze trzy lata; nareszcie odebrałem list od ciotecznej siostry z Horne, a na marginesie były te słowa: „Marya się kłania i prosi, żebyś o niej nie zapomniał.” Poznałem rękę Maryi: wtedy jakoś zrobiło mi się dziwnie na sercu; przekonałem się, że to miłość, a odtąd już nie miałem spokojności. Dostałem tęsknoty, zachciało mi się do domu, koniecznie do domu! Nie jednę noc przeszedłem samotną drogą, koło wielkich klasztorów, przez drobne wioseczki, górą i doliną; w końcu mowa duńska obiła się znów o moje uszy, ujrzałem krzyż nad wieżą kościelną w Horne, kurhany pod Faaborgiem: potem poprosiłem o rękę Maryi i otrzymałem ją. Odtąd już nie wędruję! patrzę tylko na bociany, które odlatują w drogę i wracają do domu, a czasem, kiedym nie w humorze, Marya ma już swój sposób rozweselenia mnie. Raz do roku w lecie płyniemy do Thorseng[3]; toć i to przecież mała podróż, a w dużą wędrówkę, to niech sobie chłopak pójdzie na nią, jak podrośnie: trzeba wam wiedzieć, sierżancie, że w nim nie mało jest życia.
— Za to też dostanie tej wody — odrzekł sierżant i podał mu kieliszek napełniony do połowy. Chłopiec uchwycił go oburącz i wypił jednym tchem, że mu aż łzy stanęły w oczach.
— Otóż i nasza jejmość, — zawołał sierżant, widząc wchodzącą Maryą. Pełna jej kibić i duże ciemne oczy, były jakby stworzone na to, żeby rozkochane serce przyciągnąć z krain południowych. Dosyć ostro spojrzała na męża, i z lekka, choć grzecznie, skłoniła się sierżantowi, który ją poklepał po ramieniu. — Słyszałem całą historyą miłosną, — rzekł, — i całą wędrówkę odbyłem z naszym majstrem.
— A tak, bo nic innego nie ma do roboty — odrzekła sucho i chusteczkę złożyła do komody. — Czemuż tam nie został, jeżeli mu było tak dobrze; Bóg wie po co tu wrócił! Raz mu tutaj za zimno; raz za wiele deszczu! To mu też nieraz i mówię: idź sobie! nikt cię nie trzyma! ja sobie mogę pójść do obowiązku, a dla chłopca też znajdę na kawałek chleba.
— Maryo, — rzekł mąż, — nie na prawdę tak mówisz! Gdybym nie był powrócił, tobyś dziś jeszcze była panną!
— Dziesięciu bym miała za jednego! Może nie wiesz, że syn zagrodnika z Oerebäk koniecznie chciał się żenić ze mną, alem ja była głupia, jak to się często zdarza nam kobietom.
— Nie pożałowałaś tego, Maryo, — rzekł mąż z przymileniem i przyciągnął ją do siebie. Pocałowała go w twarz, rozśmiała się i wyszła do kuchni, gdzie wnet zasmażyły się ryby do małej uczty familijnej.





II.


Na prowincyi zwykle każdy dom ma swój ogródek, jakkolwiek nie miał go dom naszego krawca; postarano się tedy o coś w podobnym niby guście, niechby tylko na garść szczypiorku, i w samej rzeczy postawiono na swojem. Byłto, że tak powiem, wiszący ogród północy, na jaki zdobyć się może ubóstwo: duża drewniana skrzynia, napełniona ziemią i stojąca wysoko na dachu, żeby się kaczki do niej nie dostały.
Ile razy potrzebowano z niej co zerwać, wystawiano schodki, które stały w kuchni między półkami a kominem; jeden podtrzymywał je, a drugi właził pod strych, otworzył lukę i wierzchnią częścią ciała sięgał do skrzyni.
To też dopiero było święto dla małego chłopczyka, kiedy się matka jego wybierała na dach; raz nawet pozwoliła mu, trzymając go pod rece[4], żeby całkiem wylazł z luki i nogami dotknął się sztucznego ogrodu.
— Nas może równie tyle cieszy to trochę ziemi — mawiała Marya — ile żyda przepyszne jego sady.
— Alebyśmy się z chęcią na nie zgodzili, — odpowiadał krawiec. — Jużto tam w środku ma być pięknie i pełno kwiatów: jakieś rzadkie rośliny, których nie znajdzie w żadnym innym ogrodzie w Swendborgu: w lecie wieczorem, jak wiatr zawieje w tę stronę, czuć nawet woń jaśminów. Nieraz już miałem ochotę przystawić schody do dachu, wleźć ztamtąd w gniazdo bocianie i zajrzeć do ogrodu. Widzisz Maryo, te śliczne topole, które poza dach sam sięgają, dziwne myśli naprowadzają mi do głowy. W lecie, kiedy pełnia na niebie, tak ciemno odbijają od modrego powietrza, zupełnie tak samo, jak ogromne cyprysy we Włoszech. Ile razy, kiedyś ty spała, ja wstawałem i otwierałem okno; otóż jeśli wtenczas dochodził mnie łagodny wietrzyk i wonie jaśminu, wyobrażałem sobie, żem daleko, gdzieś między górami pięknej Italii.
— Czy już znowu pleciesz trzy po trzy? — rzekła Marya i odeszła. Ale mały chłopczyk wytrzeszczył duże oczy na opowiadanie ojcowskie. Jakżeby chętnie i on wraz z bocianami odleciał do cudzych krajów, jakże byłby szczęśliwym, gdyby choć mógł usiąść na gnieździe i zajrzeć w ogród żyda; rzekłby kto, że zawarty tam był dla niego cały świat tajemnic. Tylko w samem domostwie kupca był on kiedyś z matką, właśnie gdy żydzi obchodzili swoje święta kuczek: nigdy też nie zapomniał pysznego sklepienia z sosen i krzaków szparagowych, prześlicznych granatów przed sienią, i białego niekwaszonego chleba. W długie wieczory zimowe ojciec czytywał głośno z Tysiąca i Jednej Nocy, ale własne jego podróże wydawały się chłopcu niemniej cudownemi. Bocian był dla niego jakiemś czarodziejskiem zwierzęciem, jakby ptakiem Skałą, a ogród żyda, którego nigdy nie widział, był mu Hesperyą, mieszkaniem Szeherezady ze złotą fontanną i gadającym smokiem.
Było to w lipcu. Malec bawił się w pustej komórce, stanowiącej granicę między domem a światem jego wyobraźni. W samym kącie obluzowało się kilka cegieł; chłopiec położył się na podłodze i zajrzał przez szpary muru, ale nic więcej nie zobaczył, tylko zielone liście, które w blasku słonecznym zdawały się całkiem przezroczyste. Ze drżącą ręką, jak gdyby szło o zdarcie zasłony z najświętszej jakiej tajemnicy, odważył się na wyciągnięcie jednej cegiełki; inne, co nad nią leżały, poszły za nią: serce jego biło głośno, ale on wstrzymywał oddech i nie śmiał się ruszyć. W kilka minut nabrał znowu odwagi. Otwór już teraz był większy, a i tak jeszcze nie dojrzał nic więcej, tylko kwaterę z truskawkami, która jednak wyobraźni dziecięcej takiem się wydała bogactwem, jak dorosłemu widok najbujniejszych drzew owocowych, których gałęzie pod ciężarem owoców uginają się ku ziemi. Liście truskawek tak były duże i pełne, przez niektóre z nich świeciły promienie słońca, inne znów ciemniejsze ukrywały się w cieniu, a w pośród tej obfitości wisiały dwie wielkie, czerwone jagody, świeże i soczyste: winogrona Kanaanu nie wzniecały zapewne większego pojęcia o żyzności krainy, nad te dwie truskawki. Wprawdzie i pokusę zerwania wzbudził jednocześnie ten widok, ale to było niepodobnem: na dzisiaj wyjęcie jednej cegły dość wielkim już niezawodnie było grzechem.
Nazajutrz popołudniu kamienie jeszcze były nietknięte; zielone liście przed otworem drżały od pociągu wietrzyka, a jagody wisiały tam gdzie wczoraj. Wówczas mała rączka sięgła bojaźliwie i dotknęła się truskawki, choć nie zrywając jej; kiedy zaś po raz drugi zbliżyła się, a palce objęły zieloną łodygę, w tej samej chwili inna dziecinna rączka dotknęła jéj. Chłopiec cofnął swą rękę z takim pośpiechem, że jedna jeszcze cegła wypadła; sam odskoczył na bok i dopiero po kilku pełnych obawy minutach odważył się bliżej przystąpić i wyjrzał przez powiększony otwór.
Dwoje dużych i ciemnych oczków wyjrzało naprzeciw niego; znikły one natychmiast, ale wnet znowu ukazały się. Byłato piękna mała dziewczynka, która patrzyła nań ciekawie, choć w ostrożnem oddaleniu; od razu też poznał w niej Naomi, wnuczkę żyda, od któréj o rok może był starszy. Widział on ją kiedyś stojącą w żółtych, safianowych bucikach, na oknie w domu swego dziadka; te buciki niezatarte na chłopcu uczyniły wrażenie.
Przez długą chwilę dzieci nic nie mówiąc patrzały na siebie.
— Mały chłopczyku, — rzekła Naomi, — mógłbyś tu przyjść do mnie! Wyjm jeszcze parę cegiełek!
Jakby na rozkaz potężnej czarodziejki, dwie cegły zleciały na ziemię.
— Jakże się nazywasz? — zapytała.
— Krystyan, — odpowiedział chłopiec i wsadził głowę w oświecony od słońca i woniejący ogród. Naomi odgarnęła latorośl winną, która ocieniała ścianę; pogrążony w tym widoku stanął, jakby w krainie swoich marzeń.
Człowiek dorosły byłby tu ujrzał tylko mały, ładny i kwitnący ogródek, z mnóstwem rzadkich kwiatów, z winogronami zwieszonemi po murach, z topolami i dwiema akacyami; ale my przejmijmy się tym widokiem, jak się nim przejął wchodzący chłopczyk, a odetchniemy z nim razem silną wonią kwiatów, uczujemy ciepło słońca, jak on podziwiać będziemy przepych niezmierzonego szczęścia i bogactwa.
Na ścianach wiły się cudnym kobiercem bujne szerokolistne winogrona, woniejące kapryfolie, czerwone i niebieskie konwolwule. Krzaczek centyfolii półksiężycem okalał najpyszniejsze lewkonie, wielkości i rozmaitości kolorów nadzwyczajnej, począwszy od najciemniejszego granatu aż do śnieżnej białości; woń ich zdawała się przewyższać wszystkie inne. Pod topolą, na któréj wiły się mocne liście ciemnozielonego bluszczu, stała mała Naomi, z rozumnemi oczkami i ciemną cerą, dowodzącą wschodniego pochodzenia; ale krew świeżo i pięknie przeglądała przez pełne policzki, kruczemi splotami ocienione. Ciemna sukienka, czarno przepasana, odziewała drobną, kształtną kibić.
Zaprowadziła go do ławki pod akacyą, gdzie w gęstych gromadkach wisiały bladoróżowe kwiatki. Dzieci raczyły się najpiękniejszemi truskawkami. Chłopiec obejrzał się, porwany wirem jakiegoś hesperycznego świata, który mu się wydawał tak dalekim od rodzicielskiej komnaty; wtem na górze zastukał bocian, on zaś poznał gniazdo i stojące w niem pisklęta, które zdawały się wlepiać w niego swoje rozumne oczy. Wówczas pomyślał o małym dworku swego ojca, o skrzyni z szczypiorkiem na dachu, i zdziwił się, że to wszystko jest tak blizko. Jeden tylko bocian patrzał jednocześnie da oba jego światy.
Teraz Naomi wzięła go za rękę i poszli do małej altany, w której pomieścić się mogły tylko cztery osoby, ale która dzieciom zdawała się wielką salą; toć wyobraźni dziecięcej dosyć patyczkiem rysować po piasku, a utworzy zamki ze sklepionemi komnatami.
Jedyne okno z ciemnoczerwonemi szybami, rzucało dziwne światło na ciemne obicia, na których zwierzęta, ptaki i kwiaty łączyły sie z sobą w fantastycznych liniach; pod kopułą wisiało strusie jajko, które od czerwonego światła nabierało jakiejś dziwnej barwy ognistej. Naomi wskazała na okno, Krystyan przystąpił i wszystko na dworze ukazało się w jakiemś dzikiem oświetleniu; mimowolnie przypomniał sobie płonącą górę, o której mu rozpowiadał jego ojciec. Wszędzie naokoło blask łuny; każdy krzaczek i kwiatek w płomieniach; obłoki zdawały się ogniem w ognistej atmosferze: nawet bocian, gniazdo i młode stały w ogniu.
— Pali się! — krzyknął Krystyan, lecz Naomi zaśmiała się i klasnęła w drobniutkie rączki. Skoro dzieci znów drzwi otworzyły, wszystko powróciło do świeżej, zielonej barwy, nawet z pozoru silniejszej jeszcze, aniżeli gdy poprzednio stały w ogrodzie. Była znowu taż sama rozmaitość kolorów kwiatowych, a bocian stał znowu w gnieździe biały, na czerwonych, długich szczudłach.
— Bawmy się w przedawanie pieniędzy! — zawołała mała Naomi, przeciągając źdźbło słomy przez listek, co miało wyobrażać szalki: żółte, czerwone i niebieskie listki, były niby pieniędzmi.
— Czerwone najdroższe, — rzekła. — Ty będziesz kupował, aleś i ty powinien dać mi coś za to! to będą fanty. Możesz mi dać twoje usta! My się tylko bawimy, ja na prawdę ich nie wezmę! Dasz mi twoje oczy!
Dziewczynka rączką niby sięgała po jedno i po drugie, a Krystyanowi dawała czerwone i niebieskie listki: nigdy jeszcze w życiu swojem tak pięknie się nie bawił.
— Mój ty Boże! toś ty tutaj, Krystyanie! — zawołała Marya, wścibiając do połowy głowę przez otwór w murze, którym dzieci przed chwilą się zeszły.
Przestraszony puścił rękę Naomi, pogubił tak drogo nabyte listki kwiatów i znikł co prędzej tym samym otworem, którym przyszedł. Na przyjęcie spotkało go kilka porządnych cięgów przez plecy; cegły ułożono na powrót, jak można było najlepiej, i najsurowiej zabroniono podobnych kawałków, jak je nazywała Marya, choć i jej niekoniecznie pilno szła robota około naprawy wyłomu, bo przypatrywała się ogrodowi i zerwała nawet kilka najbliższych truskawek, których widok był dla niej zbyt nęcącym.
Nazajutrz od strony ogrodu otwór w murze zabity był deskami; musiała zapewne Naomi rozpowiedzieć cóś o dziwnych odwiedzinach. Napróżno Krystyan przyciskał do desek cegiełki, nawet się więcej jeszcze ośmielił i zastukał: wchód do pięknej krainy kwiatów na zawsze był zamknięty!
Przed oczami stawał mu ciągle cały przepych wspaniałego przybytku, drzewa i kwiaty, czerwone szyby i śliczna Naomi. O nich też myślał wieczorem, aż dopóki niewinny sen nie spadł na jego powieki.





III.


Gdy się Krystyan przebudził, była jeszcze noc; ale jakiś dziwny, czerwony odblask, podobny do owego, jaki widział przez kolorową szybę, oświecał cały pokój. Wychylił głowę za łóżko; prawda! szyby także miały ten sam ognisty kolor, niebo ten sam blask płonący, ciemna topola zdawała się stać w ogniu; aż rozkosz było patrzeć znowu na te barwy płomienne, rozjaśniające ciemność nocy.
Wtem nagle dały się słyszeć krzyki: rodzice zerwali się ze snu, odezwały się grzechotki pożarne. Cały dom żyda był w płomieniach, iskry gęstym deszczem spadały do sąsiedniego ogrodu, niebo pokryte było czerwoną łuną, a ogień w dziwacznych zygzakach wzbijał się do góry. Marya chłopca zaprowadziła do sąsiadów naprzeciwko i z pośpiechem zbierała co najlepsze sprzęty i suknie, któreby rada ocalić, bo płomień już dosięgał oficyny, nad którą stało gniazdo bocianie.
Stary żyd sypiał na górze, a jeszcze się nie przebudził, chociaż ogień ogarniał go już czerwoną siecią śmierci. Z siekierą w ręku krawiec wyrąbał dziurę w murze ogrodu i wpadł do niego z kilkoma sąsiadami. Gorąco tu było jak w piecu, a wietrzyk nad ich głowami roznosił żarzące węgle.
Jeszcze dzwon pożarny nie odezwał się z wieży; strażacy krzyczeli, ale piszczałek ich nie było słychać[5]: jeden swoję zostawił w domu, boć jej nigdy jeszcze nie potrzebował do tej pory, drugi miał wprawdzie swoję, ale gdy chciał w nią zadąć, pokazało się, że, jak się wyrażał: „straciła wszystek oddech.”
Wyłamano drzwi; nikogo jeszcze nie było widać: wtem znienacka zabrzęczała szyba w oknie, kot dziki wypadł przez nią z przeraźliwym krzykiem, skoczył na drzewo i znikł na dachu pobliskiego domu.
Wiedziano dobrze, że w domu tym było troje ludzi: stary żyd ze swoją wnuczką Naomi i służący ich, stary Joel, handlarz, jak go nazywano w całej okolicy. Należała wprawdzie do służby jeszcze i kobieta, Symonia, która dopomagała Joelowi w staraniach około gospodarstwa; lecz ona na noc wracała do własnej swojej rodziny, a więc w tej chwili nie była tu obecną.
— Wybijcie okno od góry! — krzyknęły pojedyncze głosy i przystawiono drabinę. Dym czarny i gęsty wzbijał się wzdłuż muru, cegły pękały od żaru; płomień śmielej posuwał się po palących się belkach i łatach.
— Joel! — zawołali wszyscy, widząc go wypadającego z domu. Wychudłe i pożółkłe od starości członki okrył na prędce starym szlafrokiem; długie jego palce ściskały srebrny puhar, a pod pachą trzymał papiery w małem pudełku, jakiego kobiety zwykły używać do robótek ręcznych. To było wszystko, co on, jakby przez instynkt, zabrał z sobą w nagłej ucieczce. — Dziadek i dziecko! — szepnął, a przejęty przestrachem i gorącem, oparł się o mur i wskazał na górę. W tem otworzyło się okno i stary żyd na wpół nagi, z małą Naomi na ręku, wyszedł na przystawione schodki. Dziecko z całej siły tuliło się do niego, a kilku widzów nadbiegło dla podtrzymania drabiny.
Już stary obiema nogami stanął na niej, już wraz z dzieckiem zaczynał się po niej spuszczać, gdy się nagle zatrzymał, westchnął dziwnie i raptem zawróciwszy się z małą, napowrót wlazł przez okno i zniknął. Czarny dym i iskry na chwilę zasłoniły otwór.
— Jezu Chryste! — zawołano na dole. — Gdzież on poszedł? Spali się na nic z dzieckiem; pewno zapomniał wziąć pieniądze!
— Z drogi! — krzyknął nagle silny głos, a jakiś człowiek z ciemną, wyrazistą twarzą, przecisnął się przez tłumy, wbiegł na drabinę, uchwycił za poręcz od okna, której część wierzchnia była zajęta płomieniem. W pokoju łyskał się ogień, a blask jego dziwnie drżał na chwiejącej się podłodze: człowiek ów wskoczył do izby.
— Czy nie byłto Norwegczyk z wąwozu? — spytali niektórzy.
— On sam! Jużto zuch nielada!
Ogień oświecał każdy kącik pokoju: Naomi leżała na ziemi; starego dziadka wcale widać nie było, lecz z pobliskiego pokoju, przez drzwi dopiero co otwarte, dochodził dym gęsty i duszący. Obcy pochwycił dziecko i wybiegł na chwiejącą się drabinę. Naomi była ocalona, ale dziadek już odurzony dymem leżał w izbie, gdzie stała okuta żelazem duża skrzynia.
Dach zawalił się z łoskotem. Słup iskier niezliczonych, jak iskry mlecznej drogi, wzniósł, się wysoko w powietrze.
— Jezu Chryste, zmiłuj się! — takie było całe Miserere dla duszy, która w téj chwili przez płomienie wchodziła do życia śmierci.
Niepodobieństwem było cośkolwiek ocalić; ogień już zajął wszystko. Stara sługa, Symonia, z jękiem rozpaczy wyciągała ręce ku pogorzeli, gdzie pan jej palił się i gdzie wczoraj jeszcze była jakby w domu: Joela Marya zabrała do siebie; tam więc zaniesiono także maleńką Naomi.
Od razu zewsząd rozległy się krzyki: — Bocian! biedny bocian! — Otaczające płomienie oświecały gniazdo, na którem stała matka, roztaczając szeroko duże swoje skrzydła, żeby młode zasłonić od palącego żaru. Samca nie było widać, musiał wcześniej wylecieć za strawą. Pisklęta bojaźliwie tuliły się na sam spód gniazda, snać nie śmiały jeszcze o własnej puścić się sile; matka trzepotała skrzydłami i wyciągała naprzód długą szyję.
— Mój bocian! mój drogi bocian! — zawołał krawiec. — W żaden sposób nie pozwolę, żeby się popaliły te biedne moje ptaki! — Przystawił tedy drabinę do dachu, gdy tymczasem drudzy napróżno starali się spłoszyć bociana krzykiem i ciskaniem kamieni. Gęsty i czarny dym przesunął się po murze, krawiec nisko aż musiał schylić głowę, nad którą iskry i głownie pędziły dziką zamiecią. Płomień pochwycił suche gałęzie, z których gniazdo było splecione, raptem zajęło się, a w samym środku ognia stała matka bociania, paląc się z swemi pisklętami.
Nad ranem ugaszono pożar: dom żyda był już tylko dymiącą kupą gruzu i popiołu, w ktorej znaleziono popalone szczątki nieszczęśliwego gospodarza.
Wieczorem, krawiec z małym swoim chłopczykiem stał na pogorzelisku; tu i owdzie wychodzący dym dowodził, że się ogień tli jeszcze od spodu. Cały piękny ogród był teraz zniszczonem pustkowiem; wokoło leżały czarne, popalone belki; winogrona i śliczne konwolwule, poździerane ze ściany, porozrzucane były i podeptane na wszystkich kwaterach; ścieżki zamieniły się w rozorane pole. Pięknych lewkonij już nie było, krzaczki róż leżały na ziemi połamane i zwalane, jedna połowa akacyi zwęgliła się, a zamiast orzeźwiającej i miłej woni kwiatów, oddychało się tylko dymem i zniszczeniem. Altanka była rozwalona: czworograniasty kawałek czerwonéj szyby, oto wszystko, co Krystyan znalazł ze śladów dawnych wspomnień; przejrzał przez szkło, a powietrze paliło się, tak samo jak wtenczas, kiedy wraz z Naomi wyglądali przez okno altanki. Na dachu zaś jego rodziców stał bocian, nieszczęśliwy ojciec, który powróciwszy do swoich, nie zastał już ani gniazda, ani domu na którym stało: dziwnie jakoś wykręcał szyją i głową, jak gdyby czegoś szukał.
— Biedny ptak, — rzekł krawiec; — przez cały dzień fruwał nad pogorzeliskiem. Teraz chwilkę odpoczywa! Trzeba mu będzie postawić krzyż na dachu, może zbuduje sobie drugie gniazdo. Jakże on tęskni za matką i młodemi! Już one nigdy nie polecą do gorących krajów.
W próżnej komórce, gdzie wyłamany był otwór do opustoszałego ogrodu, stał stary Joel; chudą ręką konwulsyjnie objął zardzewiałą klamkę przy wejściu, a czarne i smętne oczy wlepione były w przedmiot na obszernem tamże łóżku, okryty starym podartym fartuchem, Cienkie i blade wargi jego poruszały się i zaledwie dosłyszalnie mówił sam do siebie:
— Pudło tedy zostało twoją trumną, ty bogaty synu z pokolenia Salomona! fartuch biednej kobiety jest twoim kosztownym, śmiertelnym całunem! Ah! żadna córka Izraela nie będzie myła twego ciała, — czerwone płomienie zastąpiły ją! Ogień był suchszy od ziół, czerwieńszy od róż, które kładniemy do grobów naszych zmarłych. Ale pomnik twój jednak stanie w Bet-achaim[6], chociaż biedny Joel jedynym będzie twoim orszakiem pogrzebowym! ale leżeć jednak będziesz w poświęconym twoim grobie, zkąd cię czarna, podziemna rzeka poniesie kiedyś do świętej Jerozolimy!
Uchylił fartucha i podniósł pokrywkę pudła, w którem leżały zwęglone zwłoki żyda. Wargi Joela zadrżały gwałtowniej, jakby konwulsyjnie, łzy spłynęły na policzki, ale głos jego stawał się coraz więcej niezrozumiałym i głuchym.
— Jezu Chryste! bądź mu miłościwy — zawołała Marya wchodząc do komórki, lecz w tej chwili rumieniec przebiegł po jej twarzy, bo jej się zdawało, że wymówieniem świętego imienia, w które nie wierzył Joel, jakby się urągała zmartwionemu. — Panie Boże — dodała tedy prędko z przyciskiem: — Panie Boże! bądź mu miłościwy!
— Grobowiec jego wzniesie się obok grobowca jego córki — odpowiedział Joel, przykrywając napowrót spalone szczątki swego pana.
— Toć ona pochowana aż w Frederycyi[7], rzekła Marya. Wam daleko jechać, żeby się dostać do grobu. Nie zapomniałam jeszcze tej nocy, kiedy ją ztąd wywieziono. Trumnę jej upakowano w słomę, a towarzyszył jej wraz z wami jej ojciec, który teraz leży w węglach i w popiele. Deszcz lał strumieniami. Teraz pozostało już tylko biedne dziecko! Dziadek jedyną był jej podporą na świecie.
— Matka jej była z naszych, — rzekł Joel i dodał z tonem pewnej dumy: — Nasza gmina nie opuści żadnego ze swoich. Ja stary także dostanę swój kawałek chleba, i z nią się nim podzielę, jeśli nie znajdzie miejsca przy bogatszym stole. Alboż to dziecko chrześcianina nie powinno być w domu chrześcian? — dodał cicho, że niktby tego nie dosłyszał.
— Dziecko jest u nas, — odpowiedziała Marya, — niechże więc w imię Boże zostanie, aż dopóki nie trafi się co lepszego. Gdzie warzą kaszy dla trojga, tam się nawarzy zarazem dla czwartego!
Nazajutrz późno wieczorem, kiedy już na ulicach było ciemno i głucho, mały orszak przechodził przez miasto do portu; naprzód szedł krawiec z latarnią, za nim Joel, z tłomoczkiem na plecach i z pudłem pod pachą, później Marya z Krystyanem i Naomi. Dziewczynka płakała, Joel ucałował ją w rączki i w czoło, i wsiadł na jacht do odpłynięcia gotowy. Wszystko odbyło się cicho, a orszak pogrzebowy w milczeniu stanął przy bulwarku, od którego majtkowie odczepili liny statku.
Krystyan przy świetle wschodzącego księżyca widział rozwijające się białe żagle i okręt posuwający się na szklistej powierzchni; na pokładzie stal Joel z pudełkiem pod pachą; wszystkie kontury występowały ostro w niepewnym blasku miesiąca.
Poeci mówią o cyganach, którzy nieżywego dowódzcę zdjąwszy z szubienicy, włożyli nań koronę i kaftan purpurowy, a ciało wrzucili w głębokie nurty rzeki, co miały je ponieść do Egiptu, gdzie spocznie pod wielką piramidą; podobna myśl napełniała duszę chłopczyka, bo zdawało mu się, że Joel z umarłym popłynie do dalekiej, oj! dalekiej krainy fantazyi, może blizko aż samej Jerozolimy, królewskiego grodu Izraela.
— Zupełnie jak Ren pod Moguncyą! — zawołał krawiec, wskazując przez cieśninę ku wysepce Thorseng.
— Mój ty Boże! — rzekła Marya, — jakże teraz myśleć można o takich rzeczach? Przecież należałoby się cokolwiek inaczej być usposobionym na pogrzebie, choćby tylko na żydowskim! biedni ludzie! nawet po śmierci nie mają spoczynku! Jeszcze podróżować muszą, żeby się dostać w ziemię! — I smutna spojrzała za okrętem na cieśninie.





IV.


Jakże łatwo i prędko dzieci zapominają swoje troski, może tak samo łatwo i prędko, jak my zapomniemy troski naszego życia ziemskiego, gdy oddychać będziemy na tamtym kiedyś świecie.
Naomi z początku tyle się napłakała za dziadkiem: teraz już spoczął uśmiech, gdzie dopiero płynęły łzy; wszakże wielka, kwitnąca ziemia obróciła się już raz na około swej osi, a dla troski dziecięcej znaczy to tyle, co dla starszych tygodnie i miesiące. Już przywykła do małej izby krawca i do grzecznego współtowarzysza. Przysłano jej ładną, prawie nową sukienkę żałobną, która niemało sprawiła jej uciechy.
— Czy co dzień mam w niej chodzić? — zapytała. — Czy nie trzeba jej oszczędzać? Bo inaczej nie byłaby już nową, gdyby wypadło znowu wdziać żałobę! — O piękne swoje zabawki, o lalkę z kuchnią i z domkiem dowiadywała się nierównie troskliwiej, niż o zmarłego dziadka. Nie było to zresztą nic dziwnego; mówiła tak, jak zwykle mówią dzieci. Wesoło tedy usiadła na wysokim progu, trzymając w ręku liść kapusty, który dla niej zarazem był wachlarzem, altaną i ogrodem; ogromny ten liść zielony zastępował jej nawet cały piękny ogród kwiatowy z wonią i barwami.
Niekształtne kamienie polne, powrzucane raczej na siebie, aniżeli porządnie ułożone, stanowiły wysokie schodki przed sienią, na progu której siedziała Naomi! Otwory pomiędzy kamieniami nazywała swoim młynem; piasek, jaki w nie sypał Krystyan, był zbożem do mielenia. Musieli się bawić, jak mogli najlepiej, bo właściwe zabawki Krystyana ograniczały się na jedynym bąku, który dość często buczał przed gościem; prawda też, że był piękny, w samym środku sterczał gwoźdź mosiężny, a naokoło pomalowane były kolory czerwone i niebieskie.
— To kwiat, co tańcuje, — rzekła Naomi.
— Nie, — zawołał Krystyan, — niech to będzie czarnoksiężnik; służy w naszym młynie i wtenczas się tylko nadaje, kiedy go porządnie ściąć batem! Słuchaj, jak mruczy! patrz, jak skacze!
— Teraz niech umiera! — rzekła Naomi. — Potem go pochowamy, tak samo jak mojego dziadka, a potem będziemy się bawić w żałobę i w pogrzeb; o, jakże to będzie zabawne! — A Krystyan przedstawiał zarazem zakrystyana i śpiewaka z chóru. Dzieci włożyły bąka w otwór pod schodami i przysypały uszczkniętą trawą; a dalej bawiły się w pożar, przy którym bito w dzwony i ludzie przybiegli na ratunek. Z sąsiedztwa przyłączyło się do nich jeszcze kilkoro dzieci, a zabawa inną przybrała postać; rozumiano się tak dobrze, tak prędko zabierano znajomość i przyjaźń, chociaż Naomi nigdy się jeszcze z niemi nie bawiła! Ale dzieciom z rówieśnikami dzieje się tak samo, jak nam starszym, gdy zobaczymy znanego gatunku kwiaty; witamy je jak dawnych znajomych, jakkolwiek te właśnie kwiaty, które widzimy, po raz pierwszy oczom naszym przedstawiają się.
Zabawa, którą teraz wymyśliły dzieci, zapewne nikomu z nas starszych nie przyszłaby nigdy do głowy. Zdjęły swoje trzewiczki, ustawiły je wzdłuż muru i przechadzały się tam i napowrót. Miała to być illuminacya, na którą chodziły niby patrzeć.
W owymi czasie było zwyczajem weselnym w Swendborgu, że goście przy pochodniach i z światłem odprowadzali młodą parę z domu panny do pana młodego; więc i dzieci wzięły każde za swój trzewiczek, który miał wyobrażać światło, i odprowadzały Krystyana i Naomi, jakby młode małżeństwo po ślubie. Nigdy się jeszcze w życiu lepiej nie bawiły; czemże były lalki, kwiaty i obrazki w porównaniu z temi żywemi zabawkami. Czule przytuliła się dziewczynka do Krystyana, który szyję jej objął rękami i pocałował w same usta; ona mu dała medalionik, który nosiła na piersi; jak się w niego przystroi, mówiła, to będzie hrabią i znowu się pocałowali, gdy tymczasem wszyscy inni stali przy nich i świecili im swemi trzewiczkami.
Był to dziwny obrazek rodzajowy; mała jaskółka nad niemi symbolicznie przystrajała godową sypialnię pod rynną, a w błękicie powietrza obłoki zdawały się spotykać z sobą i spływać jeden z drugim, wnet znowu od siebie oddalając się, bo niższe szły na wschód, wyższe na zachód, tak jak kierował niemi prąd powietrzny według fizycznych praw natury.
Dziecinne te zabawy niespodzianie zostały przerwane. Rodzaj kocza, z gatunku tych, jakich używano przed dwudziestu kilku laty, niezgrabne pudło drewniane, pomalowane na niebiesko, a obite wewnątrz popielatym kartunem, trzęsąc się zaturkotał na nierównym bruku. Dziś jeszcze, ale tylko na wsi, albo w małych miasteczkach, np. u zamożniejszych duchownych, spotkać się można z takiemi ekwipażami, które wraz z stangretem i szorami są jakby pamiątką wygasłych pokoleń i zdaje się, że same się przeżyły. Same konie były dobrze karmione, a stangret w staroświeckiej liberyi miną już okazywał, iż dobrze wie, że i państwo których wiezie nie należą do zwyczajnych śmiertelników, ale do starej, tytułowanej szlachty. Powóz zatrzymał się przed apteką, do której w największym pośpiechu złożono całe mnóstwo puszek, słoików i flaszek, a natomiast zaopatrzono się w świeże; potem znowu ruszył z miejsca, lecz powtórnie stanął przed sienią, gdzie dzieci się bawiły. Oprócz stangreta i lokaja, siedziały w nim dwie damy, z których jedna młoda, podrzędna, może coś nakształt panny służącej, druga starsza, wysoka, widocznie wielka jakaś dama, tylko że chuda i cery chorobliwej. Ta ostatnia siedziała mocno opakowana w szale i mantyle i co chwila wąchała ze sporego, srebrnego flakonika.
Ledwie kocz stanął przed domem, kiedy już Marya kłaniając się, była przy drzwiczkach, a pokornie starą damę ucałowawszy w rękę, zapewniała ją, że żądanie jej bezzwłocznie co do joty zostanie spełnione.
W całem sąsiedztwie natychmiast otwarły się okna i lufciki; nawet z sieni swych domów wyglądały niektóre jejmoście, nie tak jak dziś wystrojone w jedwabie lub bareże, ale tak jak był zwyczaj w owym czasie, w czerwonych, wełnianych spencerkach i z zawojami na głowie. Dzieci, które przerwały swą zabawę, objąwszy się za szyję i stanąwszy wzdłuż muru, przypatrywały się temu widokowi. Ze wszystkiego Krystyan tyle tylko zrozumiał, że w największym pośpiechu zawiązano Naomi fartuszek i wsadzono do obcych dam do powozu, a to w taki sposób, jak gdyby, to było oddawna spodziewane; Marya ciągle się kłaniała, a krawiec stał we drzwiach z czapką w ręku.
— Ja nie chcę jechać, — wołała Naomi. Ale jej nie pytano, czy chce, czy nie chce; więc płacząc wyciągała rączki, kiedy już powóz ruszył z miejsca; jednocześnie zaś i chłopiec wybuchł płaczem; pożegnanie było tak nagłe, tak całkiem niespodziane.
— Będziesz ty cicho! — rzekła Marya, — albo dostaniesz, że przynajmniej będziesz już wiedział czego płaczesz.
— Gdzie moja żona pojechała? — zapytał Krystyan.
— Daleko w świat! — była odpowiedź. — Dziękuj Panu Bogu, że masz ojca i matkę! Już ty się kiedyś na tem poznasz! Gdybyś tak musiał odjeżdżać z obcemi! — Zamyślona spojrzała na chłopca, i jakby ocknąwszy się, przycisnęła go silnie do piersi. — No, to też za to będzie ci wolno odwiedzić chrzestnego ojca w wąwozie; przyszykuj się na dobry spacer! — To mówiąc, zabrała go z sobą do stancyi.





V.


Swendborg nosi jeszcze na sobie cechy małych miasteczek z zeszłego stulecia; te nieregularne budynki, w których często górne piętro wystaje nad dolnem, a spoczywa tylko na niekrytych belkach, ganki zasłaniające cały widok i światło sąsiadowi, szerokie schodki przed sienią, z ławkami kamiennemi lub z drzewa, wreszcie na licznych drzwiach wyrznięte w drzewie napisy duńskie lub łacińskie. Nierówne ulice wydają się brukowanemi pagórkami, po których się w liniach ustawicznie łamanych schodzi raz na dół, raz wdrapywać trzeba pod górę.
Gdzie niegdzie mniemałbyś istotnie, że miasto to leży gdzieś w górach; mianowicie zaś możnaby to powiedzieć o tak zwanym „Wąwozie“, znanym dziś jako giełda kontrabandy i schadzka awantur miłosnych. Spoglądając na ten zaułek z wysoko położonej ulicy miejskiej, masz przed sobą widok nader malowniczy. Potężne kamienie ciosowe, jedne na drugich powalone, dźwigają partery najbliższych kamienic, które z powodu spadzistości ulicy tak samo są wysokie, jak drugie piętra tuż obok położonych domów; tak więc z owej ulicy środkowej widzi się przez kominy i dachy wązkiego wąwozu znaczną część cieśniny, cały brzeg ocieniony wysokopiennym lasem i kawałki wysep Langeland i Thurö.
Na tej ulicy mieszkał ojciec chrzestny Krystyana; chłopiec stał już na rogu i patrzał na jego dom stojący tak nisko, że zwierciadło wody zdawało się oku znacznie wyższe. Rzekłbyś, że trójmaszt pod miastem popłynie wierzchem kominów.
Jak zwykle sień była zamknięta, lecz w środku zabrzmiały skrzypce. Ktoby tylko miał ucho otwarte na tony, byłby się zdumiał nad tą grą cudowną; był to ów jęk melodyjny, który ze skrzypców Paganiniego zrodził bajkę, jakoby zabił swoją matkę i że teraz jej dusza płacze w strunach.
Wkrótce ton przeszedł w prostą żałość: Ole Bull, Amfion północy, tenże sam temat na swoich skrzypcach nazwał: „boleścią matki nad śmiercią, swego dziecka. [8]“ Nie była to wprawdzie ta skończoność, jaką posiadali ci dwaj naszego czasu mistrze w sztuce Jubala, ale jednak gra ojca chrzestnego przypominała ich obudwóch, tak samo jak zielona gałązka we wszystkich swoich szczegółach przypomina drzewo, którego stanowi cząstkę.
Równie jak Ole Bull i on był Norwegczykiem; takim już poznaliśmy go w czasie pożaru, z którego wyratował Naomi. Między polami, skałami i górami lodowemi stała jego kolebka; często też Krystyanowi opowiadał o swojej ojczyznie, o duchu wodnym Nöku, który mieszka w rzekach Norwegii, a przy blasku księżyca, z długą, białą brodą siaduje pod skałą i gra tak pięknie, tak pięknie, że się aż czuje ochotę zeskoczyć do niego w przepaść. Biedny Nök! wtenczas kiedy grał najpiękniej, przedrwiwały go niesforne chłopaki: — Ty i tak zbawionym nie będziesz! — wołali, a Nök zapłakał rzewnemi łzami i skrył się w nurtach rzeki.
— Niezawodnie Nök nauczył grać twojego ojca chrzestnego! — powiedział raz jeden z sąsiadów do Krystyana; jakoż odtąd, ilekroć słyszał jego skrzypce, zawsze przychodził mu na myśl Nök w szumiącej rzece, więc stawał się milczącym i marzącym.
Dlatego też dzisiaj usiadł przed zamnkiętą[9] sienią, oparł głowę o drzwi i słuchał dziwnych tonów; dopiero gdy skrzypce umilkły, zastukał nogą.
Człowiek, któregośmy raz już widzieli i który zaledwie wyszedł z tych lat, które zowiemy samą siłą wieku, ukazał się we drzwiach i otworzył; brunatno-żółta jego cera, czarne jak węgiel włosy, wskazywały mięszkańca południa, lub nawet potomka Wschodu, tylko że ten pozór w zupełnej był sprzeczności z dziwnie blado niebieskiemi oczami, tak wyłączną prawie własnością synów północy, a zostającemi w tym dziwniejszym kontraście z ciemnemi i gęsto zwieszonemi brwiami. W pierwszej chwili mógłby kto nawet pomyśleć, że twarz i włosy były jedynie pomalowaną maską i że tylko zupełny blondyn może mieć tak jasne oczy.
— To ty jesteś, Krystyanie? — rzekł Norwegczyk, dziwnie z ukosa spoglądając na niego.
Chłopiec nawpół z bojaźnią, nawpół z przywiązaniem spojrzał na chrzestnego, bo obecność tego człowieka istotnie miała w sobie coś z owej tajemniczości, jaką przypisują grze Nöka, albo wzrokowi wężów. Kiedy Krystyan był w domu, wtedy ciągle tęsknił za nim; jednak w obec nikogo takiego nie doznawał uczucia co przy nim, podobnego poniekąd do wrażenia jakie sprawia na nas przekonanie, żeśmy sami jedni w ciemnej kaplicy grobowej, albo też w dużym lesie, gdzieśmy nocną porą zbłądzili z bitej drogi. Przy każdych odwiedzinach Krystyan dostawał swoje dwa szylingi, a to jeszcze w tak zwanych „szyldzikach“, czyli cieniutkiej monecie miedzianej, z której sześć sztuk idzie na jeden szyling. Wszakże wyznać należy, że jego nie to przyciągało; były to raczej cudowne powiastki o czarnych borach jodłowych, o górach lodowatych, o Nökach i upiorach, a przedewszystkiem muzyka. Skrzypce ojca chrzestnego na swój sposób równie dziwne opowiadały rzeczy, co usta.
Wpuściwszy chłopca, zamknął znowu drzwi od sieni. W pokoju na ścianie wisiało kilka obrazów, które szczególnie zajmowały Krystyana; były to pięć kolorowych rycin z tańca śmierci, podług malowideł w kościele Panny Maryi w Lubece.
Wszyscy tu muszą, iść w taniec, nawet małe niemowlę w kolebce, które zdziwione śpiewa:

„O śmierci! tobie jak dogodzić?
Mam tańczyć, a nie umiem chodzić!“

Krystyan spojrzał na obrazy, które wisiały odwrotną stroną. Zapytał o przyczynę.
— Wykręciły się w tańcu, — rzekł ojciec chrzestny, poprawiając je. — Czyś długo czekał podedrzwiami?
— Nie długo; słuchałem, jakeś grał. Gdybym był tutaj, zaraz mógłbym zobaczyć, jak śmierć tańcowała wokoło, że się aż obrazy wykręciły. Wszakże wszystko prawda, coś mówił?
— Dam tobie te obrazy, — rzekł chrzestny. — Powiedz ojcu, żem ci je darował! Szkło i ramy zatrzymam dla siebie. Czy to nie śliczne obrazy! Czy mnie teraz kochasz? Możem ja nie dobry? Jak ci się zdaje?
Mały przyjął podarunek, ale jakoś był jakby nieswoim pod wzrokiem Norwegczyka.
— Dla czegoś przyszedł bez twojej koleżanki? Podobno się nazywa Naomi, nie prawda? Przecież moglibyście śmiało przyjść razem!
— Już jej nie ma, — rzekł Krystyan, — pojechała z wystrojonym stangretem! — i jak mógł najlepiej rozpowiedział wszystko o nagłym jej odjeździe. Ojciec chrzestny z pewnem zajęciem słuchał tego opowiadania i uśmiechnął się. Smyczek zatańczył znów po strunach, a jeśli śpiewały to samo, co ojciec chrzestny myślał przy swoim uśmiechu, tedy myśli te były niezawodnie złe i gorączkowe.
— I ty się nauczysz grać na skrzypcach!— zawołał. — Kiedyś będziesz mógł mieć z tego majątek! Nagrasz sobie pieniędzy do kieszeni, a troski wygrasz z głowy, jeżeliby cię kiedy jakie opadły. Tu są moje stare skrzypce; najlepszych jeszcze ci nie dam! Palce tak! — i ustawiał mu palce na strunach, a sam kierował smyczkiem w ręku chłopca.
Głos ten ucieszył malca; wszakże on sam go stworzył! Ucho jego uchwyciło każdy ton pojedynczy, a drobne paluszki z giętkością przebiegały struny.
Blizko godzinę trwała ta pierwsza lekcya; potem chrzestny ojciec sam wziął do ręki skrzypce i zaczął grać; była to prawdziwa gra w tony, tak jak kuglarze grają, w złocone jabłka i ostre sztylety lub noże.
— O, zagraj jak śmierć tańczy! — prosił malec, a chrzestny silnie kilka razy pociągnął smyczkiem; struna basowa drgała jeszcze, a kwinta zasyczała w cieniutkich, piszczących tonach.
— Dziewczę ślicznotka buja w wirze taneczników, a śmierć czy ją słyszysz? piszczy, jak świerszcz pod podłogą! — i przymknął oczy, a duże krople potu stanęły na jego twarzy.
Potem położył skrzypce i otworzył drzwi do ogrodu, który dochodził aż do brzegu morza, gdzie ocienione lasami wyspy pływały na cichej fali.
Słońce już zachodziło.
Cały ogród zasadzony był kapustą; Krystyan najwięcej takiej się przypatrywał, która zaczynała się zwijać w głowy.
— Toby coś było dla Mistrza, — rzekł.
— Co to za głupstwo, chłopcze? — zapytał ostro ojciec chrzestny.
— Ja tylko chciałem powiedzieć, — odrzekł Krystyan, — że Mistrz zapewne radby mieć tę dużą głowę kapusty! Rok temu, kiedyśmy przejeżdżali koło jego domu i ogrodu, gdzie zupełnie taka sama rośnie kapusta, matka mówiła mi, że jeżeli zechcę być Mistrzem, to mnie odda do niego do terminu, gdzie za każdą razą jak będzie miała być na obiad kapusta, każą ściąć toporkiem główkę tej kapusty w tem samem miejscu, gdzie ją poprzednio nożykiem naznaczy.
— Milcz! — krzyknął chrzestny z niezwykłą gwałtnownością, i tak silnie potrącił chłopca, że aż upadł na zagon, przy czem wysunął się mały medalionik, który otrzymał od Naomi.
— Co tam masz? — zapytał z dziwnym wyrazem, gdy podnosząc chłopczyka dostrzegł medalionik. Spojrzał na loczek w środku i uśmiechnął się, ale chyba tak samo, jak może uśmiechnąć się głowa exenterowanego człowieka, skoro drut galwaniczny dotknie się jego języka. Raptem wszedł do domu, lecz wnet powrócił ze złożonemi w trąbkę rycinami i z miedziakami obwiniętemi w papier. Następnie otworzył drzwi prowadzące na Wąwóz, a odwiedziny na dziś były skończone; lecz Krystyan wyszedłszy usłyszał znowu skrzypce, a strony wyrażały jakąś wesołość, taką wesołość, jak kiedy na statku niewolniczym murzyni dla nabrania ruchu z batem w ręku zostają zapędzani do tańców na pokładzie.
Nazajutrz ojciec chrzestny poszedł w odwiedziny do krawca; a przyniósł z sobą świeży liść kapusty i trawki dla kanarka, którego klatka tym sposobem przemieniła się w zieloną altankę. Drobna ptaszyna zaintonowała pieśń radości i wdzięczności; chrzestny zaś z dziwnym, podchwytującym wzrokiem słuchał wesołych i śmiałych, wysokich tonów, jak gdyby chciał się ich wyuczyć od ptaka, by później natchnąć niemi swoje skrzypce. Krawiec chętnie słuchał gry Norwegczyka, bo budziła w nim wspomnienia o podróżach po obcych krajach; Marya przeciwnie twierdziła, że w tej grze jest coś jakby djabelskiego, a myśmy niemal gotowi przyznać jej w tem słuszność.
Z Paryża odbieramy niekiedy ryciny z napisem: „Diableries“; w samej też rzeczy tryskają z nich wszystkie najbardziej demoniczne wybryki bogatej fantazyi. Jedna z nich wyobraża exekucyę: pal, do którego zbrodniarz ma być przywiązany, stoi na pierwszym planie; na samym wierzchu siedzi djabeł; ręce ma założone, a obie nogi wyciągnięte w kącie prostym względem pala, tak iż z nim razem tworzy niejako krzyż Golgoty. Przed tym krzyżem klęczy młoda dziewczyna, w mniemaniu że klęczy przed Świętym, a wokoło złe duchy patrzą na nią z szyderczym uśmiechem. Na pierwsze wejrzenie rzekłbyś, że modli się do krzyża, lecz wnet poznasz, że przedmiotem jej adoracyi jest sam djabeł. Podobnym zupełnie obrazem, tylko że w tonach, nie w rysunku, była gra na skrzypcach ojca chrzestnego.
Nauka wczoraj rozpoczęta miała powtarzać się po dwa razy na tydzień, bo chłopiec widocznie głowę i palce zdatne miał do skrzypców.
— Może mu to kiedyś przyniesie kawałek chleba, — rzekła Marya.
— Może mu to posłuży na zwiedzenie obcych krajów, — rzekł ojciec.
— Albo to prawda! — przerwała matka. — Tybyś chciał żeby został włóczęgą; trzeba ci go było oddać do skoczka na linie, co tędy przejeżdżał, toby się dopiero był napatrzył świata.
— Kto wie, czyby to było tak złe, — odpowiedział ojciec; — może byłby na tem i wcale dobrze wyszedł. Powiedz, Krystyanie, czy chciałbyś być tak lekkim jak ptaszek, tańczyć na cienkiej linie i słyszeć, jak wszyscy klaszczą w ręce i wołają: brawo? Oto podróżowałbyś od kraju do kraju i zobaczyłbyś i to i owo!
— A tak! zobaczyłby cięgi! — rzekła Marya. — Zobaczyłby na chlebie oliwę, tę obrzydliwą, tłustą oliwę, po której ciała ich stają się giętkie, niby trzciny. Nie! z tego nic nie będzie! Niech się lepiej uczy grać na skrzypcach, to go jeszcze nie zrobi kuglarzem!
— Niech sobie wygra drogę do serduszek dziewczęcych, — powiedział ojciec chrzestny. — Jakoś z oczów mu patrzy, że niezły z niego będzie ptaszek!
— I owszem, — odpowiedziała Marya, — niech sobie tam będzie, jak zechce, byleby tylko nie kradł i nie kłamał! Zresztą piękność bardzo mu tam wiele podobno nie pomoże! Bóg raczy wiedzieć, zkąd przyszedł do takiej twarzy.
Zwykle wszystkich rodziców dzieci są ładne, ale Marya pod tym względem należała do rzadkich wyjątków. Dobrze ona bowiem wiedziała, że syn jej nie jest pięknym, jakkolwiek trudno znów było powiedzieć, że był brzydkim. Portret jego z tej epoki po dziś dzień jeszcze widzieć można w Swendborgu, w kościele Ś-go Mikołaja, gdzie w głównej nawie wisi na ścianie duży obraz, podarowany gminie przez księdza Morsinga z Thorseng, po śmierci jego żony. Obraz ten przedstawia w naturalnej wielkości pastora z żoną, dwiema córkami i siedmią synami; przed niemi troje umarłych dzieci leży w pieluchach. Liczba tych dzieci wynosi tedy dwanaścioro, które wszystkie, z wyjątkiem jednego, o ile się zdaje, ze wszystkich najmłodszego, są twarzy wcale ładnej; owemu najmłodszemu zaś dziecku malarz do ręki wsadził różę, jak gdyby na to, żeby choć czemś pięknem zastąpić przyrodzoną brzydotę. Twarz tego chłopczyka była zupełnie jakby portretem Krystyana, a nadzwyczajne to podobieństwo uderzyło nawet rodziców; do niego też odnosiły się następujące wyrazy ojca chrzestnego:
— Skrzypce niechaj się jemu staną różą w ręku, jak tam na obrazie w kościele!





VI.


— Jeśli się którego dnia wybiorę do Thorseng, — powiedział ojciec chrzestny, — to Krystyan pojedzie ze raną.
Było to w połowie Sierpnia, gdy zwiastowano wielką nowinę: „jutro jedziemy do Thorseng“ Toć pogody można się było spodziewać pięknej, bo słońce zaszło czysto, a na zachodzie najmniejsza nawet nie pokazywała się chmurka.
— Czy daleko do jutra? — zapytał malec, gdy się położył do łóżka.
— Tylko zamknij oczy i staraj się żebyś zasnął, — odpowiedziała matka, — to nadejdzie ranek, ani będziesz wiedział jak i kiedy. — W nocy jednak odezwał się znowu i zapytał, czy już niedługo będzie jutro?
— Czy chcesz żebym wstała i zamknęła ci oczy? — zawołała matka, — ale już się odtąd malec na żadne nie odważył pytanie.
Przecież nad ranem pozwoliła mu matka wstać, włożyła czystą koszulkę z cienkim, płóciennym kołnierzykiem, sukienkę świąteczną i nowe buciki, które w owym czasie szyte były białym ściegiem.
Chrzestny już stał przed sienią, więc wybrali się w drogę; ale nie do mostu, bo nie był to zwykły dzień powszedni, w którym na promie bezpłatnie przewożą mieszkańców miasteczka. Poszli tedy do poblizkiej rybackiej wioski Ś-go Jerzego; gęsta mgła na polach nadawała im pozór jezior, ptaszki świergotały, a ojciec chrzestny gwiżdżąc wtórował ich głosom. Nie było czasu na zbieranie kwiatów, więc tylko długą gałąź konwolwulów zerwano z wału, którą Krystyan uwieńczył swoją czapkę.
W wąwozie, ale już teraz nie na brukowanym, w mieście, tylko w prawdziwym wąwozie, gdzie jeszcze z dawnych czasów stoi krzyż z męką Pańską przy drodze, siedziało grono wesołych wieśniaków przy śniadaniu; dzbanek z piwem okrążał kolejkę.

„Kapelusz z piórem skroń mu otula,
I w Kopenhadze służy u króla!“

zaśpiewała jedna z dziewcząt, wyciągając do Krystyana ręce, ale ojciec chrzestny objął ją w pół i zanim się spostrzegła, złożył pocałunek na jej ustach.

Przez mały lasek, należący do probostwa, doszli do starego kościoła, wznoszącego się na południowym brzegu Fyonii, tuż nad głęboką cieśniną. Po lewej stronie, obok wzgórzy, leży wieś rybacka z czerwono pomalowanemi kominami; sieci rozwieszone były na wierzbach. Łódź rybacka kołysała się pod niskim, kamiennym bulwarkiem, a dwóch ludzi w niej było zajętych wyczerpywaniem wody i przywiązywaniem żagla. Czekali na przybywających.
— Czy chłopczyka weźmiecie z sobą? — zapytał jeden z nich z miną nieco niespokojną.
— To mój mały osiołek; przyda się do dźwigania ciężarów, — odrzekł Norwegczyk śmiejąc się. Chcę niechaj zobaczy Thorseng, niech będzie w zamku i na wieży w Breininge. Wszakże prawda, że z ciebie dobry, mały osiołek?
Następnie sam schwycił za jedno wiosło, bo wiatr był zbyt słaby, żeby można było użyć żagli; czółno przerzynając przezroczystą, zieloną przestrzeń, zostawiało za sobą jakby głęboką brózdę. Krystyan siedział z tyłu przy sterniku. Galaretowate gwiazdy morskie, czyli tak zwane Meduzy, leżały jak duże przezroczyste kwiaty na zwierciadlanej fali i cichemi swemi ruchami zdradzały życie w cichej wodzie; powoli znikał także widzialny, zielony grunt piasczysty, a malec nic już nie dojrzał prócz własnej swojej twarzy, która na jego ukłon równie grzecznym odpowiadała ukłonem. Teraz przerzynali prąd wody i popłynęli w obręb cieniu, który brzegi wyspy rzucają na morze. Ojciec chrzestny uchylił kapelusza, co zdawało się przypadkowem, lecz w samej rzeczy było dawnym zabobonem ojczystym, może ukłonem dla Nöka, którego władza tam jest największa, gdzie cień skały dochodzi do wody.
Przybiwszy do brzegu włożyli wiosła napowrót do łodzi i wysiedli na ląd wyspy. Ojciec chrzestny potajemnie rozmawiał z rybakami, ale Krystyan nie wiedział o co rzecz idzie; zresztą wszystko obce, co tutaj widział, cała naokoło obfitość zajęła jego duszę.
Coraz wyżej postępowali teraz między ogrodami i domami; drzewa tu i owdzie stały obarczone owocem, a duże pale podpierały uginające się pod swym ciężarem gałęzie. Dziki chmiel wił się wesoło przez płoty, a głęboko pod wzgórzem stała chałupa słomą kryta, gdzie patyki do chmielu tak były ustawione w porządku symetrycznym, że po części spoczywały na dachu, a zaś chmiel, jakby najobfitsze winne latorośle, zdawał się tworzyć gęste altany z bogatych w liście gałęzi. Przed każdym domem był ogródek kwiatowy; malwa wysoko sypała gęstym kwiatem, żółtym czy czerwonym; skwar był zato nierównie większy niż w otwartem polu. Obcy, przeniesiony znienacka w to ciepłe powietrze i w tę obfitą wegetacyę, mniemałby, że znajduje się w kraju południowym; Sund Swendborgski przypomniałby jemu niezawodnie okolice Dunaju. Prawda! tu było lato, piękne lato! Naokoło dzika mięta woniała w rowach, ocienionych czerwonym berberyzem i okwitłemi bzami.
— To będzie gorący spacer — rzekł ojciec chrzestny, lecz zarazem pocieszał się tem, że spotkają pewno jaki wózek, co ich zabierze.
Ani jednej chmurki nie było na niebie. Ptak drapieżny podleciał w górę i leniwym, głuchym ruchem skrzydeł powlókł się ponad lasem. Zdawało się, że cały upał dnia spoczywa na grzbiecie tego ptaka. Ojciec chrzestny był w nadzwyczajnym humorze: dla Krystyana z łodygi trzciny wyciął donośną trąbkę, potem gałązkę bzu pozbawił rdzeni i wyborną z niej zrobił piszczałkę. Wszystko to odbywało się w drodze i podczas najbardziej urozmaiconej rozmowy.
Teraz zaturkotał powóz, przed którym kurzawa leciała podobna do dymu po wystrzale armatnim; rzekłby kto, że stanęła i zawiśnie w powietrzu. Wózek zatrzymał się, oni wsiedli, a Krystyan dostał nawet duży liść kapusty, pełen czarnych, soczystych wisien; byłto podarunek od chłopa, który zdawał się znać dobrze ojca chrzestnego.
Za chwilę przybyli jescze do nich dwaj towarzysze podróży, ale konni.
Na spokojnych wysepkach duńskich nie znajdziesz żadnych rozbójników, a jednak dwaj nowi przybysze mieli pozór cokolwiek podejrzany. Każdy z nich w kieszeni bocznej miał pistolet, a strzelbę nabitą w ręku. Chłopu kazali, żeby stanął i spojrzeli na niego dziwnie badawczym wzrokiem; przetrząśli następnie słomę w wozie, a gdy nic w niej nie znaleźli, wybąknęli coś nakształt przeproszenia i odjechali szybko, tak jak przyjechali.
Podczas całej tej rozprawy ojciec chrzestny był jak najzupełniej obojętnym; chłop tylko uśmiechał się szyderczo.
— Jak na ten raz, — rzekł — nic nie ułowili.
— Ciężkie to musi być życie, — odpowiedział ojciec chrzestny. — W lecie to jeszcze jako tako; ale kiedy wiatr północny zahuczy nad morzem, niebardzo to chyba miło, całą noc przeleżeć w drodze, a to jedynie dlatego, żeby służyć za błazna rozumniejszym ludziom. Zresztą pilnujcie się, Jędrzeju, bo widać na was już mają oko! toć i ja, — dodał z uśmiechem, — mógłbym się dostać na złe języki, że z wami się zabrałem.
Kto byli ci ludzie? Czego szukali? Całe to zdarzenie długo zajmowało Krystyana; lecz wkrótce wyszło z pamieci pod nawałem coraz nowych zjawisk, któremi dzień ten był przepełniony. Ujrzał znowu stary zamek w Thorseng, gdzie raz już poprzednio był ze swemi rodzicami. Był to największy budynek, jaki widział kiedykolwiek, większy nawet niż kościoły w Swendborgu, ale znał go tylko zewnątrz i chyba tylko przez szyby zajrzał kiedy doń w środek. Teraz jakoś tak się trafiło szczęśliwie, że właśnie byli podróżni, którym pokazywano całe wnętrze; więc wraz z ojcem chrzestnym wszedł na wysokie schody, przebiegł długie korytarze i ogromne komnaty. Spoglądały na niego liczne portrety minionych pokoleń, obrazy ludzi, których śmierć oddawna już obróciła w pył i ziemię; do każdego z nich wiązały się jakieś klechdy i legendy, które takim starym malowidłom nader efektownego udzielają oświetlenia, podobnego do blasku pochodni przy posągach marmurowych. Portret tryskającej życiem i zdrowiem kobiety, uśmiechającej się w samowiedzy swej piękności, jakimże nas żalem przejmuje, gdy wspomniemy, że już stulecia minęły, odkąd przestała cieszyć się tem życiem!
Za żadne skarby świata Krystyan nie byłby chciał przenocować w starem baldachinowem łóżku, z szeleszczącemi, jedwabnemi firankami; w nocy niezawodnie obrazy wystąpiłyby z ram i z obić, a Niels Juul [10] z mieczem w ręku byłby zasiadł na pstrym fotelu z wysokiemi poręczami. Nawet duże zwierciadła, w których można się przejrzeć od stóp do głowy, miały coś tajemniczego dla malca, który zwyczajny był przeglądać się tylko w lusterku ojca przy tualetce od golenia.
Dlatego też oddychał daleko lżej, gdy stanął znowu w otwartem powietrzu, a podwójnie ucieszył się, gdy przyszedłszy do chaty rybackiej nad brzegiem, otrzymał od gospodyni swobodny użytek z całego krzaku agrestu, zaś dzieci jej pokazały mu okręt, wyrobiony z drepki ojcowskiej, zdobny pawilonem i masztem, który płynął na słonej wodzie tak samo jak inne najlepiej uzbrojone statki. Duży, świecący owad przeleciał przypadkiem koło małego okrętu, usiadł na szczycie wzdętego żagla i trzepotał jaskrawemi, przezroczystemi skrzydełkami. Był to żywy passażer, którego mieli na pokładzie, a uniesione radością dzieci, skakały i klaskały w dłonie.
Tuż pod Thurö stał mały statek, jakiego używają do handlu między wyspami duńskiemi; ojciec chrzestny wsiadł w czółno i popłynął do ludzi na tym statku, z któremi miał dużo do mówienia. Krystyan pojechał z nim razem.
Morze było spokojne; słońce paliło żarem.
— Teraz i ty dostaniesz się do wody, — rzekł chrzestny. — Dziś aż zapomnieli zabronić nam tej satysfakcyi, bo myśleli, że to tylko przejażdżka lądowa.
Krystyan uśmiechnął się; rad on był popływać w tej jasnej, świecącej fali, bo w domu pozwolono mu tylko zdjąć pończochy i wejść do wody po kolana.
— To inna kąpiel, jak stać w domu w balii od prania i czekać, aż kiedy ci matka naleje na głowę kubek wody. Teraz zdejm suknie, mój gołąbku!
Krystyan rozebrał się. Wkrótce i Norwegczyk stanął w całej okazałości atletycznej swej postaci, podniósł małego i posadził go sobie na barana. Był to istny obraz świętego Krysztofora z dziecięciem.
Nagle cóś silnie plusnęło do wody i fala zamknęła się nad niemi; a gdzie znikli w głębi, tam wyskoczyły tylko bańki i rozchodziły się coraz szersze pierścienie. Po chwili ukazała się znowu ciemna twarz ojca chrzestnego; czarne, świecące włosy spadały mu na twarz i na czoło, tylko Krystyana widać nie było, bo się w szalonym skoku zsunął z ramion. Spostrzegł to natychmiast ojciec chrzestny i jednej też chwili zanurzył się znów do wody, uchwycił chłopca i wypłynął z nim razem na powierzchnią morza. Z ust leciała małemu słona woda i biedny zaczął płakać.
— Wstydź się! — rzekł chrzestny i udawał, że wszystko tak jest, jak być powinno; ale puls jego bił gwałtowniej niż zwykle. Dobrze jeszcze, że się tak skończyło; w każdym razie o tem nie myślał, żeby jeszcze tego samego wieczora czekała nań druga, jeszcze ważniejsza awantura.
Widok z wieży kościelnej w Breininge ze wszystkich na tej wyspie jest najpiękniejszy; jakoż i tutaj, jak we wszystkich podobnych licznie zwiedzanych miejscach, leży księga, do której podróżni zapisują swe nazwiska, zwykle z jakim lichym wierszykiem lub dowcipem, który najczęściej bawi tylko samego autora.
Czasy były wojenne i dlatego na samym szczycie wieży urządzono telegraf, z którego czarne tablice magicznie przez powietrze szeptały swoją martwą, a jednak znaczenia pełną mową. Słońce jeszcze nie zaszło, kiedy ojciec chrzestny wraz z Krystyanem wchodzili na wieżę, żeby odwiedzić nowego nadzorcę telegrafu.
Cieśnina, wyspy i port, jak mappa geograficzna leżały rozpostarte przed ich wzrokiem. Z tamtej strony wysp Thurö i Langeland, które jak kwatery z kwiatami stały na wodzie, widać było z daleka wyspę Zelandyę. Kilka żagli przerzynało powierzchnię morza; inne okręty stały na kotwicach, a łodzie rybackie kręciły się tu i owdzie w zatoce. Wszakże więcej nad wszystko, czarne tablice ściągały na siebie uwagę Krystyana. Toż on wiedział że umieją mówić, jak mówią głuchoniemi; toż widział jak spuszczają się na dół, jak wznoszą do góry i najrozmaitsze przybierają kształty.
Chrzestny siedział przy nakrytym stole, a Krystyan bawił się z wesołemi dwoma synkami nadzorcy telegrafu. Wyszli z izby, bo chcieli się bawić w chowanego.
Krystyan skrył się do dziury w murze, którędy można było dostać się do dużych dwóch dzwonów będących w tej wieży. Między dzwonami na podłodze leżała ogromna, ciężka belka, prowadząca do otworu w przeciwległej ścianie, przez który słońce ciskało długie swoje promienie, a atomy pyłu grubym słupem obracały się naokoło swojej osi. Przez ów otwór chyba można było wyjrzeć na świat; będzie to jedna zabawa więcej, pomyślał chłopczyk, a tamci tymczasem niechby go szukali. Przeskoczył tedy przestrzeń wzdłuż belki między dzwonami, i w istocie ujrzał przed sobą całą wyspę i port, gdzie stały statki. Już usłyszał za sobą jednego z chłopców, co go szukał, wścibiającego głowę przez dziurę, którą sam wlazł przed chwilą i zaglądającego czy go nie ma.
— Czy tu jesteś? — zapytał. — Tu nam wejść nie wolno; dzwony mogłyby nas zabić.
Krystyan nic nie odpowiedział. Alboż się miał dać nastraszyć? Toć dzwony wisiały spokojnie, jak gdyby wmurowane. Zresztą i tak nie byłyby mogły dostać aż do niego. Chłopiec szukający odszedł.
Słońce schyliło się do widnokręgu i zdawało się, że mu jeszcze pilno, by zniknąć jak najprędzej. Krystyan widział wyraźnie jak usuwało się coraz niżej, aż w końcu zupełnie zeszło z oczów; zmrok wieczorny rozpostarł się; spojrzał na duży dzwon, który wisiał przed framugą otworu. Raptem dzwon zadrżał i lekko się poruszył; teraz chciał odejść, lecz w tej samej chwili dzwon podniósł się wyżej i cały jego kielich odwrócił się ku chłopcu. Przestraszony cofnął się i przycisnął do muru. Pierwsze uderzenie dzwonu odezwało się w uszach Krystyana.
Tu, równie jak we wszystkich wiejskich kościołkach w Danii dzwoniono na zachód słońca; nikt nie mógł się domyśleć, że wysoko w dzwonnicy znajduje się ludzka istota.
Jakby instynktem uczuł, że gdyby tylko o jeden krok posunął się naprzód, dzwon głowę jego zdruzgotałby na miazgę. Głośniej i coraz głośniej zagrzmiały uderzenia kruszcowego olbrzyma; drżące powietrze i przestrach gwałtowne na nim uczyniły wrażenie; pot strumieniami lał się z całego jego ciała. Nie śmiał się już odwrócić, oczy słupem wlepione były w próżny dzwon, ile razy tylko rycząc zbliżał się ku niemu. Krzyknął pomocy, ale go nikt nie dosłyszał; czuł że głos jego nie ma dźwięku w obec uderzeń dzwona.
Do głębi przejęty, widział w dzwonie ogromną paszczę węża; serce zdawało się językiem, co do niego syczał. Pomieszane obrazy tłoczyły się w jego duszy, — wrażenia podobne do tych, jakich doznał, gdy go chrzestny ojciec zanurzył w wodzie, tylko że teraz jeszcze gwałtowniej szumiało mu w uszach, a mieniące kolory jednoczyły się w straszliwych postaciach. Stare obrazy zamkowe przesuwały się przed jego oczami, ale twarze ich teraz były groźne, kształty ustawicznie zmienne: raz długie i kończaste, raz przezroczyste, galaretowate i drżące. Postacie te biły w bębny i w kotły, później nagle przeszły w ów blask ognisty, w którym wszystkie przedmioty jemu ukazały się, gdy bawiąc się z Naomi spojrzał przez purpurową szybę. Czuł tedy, że się pali; płynął przez morze płomieni, ale zawsze przed nim z roztwartą paszczą pływał wąż i wykręcał syczącym językiem. Uczuł dziwny, konwulsyjny pociąg, by porwać oburącz za serce dzwonu, kiedy nagle wkoło niego ucichło, chociaż w głowie ogromny szum trwał ciągle z tą samą co dotąd gwałtowną i straszną siłą. Czuł, że suknie przylepiły się jemu do ciała, a obie jego ręce były jak przykute do ściany. Przed nim wisiał nieżywy łeb węża, a duży dzwon milczał; chłopiec zamknął oczy i czuł, że zasypia. Było to omdlenie.
Pierwsze jego przebudzenie było jakby snem, ale snem przykrym i brzydkim. Wszystko otaczające go było w ciemności, bo też inaczej być nie mogło, skoro sam leżał w brzuchu ogromnego węża. Wąż ten jednak go połknął, a więc nie umarł jeszcze; owszem, czuł wszystkie jego ruchy, czuł jak się z nim przewraca, jak ściska jego członki, jak się wysoko wspina i znowu spada na ziemię. Gwałtowna to zaprawdę była walka!
— Dajcie mu klucz w usta! — zawołał ktoś, ale gdzieś bardzo daleko. Głos ten już przebrzmiał, a zarazem skończyły się także straszne jego widzenia; przebudził się i uczuł niezmierne znużenie.
Obca jakaś kobieta i ojciec chrzestny stali nad nim; on zaś leżał w łóżku.
Skoro tylko dostrzeżono, że go nie ma, zajęto się wyszukaniem go i znaleziono w dzwonnicy. Gwałtowne spazmy, albo właściwiej mówiąc, jakieś napady epileptyczne, których dawniej nie miał nigdy, pierwszem były następstwem przestrachu. Teraz już znowu przyszedł do siebie, tylko że go bolały oczy. Najdokładniej pamiętał wszystko, co się stało.
— Niech P. Bóg strzeże jego rozumu! — rzekła kobieta.
— Baty powinien dostać! — rzekł ojciec chrzestny, — baty takie, żeby mu krew leciała przez plecy!
— Zapewne, moi chłopcy już za swoje dostali, — powiedziała kobieta; — chociaż Bóg widzi! że oni zupełnie są niewinni.
Dano Krystyanowi obwarzanek z miodem, żeby się posilił i odświeżył humor. Ojciec chrzestny wziął go na plecy i poniósł do brzegu, bo koniecznie jeszcze tegoż wieczora chciał być w domu. Światła w Swendborgu jaśniały przez zatokę; na dole przy brzegu stały czółenka rybackie z ognikami rozpalonemi do połowu węgorzy; każdy wietrzyk spoczywał w chłodnej nocy.





VI.[11]


Wiara ludowa twierdzi, że pyłek kwiatowy berberysu jest trucizną na zboże i że ciężkie kłosy śniedzieją od gryzącego jego soku. Najszlachetniejszy mak, białością jaśniejący, po roku zmienia barwę, skoro ciągle przebywa pomiędzy makiem pstrym i czarnym. Otoczenie — oto niewidzialna ręka, która każdy pierwiastek przekształcić może w swym rozwoju.
Kiedy snycerz zaczyna formować bryłę gliny, nie zaraz pojmujemy, jakie dzieło z pod ręki jego wyjdzie. Czasu potrzeba i pracy, zanim powstanie odcisk z gipsu, a według niego następnie zanim pod uderzeniem dłuta ożyje cios lub marmur! O ile trudniej być musi, z człowieka w wieku dziecinnym czynić wnioski o jego rozwoju i wartości na przyszłość! Widzimy tu ubogiego chłopczyka w Swendborgu; instynkt wewnętrzny i wrażenia zewnętrzne, jakby igła magnesowa wskazują w nim tylko dwa kierunki zupełnie sobie przeciwne. Albo stanie się rzadkim artystą, albo nędzną, obłąkaną istotą. Kwiatowy pyłek otoczenia już zaczyna nań działać barwą i wonią.
Bożek tonów ucałował go jeszcze w kolebce, ale czy śpiew bogiń czasu sprowadzi mu natchnienie, czy też obłąkanie? Granica między jednem a drugiem niekiedy zaledwie jest widzialną. Czy kiedyś może wznieci podziw tysiącznych tłumów, czy też w nędznej karczmie, ze skrzypcami w ręku, jako staruszek zagra przed dziką, nieokrzesaną młodzieżą, co go nazwie nawpół waryatem z wiecznemi marzeniami, chociaż dusza jego niezatarte na sobie nosi piętno tonów?
O księciu Reichsztadzkim wiadomo, że nieżywy przyszedł na świat. Napróżno używano wszystkich środków, by go przywołać do życia; w tem zagrzmiały sto jeden wystrzałów armatnich, a on otworzył oczy i serce bić zaczęło. Był to syn wielkiego cesarza, dlatego też cały świat dowiedział się o tym wypadku; ale nikt nie wiedział o podobnem zdarzeniu syna ubóstwa. I on także był umarłym, nowonarodzonym umarłym; już leżał na stole obok zbitego okna, w tem raptem zabrzmiały na ulicy flety i skrzypce, na których zagrali wędrowni muzykanci; śpiew kobiecy odezwał się smętny, lecz silny, a mały otworzył oczy i ruszył rączką. Czy w istocie tony odwołały jego duszę, by działała tu na ziemi, czy też był to jedynie przypadek, ów miecz Salomonowy rozumu ludzkiego?
Rzadkim musi zostać artystą, albo nędznym partaczem, krogulcem ze złotem piórem w skrzydłach, którego inne krogulce dziobami za to na śmierć zasieką. A gdyby został takim? Jakaż stąd dla niego pociecha? Jakaż pociecha dla ludzkości z sercem pełnem dumy? Zgaśnie on i zapomną o nim, jak gasną płatki śniegu, wpadające do bystrej rzeki; tylko pojedynczych dzieła i nazwiska w potomne przejdą stulecia. Los to godny zazdrości! Ale w tem nowem życiu może przyszłe na nas czekają uciechy, a daleko już ztamtąd będzie do szczęścia jego sławy, w której samo udziału nie otrzyma. Cóż bo z tego jak wysoko stoimy, abyśmy tylko stali dobrze! taka jest zwykła pieśń pociechy tego świata, taka pociecha wielkiej fali człowieczeństwa, co bezustannie płynie naprzód do brzegów wieczności.
Po sękach jodły poznajemy wiek drzewa; życie ludzkie także ma swoje widzialne jakby stawy. Ważnym punktem przejścia, niejako głównym momentem w dzieciństwie Krystyana, były tego lata znajomość jego z Naomi, lekcye muzyki i wycieczka do Thorseng.
Tak samo jak kwiat kielichem swoim odwraca się za słońcem, tak dusza jego tęskniła za tonami. Muzyka organów ciągnęła go do kościoła; prosty chórał był dla niego miserere Allegra. Zazdrościł więźniom w ratuszu, którzy w urodziny króla i królowej ze swego więzienia całą noc słyszeli muzykę nad sobą, na górze, gdzie tańczono. Im większej nerwy jego nabierały draźliwości, tem ucho jego otwierało się bardziej mowie tonów. Nieszcześliwe[12] napady spazmatyczne wracały coraz częściej i zostawiały po sobie dziwne drżenie w powiekach, jakiś ból w samych oczach, gdy tymczasem wszystkie przedmioty ukazywały się jemu w najrozmaitszych i ustawicznie zmiennych barwach. Ciało jego słabło, a życie duszy było bujaniem pomiędzy wyobraźnią, a marzeniem. Na taki umysł ciągła tęsknota ojca za dalekiemi krajami i dziwactwo Norwegczyka podobne czyniły wrażenie, jak powietrze i woda w dolinach kretynów na dzieci tamże zrodzone i chowane. Jedno tylko życie szkolne swoją surową i rozsądną przewagą byłoby mogło choć w części ochłodzić owego syrokka fantazyi, który nużył umysł i ciało, — ale w owym czasie w całem miasteczku nie było jeszcze porządnej szkoły. Jakiś poczciwy staruszek, pan Sevel, ze swoją głuchą małżonką, byli jedyni w Swendborgu trudniący się nauczaniem, w którym to celu obrali sobie mieszkanie w starym budynku klasztornym, rozwalonym już dzisiaj wraz z szczątkami obocznego kościoła.
Wszędzie, w północnych zarówno jak w południowych krajach, zakonnicy umieli na klasztory obierać najpiękniejsze okolice. Blizko zatoki leżał tu klasztor szarych braci, a z okien jego widok wychodził na Thorseng i Thurö; sklepiona komnata, w której niegdyś może był refektarz, teraz została salą szkolną, a w małej framużce, gdzie może sławnego dłuta stał posąg, teraz leżała rózga nauczyciela i pończocha jego żony. Na sklepionym suficie, pod którym teraz na ławkach i stołkach siedziało młodsze pokolenie z luterskim katechizmem, malowidła wyobrażające Matkę Boską i mnogich Świętych Pańskich sięgały wprawdzie czasów przedluterskich, ale tem większe za to budziły zajęcie. Nieliczne i wązkie okna siedziały dość wysoko, tak iż nie było się co dziwić, że kiedy pan Sevel lub pani nauczycielka wyszli na chwilę, młodzież wskakiwała na stoły i ławki, żeby wyjrzeć na zielony bór i duże statki.
Tuż przy szkole stał stary, opustoszały kościół klasztorny, z którego znikły ołtarze i nagrobki, lecz na ścianach którego widać było jeszcze na wpół zamazane obrazy al fresco z napisami naokoło w mniszej łacinie. Na korytarzach leżały jeszcze grobowe kamienie, okna były potłuczone, szpary w murach porosły mchem i trawą, a tam gdzie dawniej wisiał ogromny, mosiężny pająk, teraz jaskółka ulepiła sobie gniazdeczko. Jeszcze wyrazy: Jesus hominum Salvator w żelaznym nadpisie można było wyczytać na starych drzwiach kościelnych, które otwierano niekiedy, a jeśli wówczas młódź szkolna była blizko, wpadała z wandalicznym krzykiem, który zbyt dziwnie odbijał się silnem echem.
Na Krystyanie kościół wcale inne robił wrażenie; jakoś w nim stawał się zamyślony i smutny, chociaż przekładał go nad wszystkie inne miejsca; tu bowiem obfity był pokarm dla jego marzeń, a świat podań i duchów w bliższem był z nim zetknięciu. Nieraz tak długo wlepiał wzrok w owe zblakłe obrazy, że mu się zdawało, jakoby ich oczy poruszały się; nieraz tak długo klęczał na kamieniach grobowych i syllabizował napisy, że mu się zdawało, jakby umarli stukali w te kamienie i odpędzali go. Jeżeli trawka przy rozbitych oknach zadrżała pod przeciągiem wietrzyku, albo jeśli jaskółka przelękła przeleciała pod sklepieniem, wówczas on myślał o niewidzialnych duchach, jakoby bawiących się długiemi trawkami, lub wyganiającemi ptaszki z swych sypialni.
Ciało słabło; napady epileptyczne pojawiały się coraz częściej. Nie szukano pomocy lekarskiej, bo lud rzadko kiedy wierzy w lekarzy, a zresztą to kosztuje pieniądze. Marya utrzymywała, że zachorować można już z tego samego paskudztwa, które doktor zapisuje z apteki. Na wszystkie też wewnętrzne choroby jedno miała lekarstwo radykalne: jałowiec nalany wódką, który zarazem wzmacnia i rozpędza. Tego lekarstwa dostał także Krystyan.
Czas uciekał, a choroba nie polepszała się. Najlepiej będzie, mówiła Marya, poradzić się mądrej kobiety w Kwerndrup, ale tylko tak, jakby od niechcenia albo przy okazyi. Kobieta przyszła i podała niektóre środki sympatyczne. Nicią wełnianą zmierzono jege ręce i nogi; przewiązano mu na dołku sercowym nieco poświęconej ziemi i serce kreta; to wszystko miały być środki niezawodne.
Tak mijały dnie i tygodnie i blisko dwa lata. Mądra kobieta radziła udać się do źródła Frörup, które pomogło już w niejednej chorobie, kiedy najlepsi powątpiewali doktorzy; Marya wierzyła w jego skuteczność, jak w słowa Pisma Świętego. Po dziś dzień jeszcze lud w Danii zachował podanie, przypisujące niektórym źródłom jakąś wielką świętość; i tak, mieszkańcy Fyonii uważają źródło Ś. Reginy, blizko wioski Frörup, za nadzwyczaj skuteczne; ponieważ zaś połączono z niem tak zwany jarmark źródlany, przeto tłumy gromadzą się tam w wielkiej massie. Z kilkomilowego okręgu, nawet z tamtej strony Odensee i Swendborgu, przybywają tu chorzy w wilją Ś. Jana, piją wodę źródlaną, kąpią się w niej i nocują pod gołem niebem. Przez trzy lata z kolei chory zwiedzać powinien to źródło; jeśli go i to nie wyleczy, tak twierdzi wiara ludu, wówczas nic mu już nigdy nie pomoże.
— Jedźcie tylko do źródła! — powiedziała ich wyrocznia. — Jedźcie do źródła, a przekonacie się, jaka zajdzie zmiana!
Słowa te mimowolnie stały się proroctwem; nietylko bowiem chłopca, ale całą rodzinę czekała w tej podróży nader wielka zmiana. Nieraz później już mawiała Marya: — Zapewne! gdybyśmy wtenczas nie byli pojechali do źródła, może wszystko byłoby poszło inaczej! — Może? A ludzie jednak mają wolną wolę.
Marya była zdania, że koniecznie wypada dla chłopca pojechać do źródła; byłoby to bowiem zbyt wielką odpowiedzialnością przed Panem Bogiem, gdyby zaniedbać coś podobnego. Wiara męża była mniej silna, ale kontent był z dobrej sposobności wydobycia się na świeże powietrze. Sierżant, jego przyjaciel, właśnie na kilka dni był w mieście, bo pułk jego stał w Odensee[13].
Z Swendborga cztery mile do źródła Ś. Regissy, leżącego tuż przy trakcie głównym, tak iż matka z synem pojechać mogli wracającym tamtędy do Nyborga landkuczerem; dwaj przyjaciele poszli pieszo, bo to im zostawiało swobodę wybierania najpiękniejszych ścieżek przez łąki i bory. Malarz może nam wprawdzie przedstawić grę kolorów w pięknym dniu wiosennym, nawet może dać poznać ciepłe powietrze, ale nie potrafi odtworzyć piękności aromatycznej, która równą nam sprawia przyjemność, jak kształty i kolory przedmiotów, owej woni bzów i akacyi i zielonych liści na krzaczkach dzikiej róży. Ptaszki świergotały, a krawiec wtórował im rozlicznemi pieśniami, których nauczył się niegdyś w obcych krajach, i opowiadał o szczęśliwej wędrówce nad brzegami Po i Tybru.
— Patrzcie! bocian leci! — zawołał. — Ach, biedny mój bocian już pewno nie powróci! Albo umarł ze zmartwienia po śmierci samicy i młodych, albo też podróżuje jeszcze, żeby się rozerwać i zapomnieć! Boże przebacz! mnie się zdaje, że na wędrówce zapomnąć można o każdej największej stracie.
— I mnie się tak zdaje — rzekł sierżant. — Dlatego też bo ja nigdy nie chciałem powiedzieć wszystkiego co myślę w przytomności waszej żony, żeby czasem do mnie żalu nie miała, — dlatego też powinniście dostać z jakie tysiąc talarów, bo tyle dziś dałby nie jeden syn gospodarski, aby pozostał tylko w domu, a któś przecież musi go zastąpić. Za te pieniądze, którebyście dostali, Marya z chłopcem mogliby być wygodnie! Zostalibyście podoficerem i dostalibyście się znowu do obcych krajów, a toć o tem tylko marzy wasza dusza. Czasy teraz niespokojne, żołnierz nie może wiedzieć gdzie mu przeznaczono, a do Francyi jemu nie dalej niż do Niemiec.
Krawiec potrząsał głową: — Marya nigdyby na to nie przystała! — rzekł i dodał na wpół smutno: — Zresztą i ja wątpię, czybym się mógł z nią rozstać. Nie! o tem nie ma co myśleć.
Szybkim krokiem szli naprzód do wioski Broholm. Liście drzew były przezroczyste, fijołki rosły całemi krzaczkami, brzegi boru kwitły różnem kwieciem, a pomiędzy drzewami widać było Wielki Bełt i wyspę Langeland, która ze swemi lasami i wiatrakami wznosiła się wysoko nad morze.
W „Listach nieboszczyka“ księcia Pückler Muskau[14], parki i wille Anglii cudownym jakby sposobem stają przed naszemi oczyma i widzimy wyraźnie owe aleje starych, dużych drzew, którędy się zajeżdża do pałacu. Taka sama aleja prowadzi także do Broholmu. Wszystkie poezye Wilhelma Müllera są małemi rodzajowemi obrazkami; widzimy w nich jak się obracają koła młyńskie, a woda jak na największe spada koła; podobny młyn stoi tuż przy wspomnionej alei, ale tak głęboko, że piękna młynarka aż główkę podnosić musi do przejeżdżających tą drogą. W naszych własnych duńskich podaniach doszły nas wieści o cichych jeziorach, w środku których sterczały niegdyś kępy ze staremi zamkami rycerskiemi, ale dziś kępy znikły, a łabędź płynie nad szczytami wieży. Takie same jezioro leży tuż przy alei i młynie, ale kępa sterczy jeszcze ze starym zamkiem; wielka okrągła wieża z miedzianym dachem i wieżą przegląda się w jasnej wodzie to jest Broholm; jeszcze widać w wieży strzelnice, jeszcze woda przezroczysta i świeża płynie przez podwójne rowy.
W sklepionej komnacie służebnej, podpartej grubemi murowanemi filarami, siedzieli dwaj nasi podróżni przy dużym stole, na którym każdy ze sług nożem wyrył swoje nazwisko. Był zaś z niemi jeszcze gość trzeci, młody chłop z Örebäk, brat pierwszego konkurenta Maryi.
Po dziś dzień jeszcze zewnętrzny pozór zamku pozostał niezmieniony. Rogi jelenie przystrajają drzwi strzelca, a wejście do pańskich pokojów prowadzi przez wysoką wieże, tam gdzie kręcone schody poukładane z potężnych jednej na drugiej belek prowadzą do samego szczytu. Wzdłuż muru ogrodowego w środku zamczyska dziś jeszcze zielenią się szeregami stare, kwitnące lipy.
Przy każdej pamiątce dawnych czasów krawiec wspominał wszystko, co już w życiu swojem widział podobnego za granicą, i ciągle przytem robił swoje postrzeżenia porównawcze. Tak pyszne lipy widział tylko w jednych Czechach, w owych długich, cienistych alejach, gdzie wędrując śpiewał hożą Krasna holga! Sam ów stary budynek z wysoką wieżą zdawało mu się że widział gdzieś daleko, nad Dunajem, gdy statek wesoło bujał nad przepaściami i wirami. Nawet chłodne sklepienie, pod którem teraz siedział między grubemi filarami, przypominało mu komnaty klasztorne. O czem zaś serce myślało to plotły usta, czy to drugich bawiło, czy nie.
— A to się wybierz znowu w drogę — odezwali się drudzy.
— Mamci ja teraz włożyć czerwony spencer[15]! — rzekł młody wieśniak; — za miesiąc podobno mamy wyruszyć w drogę; ale mam chęć i możność kupienia w swoje miejsce zastępcy! Tysiąc talarów w papierkach wyliczę na jednym stole, jeżeli macie ochotę!
Tysiąc talarów w papierkach! jakaś woń spoczywała w tych białych karteczkach, woń mogąca napełnić serce marzeniami o czarodziejskich skarbach. Biedny krawiec podniósł oczy i spojrzał przez okna na zielone wierzchołki drzew lipowych. Czy te zielone liście, czy białe, silniej wpłynęły na jego biedne serce?
Przed dworem, niedaleko kuźni, stoi dziś jeszcze potężny pień starego dębu. W owym czasie drzewo to było jeszcze całe; duży krzyż żelazny, zabytek przedreformacyjnych czasów, przymocowany był do drzewa. Kiedy w 1808 roku Hiszpanie byli w Fyonii, dąb ten był dla nich świętym krucyfiksem przy drodze, ołtarzem pod otwartem niebem, przed którym klękali i swoje odbywali nabożeństwo. Popalone od słońca marsowe postacie leżały tu na świeżej trawie i pełne ufności wlepiały ciemne swe oczy w święte znamię; ksiądz stał na ich czele, a śpiew zabrzmiał w obcym, melodyjnym języku.
Teraz dąb ten nie był już tem, czem był dawniej; piorun przed rokiem przerwał jego siłę żywotną i już tylko jedna zielona gałązka sterczała obok innych suchych i bezlistnych. Dla naprawienia drogi miano nawet zupełnie sprzątnąć stare drzewo; już topór głęboko przeciął jego sęki, a pień obwiązano długą liną i w należytej odległości zaprzągnięto do niego parę koni. Za chwilę dąb miał upaść.
Krawiec z towarzyszami podróży stanął na drodze, gdy powożący trzasnął z bicza i konie z całej siły szarpnęły po raz pierwszy. Stare drzewo zatrzęsło suchą koroną, lecz jeszcze nie obaliło się. Jedno jeszcze szarpniecie, a z potężnym łoskotem i głuchym jękiem powaliło się na ziemię, a wykręcając się w upadku, odwróciło na wierzch stary swój krzyż żelazny. Tak runął wspaniały trup dębi ze znakiem orderowym na piersi!
Sierżant zauważył mniej więcej to samo. Krawiec zamyślony wlepiał wzrok w ziemię; coraz jaśniej pojmował teraz, co mu tak chodziło po głowie: — Z honorem poledz w bitwie, najlepszą musi być śmiercią! A zresztą nie koniecznie każdemu umierać! Ach! gdyby Marya myślała tak samo!
— No i cóż, czynie spróbujem szczęścia? — zapytał sierżant. — Życie na otwartem powietrzu, to co innego, niż siedzieć w domu na stole. Dziś rano po raz pierwszy w tym roku widzieliście latającego bociana; to znaczy, żebyście wy także puścili się w drogę.
Krawiec milczał.
W poprzek drogi leżało stare, ogromne drzewo, w którego wierzchołku bocian od wieków stukotał swą ewangelię o gorących dniach letnich. Stary dwór odbijał się w wodzie; pozór z rzeczywistością tworzyły całość dziwnej piękności. Miejscowość i otoczenie działały tu na duszę marzącą, jak smyczek fizyka na szklanną tablicę, na której pełne znaczenia powstają figury akustyczne.
Stalaktyk, skrzydełka motyle i latające chmury, wszystkie mają swoje hieroglify przyrody, których rozwiązanie nie jest dane człowiekowi, a które jednak zwiastują siłę rozwijającego się świata. Tak samo i serce ludzkie miewa niekiedy podobne jakieś znaki, których samo pojmować nie jest zdolne. Niewidzialny sternik zapisuje w niem swoje: Mene, mene, tekel ufarzin, a powstaje stąd konieczność, i najbliższym jej skutkiem jest niepojęte: Muszę!
— Czy słyszeliście kiedy o górze Wenery? — spytał marzący, — o której tak często mówią w starych podaniach? Niejeden zacny rycerz, nawet biedny rzemieślnik z tornistrem na plecach wszedł do tego czarodziejskiego kraju, z którego wszelako nigdy nie powróci; jeśli zaś wydarzyło się trafem, że pojedynczy wędrownik wydobył się z góry i powrócił do swoich, tedy już nigdy jakoś nie był spełna, trapiła go tęsknota i albo znowu wrócić musiał do niej, albo umierał. Oczywiście jest to tylko bajeczka, którą wymyślił taki, co się dobrze nachodził po Bożym świecie, a później porzuciwszy wszystkie jego piękności, spokojnie siedzieć musiał w domu. Te pięć lat mojej wędrówki dla mnie też były górą Wenery, boć trudno inaczej nazwać piękność tego świata. Teraz znów jestem w domu i dlategom niespokojny; tęsknota jest moją pracą całodzienną, chęć do podróży poduszką, na której odpoczywam, i byleby Marya chciała — ! ale musi — Oczy jego zaiskrzyły się, uchwycił sierżanta za rękę i zawołał: — Zostanę żołnierzem!





VIII.


Około dwóch mil od miasta Nyborg, między wioskami Örebäk i Frörup, leży źródło Ś. Regissy, według podania ludowego tak nazwane od pobożnej niewiasty, której źli ludzie bardzo dokuczali i dzieci nawet zabili; z tego samego więc miejsca gdzie to się stało, wytrysło natychmiast piękne źródło. Długo już po śmierci zacnej Regissy przybywali zdaleka pobożni pielgrzymi, żeby pić wodę z tego źródła, a na świętą, pamiątkę wystawili blizko źródła kapliczkę i zawiesili w niej obraz dobroczynnej patronki. Co rok w dzień Ś-go Boëla odprawiano tam odpust i w wiosce odbywał się walny jarmark; za wprowadzeniem atoli nauki Lutra do kraju, zaniedbana kaplica wnet się rozpadła w gruzy. Tylko źródło dziś jeszcze płynie, a rok rocznie w wilię Ś. Jana przybywają do niego liczni chorzy i zarazem odbywa się tamże sławny jarmark.
Niezawodnie nie co innego, tylko chęć uniknienia zbyt ciekawych oczów, spowodowała zwyczaj, że ci chorzy całą noc Swiętojańską, przepędzić muszą przy źródle. Po zachodzie słońca myją się w wodzie źródlanej i potem urządzają nocleg; równo zaś z brzaskiem rannym zrywają się, najsłabszych prowadzą do domu, a ci których choroba nie jest zbyt dokuczliwą, biorą udział w zabawach jarmarcznych.
We wsi Frörup, gdzie teraz odprawiają jarmark, stawiano namioty i szopy; zewsząd widziano chorych przybywających to furmanką, to pieszo, a niektórzy z nich już szli przez łąkę, na której płynie źródło między leszczyną a jesionem, ocienione kilkoma dość wysokiemi drzewami, na których lud chociaż dziś protestancki, dawnym zwyczajem zawiesza swoją ofiarę, kilka świeczek woskowych. Żywopłoty wokoło są jakby parawanem dla chorych, mających się rozebrać i przemyć, a stare ich suknie stają się jałmużną dla licznie czyhających żebraków.
Marya nadeszła z Krystyanem, niosąc na ręku starą kołdrę i duży surdut swego męża; pierwszą, dla przykrycia nią chłopca, — drugi, by się nim samej odziać w nocy, na przypadek gdyby powietrze było chłodne.
— Ja zostanę przy tobie! — rzekła, — jeżeli zasnę, to dobrze, a jeżeli nie, to i tak nie pierwszy raz, żem czuwała dla ciebie. Tak, dziecko, ty nie wiesz, com ja dla ciebie wycierpiała! Dzieci nigdy nie pomyślą o troskach i niepokoju matki, aż chyba gdy sami doczekają się dzieci! Kiedym cię nosiła pod sercem, ileż nie znosiłam strachu! Życie poświęciłam dla ciebie! Przez długie noce nie zamykałam powiek, tylko chodziłam po izbie tam i napowrót, słuchając twego oddechu; pracować cały dzień, czuwać całą noc, takie było moje przeznaczenie! Wszystko to robiłam dla ciebie, moje dziecko, a gotowam uczynić i nadal, bylebyś ty znowu przyszedł do zdrowia! Ciebie jednego mam na świecie! Niech twój ojciec w imię Boże puści się w świat, skoro nie może być inaczej! — I wybuchła głośnym, lecz krótkim płaczem; ucałowała chłopca w oczy i w usta i zbliżyła się do źródła.
Liczne myśli snuły się jej po głowie. W Örewäk spotkała swego męża z sierżantem i młodym wieśniakiem, bratem jej pierwszego konkurenta, do którego dworku wstapili[16] nawet i który wpół żartem powiedział, że to wszystko mogłoby należeć do niej. Poczęstowano ich mocnem piwem, miodem i własnego wypieku pszennym chlebem, i powoli przyznano się do zamiaru krawca, wstąpienia w szeregi w zastępstwie młodego chłopa.
— Widzicie, on dla tego jeszcze nie odjedzie! — rzekł sierżant, — tylko tyle że go zapiszą pod numer, — a przy lada sposobności do słów swoich dodawał wzmiankę o nęcących tysiącu talarach.
— Ma on przecież swoją własną wolę, — odpowiedziała Marya. — Ja go nie trzymam! — to było ostatnie jej słowo, ale jej się zdawało, że jej serce z żalu pęknie na tysiąc drobnych kawałków. Nie chciała już zostać ani chwili. — Dość mi takiego podwieczorku! — mówiła. Sierżant z krawcem zostali na noc.
Teraz stała nad źródłem. Kilku chorych zaczęło już swoje kąpiele, inni zajęci byli przyrządzaniem noclegu. Najlepszym z tych nocclegów[17] było stare łóżko, przyniesione z pobliskiej chałupy i ustawione między leszczyną; drudzy kontentowali się wiązką słomy, albo posłaniem w bryczkach, któremi przyjechali. Ogień palił się wesoło za niskim wałem z murawy, przy nim gotował się kociołek z kawą i kilku staruszków grzało sobie ręce.
Był to widok taki, jaki dziś z każdym dniem bardziej znika z życia naszego ludu, a cofa nas o wieki w dzieje przeszłości. Gdyby umarli, nad których grobami w katolickiej niegdyś Danii brzmiały pienia zakonników, gdyby mogli z zachodem słońca powstać z trumien i pobujać nad łąką, uwierzyliby że w Danii wszystko tak samo jak wówczas, gdy zamknęli na zawsze swoje oczy. Poczciwy lud z tą samą jeszcze pobożną wiarą w sercu tłoczył się naokoło świętego źródła, dzwony kościelne przy zachodzie słońca biły jak dawniej, kiedy wzywały jeszcze wiernych do Pozdrowienia Anielskiego, W wiejskim kościółku tak samo uśmiechał się jeszcze obraz Matki Boskiej z Dziecięciem. Nawet sąsiedni dwór szlachecki, starożytny Örbäk, niezmieniony stał jeszcze ze swemi śpiczastemi szczytami i z wysoką wieżą, całkiem odwieczny ów budynek gotycki!
Niedaleko od miejsca gdzie matka kąpała Krystyana w świeżej, zimnej wodzie, stały dwie kobiety z młodą, może trzynastoletnią dziewczyną, nie mającą na sobie śladu żadnej ani ułomności ciała, ani choroby wewnętrznej. Twarz jej miała wszystkie cechy najsilniejszego zdrowia; postać jej była prawie zupełnie rozwiniętą; długie, gęste włosy spływały na białe, pełne ramiona; czerwona zorza wieczorna oświecała twarz wesołą, uśmiechniętą. Najmłodsza z towarzyszących jej dwóch kobiet, jej matka, cały kubek wody wylała na głowę córki; krople jak brylanty jaśniały na szyi i ramionach; dziewczyna potrząsła długiemi splotami i zaśpiewała na głos:

Widziałem go — słuchajcie wierni!
Na głowie miał koronę z cierni.
— Tańczcie, o, kwiaty róż!

Starsza kobieta, babka chorej, uklękła i po cichu, złożywszy ręce odmówiła Ojcze nasz!
Wieczór był ciepły i miły, ale z tamtej strony Bełtu nadciągały ciemne chmury.
Gdzie nieszczęście i nadzieje są wspólne, tam ludzie łatwo zabierają znajomość. Opowiadali sobie tedy wzajemnie o swoich chorych i o skuteczności źródła. — Na wielką chorobę nie pomaga, — rzekła staruszka, lecz wnet jakby poprawiając się dodała: — Aby tylko P. Bóg chciał, toć dla niego wszystko jest możliwe. Jeden zresztą, jest środek taki, który nigdy nie chybił; — i dopiero opisała ów uniwersalny środek ludowy, o którym młodsze pokolenie gotowe pomyśleć, że powstało chyba w mózgu jakiego Eugeniusza Sue, jakkolwiek przed niewielą jeszcze laty w całej Danii w powszechnem był użyciu. Środek ten zasadzał się na tem, żeby nieszczęśliwe dziecko poszło na plac exekucyi i uprosiło delikwenta, by pozwolił mu napić się jego ciepłej krwi, skoro głowę odłączą od kadłuba.
Marya zadrżała; — nie, na to nigdyby nie przystała!
Niedługo zabrały się kobiety do urządzenia noclegu. Babka z dziewczynką miały spać w swojej bryczce; maleńkie, wolne u stóp ich miejsce ofiarowano Krystyanowi. Matka dziewczyny z Maryą, plecy oparłszy o bryczkę i nakrywszy głowy usiadły na wiązce słomy.
Wszędzie wokoło panowała cisza; słychać tylko było pluskanie źródła i głęboki oddech śpiących. Krystyan zmówił wieczorne pacierze, których go nauczyła matka i zamknął oczy do snu; lecz jakoś nie mógł zasnąć. Z pewnym przestrachem myślał o obłąkanej dziewczynie, której nogi jego dotykały się i która spała snem mocnym i głębokim. Spojrzał w niebo, które wysoko i niewymownie błękitnie, z niezliczonemi gwiazdami zawisło nad nim i wkrótce wpadł w stan pośredni między snem a czuwaniem. Śniło mu się, a jednak wiedział, że to nie sen; sam sobie zdawał sprawę z tego, gdzie się znajduje, bo słyszał jeszcze plusk źródła; jednak gdy obejrzał się wkoło, dostrzegł we wszystkiem dziwne podobieństwo z ogrodem żyda, gdzie bawił się z Naomi, tylko że tu wszystko było i daleko szersze i daleko okazalsze. Powietrze rozwidniło się, zdawało mu się, że słyszy jej głos, że go nawet woła po imieniu, ale on nie śmiał się ruszyć, żeby nie obudzić obłąkanej dziewczyny, śpiącej u nóg jego. Teraz okolica przedstawiała widok łagodniejszy i lepiej mu znany; nawet bociana widział, który przelatywał nad jego głową i stukotał, jak gdyby pożywienie przyniósł swoim pisklętom. Przy nim siedziała Naomi; poglądał na jej duże, czarne oczy, a ona rzucała mu najpiękniejsze kwiaty, mówiąc że to pieniądze. Tak się wybornie bawili, a on jak za pierwszą razą dał jej w zastaw swoje usta i oczy, ona zaś zabierała je na prawdę, bo czuł nawet kolący ból i wszystko w około niego ściemniło się, tylko słychać było jej odjeżdżający powóz.
— Bądź zdrów! — zawołała; — bądź zdrów! — a powóz wysoko uleciał w powietrze. Wówczas powstał, a jakkolwiek paliły go próżne jamy oczne i pokrwawione wargi, przecież myśl jego była ciągle przy niej; czuł się lekkim, jak piórko i chciał polecieć w powietrze za Naomi; lecz obłąkana dziewczyna przebudziła się i trzymała go tak mocno, tak mocno, a tymczasem powóz odjeżdżał co raz dalej. Wówczas natężył wszystkie siły, żeby się wyrwać — i przebudził się. Czuł dobrze, iż to był sen, a jednak cóś jakby turkotało w powietrzu; na nogach zaś jego leżało coś ciężkiego. Podniósł głowę; otóż siedziała i ona, jak biała, lśniąca mara, z obnażonemi ramionami i piersiami, ocieniona długim włosem. Ale na chwilę tylko była widzialną; otoczający ją blask fosforyczny znikł, ciemność wróciła jeszcze czarniejsza, a w oddali słychać było głuche grzmoty.
— Palę się! — rzekła. — Zupełnie mi tak samo, jak gdybym w sercu nie miała już krwi, tylko gorące płomienie! Czy ty śpisz, chłopczyku?
Krystyan nie śmiał się odezwać. Obłąkana dziewczyna klęczała na jego nogach; suknie poździerała z siebie i nagie ręce podnosiła wysoko ku niebu.
— Czy słyszysz jak tam wysoko ryczą zwierzęta? — zapytała. Pędzą jak jelenie, a na głowach ogniste mają włócznie. Jeśli przeszyją niemi twoje ciało, będziesz nieżywy; jeśli dotkną twojego domu, spali się! największe drzewo rozpryśnie się na drobne drzazgi! Widziałeś ich rogi, świecące jak cyna z miedzią? Nie bój się! Niedługo przelecą i potem zostaną już tylko drobne kociaki, których mniejsze są rogi, co w zygzakach wydobywają się z za czarnej chmury.
Lśniący piorun, po którym w tej samej chwili dały się słyszeć silne grzmoty, wszystkich przebudził ze snu. Przestraszone kobiety zerwały się. Staruszka uchwyciła w pół nagą dziewczynę, stojącą na środku wozu. Wicher igrał w długich jej splotach i wysoko wzdymał leciutką kołdrę, która wisiała tylko na jej nogach.
— Jezu Chryste! — wołano zewsząd. Każdy starał się jak najlepiej przykryć swojego chorego. Krystyana schowano pod dużą derę końska, którą gwałtowny wiatr zaraz potem tak silnie uchwycił, że gdyby jej Marya nie przytrzymała sobą, byłaby pofrunęła gdzieś daleko. Drzewa i krzaki uginały się jak cienka trzcina, gałęzie i liście latały wokoło, a przez burzę słychać było śpiew młodego dziewczęcia i modlitwę starszych kobiet.
W tej chwili zajaśniał znowu straszliwy piorun i jednocześnie grzmoty zahuczały ogłuszająco nad niemi. Nawet wóz poruszył się, a Krystyan w mgnieniu oka całą okolicę ujrzał oświetloną rażącem, jaskrawem światłem. Każdy krzaczek, każde drzewo, kościół i domy, wszystko wystąpiło wyraźnie przed oczy, a na wozie stała dziewczyna, okryta tylko cienką, białą szatą. Rękami rozrzuciła długie włosy i z dzikim okrzykiem zeskoczyła z wozu; ale w tej samej chwili czarna ciemność pokryła znów całą okolicę. Cicho było jak w grobie.
— Gdzie Łucya? — zawołały matka i babka. — Boże, gdzież się podziała?
Pociemku macały w około siebie rękami, lecz wszędzie tylko drzewa i krzaki. Deszcz lał gęstym strumieniem. Obie kobiety wydały krzyk rozpaczy, który przygłuszył nawet huk grzmotów. Babka szukała na ziemi, — matka pobiegła dalej w deszcz i ciemność, ciągle wołając: — Łucyo! — Krystyan przytulił się do matki; noc była okropna!
Jeszcze raz jeden piorun i jeszcze jeden huk grzmotu, równie silny jak tamte, przy których znikło młode dziewczę, a potem widocznie już burza ustawała; następujące były znacznie słabsze, deszcz padał już tylko pojedynczemi kroplami. Ale cały ten czas najstraszliwszą był męczarnią dla biednej matki, która nie wiedząc gdzie się obrócić, by znaleźć nieszczęśliwą córkę, biegła tam i napowrót jakby bez celu. Przez chwilę zdawało się jej przy świetle błyskawicy, że widzi białą postać śpieszącą przez pole; pobiegła w tym samym kierunku, lecz zatrzymywały ją raz rowy, drugi raz krzaki, których gałęzie zaczepiały się o jej odzież. W pośród deszczu i wichru była pewna, że słyszy głos córki, co wszakże było niepodobnem, gdyż ryk burzy przygłuszał głosy ludzkie. Zmuszona iść naprzód w kierunku wiatru, była jakby igraszką jego siły; niekiedy czuła nawet, że ją coś unosi od ziemi. Nareszcie stanęła przed wysokim płotem, na który wdrapała się jakby instynktem, choć tylko na to, żeby ją tej samej chwili wicher zsadził na drugą stronę murawy. Błyskawica oświeciła znów przed nią stary dwór w Örbäk z odwieczną, wieżą, potężnemi filarami i mnóstwem gotyckich wieżyczek. Była w ogrodzie, gdzie stoją obcięte po dawnemu żywopłoty i białe figury kamienne; czy to z nich jedna zdawała ruszać się przy świetle błyskawicy, czy może była to jej córka? Nogi jej drżały; drżąca woła ją po imieniu, a tymczasem burza wysoko w powietrzu pędzi młode gałęzie i zżółkłe listki.
Nazajutrz raniutko Krystyan przebudził się po śnie głębokim. Jego matka i starsza kobieta siedziały na dyszlu i ciekawie słuchały, co im opowiadała matka Łucyi, dopiero w tej chwili wracająca z wycieczki, a której radość była równie wielka, jak jej przestrach poprzedni. Córka jej spała mocnym snem, naprzeciwko u ogrodnika w Örbäk; znalazła ją tam w ogrodzie pod biało pomalowaną figurą, z głową opartą o kamienny piedestał. We dworze ludzie jeszcze nie spali z powodu niepogody; w domku ogrodnika widać było światło, tam też udzielono pomocy strwożonej matce i położono Łucyą do łóżka. — Gdzie moje suknie, matko? — oto jedyne jej słowa, gdy przejęta potężnym piorunem, który tuż przy niej uderzył w ogrodzie, wróciła do pewnej przytomności.
Potem płakała, że aż Boże zmiłuj się, lecz nakoniec zamknęła oczy i zasnęła snem widocznie zdrowym.
— Może się też Pan Bóg ulitował nad nią!— rzekła stara babka — boć ona była zdrowa jak my wszyscy, dopiero po burzy podobnej jak dzisiejsza wróciła z pola, gdzie piorun roztrzaskał drzewo. — Trudno wiedzieć, czy ztąd poszło jej nieszczęście, czy też może przed niepogodą jeszcze spała na słońcu, lub też czy była w tem sprawa złych duchów, które ukazały jej to, co może pomieszać rozum ludzki, — dość że rozum ten przepadł od tej pory. Teraz już drugi rok jeździły z nią do źródła. Niech jej Pan Bóg rozjaśni rozum, albo niechby ją zabrał do swej wiecznej chwały!





IX.


Po południu cała okolica przedstawiała widok świąteczny. Na zielonym placu, gdzie w nocy chorzy wzdychali i modlili się, teraz tańczyli zdrowi, a skrzypce z klarnetem przygrywały starą melodyę płaczliwego angleza. Około źródła dziewczęta i chłopcy pili zdrowie miłości, ale tej miłości, która pochodzi ze krwi, a nie z duszy.
W wiosce odbywał się jarmark. Wystawiono na sprzedaż garnki i buty, książki i maryonetki. Krystyan także już dostał gościńca, bo w ręku niósł stary kapelusz, a nowy miał na głowie; nie zdjął nawet z niego arkusza makulatury, którym go kupiec przez ostrożność obwinął. Później z rodzicami stanął przed świetną budką, gdzie przedawano jedwabne czapki haftowane sychem; korciły go również piękne obrazki norymbergskie z pruskiemi żołnierzami i z Turkiem w seraju. Marya twierdziła, że ten obrazek wygląda zupełnie, jakby szkoła dziewcząt. Tam znowu stał wędrowny Włoch, z deską zastawioną gipsowemi figurkami, w których lud nasz najwięcej gustuje: bo z zieloną papugą i Napoleonem. Krawiec natychmiast, jak umiał najlepiej zaczął rozmawiać po włosku palcami i ustami, a Marya przyznała się sierżantowi, iż tyle tylko z tego rozumie, że nie mówią po niemiecku. Mowa ojczysta w obcym kraju takie same sprawia wrażenia na sercu, jakie na dorosłych melodye dzieciństwa, choćby najbardziej chrapliwym odśpiewane głosem, Włoch śmiał się i raz wraz ściskał krawca za rękę, podarował mu nawet papugę z ułamaną nogą.
Na kiju obok stołu bujały w powietrzu jedwabne wstążki i pstrokate chustki, a za stołem stał znajomy, który przywitał ich uprzejmem: dzień dobry! Był to stary Joel, co służył niegdyś u dziadka Naomi, a później zwęglone szczątki swego pana przewiózł do rodzinnego grobu.
— Zapewne, wnuczka szczęśliwa! — rzekł, — mała Naomi nie zna biedy! ubierają ją, w jedwabie i muśliny, obsypują złotemi pierścionkami; z niej będzie piękność taka, jak królowa Estera.
— Czyście niedawno byli we dworze? — zapytała Marya.
— Nigdy tam nie idę, — odpowiedział; — taka jest nasza umowa. Nie byłem od tej pory, kiedy pan mój spalił się na popiół, a ja zaniosłem wiadomość, jak biedne to dziecię opuszczone. Wtenczas rozmawiałem z młodym hrabią i ze starą hrabiną, która umie być cierpką jak lekarstwa, co je wiecznie łyka. A ja dlatego jestem tem, czem jestem; dosyć jest dróg na świecie, żebym nie koniecznie potrzebował wstępować do jej dworu. Naomi szczęśliwa! ach, biedna jej matka! nigdym jeszcze nie widział piękniejszej kobiety! Teraz kwiat ten przemienił się w ziemię, a białe jej ząbki w trupiej czaszce najbrzydszą w świecie są pięknością.
— Z chustką tą byłoby ci wybornie do twarzy, Maryo! — rzekł krawiec i wskazał na chustkę z niebieskiego kartunu w duże, żółte i czerwone kwiaty. — Bierz ją, bierz, bośmy teraz bogaci! — zawołał i poklepał się po kieszeni, w której była już połowa umówionej summy, bo 500 talarów i zapewnienie wstąpienia do wojska.
Marya potrząsła głową i westchnęła głęboko; oczy jej jednak wracały ciągle do tej chustki, na której kolory były tak jaskrawe, a deseń tak jakoś niezwyczajny.
— Jeżeli ja pierwszy dziś u was kupuję, — rzekł krawiec, — to powinien być dobry dla was początek, bo zrobiłem dziś wyborny interes! Tylko nie bądź tak zamyśloną, Maryo! Bóg wie, kiedy znów razem będziemy na jarmarku i czy wtenczas tak piękne będzie słońce na dworze, a tyle pieniędzy w kieszeni! — To mówiąc, zarzucił jej na szyję piękną chustkę, a ona przez dwie łzy uśmiechnęła się, tak samo, jak później w domu, gdy mąż wszystkie papierki rozłożył na stole i rzekł z miną zadowolenia: — Widzisz, Maryo, ile mąż twój jest wart! Tylko nie płacz, bo jak słone krople ściekną na pieniądze, to przy nich nie będzie szczęścia i błogosławieństwa. Już zostałem podoficerem, toć pierwszy krok na oficera; widzisz, tak niedaleko już tobie do wielkiego państwa.
— Za dwa tygodnie idziesz do Odensee na musztrę, — rzekła Marya, — a za miesiąc, jak mówisz, będziesz znów z powrotem. Pan Bóg to raczy wiedzieć! ty bo nie masz w sobie za szeląg spokojności! Zapewne, ty inaczej nie możesz! Czyliż myślisz, żem ja nieraz w nocy nie słyszała, jakeś wzdychał i przez sen mówił o obcych krajach! Płakałeś jak dziecko, i to mnie rozdzierało duszę! Stary kalendarz, w którym zagranicą zapisywałeś, gdzieś właśnie przebywał którego dnia i roku, ten kalendarz, mówię ci, który tak często wyjmujesz z komody, do którego zaglądasz i mówisz: — Wielki Boże! dziś przed tyloma laty byłem tam i tam, a nie siedziałem tu w Swendborgu na stole! — ten oto kalendarz wydaje mi się djabelską księgą, z której nic nie wyczytujesz dobrego. Teraz zapisz w nim datę, kiedy porzucisz żonę i dziecko! Gdybym cię dobrze nie znała, tobym mogła myśleć, żeś tam zagranicą zostawił swoje serce i że to cię tak teraz czyni niespokojnym. Toć ciebie nikt tak nie kocha, jak ja, a chłopiec jest twoim synem, na to najczystsze mam sumienie!
— Maryo, — rzekł mąż — chciałażbyś mnie zasmucić? Jeżelim zrobił głupstwo, to już teraz smutek na nic się nie przyda. Lepiej patrzmy na ten wypadek z wesołej strony; dziś wieczorem przyjdzie do nas sierżant z chrzestnym, więc poproś jeszcze rękawicznika i starego Heimerandta i poczęstuj nas wazą ponczu, tak jak niegdyś na naszem weselu.
Nigdy jeszcze Krystyan w małej izdebce rodziców tylu nie widział gości; było ich razem dziewięcioro. Ojciec chrzestny przyniósł z sobą skrzypce i wygrywał na nich różne tańce i opowiadał bajeczkę o żonie jąkale i o piszczącym mężu, a umiał to wszystko doskonale naśladować na skrzypcach. Tak na śmiechach i śpiewie wieczór przeszedł arcy wesoło.
Nazajutrz dzień był tem smutniejszy, a najsmutniejszy był ten, w którym ojciec wybierał się do Odensee. Marya z Krystyanem odwieźli go do pobliskiego Kwerndrup, kiedy zaś ztamtąd powóz ruszył dalej, oboje stanęli na wysokiej kamiennej ławce przed kościołem, żeby jeszcze, jak można najdłużej widzieć ojca, który chustką wysoko powiewał w powietrzu. Wnet atoli droga poszła w bok, a kiedy nic już nie było widać, Marya głowę oparła o mur kościelny i rozpłakała się. Potem cicho przechadzała się między grobami, układała porozrzucane wieńce i tu i owdzie porządkowała murawy.
— Jakże tym dobrze, co śpią tutaj! — rzekła. — Ciężka to jednak droga, nim się do nich zajdzie!
Naokoło kościoła na zielonym cmentarzu stoi wieniec wysokich, starych drzew; na każdem z nich proboszcz kazał poprzybijać małe tabliczki z pobożnemi napisami ku zbudowaniu i pociesze przechodniów.
— To nie są drukowane litery! — rzekła Marya, — bo inaczej potrafiłabym je przeczytać. A ty czy potrafisz, moje dziecko?
Krystyan odczytał pobożne wyrazy, a jej się wydawało, jak gdyby każde drzewo na maleńkiej tabliczce mieściło całe kazanie pociechy.
— Pan Bóg wszystko może naprawić! — rzekła. — Gdybym tylko wiedziała, co się stanie później! — I poszła do wioski, do ostatniego w niej domku, gdzie piekarnia jak kopuła sterczała wpół drogi. Kopyta końskie na progu i kawał stali na oknie dowodziły jasno, że złych duchów tu sobie nie życzą. Był to domek mądrej kobiety.
Przystawiono do ognia kawę, a z filiżanki Maryi wyczytała prorokini nadzieję i obawę; jednakże przeważała nadzieja, ta sama, która skrzydłami swemi przegradza kajdany niewolnika od wychudłych jego członków, która łaskę zapisuje na spadającym mieczu kata, której miękki język śpiewa tak słodkie, choć zdradliwe pieśni. Marya mogła mieć nadzieję.
Ze wszystkich listów, jakie odbierała, spływał na nią balsam pociechy. Czas uciekał. — Na przyszły tydzień przyjedzie! — opowiadała przyjaciołom i sąsiadom: — od dziś już tylko za sześć dni! — i właśnie przybył tegoż samego dnia, więc dopiero była niespodzianka i radość. Biedny Krystyan leżał chory, — źródło nie wyleczyło jeszcze jego cierpień. Ale ojciec powrócił do domu, więc Marya nie posiadała się z wesołości, choć nie na długo, bo radość zamieniła się w smutek, a smutek w łzy. Jednę tylko noc miał u nich zabawić; jako łaskę pozwolono mu odwiedzić rodzinę na czterdzieści ośm godzin. Pułk miał wyruszyć w drogę do Holsztynu, gdzie miał zejść się z armią francuzką; wojska niemieckie z posiłkami szwedzkiemi zagrażały granicy.
— Nie smuć się, Maryo! Doczekasz się ze mnie chwały! a jeśli dużo nazbieram zdobyczy, o tobie nie zapomnę! Zobaczysz że jeszcze będziemy bogaci! Tylko nie płacz! inaczej już być nie może. Dziś wieczór dobrze się zabawim, potem się prześpię parę godzin, a później do Odensee. Mnie droga więcej nie zmęczyła, jak gdybym się przeszedł spacerem ćwierć mili za miasto! Aż serce mi się ściska, gdy patrzę na ciebie we łzach i na biednego, chorego Krystyana! Czyliż ten ostatni wieczór tak smutny ma pozostać w mej pamięci!
— Nie! — rzekła Marya, — tak nie będzie! — i ostatnie łzy zgniotła ciemnemi rzęsami. Nakryto do stołu i przyszedł chrzestny ojciec, który wychwalał życie żołnierskie, mówiąc, że bardzo być może, iż sam się do niego zapisze, ani się nikt tego nie spodzieje. Biedny chłopiec w cierpieniach leżał w łóżeczku; zasnął, kiedy go pocałunek ojca zbudził nad ranem; wzrok ich spotkał się, gorąca łza spadła na usta dziecka i ojciec wybiegł z izby. Marya poszła za nim.
Przez całą resztę dnia siedziała zamyślona i spokojna. — Straciłeś swego ojca! — to były jedyne słowa, które wymówiła.
Korpus duński złożony z 10,000 ludzi miał połączyć się z armią francuzką pod dowództwem marszałka Davoust; droga szła do Holsztynu i Meklemburgu. Naprzód! zagrzmiały bębny i wojsko poszło za niemi; lecz szybciej od niej pociągnęły nad ich głowami ptaki wędrowne, które w ciepłych dniach lata przeczuwały już zimową śmierć północy.
— Ot i bociany! — zawołał krawiec, — ale latoś polecę z wami! — i patrzał za niemi, kiedy one, jak rój komarów, nikły w niebieskiem powietrzu.
Nad granicą duńską stały wojska nieprzyjacielskie; synowie stepów w jaskrawych kaftanach z założonemi lancami przebiegali pola Danii; bożek wojny, którego współcześni zwali Napoleonem, sam jeden walczył przeciw rycerzom wszystkich krajów. Byłto wielki turniej, ostatnia jego zabawa rycerska; dlatego też walczył sam jeden; drobna Dania była jego giermkiem: wierne, pełne poświęceń serce, ale siła nie wyrównywała woli.
Dnie i tygodnie mijały w niepewności i oczekiwaniu dla pozostałych w kraju rodzin; kilka zaszczytnych potyczek zaszło w Meklemburgskiem; gdzieindziej w Niemczech Francuzi doznawali klęski, jakoż Davoust zmuszony był cofać się przed Bernadottem, dowódcą armii północno-niemieckiej. Bezustanne to były marsze tam i napowrót, bójki forpocztów i niepewność dnia następnego. Korpus duński pod księciem Fryderykiem Hesskim podzielony był na trzy brygady; z tych jedną dowodził generał Lallemand, który obsadził Lubekę, tamte zaś cofnęły się do Oldeslohe, gdy tymczasem część armii północno-niemieckiej z posiłkami szwedzkiemi ścigała korpus duński.
Gdzież był ojciec Krystyana, którego tęsknota za Górą Wenery znęciła do opuszczenia cichej strzechy domowej? Czy widziałeś kiedy kolumnę żołnierzy, posuwającą się przez pola? czy widziałeś ją, gdy hasłem jej jest Śmierć! Jak ogromny krokodyl z świecącą, pstrokatą skórą mundurów i bagnetów, rozciąga ona straszliwe swoje cielsko. Huk armat jest głosem olbrzyma, dym z prochu jego oddechem. Nie widzisz pojedynczych łusek, które w walce spadają z ogromnego ciała, a przecież każda łuska jest życiem człowieka. Całe, wielkie ciało musi się rozpaść, wówczas dopiero cios śmiertelny staje się widzialnym i tak jak rozsiekane cząstki owadu, w drżącej ucieczce tułają się po polach.
Marya za bardzo grubą opłatą pocztową odebrała duży, zapieczętowany list, zapisany na wszystkie cztery strony, który brzmiał jak następuje:
„Moja kochana pani!
„Nie smuć się pani po przeczytaniu mego listu, chociaż powodu do smutku ci nie zbraknie. Byliśmy w Lubece; generał chciał oszczędzić miasto i dlatego przez Segeberg udał się do Bornhöved. Trzeba pani wiedzieć, że grunt między temi wioskami jest gołym stepem. Deszcz padał przez dni kilka, drogi były nędzne, dwa kroki naprzód a jeden w tył; siły nasze słabły coraz więcej. Tuż za nami była konnica szwedzka, silniejsza od nas, jednak kończyło się zawsze na nic nieznaczących szarmiclach. Jeszcze niech się pani nie smuci, bo rzecz najsmutniejsza będzie dopiero później, na drugiej stronie listu. Wprawdzie mógłbym tak samo teraz powiedzieć, o co idzie; ale na takie wiadomości zawsze mamy dość czasu. Po południu zbliżyliśmy się do Bornhöved; tu step się kończy, a zaczyna grunt bardziej przerywany; byliśmy więc w większem bezpieczeństwie przed konnicą nieprzyjaciół. Teraz trzeba pani wiedzieć, że książę Heski kazał obsadzić Bornhöved i na nasze przyjęcie wymaszerował z tamtemi dwiema brygadami duńskiemi. Ułani polscy, których tu nazywają lancenierami, zamykali nasz pochód. Otóż żeby wstrzymać nieprzyjaciela podczas przejścia brygady, książe na trakcie do wsi ustawił dwie armaty, a przy niej batalion strzelców celnych; między niemi zaś był mój przyjaciel, a jej mąż, dla którego właśnie piszę cały ten list, jak się pani zapewne domyślasz. Tylko niech się pani nie przelęknie; dziś mnie, jutro tobie! Naprzeciw nas wystąpiła kawalerya szwedzka; nasze bataliony stały po obu stronach w zwartych kolumnach dywizyjnych. Jeden z nich chciał uformować czworobok, ale jazda nieprzyjacielska już nas ominęła i przypuściła atak do Bornhöved. Druga połowa stała naprzeciw nas; w szeregi nasze wkradł się nieporządek, a gdyby nieprzyjaciel z tego korzystał, toby mogło być całkiem po nas; tylko na szczęście, że tego nie uczynił. Kochana pani, list ten jest bardzo długi, ale trzeba pani wiedzieć wszystkie okoliczności i dlatego wypisuję większą część z mojego rapportu, żebyś pani okoliczności te dokładnie poznała. Uformowaliśmy batalion, ale, jak już powiedziałem, część konnicy nieprzyjacielskiej zapędziła się do Bornhöved, ułani polscy puścili się za nią, lecz w pogoni zatrzymała ich najprzód jazda holsztyńska, potem znów nasza piechota. Artyllerya na czele do reszty zatarasowała nam drogę i teraz powstał okropny ścisk i tłok, tak, że przeszło stu ludzi dostało się pod nogi ludzkie i pod kopyta końskie, żeby już nigdy z pod nich nie powstać. Tłok ten był przyczyną, że bitwa żadna miejsca mieć nie mogła. Nieprzyjaciel ściśnięty został z obu stron, jakby w silne kluby. Tymczasem piechota duńska strzelała, jak mogła najlepiej; Szwedzi musieli się cofnąć na trakt, gdzie stały nasze bataliony, więc pędzili wzdłuż rowów, poschylali się na karki swych koni, chociaż w takim przejeździe ubito ich jeszcze przeszło dwustu. Assekuracya dwóch armat broniła się mężnie i do ostatniego strzelała kartaczami, ale jeden tylko z pomiędzy nich, pan porucznik, został przy życiu. I tak więc pani jesteś wdową. Oto mój smutny list. — Z uszanowaniem,

przyjaciel,
Jordsach, sierżant.“






X.


Śmierć! Jakiż świat bólu spoczywa w tym jednym, drobnym wyrazie. Jest to miecz obosieczny, który ścinając to co jest drogiem sercu naszemu, wpada do własnej piersi, że aż ściemnia się przed oczami, chociaż słońce oświeca miliony szczęśliwych. Jeden tylko wyraz, krótszy jeszcze od tamtego, wspiera nas i może natchnąć pociechą, jeden ten wyraz: Bóg!
— Tak, byłam na to przygotowaną, — rzekła Marya, ale nie była przygotowaną. Smętne, przykre przejście z jesieni do zimy, jak dom żałobny, tem bardziej rozżalało nieszczęśliwą. Powietrze było szare, deszcz z śniegiem napełniał błotne ulice. Ciemno było na dworze i ciemno w najwewnętrzniejszych jej myślach.
— Nie płacz! — mówił Krystyan, — bo i ty zachorujesz i także mnie opuścisz! Toć ty umiesz prać i prasować, ja umiem grać na skrzypcach; będziemy więc zarabiali na życie i niepotrzebnie już się troszczysz!
— Ty anielskie dziecko! — odpowiedziała Marya, — niech ucałuję twoje oczki i słodką buzię! Tak jest, dla ciebie będę żyła, bo i cóżby się stało z tobą?
Nigdy Boże Narodzenie nie zbliżało się do nich tak cicho i tak smutno, jak tej zimy!
— Poczciwy to jednak, ten gospodarz z Örebäk! Przysłał na wilię piękną gęś, chleba i masła[18]. Miałżeby jeszcze na mnie jakie zamiary? Nie, tego kroku nigdy już nie zrobię! Zaproszę tu na wilię twojego ojca chrzestnego, chociaż go nie lubię! lecz czynię to dla ciebie! Może cię czem obmyśli, gdy podrośniesz!
Stół był nakryty. Serce Krystyana pełne było radości kolendowej. Marya wydobyła z komody psalmy.
— Wy umiecie śpiewać! — rzekła do ojca chrzestnego. — Zacznijcie!
— Ja psalmów nie umiem! — odpowiedział. — Jeżeli się ta książka ma nam na co przydać, to lepiej roztwórzmy ją na traf szczęścia i zobaczmy, jakie nas czekają losy. Cóś bo jest w tem proroctwie! To co się stanie, zapisano jest w tej wielkiej księdze, tak samo jak zapisano w naszej krwi i duszy!
Marya roztworzyła książkę.
— Psalm weselny! — rzekła, — doprawdy, że to się jakoś nie zgadza. Ja już w życiu mojem nie pójdę za mąż! żebym tylko chłopca widziała silnym i zdrowym i z jakiem takiem utrzymaniem na całe życie!
— To zależy od jego gwiazdy! — odpowiedział chrzestny. — Cóś wprawdzie możemy zrobić, ale nigdy wiele! Jeżeli tkwi w nim, żeby kradł, żeby był kobieciarzem, to już mu na to nikt nie poradzi! Może się wychować między najpoczciwszymi ludźmi, można wpoić w niego najlepsze myśli; jeżeli złe już raz w nim siedzi, to koniecznie wylezie na wierzch! Można je wprawdzie przytłumić, ale gdy dojdzie do lat, wtedy wybuchnie z niego z tem gwałtowniejszą siłą! Już to w każdym z nas tkwi dzikie zwierzę, w jednym wilk drapieżny, w drugim wąż, który umie czołgać się na brzuchu i zlizywać pył z ziemi. Zwierzę w każdym z nas siedzi; idzie tylko o to, czy ono, czy my największą mieć będziemy siłę, a siły nikt z nas nie ma z siebie.
— Niech nas Pan Bóg wybawi od władzy złego! — rzekła Marya i spojrzała przed siebie. Rzekłby kto, że ten zły duch, którego się boi, siedzi przy jej stole. Usłyszane wyrazy, były dla niej jakby postacią upioru, będącego z przodu świetną pięknością, a z tyłu czczym i pustym, jako oznaka świata, do którego należy.
— Dużo czytałem książek, — rzekł ojciec chrzestny, — i czytałem wiele o obcych narodach. Dziwni tedy są ludzie na świecie! Co my u siebie nazywamy grzechem, to inni zwą sprawiedliwością. Dziki pożera swoich nieprzyjaciół, a kapłan jego mówi: teraz prosto dostaniesz się do nieba! Turek ma dużo żon, a bóg jego więcej jeszcze obiecuje mu ich w raju. Wszystko zależy od zwyczaju, a któż nas zapewni, że my właśnie idziemy za najlepszym, bo robimy tak, jak robią inni? Kto wie, czy zwierzę w nas nie ma większej słuszności od człowieka, który się trzyma swoich prawideł szkolnych! Czy nie prawda?
— Ach, zapewne! — rzekła Marya, — ale aż straszno o tem pomyśleć! — Zatrwożona schowała znowu księgę z psalmami, dała jedzenie na stół i rozpoczęła inną rozmowę: — Żeby tylko mój mały Krystyan przyszedł do siebie! Wiem ja wprawdzie środek, o którym mówiło mi już kilka osób, ale ten środek za nadto okropny! pić ciepłą krew —!
— Nie gadajcie o tem! — zawołał chrzestny. Mnie to już jakoś wrodzone, iż nie mogę ścierpieć, żebym popatrzał na to, jak biednemu kurczęciu podrzynają gardło! Znam ja niewinniejszy środek, sympatyczny, jak go nazywają, i właśnie trzeba go użyć w taką świętą Wilię Bożego Narodzenia. Ja powiem kilka słów tajemniczych, a on zimnej jak lód wody napije się z mojej ręki.
— Jezu Chryste! — przerwała Marya i odsunęła raptem krzesło, na którem siedziała, — czyście byli na wojnie? czyście zabili człowieka?
Twarz ojca chrzestnego zbladła jak chusta.
— Cóż znowu gadacie? — zapytał, spoglądając na nią z pod oka.
— O Boże! ja nic nie gadam! — rzekła Marya. — Toć tyle jest dziwnych środków, które nam dał Pan Bóg, a może też kto inny! Ale to coście powiedzieli, przypomniało mi szwedzkiego szypra, który zeszłego lata stał tu pod naszym mostem. Mówiłam z nim o chorobie syna i jakie też na nią mogą być lekarstwa; wspomniałam o tem, co tu u nas wiedzą wszyscy, że podobno najskuteczniejsze, wyżebrać sobie garnek i w niego na rusztowaniu nazbierać krwi ściętego zbrodniarza, której się chory potem powinien napić; ale szyper zapewniał, że w Skonii wierzą to samo, tylko wierzą także, że jeśli ma pomódz dziecku, wówczas dosyć dać mu się napić zimnej wody z gołej ręki takiego człowieka, który przelał krew ludzką, a skutek nastąpi niezawodny. Radził mi także, iżbym w tym celu poszła do żołnierza, co był na wojnie, albo też do Mistrza; — taka więc rada i to, coście wy mnie dopiero powiedzieli —
— Jakoś wychodzi na jedno! — przerwał chrzestny. — Ani słowa! Ale cóżbyście powiedzieli, gdybym wam dał garść nasienia najpiękniejszych kwiatów, a wybyście wzięli je, lecz zostawili w skrzyni, dopókiby nie straciło całej swojej mocy; nie byłożby to tak samo, jak gdybyście zniszczyli cały rząd zagonów kwiatowych? U nas w Norwegii opowiadają historyę o dziewczynie, która miała wstręt do macierzyństwa, i dlatego w dzień ślubu z wieńcem mirtowym na głowie, poszła do młyna, gdzie mieszkała czarownica, prosząc ją o środek, żeby nigdy nie porodziła żadnego potomstwa. Więc czarownica dała jej dwanaście ziarnek, które miała wrzucić do stawu; uczyniła to wprawdzie, nie myśląc przy tem nic złego, lecz za każdem ziarnkiem, które wpadło w wodę, dziwny jakiś dał się słyszeć odgłos, jakby westchnienie; było to pękające serce dziecięcia. Została żoną, bezdzietną żoną i dopiero gdy była już staruszką srebrnowłosą, ogarnęła ją nieznana jakaś bojaźń. Ręka jej była czystą od krwi, a jednak była zabójczynią i w duszy cierpiała jak morderca. Wówczas o północy weszła do kościoła, żeby przebłagać Boga za swą winę, i ujrzała na górze przy ołtarzu stojących dwunastu swoich niepowitych synów, a za niemi ich niezrodzone dzieci, całe pokolenie, napełniające wszystkie miejsca kościoła; uklękła więc i modliła się, ona, samowolna zabójczyni całego pokolenia[19]! Czy rozumiecie tę historyę? Takich zabójców wielu jest na świecie, zabójców pokoleń niezrodzonych, takim i ja jestem, takim pozostanę, bo we krwi mam jakąś odrazę, żebym miał mężem być kobiety! Niech tylko chłopiec pije z mojej ręki! chociaż krwi na niej nie widać, jednak krew jej się trzyma! — I wstrzymał oddech, żeby głęboko nie westchnąć.
— Pewnieście chorzy! — rzekła Marya i lękliwie spojrzała na niego.
— Nigdy już twojego ojca chrzestnego nie zaproszę! — powiedziała do malca, gdy gość odszedł i udawali się na spoczynek. — Mnie się wydało, jak gdyby zły duch był u nas w stancyi! złóż ręce i zmów modlitwę wieczorną! Jeszcze cię innej nauczę, którą pamiętam z dawnego kancyonału!
Stare przysłowie niesie: „Gdy dnia przybywa, większy mróz się zrywa.“ Tak i teraz nowy rok dużo sprowadził dni niezmiernie zimnych i ciemnych, a szyby w oknach rzadko kiedy bywały przezroczyste.
— Teraz droga równiuteńka jak posadzka, tak ją mróz paradnie wygładził! — mówił gospodarz z Örebäk, odwiedzając jednego dnia Maryą. — Powinniście się nieco rozweselić! Przyjedźcież do mnie i chłopca zabierzcie z sobą. Czekam waszego przyjazdu furmanką!
— Chętnie chłopcu zrobię tę przyjemność, — rzekła. — Dla niego też chyba tylko mogłaby kiedyś zrobić takie głupstwo i raz jeszcze pójść za mąż, chociaż niezawodnie tego nigdy nie uczyni; a jednak jeszcze w następnym roku młoda trawka nie wypuściła kiełków z ziemi, kiedy już się wahała pomiędzy przyjęciem a odmową.
— Dalibóg, chybabym to zrobiła dla ciebie, drogi chłopcze! — mówiła Marya. Krystyan płakał; nowy ojciec wcale jakoś nie był łagodny ni wesoły. Gniewał się na jego grę na skrzypcach i nazywał ją nudnem rzępoleniem.
— Maryo! dobrze wiesz, żem zawsze ciebie lubił! Tyś jednak wzięła innego, i ja uczyniłem tak samo; teraz oboje jesteśmy wolni i swobodni, a mnie w domu potrzeba żony, matki dla mego syna. Wprawdzie mógłbym wziąć Annę, wdowę po ptaszniku, przystojną jak wiesz kobietę, która ma dwoje dzieci, a za każde z nich przez dziesięć lat pobierać będzie po dziesięć talarów rocznie; jest to niezły kapitalik, któryby naprawdę mógł naprowadzić na nią szczere chęci. Ty przeciwnie nic nie masz, tylko jeszcze w dodatku chłopca, ale ja ciebie lubię, i jeżeli tak zechcesz jak ja proszę, to na przyszłą zaraz Niedzielę dam na zapowiedzi!
Podała mu rękę.
— Tak jest, to tylko dla ciebie, moje dziecko! — powtórzyła, a zielone łąki, dwór i krówki tańczyły wesoło przed oczami jej duszy, co przez cały rok płakały po mężu, który obczyznę lepiej kochał od stron rodzinnych, a nawet od niej samej.
Im łzy gorętsze, tem prędzej wysychają. Kwefy wdowie zamieniają się w welony ślubne, dlatego też wieniec z kwiatów spoczywa nietylko na czole narzeczonych, ale także na skroniach umarłych. Tak jest, wieniec ten sam uśmiecha się w trumnie, a odmianą swych kolorów mówi do umarłego: Zapomną o żalu i o tobie, zapomną jak o powieści, która przed chwilą łzy im wyciskała. Tak jest, te uśmiechnięte kwiaty są powieścią dla umarłego, dopóki same nie zwiędną i w pył się nie obrócą, a wtedy znów kościotrup wyśmiewa je w trumnie, że i one na zawsze tak zamilkły.
— Więc teraz już po skrzypcach, — rzekł chrzestny. — Ja inaczej myślałem, ale cóż może przewidzieć człowiek? Teraz będziesz miał w ręku pług, nie skrzypce! Pójdziesz nową drogą, albo bezdrożem! bo i to trudno przewidzieć, Zresztą stare skrzypce daruję ci, jakoteż małą książkę z nutami, w których są tańce. Już to ten sam koniec przyjdzie także na piękną książkę z obrazkami, którą zawsze tak lubiłeś. Bierz ją sobie! Ja ciebie kocham i ty mnie także, wszak prawda? tylko nie płacz, kochane dziecko! daj mi buzi! dobrze, jeszcze raz! Uściskaj mnie! Czy nigdy tego nie zapomnisz, co ci powiem? W młodości bądź wesół i używaj, żebyś już wszystkiego miał dosyć, skoro będziesz starszy. Grzechy młodości ludzie przebaczają, ale dojrzałych ludzi sądzą tem surowiej. Chwytaj rozkosze, gdzie je znajdziesz, żebyś na starość nie potrzebował na to płakać, iż nie masz żadnych grzechów, bo grzechy potrzebne, jak sól kuchenna w jadle. Lepiej zresztą, żebyś życia użył za wiele, jak gdybyś później w samotności miał wzdychać, żeś go nie używał, póki jeszcze czas był po temu. Oto co ci zapisuję w twoim imionniku! Bóg czy djabeł, w czyimkolwiek pułku będziesz służył, niechaj łaskawym dla ciebie będzie panem! — I podał Krystyanowi skrzypce i książki.
Takie były ostatnie odwiedziny w Wąwozie.





XI.


Dzień przed ślubem prawdziwym jest dniem męczarni dla panny młodej na wsi; męczą się nad jej strojem, bo po raz pierwszy w życiu, a może i po raz ostatni, ma się ukazać w gołej głowie. Więc włosy jej myją ługiem, z czego nabierają twardości i sztywności, tak, iż jeszcze trudniejsze są do czesania niż zwykle, jakoż częstokroć panny młode mdleją na dobre podczas takiego przystrajania. Wprawdzie Marya nie była na to wystawioną: — bo, jak się wyrażał któś z przypatrujących się pochodowi do kościoła, włosy jej były jak jedwab’; zaś to, iż jako wdowa nie chciała wystąpić w czepku, tylko w gołej głowie, zdaniem tych widzów dowodziło próżnej pychy. W istocie wszyscy krewni pana młodego niechętnem okiem spoglądali na nią, boć Marya prócz syna wyrostka, na owinięcie palca nie wnosiła nic do domu.
Łuk tryumfalny wystawiony był na drodze; bramy przez które przejeżdżali, przystrojone były w zielone gałęzie, a przed młodą parą drużbowie tam i na powrót galopowali na dzielnych, choć przyciężkich szkapach. Na samem czele jechała panna młoda ze swemi druchnami, których ogromne bukiety sterczały z wozów jakby laski marszałkowskie; w nich jaśniały małe dzwoneczki i lusterka; nic pyszniejszego nie widziano jeszcze nigdy. Trąby i skrzypce grzmiały, że aż słychać je było w kościele, gdzie przygłuszały nawet organy. Druchny nie mało chwały zdobyły w kruchcie, którą przystroiły w gałęzie i różne takie rzeczy „co się świecą“, jak mówią chłopi: obrazek za cztery szylingi wyobrażający króla na koniu, kolorowa etykieta apteczna z flaszką, na której jeszcze czytelny był napis: „za sześć szylingów kropli jałowcowych“, stara mufka z czerwonej materyi jedwabnej i dużo innych ślicznych rzeczy wisiało między zielonemi liściami i wieńcami z kwiatów. Każde chłopskie wesele w Danii, jeżeli ma być świetne co się zowie, przystroić się musi w takie dziecinne świecidełka.
Pomiędzy zaproszonemi kobietami, które w kościele siedziały w pierwszych ławkach, są dwie dobrze nam znajome od źródła, matka i babka wraz z młodą, zajmującą Łucją. W niebieskich jej i wyrazistych oczach żadnego już nie było śladu obłąkania; siedziała spokojnie i nabożnie jak wszyscy. Tak samo jak burza w owej nocy, uspokoiła się także walka jej duszy. Krystjan, który siedział na stronie mężczyzn[20], poznał ją natychmiast; ona przeciwnie patrzała nań jak na obcego i głośno śpiewała święte psalmy.
Młoda para przystąpiła do ołtarza; orszak ślubny stanął pod chórem. Dwie kobiety szeptały między sobą:
— Uważaj teraz na pannę młodą i na pana młodego; które z nich pierwsze się ruszy, pierwsze umrze!
— Ha, toć ona się ruszyła!
— Ale się to nie zgadza z drugą wróżbą! — rzekła młodsza. — A ja w tamtą więcej jakoś wierzę! to bo nigdy nie chybi! Z imienia pana młodego i panny młodej przekonać się można, które z nich umrze pierwsze. Wszystkie litery obu imion trzeba zliczyć razem, a potem się mówi: Adam umrze! Ewa umrze! to wszystko jedno, jak gdyby się powiedziało: on umrze! ona umrze! a czyje wypadnie na ostatku, ten umrze prędzej od tamtego. Ale prawda, toć i to się zgadza, bo ona się nazywa Marya, to jest pięć liter, pisząc tylko przez jedno r, a on nazywa się Jakób, także pięć liter, więc razem liter dziesięć, a zatem przy liczbie parzystej zawsze wypadnie na to, że Ewa umrze pierwsza!
— Ależ on się nie nazywa Jakób, jeno Kuba! — rzekła młodsza kobieta.
— A na chrzcie świętym jakie mu dali imię? — zapytała druga. — Jeżeli się nazywa Kuba, to on umrze pierwszy, ale jeżeli Jakób, ona umrze przed nim, i w takim razie dobrze wypada, że ona pierwsza się ruszyła!
Taką rozmowę przerwała mała tuż obok sprzeczka, która jakkolwiek nie nadto głośna, jednak im przeszkodziła w nabożeństwie. Syn pana młodego, Niels, chłopak dwunastoletni, z twarzą przypłaszczoną i złośliwą, niezbyt delikatnie nowego brata Krystyana odtrącił na bok, żeby samemu stanąć na przodzie, na co się ten ostatni skrzywił i odfuknął. Kobiety przykazały im spokojność, a Krystyan zażenowany spuścił oczy i spojrzał na swoje białe pończochy; ale w tej samej chwili Niels zawalał je zaszuwaksowanym trzewikiem. Krystyanowi łzy stanęły w oczach, a Łucya karcącym wzrokiem spojrzała na Nielsa.
Ślub się skończył, a trąby przed kościołem zagrzmiały jak melodye dnia sądnego. Pan młody jak najśpieszniej odjechał, by żonę swą przyjąć w nowym domu; w sieni stali muzykanci, a za niemi nowożeńcy obok stolika z cynowym talerzem, na który każdy z gości kładł swój podarek ślubny. Ile razy który z przechodniów miał położyć większy jaki pieniądz papierowy, nie zaniedbywał rozwijać go starannie; bo obdarowany z obowiązku takim samym odpłacić się musi prezentem, jeżeli później przypadnie wesele dawcy lub którego z członków jego rodziny. Dano jedzenie na stół, odśpiewano pieśń godową, a drużbowie nowozamężną poprowadzili do tańca panu młodemu.
Łucya, która była nieco starsza od Krystyana, z nim jednym się tylko zadawała; tańczyli i przechadzali się z sobą: nazywano ją piękną bakalarką.
Nazajutrz[21] oboje siedzieli w ogrodzie, gdzie kwitły pełne goździki, a ona mu opowiadała o wujecznym swoim dziadku, Piotrze Wik, którego zwała także wujem i który posiadał śliczny okręt, ochrzczony własnem jej imieniem Łucyi, odbywający podróże do Niemiec i do Kopenhagi. — Ach! jakże ten wujo dobry i żartobliwy; zwykle raz na rok, kiedy okręt jego staje pod Swendborgiem, odwiedza swoich krewnych. On to podarował jej książkę o łagodnej Helenie, o której powiedziano na tytule, że bardzo jest wesoła, ale też bardzo smutna do czytania. Wówczas i Krystyan przyniósł swoją książkę o zwierzętach, co mu ją podarował ojciec chrzestny i oglądali wszystkie drzeworyty, a Łucya czytała napisy i dopiero tłumaczyli sobie, jakim sposobem lis oszukuje niedźwiedzia i inne mniej przebiegłe zwierzęta.
Kiedy tak siedzieli w najlepsze, nadszedł Niels, po cichu zakradł się z tyłu i jednem kopnięciem nogi wyrzucił im książkę z ręki, że poleciała daleko między krzaki. Krystyan płakał, ale Łucya łajała Nielsa mówiąc, że on tak samo jak lis w książce paskudnem jest zwierzęciem.
Chłopiec spojrzał na nią głupowatem okiem i zawołał: Waryatka! Rumiane policzki dziewczęcia zbladły, — słowo to gorzko ją dotknęło, bo przypominało stan nieszczęśliwy, w którym niegdyś zostawała, a z którego obecnie już była wyleczoną. Z wyrazem rzewnej boleści spojrzała na niego i weszła do godowego domu, gdzie wszystko tchnęło wesołością.
Trzeciego dnia Łucya tańczyła z Krystyanem, a Niels należał do figury. Słońce bo nie zachodzi nad gniewem dziatek. Drużbowie żegnali gości ze zwykłą formułką: — Jutro nie będzie tu już żadnej zabawy!
Dla nikogo w tych wyrazach nie było tyle proroczej prawdy, co dla biednego Krystyana. Wprawdzie w pierwszych tygodniach nowy dom, ogród i pola stanowiły jakąś rozmaitość i zabawę, ale zawsze nie był to ten sam dom, co w Swendborgu. Ojczym nie lubił jego gry na skrzypcach, jakoż Marya instrument zawiesiła wysoko nadedrzwiami, skąd nie tak łatwo było go zdejmować. Niels ze swojej strony wyśmiewał mieszczucha, ktory się bał bydła, krowę brał za wołu i nie umiał wysiedzieć nawet na cierpliwej szkapie mleczarskiej, kiedy ją miano pławić w stawie. Z szyderczą miną opowiadał to ojcu i parobkom, a ich śmiechy boleśnie dotykały malca. Jedyną rzeczą, w której się poniekąd zgadzały usposobienia obu chłopców, było upodobanie w obrazkach. Zwierzęta ciekawiły Nielsa, choć za wielką w nich uważał wadę, że były tylko czarne i białe. Nie przez złośliwość tedy, lecz jedynie w najlepszej myśli, pewnego dnia gdy Krystan był na dworze, zabrał mu książkę, przekonany, że robi coś wielce pożytecznego i wszystkie drzeworyty pomazał najjaskrawszemi czerwonemi i żółtemi farbami. Toć w oczach ojca i parobków uchodził za szczególnie zdolnego do rysunku; na wszystkich drzwiach i bramach stały jego obrazy ludzi i zwierząt, co zaś największą tym utworom w oczach tej właśnie publiczności nadawało wartość, była owa płaska ordynaryjność, cechująca każdy taki rysunek. Drzeworytom za pomocą pojedynczych kresek i dodatków ten sam nadał charakter i sam śmiał się z takiej twórczości wrodzonego sobie talentu.
— Pójdź no, zobacz! — rzekł do wchodzącego Krystyana. — Teraz aż miło patrzeć!
— Całe obrazki popsułeś! — odpowiedział Krystyan, a smutek i gniew pobudziły go do niezwykłej mu wcale gwałtowności; rzucił się na Nielsa, lecz ten w mgnieniu oka obalił go o ziemię.
— Obaj zasłużyliście na rózgi! — zawołała Marya. — Nielsa bić nie będę, aleś ty mój własny, ciebie mam prawo walić! — i tak on jeden dostał za nich obu.
Ojciec także uważał, że teraz obrazki daleko piękniejsze, a na widok ordynaryjnych poprawek zawołał: — Widzicie hultaja! jaki zręczny!
Krystyan zostawiony sobie samemu, samotny tułał się z kąta w kąt, a z każdym dniem stawał się cichszym i bardziej zamyślonym. Niekiedy wprawdzie bywał on jeszcze przedmiotem całej miłości swojej matki, zwłaszcza gdy doznawała jakiej przykrości, lub kiedy słyszała, iż familia jej męża źle mówi o niej za to, że nic nie wniosła do domu i do dworu; niekiedy wolno mu było wówczas zdejmować skrzypce z gwoździa i zagrać różne sztuczki z nut, które podarował mu niegdyś ojciec chrzestny; nuty te były dlań skarbem, któregoby nie oddał za wszystkie inne skarby świata, a jednak oddać musiał i te nuty.
Pewnego dnia wzniósł się nad domem piękny latawiec, który Niels skleił ze starych gazet i z nut Krystyana, nie mających w jego oczach żadnej wartości. Latawiec wzleciał wysoko, chłopcy nie mogli go utrzymać, lot stawał się coraz silniejszy i poniósł go aż w bagna torfowe.
Zima nadeszła — i minęła. Nastało lato; Krystyan także miał zająć się czemkolwiek pożytecznem, kazano mu więc na przemiany z Nielsem paść gęsi na łące, gdzie strumyk płynie między jesionami; ale on rad przebywał w takiej samotności. Na dużym pniu starego drzewa, tuż przy małej zatoce, którą tu tworzy strumyk, w cieniu wysokiej leszczyny, siadywał tedy pogrążony w marzeniach i patrzył na obłoki odbijające się w zwierciedle wodnem. Tam na dole płynęły obrazy chmur, tam na dole latały ptaszki z rozpostartemi skrzydełkami, blizko tak samo głęboko, jak wysoko w tejże chwili bujały nad falą. Drzewa wokoło ukazywały się z koronami spuszczonemi na dół, własna jego postać zdawała się również przewróconą do góry nogami, tak iż teraz dopiero pojmował, jak świat wygląda na drugiej stronie ziemi. Gulki, które się tu i owdzie wzbijały na powierzchnią, nazywał swojemi gwiazdami wodnemi; sama płaszczyzna była dlań oceanem, duże komary wodne, nad nią przelatujące, korsarzami. Jak one szybko płynęły! W porównaniu z niemi rośliny nadbrzeżne i kwiaty podwodne olbrzymich dochodziły rozmiarów, tak jak drzewa w krajach zwrotnikowych; bluszcz wodny uchodził za zieloną, pływającą wyspę, a jeśli raptem wyjrzała z głębi żaba i chwilkę popłynęła na powierzchni, wyobrażał sobie, że to jaki potwór z Tysiąca i jednej nocy! Tam gdzie siedział, woda właśnie podchodziła pod drzewa między wystające korzenie; to też czarne te otwory jakoś tajemniczo wyglądały i straszno; żaden rybak, płynący pod skałami Kapryjskiemi, nie mógłby okropniejszych mieć przywidzeń, jak on, kiedy zaglądał w te ciemne otwory, między korzeniami a murawą, które wisiały nad wodą nie dotykając jej. Niechby tylko uderzył kijkiem, a jużby cały ocean był w ruchu; widział długie jego bałwany, niby przypływ i odpływ morza, które zakrywały jaskinie nadbrzeżne. To co sam wiedział z opowiadań ojca i chrzestnego, jak mniemał, równie wiadomem być musiało dla wszystkich; wszyscy to samo co on, powinni widzieć w wodzie i w gałęziach, więc mówił z towarzyszami o tych swoich widzeniach, jakby o najnieomylniejszej rzeczywistości. Oni wszelako nic nie rozumieli, choć słuchali go z ciekawością i zdziwieniem, bo nie wiedzieli, czy od nich na prawdę jest mędrszy, czy też może zupełnym waryatem.
— Tak jest, zwaryował! — zawołał Niels, a te wyrazy stały się hasłem do opinii całej gromady. Wszyscy rzucili się na Krystyana; jeden z nich przywiązał mu z tyłu gałązkę brzozową do kołnierza, inni obrzucali go piaskiem, a Niels świstał i krzyczał: — Niech żyje waryat Krystyan!
Wówczas ogarnęła go rozpacz i jak spłoszona sarna w gwałtownej ucieczce pobiegł przez pola, ścigany przez wszystkich chłopców, którzy krzycząc rzucali na niego stare czapki i łapcie. Dostawszy się do ogrodu, przelazł przez wał, chłopcy byli tuż za nim; krzyknął, a przed nim stała Marya, pod której opiekę wnet schronił się. Niels i jego towarzysze już stali na wale.
— Cóż się znowu stało? — zapytała. — Czy nie możesz się bawić z niemi? Będziesz ty zaraz grzeczny!
Weszła do domu; chłopcy wyśmiewali go, a on w milczeniu słuchał ich nielitościwych żartów.
Jednego dnia samotny znów siedział w polu i łyczkiem związywał kwiaty i liście, tak że wyglądały prawie na postacie ludzkie. Mały listek goździka był spodnicą damy, czerwone długie kwiaty wyobrażały jej ręce, dzika róża była twarzą; mężczyzni przeciwnie mieli nogi i ręce z trawki, a liście bluszczu były ich zielonemi kurtkami. Doprawdy, wyglądało to wszystko jakoś nieźle! Figurki te swoje ustawił w około pnia i potem z wewnetrznem zadowoleniem oglądał piękne towarzystwo.
W takiej zabawie przerwała mu mądra kobieta z Kwerndrup, jego lekarka i prorokini, która przyszedłszy tu dla poszukania różnych ziółek i najskuteczniejszych korzonków, przypatrywała się jego laleczkom.
— A to znowu co zrobiłeś? — zapytała. — Toż to istni ludzie! Aleś im jednak duszy dać nie umiał. Cóż im teraz powiesz na sądnym dniu, gdy cię oskarżą, że były tylko nieżywemi trupami? — Potrząsła głową i odeszła, lecz jej wyrazy: Będą się u ciebie dopominać o duszę! głęboko utkwiły w jego wyobraźni.
Im dłużej patrzał na swoje figurki, tem go większa ogarniała obawa; nie śmiał ich zniszczyć, więc oderwał kawał murawy, wykopał dół, do którego je włożył, a potem przykrył znów murawą. Teraz już były pochowane. Ale śniły mu się jeszcze przez całą noc i zdawało mu się, że mali ludzie z kwiatów przychodzą do jego łóżka i tańcząc wkoło niego wołają: Czemu nie dałeś nam duszy? Sen jego wydawał się jemu rzeczywistością, choć nikomu nic o nim nie śmiał rozpowiedzieć. Nazajutrz poszedł w to samo miejsce, gdzie była murawa i uniósł ją do góry; pod nią leżały jeszcze te same kwiaty, tylko powiędłe i skurczone. Wyjął je tedy z grobu, wygładził jak można było najlepiej, złożył na dużym liściu leszczyny, odmówił nad niemi Ojcze nasz! i puścił na strumyk, boć przecież, skoro fala uniesie zielony statek zmarłych, już oni ztamtąd nie wrócą i straszyć go nie będą!





XII.


Częstokroć bywa to winą wyłącznie otoczenia, że nie rozumie właściwości lub przeważających stron dobrych, które szlachetną i pięknie uposażoną duszę czynią przedmiotem lekceważenia lub szyderstwa: osioł zdeptuje najpiękniejsze kwiaty, a człowiek serce swego brata.
Ty, który czytasz moję powieść o biednym Krystyanie, byłżeś ty kiedy zupełnie samotnym? Czy wiesz co to znaczy, nie mieć ani jednego serca, do któregobyś mógł przylgnąć zupełnie? Ani jednego przyjaciela, ani jednego brata, tylko samotność wśród największego tłumu! Otóż jeżeli znasz to wszystko, wówczas znasz także zarodek wkorzeniający się w duszy Krystyana, — wówczas wiesz, jak tą wonią goryczy starzeje się i dojrzewa rozum, a zarazem runy jej mądrości krwawemi rysami kreślą się w naszych sercach.
W skrzypcach spoczywała jedyna jeszcze pociecha dziecięcej wyobraźni, — ale skrzypce — mówił ojczym — robią go nieznośnym tetrykiem, — więc za kilka złotych sprzedano je muzykantowi z pobliskiego miasteczka.
— Już teraz nie będzie z niemi kłopotu! — rzekła Marya.
W milczeniu Krystyan wyniósł się do stodoły i położył na sianie; płakał biedny, dopóki sen nie złożył na jego powiekach pocałunku pociechy, a śniły mu się dawne czasy, kiedy ojciec opowiadał o pięknych krajach, i chrzestny prorokował, że skrzypce staną się różą w jego ręku i uszczęśliwią go.
Rzeczywistość była zaprzeczeniem tego pięknego snu i wszystkich co po nim nastąpiły. Nadeszła jesień i jakoś przykro było i w domu i na dworze.
— Prawdziweto nieszczęście z tym chłopcem! — rzekła Marya. — Ma on to po ojcu! ależ nikt przecie nie powie, że go pieszczę! — Żeby być dobrą macochą, mniejszą okazywała miłość dla własnego dziecka.
— Czyż to nie straszne rzeczy — rzekł pewnego dnia mąż, wróciwszy z miasta, — Norwegczyk w Wąwozie, ten sam co bywał u twojego pierwszego męża, siedzi teraz w więzieniu. Przyznał się do okropnej zbrodni: przed wieloma laty, jeszcze w Norwegii, zabił podobno kobietę, a w Swendborgu także, jeśli pamiętasz Sarę, córkę żyda, matkę małej Naomi, czy jak się tam nazywa, co tak wysoko teraz stanęła na świecie, — toć i jej podobno przysłużył się, że poszła na tamten świat.
— Boże zmiłuj się! — zawołała Marya.
— Tak, tak, siedzi w kajdanach za kratą. Zresztą cały sposób wyjawienia tej zbrodni bardzo jest dziwny, a nawet cudowny, bo kiedy wpadł w ciężką chorobę, doktor oświadczył, że długo żyć nie będzie. Więc i on temu uwierzył, a chcąc ulżyć swemu sumieniu, wyspowiedział się z grzechu. Otóż od tej chwili wielka w nim zaszła zmiana; powrócił wkrótce do zdrowia, i z łóżka poszedł do więzienia. Ułaskawienia nie ma się co spodziewać, bo on tak, jakby dwa razy był mordercą, a przytem jeszcze był kontrabandzistą; dlatego też tak często jeździł do Thorseng.
— Ach tak! — westchnęła Marya, — zaraz można było po nim poznać, że zły duch w nim przesiaduje. Jeszcze mi straszno, gdy wspomnę, co wszystko opowiadał w wilię Bożego Narodzenia! Jego skrzypce miały głos Kaima, aż okropnie było słuchać! — Straszliwa ta wiadomość ciągle jej stawała przed oczyma; drżała na całem ciele.
Nakryto do wieczerzy, Niels przyszedł, ale Krystyana nie było ani śladu. Czekano na niego, szukano wszędzie, a nigdzie nie było go widać. Już dochodziła jedenasta.
— Już on nadejdzie, skoro będzie głodny! — rzekł ojczym.
— Jestem jego matką! — rzekła Marya, — i najlepiej wiem, jak jest blizkim mego serca. Znaleźć go muszę, ale na sucho tak się z nim nie skończy.
Nigdzie ani śladu Krystyana.
Zaraz po obiedzie usiadł był na ulubionem swojem miejscu nad strumykiem; wietrzyk przebiegał pole, promienie słońca były słabe i chłodne, dawno już wędrowne ptaki opuściły okolicę, — więc zdziwił się niemało, gdy blizko siebie ujrzał bociana marodera. Może gdzieś był w niewoli, gdy odlatywała cała gromada jego towarzyszy; może go później wypuszczono, a teraz jako samotny pielgrzym miał przed sobą daleką drogę przez powietrzne stepy, do dalekich krain południa.
Ptak skakał naokoło Krystyana, widocznie wcale się nie bał i patrzył na niego mądremi oczyma. Wówczas chłopiec przypomniał sobie owe bociany, które gnieździły się nad domem żyda; zdawało się jemu, że to ten sam jest owdowiały samiec i wszystkie miłe wspomnienia dzieciństwa tłoczyły się do jego duszy. Stanęło mu w pamięci to wszystko, co ojciec opowiadał o tych tajemniczych ptakach; zbliżył się, ale bocian odleciał o kilka kroków. — O żebyto dostać zkąd bocianich skrzydeł i polecieć wraz z niemi w obce kraje! — mawiał ojciec, i nigdy jeszcze ta sama tęsknota tak silnie nie ogarnęła malca, jak w tej chwili: — Gdybym tylko mógł wrócić do Swendborga, do mojego chrzestnego! — pomyślał i na wpół marząc poszedł przez łąkę i pole; wówczas i bocian wzniósł się pysznym lotem i poleciał pod[22] nad lasami, a Krystyan uradowany jak rzadko, powędrował dalej, ku głównemu traktowi prowadzącemu do Swendborga.
Dopiero gdy zapadł zmrok, gdy pojawił się głód, myśli jego zwróciły się ku domowi i przeląkł się, że tak bardzo odeń się oddalił, że nawet gęsi zostawił w polu bez opieki. Już teraz nimby wrócił, byłoby późno, — a co powiedzą rodzice? Stanął; bocian to winien był wszystkiemu: zaczął płakać, bo przeczuwał, że go w domu ostra czeka kara. — Dobry Jezu! bądź moim opiekunem! — tak modlił się pobożnie i poszedł w dalszą drogę.
Coraz się bardziej ściemniało, ręki nie było widać tuż przed twarzą, więc wlazł w rów, oparł główkę o drzewo, zmówił pacierz i z rezygnacyą poddał się swemu przeznaczeniu.
Nie mogło być więcej, nad godzinę dziesiątą; kiedy więc tak siedział, zdawało mu się, jakoby mocne światło błyszczało z daleka między drzewami; usłyszał nawet muzykę. Odległe tony tak pięknie i słodko dolatywały jego uszów; słuchał nabożnie, tak jak słuchają błogosławieni niebieskich harmonii. Raz przysiągłby, że spływają nań z wierzchołków drzew, raz że z obłoków nad nim bujających; może i prawda w podaniu o śpiewie łabędzi, tylko że tak wysoko śpiewają nad ziemią, iż człowiek ich nigdy nie dosłyszy: tu przecież śpiew ich dochodził ucha ludzkiego. Obłoki większego nabierały blasku, wszystko rozjaśniało się; spojrzał na coraz zwiększające się światło i ujrzał jak księżyc swoim bladem światłem wywoływał z cieniów nocy krzaki, drzewa i murawy.
Poznał teraz że jest w szlacheckim folwarku Glorup i że siedzi na rowie otaczającym tameczny starożytny ogród. Muzyka, którą słyszał, dochodziła go z głównego korpusu; ztamtąd jaśniały takie pojedyncze światła. Cóś go gwałtem ciągnęło naprzód: zsunął się tedy między krzaki i jednej chwili był w ogrodzie.
Potężne, stare drzewa z posplatanemi między sobą gałęźmi, tworzyły nieskończenie długą aleję; jakaś postać kobieca z białego marmuru łańcuchami przykutą była do skały. Co tylko kiedykolwiek słyszał w Tysiącu i jednej nocy o zaczarowanych zamkach i ogrodach, to wszystko zdało się teraz istną rzeczywistością; może też tu znajdzie pomoc i szczęście, jak to wydarza się nieraz w czarodziejskich awanturach. Zmówił tedy modlitwę wieczorną i z pobożnem zaufaniem przystąpił do posągu Andromedy, boć nie co innego stało tu przed nim w ogrodzie. Niezawodnie była to piękna księżniczka, którą czary przemieniły w kamień; dotknął się jej nogi: była zimną jak lód. Uważał przy świetle księżyca, że patrzy na niego jakoś dziwnie, rzewno i boleśnie.
Na długiej alei zaległa jeszcze cała ciemność nocy, ale za to tem wydatniej występowały przedmioty na oświetlonych brzegach. W regularnych przedziałach stały tu słupy kamienne z ogromnemi kulami: dla niego były to karły pilnujące drogi. Podobna aleja z takiemiż postaciami rozciągała się także po drugiej stronie, a między obiema leżało jezioro ze stromemi brzegami i w samym środku z maleńką wysepką, gdzie pożółkłe jesienią liście najpyszniejszemi zdawały się kwiatami. Z głównego korpusu, światła przez jedwabne firanki również pstrym jaśniały blaskiem, — ztamtąd też dochodziły go owe czarodziejskie tony. Sama aleja zdawała się nie mieć wcale końca: niezawodnie w tem także były czary.
Nareszcie stanął przed wejściem i ujrzał przy świetle księżyca kolosalnego orła, podpierającego hrabiowską koronę właścicieli[23]; myślał zrazu, że to ptak Gryf i bał się, czy nie rozpostrze ogromnych skrzydeł, czy nie zleci do niego i nie wykłuje mu oczów, — ale ptak stał nieporuszony. Wówczas wszedł na szerokie schody kamienne i zobaczył gwiazdę świateł, która z tysiącem błyszczących szkiełek wisiała pod sufitem; zobaczył śliczne kobiety przesuwające się przed nim, jakby bańki mydlane, zobaczył postrojonych panów; — ale nie śmiał jednak wejść do zaczarowanego zamku, tylko wciągał w siebie tony, które stęsknionemu jego sercu były ożywczym balsamem pociechy i rozkoszy.
Na schodach było coś nakształt wełnianej dery dla psów, żeby nie potrzebowały leżeć na gołych kamieniach; w nią tedy obwinął się, głowa jego schyliła się w znużeniu i zasnął. Wiatr obsypywał śpiącego żółtem liściem; sen przykuł go do ziemi, której sam był cząstką: wargi zwolna ruszały się przez sen. Dziecię ubóstwa na kamiennych schodach w zimnej nocy, czyś ty co więcej niż owo arcydzieło z marmuru? Duch nieśmiertelny przebywa w twojej piersi.
Tony umilkły, świece przygasły, ucichło w całym dworze, ale tony i światła tem pełniejsze płynęły w duszy śpiącego; we śnie przechadzał się w pysznej sali, której piękność obecnie daleko więcej była duchową. Ściany były letniemi chmurami, sklepienie nad drzwiami prześliczną tęczą, a orły na górze ożywiły się i ruszały swe duże, czarne skrzydła, tak że gwiazdy sypały się z ich piór olbrzymich. Muzyka brzmiała, a tancerze bujali jak lekki puszek w powietrzu, gdy zaś z portalu spojrzał na ogród, zobaczył przecudne, niebieskie góry, o których mówił jego ojciec, i z nich, prowadząc się za ręce wyszły Naomi z Łucyą, które zbliżały się do zamku; kiwnął na nie, już były blizko niego, — w tem nagle się przebudził. Księżyc świecił mu w same oczy, tak iż w pierwszej chwili mniemał, że widzi jeszcze cały blask marzenia.
Wiatr dął przejmujący zimnem; naokoło panowała cisza śmierci; drżał od chłodu, a rzeczywistość i osamotnienie wystąpiły przed nim w całej wyrazistości. Wstał, uszedł kilka kroków i obejrzał ogromny, martwy budynek, który wespół z sztywnemi alejami i białemi figurami z marmuru miał w sobie coś tajemniczego. Chcąc się zasłonić od ostrego wiatru, wszedł do małego lasku; tu była jakaś w piasku niby grota, do której się schronił. Wtem nagle zerwała się przed nim postać męzka, w olbrzymich, jak mu się wydało, rozmiarach.
— Kto tam? Czego chcesz? — odezwał się głos groźny i ponury.
— Jezu Chryste! — westchnął Krystyan i upadł na kolana.
— Cóżto? ty, widzę, dziecko? — zapytał obcy.
Krystyan opowiedział, kto on taki, jak opuszczony od całego świata, i w tej samej chwili nieznajomy porwał go w swoje objęcia.
— Alboż mnie nie poznajesz? — zawołał. — Nie poznajesz twego ojca chrzestnego! Mów po cichu, zupełnie po cichu!
Krystyan uradowany przytulił się do chrzestnego i ucałował go w oba policzki.
— Jakże ogromną masz brodę! — zawołał chłopiec.
— Ale dlatego jeszcze nie jestem wilkiem, który pożarł starą babkę i małą dziewczynkę! — odpowiedział tamten.
— Ach tak, opowiadałeś mi niegdyś tę bajeczkę! Dawno już żadnej nie słyszałem bajki. Skrzypce moje sprzedali, z nut zrobił Niels latawca, ale wszystko mi jedno, bylebym już teraz zawsze mógł zostać przy tobie!
Ojciec chrzestny uściskał go i pieścił na swój sposób, a przytem zapewniał, że spotkanie ich w tem miejscu i o tej godzinie w zupełnym jest porządku, boć przecież właśnie są w podróży. Teraz księżyc tak wysoko wzbił się ponad wierzchołki drzew, że światło jego padało na małą grupę. Ojciec chrzestny cały był żółty na twarzy, jego włosy i broda gęste i w nieładzie. Krystyan siedział na jego kolanach i słuchał historyi, którą mu opowiadał, lecz ani mu przez myśl nie przeszło, że to co słyszał było prawdziwym i własnym życiorysem Norwegczyka.
— Pewnego razu narodził się wielki cnotliwiec! otóż dowiesz się zaraz, co to za śmieszne było zwierzę! Póki jeszcze leżał w kolebce, był on biały i czerwony, oczy miał niewinne i zwano go Aniołkiem niebieskim! Miał się tedy wychować w niewinności, lecz w nocy przyszedł djabeł i napoił dziecię mlekiem czarnej kozy, tak że krew jego zdziczała, chociaż nikt się na tem nie poznał, gdyż zewnętrzne oznaki cnoty pozostały wszystkie niezmienione. Wyrosł z niego młodzieniec, który się rumienił za lada wolniejszem słówkiem; czytywał Biblię, ale dziwnym trafem zawsze księgę otwierał w tem miejscu, gdzie w Pieśni nad Pieśniami, Mędrzec Pański najlepiej opisuje najpiękniejszą z kobiet; czytał o Zuzannie w kąpieli i o Dawidzie u Batseby. Nikt nie znał jego myśli; słowa jego były czyste jako śnieg, na którym noga ludzka jeszcze nie postała. Cnotliwiec pysznił się z tego, i radby się w żelaznej klatce dał oprowadzać po świecie, żeby wszyscy ludzie podziwiać mogli tak rzadkiego zwierza. Wiadomo ci, że ze starego miodu powstać może bazyliszek; otóż mleko djabelskie silniejszym jest napojem, bo zrodziło w nim gorsze jeszcze zwierzę, które odymało się, a razem z niem odymał się cnotliwiec. Były to dwa koguty pyszniące się z swej siły i piękności. Tak więc jednego dnia poszedł do lasu, gdzie spotkał dziewicę ładną i hożą; piękność jej rozbudziła żądze potworu, a cnotliwiec w objęciach dziewicy stał się drapieżnym zwierzem. Krzyczała o pomoc, lecz to były same tylko sztuczki szatana, bo cnotliwiec ścisnął jej gardło, że zapomniała głosu i zsiniała cała i ostygła; potem rzucił ją w przepaść. Ale z pięknego jej ciała, którego użył w szalonym uścisku, wyrosły węże i jaszczurki, które go sycząc otaczały, i dostawały skrzydeł i śpiewały do niego z drzew i krzaków: — Jesteś grzesznym człowiekiem jak drudzy! — a czarne jodły kiwały na niego i wołały: — Jesteś mordercą! — Tak więc cnotliwiec uciekł do obcych krajów, gdzie drzewa nic o nim nie wiedziały i milczały; lecz skrzydlate jaszczurki poleciały za nim, śpiewały po krzakach lub jak świerszcze piszczały za kominkiem, — więc wziął się do skrzypców i zagrał im przedrzeżniając, aż póki zasypiając nie zostawiły go w spokojności. Krew jego zawrzała na nowo, a córka sąsiada —! ależ ty, chłopcze, nie słuchasz! — rzekł i mruczał do siebie: — Śpi! żeby tak przespać całą wieczność! spać bez marzeń! cóżby to było za ogromne dobrodziejstwo!
Ręką pogładził twarzyczkę chłopca, — palce dotknęły jego gardła: — Teraz śmierć przechodzi nad twojem życiem! Dusza twoja czysta i niewinna, jeżeli tedy jest raj, więc ty niezawodnie masz do niego prawo, gdybym cię teraz, bez twojej woli, wypchnął z tego życia! — Ha! jakże mało siły potrzeba na to, żeby wypędzić duszę z ziemi! — Ale nie chcę! Niech wszyscy cierpią i dręczą się tak samo, jak ja! Ludzie niechaj ostre swoje języki stawią na twojem miękkiem sercu, dopóki w niem skóra nie stwardnieje: oczy niechaj patrzą źle na ciebie, dopóki się jad nie wkradnie do twej myśli. Ludzie są źli. Najlepszy z nich nawet miewa chwile, w których jad taki kapie z jego wargi, a jeśliś wówczas jego sługą, w milczeniu ucałujesz mu ręce, choć z nienawiścią w duszy.
Nazajutrz raniutko przebudził się Krystyan; oczyma szukał ojca chrzestnego, lecz nigdzie go nie widział; w tem podniósł głowę i nad sobą, na gałęzi drzewa, ujrzał wiszącego trupa; usta i oczy jego konwulsyjnie były roztwarte, czarne włosy spadały w nieładzie na siną twarz. Krystyan krzyknął, boć to nie kogo innego zobaczył, jeno swego ojca chrzestnego. Przez chwilę przytrzymały go przestrach i przerażenie, potem puścił się pędem w dzikiej ucieczce przez szeleszczące krzaki i dostał się do traktu. Za nim, jakby sen okropny, leżał nieszczęsny lasek, w którym bujały jeszcze straszliwe zeszłej nocy widzenia.





XIII.


Przed sobą spostrzegł Krystyan kobietę z młodą dziewczyną; zbliżył się do nich, a one nazwały go po imieniu. Była to Łucya z swoją matką, które tak rano wybrały się w drogę, żeby odwiedzić wuja Piotra Wika, co ze swym yachtem stał w porcie miasta Swendborga.
Krystyan bez ładu opowiedział im o chrzestnym ojcu w lasku, a matka Łucyi, z właściwą ludowi bojaźnią przed samobójcami, oraz z obawy żeby się czasem nie wplątać w kłopoty policyjne, przyśpieszyła kroku, nie przerywając wszelako rozmowy.
— Ależ, mocny Boże, toście wy dwaj razem przepędzili noc w tym lasku? — zapytała matka.
— Spotkaliśmy się w lasku! — rzekł Krystyan i przyznał się, że opuścił dom, bez wiedzy swych rodziców.
— Niechże Bóg broni! — zawołała; — toć w okropnym muszą być strachu o ciebie! Nie chodź z nami! Prawda że cię wyłają, może nawet oberwiesz co z reszty, ale przynajmniej na tem się skończy!
— O, nie! — z westchnieniem błagał Krystyan; — pozwólcie, niech zostanę z wami! nie odpychajcie mnie od siebie! Będę wam pilnował kur i kaczek! Na gołej słomie będę sypiał w waszej sieni! Tylko pozwólcie, niech nie idę do domu! — I zaczął rzewnie płakać, całując kobietę w fartuch i po rękach.
Łucyi też się zbierało na płacz i wstawiła się za nim. — Niech zostanie przy nas! czy nie pamiętasz, jak brat jego w kościele obchodził się z nim niegodziwie?
— Ale ja przecież nie mam nad nim żadnej władzy! Toć go nie mogę gwałtem odebrać rodzicom!
— Niech więc idzie z nami do Swendborga; wujo pozwoli mu przespać się tej nocy na okręcie, a jutro z nami powróci do domu. Potem ty pierwsza pomówisz z jego rodzicami, wstawisz się za nim, a gdy się już gniewać nie będą, wówczas odprowadzimy go same i przeprosi ich. Czy tak będzie dobrze?
Krystyan bolesnie spójrzał na nią; ona wzięła go za rękę.
— Nie smuć się! Matka moja ciebie lubi! — i błagającym wzrokiem spojrzała na matkę.
— W imię Boże! — rzekła, — Pan Bóg ciebie do nas przyprowadził; więc zostań! Biedy nie doznasz dzisiaj w Swendborgu. Jutro powrócisz z nami!
— Dobrze! — odpowiedział Krystyan z głębokiem westchnieniem.
W drodze pytała się jeszcze o ojca chrzestnego, czem był za życia, a chłopiec odpowiadał na wszystko, jak umiał najlepiej. Łucya rozmawiała o kochanym wuju i o okręcie, który mieli zwiedzić, o ładnej, małej kajucie z drobnemi okienkami, na których wisiały czerwone firanki, a w środku sylwetka nieboszczki wujenki, Szwedki z Malmö. Opowiadała o półkach z Biblią, o psałterzu i o starych skrzypcach.
Na to słowo zaiskrzyły się oczy Krystyana: — Skrzypce! — zawołał; teraz dopiero pojmował, jak pokochać można tego zacnego człowieka.
W samo południe zaszli do Swendborga. Z jakiem zachwyceniem poglądał na Thorseng, na zatokę i na całe miasto! miał ochotę kłaniać się wszystkim domom, boć to starzy byli jego znajomi! Poszli ulicą Młynarską, spojrzał zdaleka na dom ojca chrzestnego, — okienice były otwarte, drzwi zamknięte. Potem zeszli do mostu nad portem.
— Otóż i Łucya! — rzekła matka wskazując na okręt.
— Otóż i wujo! — rzekła Łucya. Podwoili kroku.
W kwiecistej kurcie perkalowej stanął przed niemi niski, gruby człowiek, z czerwoną, jowialną twarzą. Był to wujo Piotr Wik.
— Nie może być! to wy! — zawołał, — a to zapisać trzeba w kominie! Elżbietka i mój maleńki okręcik lądowy! Płyniecie od północy z wiatrem południowym! No, proszę na pomost!
— A czy nas uniesie? — zapytała Elżbieta.
— Jeśli uniesie taki ciężar, jak mnie, toć wystarczy na takie pisklęta, jak wy jesteście. Jakżeś ty podrosła, Łucyo! Już nie długo trzeba ci się będzie postarać o męża! Czy może to twój mąż, ten mały chłopczyk, którego przyprowadziłaś z sobą? — to mówiąc, wskazał na Krystyana. — No, z małego wyrośnie duże! Tylko się strzeż, chłopcze, żeby ci nie uciekła, zanim jej zdążysz podać ślubną obrączkę.
— Doprawdy! jak też tu wszystko ładne i porządne! — przerwała Elżbieta.
— Cóż u djaska! możeś myślała, że mój okręt będzie chlewem! Nie! moja morska Łucya co rano myje się i stroi jak każda inna kobieta, a jak sobie gracko wpłyniem na morze, to korpus jej jeszcze lepiej się wykąpie. Pokład musi być czysty! w powszednie dnie jest to mój spacer, a w niedzielę mój kościół. Alem się na prawdę nie spodziewał, że się tak ślicznie wybierzecie! wyborny to był koncept, Elżbieto!
— Prawdę mówiąc, — odpowiedziała, — właściwie Łucya pierwsza wpadła na tę myśl i nie dała mi pokoju, dopókiśmy się nie wybrały.
— Jużem cię przeszło rok nie widziała, wuju, — rzekła dziewczyna.
— Gdybym był ze dwadzieścia lat młodszy, Łucyo, a ty gdybyś była o jakie dziesięć lat starszą, kto wie? możebyś i na prawdę została jeszcze panią Wikową! Mój Boże, w końcu człowiek wychodzi na starego psa morskiego, nim podrosną najładniejsze dziewczęta! Ale Esben niech pobiegnie na ląd i obstaluje trzy porcye rosołu i pieczeni, bo będziemy tu jedli obiad na okręcie. Potem Esben ugotuje takiej kawy z cykoryą, że możnaby nią samego króla uczęstować; jam go nauczył klarować ją karukiem. Chodźcie teraz do kajuty. Ja z moją grubością muszę się wykręcić na bok, bobym inaczej nie przeszedł; nigdy się w życiu z nikim nie kłóciłem, tylko z jednemi drzwiami mojej kajuty, które mnie wiecznie szczypią po żebrach. Toć i ja kiedyś byłem cienki, jak kakerlak!
Wszystko tu było tak samo, jak poprzednio opisała Łucya. Małe, czerwone firanki wisiały przed okienkami kajuty, między któremi wisiała sylweta pani Wikowej. Na półeczkach nad oknami leżały książki i skrzypce, które szczególną ściągnęły na siebie uwagę Krystyana; jakkolwiek bowiem z pozoru proste i liche, były one jednak dla niego lampą Aladyna, władczynią duchów, potężnych duchów tonu.
— Szkoda że okna nie schodzą cokolwiek niżej, toby tu zaraz było widniej, — rzekła Łucya.
— Cokolwiek niżej? — odpowiedział Piotr Wik, — a toćby morze zalazło w samo brzucho statku! Ty, widzę, w marynarce nie masz nawet tyle rozumu co gęś, która przecie umie pływać choć nogami! Wy wieśniacy —! Już to święta musi być prawda, co piszą w książkach o czółnie, czyli o młodym okręciku. Zachciało się ludziom na wsi okrętu, lecz gdy nie byli w stanie kupić dużego, kupili czółenko małe, bo myśleli że to jest młode, co podrośnie. Puścili je tedy na pastwisko, lecz biedactwo ni razu jeść nie chciało, więc myśleli, że chore albo tęskni i zapłacili szyprowi, żeby przez rok jeszcze potrzymał przy matce, dopóki się samo jeść i pić porządnie nie nauczy. — Jakże też teraz kontente! — wołali, gdy ujrzeli kołyszące się czółno przywiązane do dużego okrętu! Już to z was wieśniaków dzielni marynarze! — Potem wywiadywał się o Krystyana, opowiedziano mu jego historyą i całą ucieczkę, co się zaś tyczyło chrzestnego, to, jak się wyrażał, najlepiej rzecz tę zostawić, jak wiatr nią pokieruje i wcale nie wpłynąć na te wody. Noc tę Elżbieta wraz z Łucyą przepędzić miały w mieszkaniu jego w mieście, sam zaś chciał zostać na okręcie, gdzie dla Krystyana także wynaleźć miano koję[24]. Dopiero gdy pozostali sami, zabrali z sobą znajomość bliższą i serdeczniejszą.
— Więc tedy, mój chłopcze — rzekł Piotr Wik — właściwie powinniśmy teraz położyć się na bok i chrapać, ale ty się o to nie bój, już to jak przytkniesz głowę do poduszki, to cię poczciwa Łucya zaraz ukołysze. Żebym teraz miał szklankę groku i fajeczkę, tobyśmy sobie jeszcze pogawędzili. Ale, ale! podobno ty umiesz grać na skrzypcach? niechże usłyszę twoje rzępolenie!
Krystyan aż zadrżał z radości dotykając się strun; kilka razy pociągnął smyczkiem najpiękniejsze trele, jakich go nauczył ojciec chrzestny.
— Zapewne, — rzekł śmiejąc się Piotr Wik, — wcale to niezła melodya, żeby tylko szła z innego tonu! Cóś to norwegsko-arabskiego, co tam grasz, a idzie do głowy, jakby stary konjak. Czy ty nie umiesz nic takiego, coby poszło w nogi i trzewiki wyglansowało do tańca? — Sam wziął skrzypce do ręki i zagrał szota. Następnie pytał go się o dom, o przyrodniego brata, a gdy mu wyznał wszystko, zawołał: — A któż ci winien, że z ciebie taki dureń? Czemu nie walisz? Daj mu raz i drugi kułaka, a zobaczysz, jak on innego poszuka sobie wiatru! Przedawać twoje skrzypce! To grzech! Trzeba stać na własnych nogach! a no, prawda! nie umiałeś stać, więceś zaczął biegać. Alboż to raz na lądzie gorsza dmie burza, niż na morzu! A czemże był twój własny ojciec?
Krystyan opowiedział mu wszystko.
— Znałem go! — rzekł Piotr Wik. — Toć on lądem polazł gdzieś tam daleko na dół, aż koło Liworno. Nie był to zresztą żaden tchórz, choć niby krawiec.
— Ach! żebym i ja się mógł dostać do cudzych krajów! — westchnął Krystyan. — O! gdybym tu mógł pozostać na okręcie! — i uchwycił rękę marynarza, a oczy jego błagały równie wymownie jak usta.
— Jeżeli twoja matka pozwoli, dlaczego nie? Mnie i tak jungi potrzeba, ale to ci tylko powiem: nie codzień leżymy w porcie tak jak dzisiaj, bo nieraz też płyniemy na otwartem morzu, gdzie Łucya tańcuje, a tobie może się dostać zimny Prysznic, albo też odemnie parę policzków lub kułaków, a wtenczas trudno uciekać, moje dziecko! Nie codzień także tak jak dzisiaj miewamy na podwieczorek kawę z bułką! A teraz śpij tylko w małej koji; będziesz sobie w niej leżał jak w skrzyni u twojej matki.
Piotr Wik z grokiem i fajeczką usiadł na pokładzie, a Krystyan poszedł do koji. Ufność w Ojcu Niebieskim przejęła go do głębi; rzekłby kto, że czuje, jak się zbliża do niego świętość Boska.
Nazajutrz raniutko wstał, gdyż tego był zwyczajny, a to już bardzo się spodobało naszemu żeglarzowi.
— Wstajesz wespół z kurami! Ja to lubię! Ale w każdym razie najlepiej, żebyś popłynął na ląd, dopóki nie wyklarują twych papierów, a matka ci powie, że możesz krzyżować pod wiatr! Boże dopomóż, otóż i beczy! Dalibóg, że z ciebie prawdziwa djabelska ryba!
— Niech zostanie przy tobie, wuju! — prosiła Łucya, gdy przyszedłszy usłyszała o smutku Krystyana. — Moja matka dziś wieczorem jeszcze pójdzie do jego rodziców i wszystko im opowie. On nie ma w domu takiego dobrego wuja, jak ja ciebie! — I małą swą rączką pieszczotliwie głaskała zarosłą twarz wujaszka.
— Ot i widzisz ją, na prawdę już zna wszystkie fortele nieboszczki pani Wikowej, ile razy chciała żebym osiadł na mieliznie! Doprawdy, że te kobiety, to wcale śmieszne cacka.
Łucya nie ustawała w namowie, a więc Krystyan został z wujem, dopókiby nie nadeszła decyzya jego matki.
Już nazajutrz w południe Marya sama jedna przyszła do Swendborgu i zaraz poszła szukać okrętu, ucałowała chłopca i zarazem łajała go.
— Wielki Boże! czyż to się godziło tak uciekać! Już to prawdziwie wdałeś się w nieboszczyka ojca, który także niemało sprawił mi na świecie smutku! Nie myśl, że cię chcę bić, choćby ci się to zapewne bardzo i przydało. Spróbujże teraz, jak to na świecie, między obcemi. Wierzaj mi, że i ja nie sypiam na różach, ale z ciebie nic innego, tylko pieścioszek! Odjeżdżaj sobie tym okrętem, a jak przepadnie ze skórą i z kościami, to moja jeszcze będzie i żałoba!
Taka mniej więcej była rozmowa pomiędzy matką a synem, w skutek której Krystyan na dobre uznany został jungą. Napisano coś nakształt kontraktu; jedyny zaś z niego warunek dobrze mu pamiętny, było uroczyste zapewnienie, że wolno mu używać skrzypców marynarza, bo kiedy go zapytano, czy wszystko dobrze zrozumiał, ten jeden ważny paragraf powtórzył aż dosłownie.
Teraz kazano mu zabrać znajomość z szylderhauzem, foksztangą i wielkim masztem, jakoż niedługo, jakby mewa morska zawisł w linach żaglowych, chociaż nigdy dotąd ćwiczenia gimnastyczne nie wchodziły w zakres jego wychowania.





XIV.


Dnia 18 Października wszystko na statku było gotowe do odjazdu. Oprócz Piotra Wika, załoga składała się z trzech majtków i dwóch pasażerów, jednej podstarzałej guwernantki, która w kwiecie wieku swego występowała w towarzystwie aktorów w Odensee, lecz wnet opuściła je, jak twierdziła, dla względów moralności; zresztą pisała wiersze, lecz tylko po niemiecku, gdyż zdaniem jej, w tym tylko języku można wyrazić wyższe, delikatniejsze uczucia pięknej duszy. Teraz jechała do jakiejś rodziny szlacheckiej do Konpenhagi. Drugi podróżny był mieszkańcem tego miasta; był on radcą wojennym, o taki bowiem tytuł postarał się na żądanie swojej żony.
Okręt z rozpuszczonemi żaglami minął wieś Ś. Jerzego i port rybacki; — Krystyan już myślał, że płynie daleko za granice świata, — dla niego Kopenhaga czy Chiny, wszystko zarówno odległe, wszystko równie nowe. Piotr Wik, który teraz już występuje w godności kapitana, postanowił okołować wyspy i płynąć otwartem morzem.
Obaj podróżni prędko się z sobą poznali, a zanim jeszcze okręt był pod Ärö, radca już z należną wymową wyliczał swoje smutki i rozkosze. I on był poetą, a w swoim czasie drukował nawet poezye, choć pod pseudonimem, w dwóch Noworocznikach i w jednym Przeglądzie. Właściwy jemu rodzaj był czysto elegiczny, zresztą pisywał także katalogi licytacyjne, krytyki i inne pomniejsze pisma. Ale — dodał, — to wszystko żadnej mi nie sprawia przyjemności. Tu sobie człek siedzi i dłubie i dłubie, żeby jakie wykryć błędy, które tylko irrytują, — jakże je przedstawić autorowi, to się jeszcze na ciebie rozgniewa. Irritabile genus, jak słusznie mówią. Próbowałem się we wszystkich miarach Horacyuszowskich: w asklepiadejskich, alcejskich i saficznych, które nowsi pisarze tak zupełnie zaniedbują, co bardzo oczywiście jest przykro wykształconemu gustowi klassycznemu; podniósłem także mój głos w tej sprawie i gniewałem nietylko siebie, lecz i drugich. To też obsypywano mnie potwarzą i epigramatami, ale ja mam taki zwyczaj, że nigdy nic w Gazetach nie czytam, chyba to jedno tylko, co sam do nich napiszę; nakoniec w moje urodziny odebrałem pocztą miejską mały bilecik, w którym zamieszczone były wcale niegrzeczne dla mnie wiersze. Nazwano mnie w nich Zoïlem, ale nad i brakło dwóch kropek, tak iż mógłby kto myśleć, że się powinno wymawiać Zojlem; wielka to już bieda, kiedy ludzie tacy chcą pisać, którzy syllabizować nie umieją, — zupełnie tak samo, jak gdyby ten, co nie ma zębów, chciał publicznie wystąpić z długą mową! Dalibóg, dobry koncept! zaraz! tylko go sobie zanotuję! — zawołał i powtórzył pomrukując ostatnie porównanie, które sumiennie zapisał w swym pugilaresie. — Widzisz pani, ja nigdy nie dam zginąć żadnemu dowcipowi; ile razy mi się który przytrafi, a przytrafia bardzo często, zaraz go notuję! bo trzeba pani wiedzieć, żem przyjął na siebie obowiązek przepisywania ról do naszego amatorsko-dramatycznego towarzystwa; więc na wzor Jean Paula założyłem sobie szufladki z małemi karteczkami, na których są spisane dowcipy, i niemi szpikuję nasze role. Na scenie to się potem wybornie wydaje.
Guwernantka ze swojej strony opowiadała, że od lat jedenastu utrzymuje dziennik, ale także w języku niemieckim.
Była to komiczna rzeczywistość codziennego życia, która najostrzej tu występowała; moglibyśmy w obudwóch uchwycić także jakąś stronę piękną, poetyczną, którą znaleźć można wszędzie i w każdym, choćby tylko miejscami i chwilowo. Nawet w owej komiczności guwernantki było coś takiego, co poruszyć musiało serce każdego. Przez cały rok żyła jak mogła samą tylko herbatą i chlebem; było to jej śniadanie, obiad i kolacya, bo przy największej pracy nie mogła nic więcej zarobić, a ta jedna myśl była u niej prawdziwą, jakby monomanią: Cnota starczy za wszystkie najświetniejsze uczty! Radca wojenny usilnie się trzymał starych zwyczajów, ale tylko starych, bo czyż jego w tem była wina, że mu niebo odmówiło twarzy Janusowej geniuszu, która równie jasno patrzy przed siebie i za sobą.
Około południa okręt, ów struś morski, który przebiega ogromne stepy oceanu, z portów i zatok wypłynął na otwarte morze; zbyt ciężki, by się wznieść w powietrze, równie jak struś niejednego on jednak w locie prześcigł ptaka. Wzdęte żagle jak skrzydła sterczały nad małą naszą karawaną; Krystyan widział, jak brzegi rodzinne coraz bardziej traciły znane mu kontury; szybka jazda, świeże powietrze morskie i wszystkie wkoło nowości napełniały go dziwnemi myślami.
Ostatnie promienie słoneczne nikły w wilgotnej mgle osiadającej na powierzchni wody; ściemniło się; latarnia w tylnej części statku światło swoje rzucała na najbliższe tylko liny. Bałwany jednostajnym pluskiem uderzały o bok okrętu, który szybką jazdą suwał nad zamkami króla oceanu, co z długą brodą siedział niezawodnie na dole i patrzył na spodnie jego ściany. Wtem nagle czuć się dało gwałtowne uderzenie, słychać było głośny krzyk i natychmiast ucichło, tylko woda pluskała silniej i pod brzuchem okrętu wyraźnie jakieś odezwało się niby tarcie czy stukanie.
— Boże! bądź nam miłościwy! — zawołał majtek stojący przy sterze, nadając raptowny obrót okrętowi. Pociągnięto latarnię do góry, spuszczono czółno i kazano Krystyanowi, żeby zadzwonił do sygnału. Wszystko było napróżno. Mały statek, napełniony ludźmi, który ich spotkał w ciemności, przez większy okręt bezpowrotnie został zatopiony. Myśl o śmierci w całej sile stanęła przed jego duszą:

Myśli o śmierci choć się kto nie zlęknie,
Lecz rzadko kto odgadnie jej zalety;
A przecięż każdy dar jej tak lśni pięknie,
Że nic równego nie masz w snach poety.

Gdyby oczyma patrzał duch jasnemi,
Do grobu chętnie poszedłbyś jak inny;
Lecz myśmy tylko dziećmi na tej ziemi,
A dzieci znać wszystkiego nie powinny.


— Zimne dziś rano powietrze, — rzekł radca wojenny i wyścibił z kajuty zwiędłą twarz, na której żółty, jedwabny szlafrok jeszcze niekorzystniej odbijał się. Wiatr dął silny i zamieniał mgłę w obłoki; ciemnozielone morze tu i owdzie pokazywało już śnieżną pianę. — Powietrze jakoś nie bardzo bezpieczne! — rzekł radca.
— Już to cokolwiek patrzy na burzę, — odpowiedział Piotr Wik, wskazując na czarne chmury.
— Czy byłeś pan już kiedy na morzu w taką niepogodę? — spytała guwernantka.
— Albo czego brak pogodzie? — zawołał kapitan; — nigdy w życiu lepszej sobie nie życzę! Niechbyśmy tylko dostali latający wiatr trzyćwierciowy, dopierobyście państwo widzieli, jak się okręt umie kołysać! — Milcząc stanął przy sterze i patrzył na spienione fale.
— Tak, ja się przygotowałem na morską chorobę, — rzekł radca; — nogi obwinąłem sobie papierem welinowym a brzuch bibułą, zaś na dołku sercowym położyłem gałkę muszkatołową, a do jedzenia mam w kuferku lemonazye[25].
Guwernantka w tym samym celu obwiązała sobie tylko lewą rękę nitką jedwabną, a głowę zawsze wykręcała pod wiatr.
— Tylko broń Boże! niech pani nie myśli o chorobie! — rzekł radca. — Przeczytam pani małą rozprawkę; jest to projekt, mogący być zastosowanym do Teatrów Królewskich w Kopenhadze. Może to panią cokolwiek rozerwie! — I wziął się do czytania:
— — Po pierwsze, każdy śpiewak obowiązany jest śpiewać jakąkolwiek partyę mu każą, wszystko jedno czy bas, czy tenor! bo jeżeli ma głos, to powinien umieć śpiewać. — — Widzisz pani, to już zaraz będzie ważny postęp.
— — Powtóre, odpowiedzialność za swój utwór, powinien brać na siebie każdy autor dramatyczny, który, jeżeli przy dwóch pierwszych przedstawieniach sztuka jego nie przyniesie pewnego dochodu, ma być obowiązany do wypłacenia kassie teatralnej brakującej reszty. — — Widzisz pani, to będzie doskonałe dla kassy, a obok tego wstrzyma pisomanię tych panów oryginalnych poetów.
— Jakoś mi tak niedobrze! — przerwała guwernantka. W tejże chwili fala wzbiła się wysoko nad pokład i słoną wodą oblała świeży regulamin teatralny.
— Dam pani małą lemonazyę, — zawołał radca.
— O mój Boże! — westchnęła guwernantka; — ja, co tak kocham morze, kiedy jestem na lądzie!
— Zdanie bardzo oryginalne! — przerwał radca, — pozwolisz pani, żebym je zanotował i użył przy stosownej sposobności. — Wydobył pugilares i zaczął pisać; kapitan zabrał pannę do kajuty.
Radca wojenny zgłębiał tymczasem naukę marynarki, o której miał zamiar napisać rozprawę, bo nie było tej gałęzi, o którejby nie pisał; począwszy od pudrety aż do charakteru Hamleta, wszystko znał i rozumiał równie dokładnie. Dlatego też miał nadzieję, że rząd zwróci kiedyś na niego swoję uwagę i da mu posadę albo inspektora stadnin królewskich, albo naczelnika latarń morskich, albo dyrektora teatrów, bo wszędzie pożyteczność jego byłaby aż nadto widoczną.
Nazajutrz rano siedział na pokładzie i przypatrywał się skałom wyspy Möen, koło której właśnie przejeżdżali; od czasu do czasu zaś rzucał okiem na rękopism Zbioru poezyi guwernantki, w którym na nieszczęście nie było jeszcze pięknych wierszy zastosowanych do tej właśnie miejscowości, gdyż te pod tytułem: Na widok wyspy Möen przy świetle księżyca, napisała dopiero we dwa tygodnie później w Kopenhadze, przeczytawszy poprzednio dokładny opis w Przewodniku Reichardta i obejrzawszy kolossalny rysunek w Podróżach Molbecha.
— Po łacinie Insula Mona! — rzekł radca wojenny; — jednak to jakiś dziwny dźwięk spoczywa w językach starożytnych! To mi to byli ludzie! — Następnie wpadł w spokojny zachwyt nad wszystkiemi mędrcami, którzy żyli przed dwoma tysiącami lat i wyjął z kieszeni pugilares dla zanotowania wszystkich tych złotych myśli.
Nad wieczorem z zatoki Kjöge wyjrzały wieże Kopenhagi i zamek Krystyansborg, lecz zaledwie ukazały się, a oko uchwyciło kontury, kiedy już cały obraz znikł w ciemności. Tak samo i z duszy naszej wygląda wspomnienie dziwnych snów przemarzonych, lecz w chwili gdy chcemy uchwycić taki obraz, raptem przebiega nad nim cień ciemności. Czy i tu tak samo, jak tam, następny ranek zbliży nam widok całej rzeczywistości?
Coraz więcej ukazywało się okrętów; cokolwiek dalej już się łyskały światła stolicy i wyspy Amak[26]. Krystyan słyszał turkot windy, — spadła kotwica, — obce głosy odezwały się z lądu, — Piotr Wik wsiadł do czółna, a za nim radca i guwernantka, wetknąwszy jednak poprzednio jundze kilka szylingów do ręki.
Tę noc już tedy przepędzić mieli w ogromnem, dziwnem mieście, nazajutrz zaś miał je Krystyan zobaczyć. Czy też ono znacznie większe od Swendborga? Czy też domy podobne do zamku w Thorseng i czy tam wszędzie słychać muzykę? Kiedy jeszcze w milczeniu ważył te myśli w swojej głowie, z cytadeli dał się słyszeć wieczorny odgłos rogów myśliwskich; wiatr do uszów jego doniósł przez morze łagodne i smętne dźwięki, a ręce mimowiedzy złożyły się do modlitwy.





XV.


Równo ze świtem Krystyan wybiegł na pokład; lecz, gdyby był ujrzał gród marmurowy ze złotemi dachami i pałace z przezroczystego kryształu, nie byłby się zdumiał nad niczem, gdyż wyobraźnia jego przygotowaną już była na to wszystko. Jemu się zdawało, że go widok ten przejąć powinien do żywego, a tu nic nie było, coby tak dalece raziło swą niezwyczajnością, tylko dużo okrętów, kilka domów, a po lewej stronie, na wązkim przesmyku, cały szereg wysokich budynków, które zdawały się wypływać z wody.
Teraz słońce oświeciło liczne, na wpół gotowe okręty na warsztatach; ukazali się robotnicy, a Łucya wpłynęła na szeroką wodę między kępą a Kopenhagą; coraz więcej pojawiało się domów, wież i mostów, bo okręt przechodził wzdłuż całej, ogromnej ulicy, zwanej Nowym Portem. Po obu stronach wznosiły się wysokie budynki, — w Swendborgu ani jednego nie widział domu tylopiętrowego. Bokiem w szerokim kanale leżały większe i mniejsze statki, a na każdym powiewała flaga, bo w porcie było wesele, więc wszystkie okręty salutują. Przepych był taki, jak gdyby czekano przybycia samego króla. Na wszystkich ulicach, z każdej strony kanału, turkotały karety i kocze, ludzie wołali i gwarzyli. Panowie i panie wszyscy postrojeni jak wielcy państwo, nie kłaniali się nawet sobie przy spotkaniu.
Przyholowano Łucyę i przywiązano grubemi linami do bulwarku.
Na końcu kanału był wielki plac, z którego brzmiała piękna muzyka, zupełnie jakby świąteczna! Zapewne, w dużem mieście same tylko święta i rozkosze! Dzień cały przeszedł jak jedna godzina, a gdy znów się ściemniło i ściągnięto flagi, we wszystkich oknach w sąsiedztwie na cześć nowożeńców zapalono światła, które świeciły na cały kanał, a illuminowane budynki odbijały się w przezroczystej wodzie. Katarynkarz przygrywał melodyą pełną smętnej wesołości.
— Ach! — myślał Krystyan; — żeby tak całe życie przeżyć w takim przepychu i w takiej piękności.
Piotr Wik już odwiedzał swoich znajomych, a dwóch majtków otrzymało również pozwolenie wyjścia na ląd. Krystyan prosił ich, by go zabrali z sobą, a jakkolwiek z nich jeden nie był za tem, powiadając że trudno zaprowadzić go do matki Małgorzaty, przecież w końcu i on dał się przebłagać. Wyszli tedy na ląd, a najprzód na wielki plac, gdzie stał bronzowy posąg jakiegoś króla na koniu[27], otoczony czterema rycerzami. Budynki które widział, wydawały się jemu zamkami, a na ulicy, na którą teraz weszli, świeciły się sklepy, jeden pyszniejszy od drugiego. Tu dopiero była ciżba, jakby na jarmarku! Pojazdy przelatywały jeden po drugim, daleko ozdobniejsze niż w Swendborgu w dniu urodzin królewskich na bal ratuszowy. Potem zboczyli w ciasne uliczki, gdzie domy jednak były wysokie, a piękne, postrojone, w świątecznych ubiorach panie siedziały przy otwartych oknach, kłaniając się tak grzecznie i uprzejmie, jak gdyby znały wszystkich przechodzących. Na rogu ulicy, na brudnych kamiennych schodkach, siedziała młoda kobieta, blada jak śmierć, raczej w szmatach, aniżeli w sukni, a na jej kolanach leżał mały, płaczący, na wpół nagi chłopczyk, gdy tymczasem drugie, schorzałe niemowlę ssało jej wycieńczone piersi. Nieszczęśliwa oparła głowę o mur i złożeczyła, widocznie nie turbując się ani o większe, ani o mniejsze dziecko.
— Ta kobieta jest chora! — zawołał Krystyan. — Możeby lepiej uprzedzić którą z tych wielkich dam przy oknach?
Majtkowie rozśmieli się i zaprowadzili go na boczną ulicę, gdzie z niskiego, ciemnego domku brzmiał odgłos fletów i skrzypiec. Do tego domu weszli.
Piękne, wesołe tony przenikły duszę chłopca, oczy jego były olśnione blaskiem licznych świateł w lampach i w pająku, chociaż na całości zaległa jakaś mgła szarawa. Z kapeluszem w ręku kłaniał się grzecznie na wszystkie strony; nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. Mężczyźni nie byli postrojeni, lecz za to przepych kobiet był tem większy, a policzki ich były czerwone, jakby róże. Jakiś człowiek z dużą fajką w ustach tańczył i wszystek dym buchał wprost na twarz swojej tancerki. Przy drzwiach siedziała jakaś młoda panienka z kawalerem: pewnie to dwoje narzeczonych. Teraz nadeszła jakaś wysoka dama w białej sukni, z kwiatami na głowie i z butelką piwa w ręku. Była to matka Małgorzata, która doskonale znać musiała marynarzy, może nawet była ich krewną, bo uścisnęła ich nader czule i pocałowała na pierwsze przywitanie. Krystyanowi nadzwyczajnie się podobała ta nader grzeczna dama, która rozmawiała z nim jakby z dawnym znajomym i poczęstowała go nawet ponczem, za co też pocałował ją w rękę, a ona poufale odgarnęła mu włosy z czoła. Niezawodnie była to serdecznie dobra pani.
Z największem uszanowaniem i z największą wdzięcznością wyszedł Krystyan z domu matki Małgorzaty. Przyszła mu na myśl przygoda biednego chłopka, który został królem; — ani słowa, gdyby ta wielka dama raczyła się nim zaopiekować, toćby on mógł niezawodnie z czasem wyjść na skrzypka i zasiąść między drugiemi muzykantami, albo też zostać jeszcze większą figurą, byleby tylko nie bez muzyki.
Na ulicy już się dosyć uciszyło; prawda, że godzina już była bardzo późna, ale jemu czas tak zszedł prędko u matki Małgorzaty, że wcale tego nie dostrzegł. Jeszcze brzmiały flety i skrzypce, a przez wycięty w okiennicach otwór w kształcie serca, długi promień światła padał na przeciwległe mury. Wtem stróż nocny zagwizdał na którymś z mniejszych zaułków; odezwały się jakieś krzyki i powstało zbiegowisko. Wkrótce Krystyan ujrzał dziwny orszak! Stróże nieśli wysoko na ramionach drabinę, a na niej leżała mocno przywiązana młoda dama, zupełnie tak samo wystrojona, jak owe panie w sali. Biedny chłopiec nie wiedział co myśleć o tem mieście i o tych ludziach. Powrócił na okręt, w sąsiedztwie którego wszystkie domy były jeszcze illuminowane, a światła odbijały się w wodzie; majtkowie zaś nie kazali mu mówić przed kapitanem, gdzie z nim byli.
Ulegając rozlicznym wrażeniom tego dnia, a bardziej jeszcze tego wieczoru, zaledwie mógł zasnąć, lecz ta jedna myśl górowała w jego duszy nad wszystkiemi innemi: O gdybym na zawsze tutaj mógł pozostać! Ta pani, która go całowała i pieściła, zdawała się jemu tak dobrą i potężną; — do niej więc postanowił udać się, przed nią zwierzyć ze swego frasunku. Ona wiele zrobić potrafi i zrobi z pewnością, skoro jej tylko opowie o swoim pociągu i tęsknocie do muzyki. Pobożnie zamieścił ją także w swojej modlitwie wieczornej i zasnął z mocnem przedsięwzięciem odwiedzenia jej potajemnie, skoro tylko pozwolą samemu wyjść na miasto.
Gdy nazajutrz rano siedział wysoko na maszcie, dla przewiązania niektórych lin zepsutych w trakcie drogi, rzucił okiem na rozciągnięty przed nim pyszny widok; po prawej stronie duży plac ze statuą marmurową, — po lewej, za kępą, modre morze i brzegi Szwecyi, — lecz najwięcej ze wszystkiego zajmował go widok ogrodu, tuż za nizkim murem, do którego był przywiązany jego okręt. W ogrodzie tym rosły jakieś dziwne i rzadkie kwiaty, oraz duże topole, które zupełnie przypominały mu ogród żyda, widziany niegdyś w czasach dzieciństwa. Z za krzaków i przepysznych kwiatów jesiennych wyglądały nizkie szklanne domki, napełnione wewnątrz kwitnącemi roślinami. Był to ogród botaniczny. Wszystko co dotąd widział w Kopenhadze, było pięknością, a drudzy mówili mu, że dotąd nic jeszcze nie widział. O tak! tu koniecznie zostanie; już mu P. Bóg do tego dopomoże. Jak tylko pozwolą mu znowu obejrzeć się po ulicach, uda się natychmiast do owej uprzejmej, dobrej pani, w której całą swoję pokłada nadzieję.
W tydzień później były urodziny królowej; wszystkie okręty w porcie wywiesiły swoje flagi, a po wszystkich ulicach brzmiała muzyka. Kapitan pozwolił Krystyanowi samemu wyjść na miasto; teraz więc szło o to, by trafić na ciemną, małą uliczkę, gdzie zaraz pierwszego był wieczora.
Wielką ulicę z prześlicznemi sklepami znalazł wprawdzie prędko; na drzwiach wisiały różnokolorowe materye, za oknami stały najzabawniejsze cacka, a szyldy i znaki były jakby najpyszniejsze obrazy, które śmiało zawiesić można na ścianach bogatego mieszkania. Tak przypatrując się wchodził z jednej ulicy na drugą, nie znajdując atoli tej, której szukał, aż w końcu stanął na wielkim placu, gdzie woda tryskała w ogromnych promieniach, igrajac ze złotemi jabłuszkami. Było to na cześć uroczystości dostojnej Solenizantki. Ani słowa, Kopenhaga cudne miasto, ale jakże tu znaleźć dobrą damę? Nie ma innego środka, chyba poprosić majtków, żeby go jeszcze raz zabrali z sobą, a wówczas lepiej już uważać trzeba na drogę.
Wieczorem była illuminacya; na rynku paliły się beczki ze smołą, a czerwone iskry jak rozpuszczony włos ognisty sypały się z płomieni. Król z królową w przepysznym powozie jechali do teatru.
— I my tam którego dnia pójdziemy, — rzekł Piotr Wik; — dopiero usłyszysz piękną muzykę i zobaczysz wesołość!
Czyż mogła być jaka muzyka piękniejsza od tej, którą słyszał na ulicach? Czyż mogła być wesołość większa od tej, którą widział na postrojonych damach?
Poszli boczną uliczką, którą Krystyan natychmiast poznał; światła przez wycięte w okiennicach serca oświecały przeciwległe domy, wewnątrz słychać było muzykę. Toć tej właśnie szukał ulicy, tego właśnie domu, — więc wychodząc ztamtąd, najdokładniej wbił sobie w pamięć całą drogę.
W Niedzielę rano poprosił o pozwolenie pójścia do kościoła, włożył najlepsze suknie i w samej rzeczy udał się do najbliższego kościoła, lecz ztamtąd na wiadomą nam uliczkę. Okiennice jeszcze były zamknięte; wszedł więc w długi, ciemny korytarz, lecz nim zapukał do drzwi, padł na kolana, zmówił pacierz i pomodlił się, żeby Pan Bóg raczył wzruszyć serce dobrej pani, by pomogła mu wyjść na muzyka. Właściwego planu bo nie miał przed sobą żadnego.
Zastukał do drzwi.
Stara jakaś kobieta w brudnej sukni otworzyła i zapytała, jakie jest jego żądanie. Nie umiał się jakoś jasno wytłumaczyć, i już stara miała mu zamknąć drzwi przed nosem, gdy ukazała się matka Małgorzata, w dość lekkim ubiorze porannym, ale za to w futrzanych bucikach.
— A! to ty jesteś! — rzekła ze zwykłym sobie uśmiechem. — Czy masz mi co powiedzieć od Jędrusia?
Stara odeszła, a Krystyan uchwycił rękę pani, ucałował ją i opowiedział z całą naiwnością, o swojej wielkiej ochocie do muzyki, jak mu w domu było niedobrze i jakim sposobem przecie w świat się wydostał. Z początku śmiała się pani, lecz później słuchała go z powagą, a gdy mu w końcu słone łzy ciekły po twarzy, ona ścierała je swoją chusteczką.
— Tak, mój dobry chłopcze! — rzekła — ja nie jestem przy muzyce tureckiej. Gdybyś zresztą był małą dziewczynką, to nie mówię! — Zaprowadziła go do otwartej szafy, poczęstowała ponczem, jabłkami i wybuchła znów głośnym śmiechem. — Kto wie! może z ciebie jaki geniusz! — dodała.
W tej chwili z bocznej stancyi weszło jeszcze kilka innych panien, równie lekko ubranych, jak tamta, a gdy usłyszały o całej tej historyi, śmiały się także i gapowatą fizyonomią patrzyły na Krystyana.
Czegóż się mógł spodziewać i co mu obiecała? Wychodząc z jej domu pełen był radości, bo podała mu rękę, nazwała go geniuszem i powiedziała, żeby był dobrej myśli, to już się wykieruje na ludzi!
Jakoż w samej rzeczy pokładał w tem całe swoje zaufanie, jak każdy inny prawdziwy geniusz, który losy swoje składa w ręce wielkiego pana albo pani, co częstokroć na wydanie o nim sądu nie mają więcej rozumu..... od matki Małgorzaty.





XVI.


— Dziś wieczór pójdziemy do teatru! — powiedział kapitan i zabrał Krystyana z sobą.
Mówią, że pewien wieśniak, gdy pierwszy raz w życiu poszedł do teatru, w korytarzu zaszedł do kassy i wścibiwszy głowę przez małe okienko, stanął w milczeniu, bo myślał, że to jest perspektywa, przez którą zobaczy całą komedyą. Krystyan o mało co nie uczynił tego samego, bo jeszcze nigdy nie był w teatrze; to też dla niego wszystko było widowiskiem, począwszy od warty w sieni aż do tłumu, który cisnął się na schody.
— Teraz zobaczysz komodę co się zowie!— rzekł Piotr Wik. — My wejdziemy do najwyższej szuflady! Widzisz, najniższa jest nieco wyciągnięta, żeby sobie damy nie gniotły swoich strojów!
Usiedli na przedniej ławce. Krystan[28] milczał z pewną uroczystością, bo jemu ta sala zdawała się jakby wielkim kościołem.
— Te wystrojone dwie koje z każdej strony, są dla króla i dla królowej, — rzekł kapitan. — Duży ten obraz z przodu wciąga się do góry jak żagiel; potem przyjdą kobiety i będą wyciągać nogi, wprzód jednę, potem drugą, zupełnie jak mucha w garnuszku śmietanki!
Lampy oświecały światłem dziennem wyzłacane loże, w których siedziały pysznie postrojone damy. Król wszedł z całym swoim dworem; Krystyan uczuł w sercu dziwną jakąś bojaźń, a jednak niezmierną radość, boć był w jednym domu z królem, a niechby tylko głośno krzyknął, to jużby sam król usłyszał go i zapewne zapytałby: — Ktoto tak na głos się odzywa?
Teraz zupełnie ucichło, a morze tonów rozlało się po sali. Rozpoczęto sztukę i usłyszał śpiew, jakiego nigdy jeszcze nie słyszał w swojem życiu. Łzy płynęły mu z oczów, a on krył się z niemi, bo wyśmianoby go za nie z pewnością. — Radość niebieska, myślał sobie, nie może być większą, jak ciągle tutaj siedzieć; a jednak drudzy mówili, że sztuka ta jest nieco nudna, bo teraz dopiero przyjdzie najzabawniejsze ze wszystkiego, sławny balet: Rudolf Sinobrody[29].
Muzyka brzmiała podobnie jak głosy ludzkie, jak cała natura wkoło niego. Zdało mu się, że słyszy burzę owej nocy przy źródle, gdy się drzewa uginały jak trzcina, a liście bujały ponad jego głową. Słyszał wiatr szumiący tak samo, jak kiedy szumi po masztach i linach, tylko że melodyjnie, pięknie, daleko piękniej od skrzypców ojca chrzestnego, choć w jego duszy o nim budził wspomnienie.
Podniosła się kortyna. Zamordowane żony Rudolfa Sinobrodego w białych szatach przesunęły się przed łożem mordercy; muzyka była potężną mową umarłych, a fantazya chłopca silnemi skrzydłami dolatywała trop w trop za całym romantycznym poematem. Szczęśliwe te dziatki, co tańczyły przed Izaurą! O, gdyby on był między niemi! Większego szczęścia nad ich szczęście, nie znał żadnego w świecie! Ach! gdyby swoje życzenia, swoję niepohamowany chęć, mógł wypowiedzieć siedzącemu pod nim królowi, pewnieby go wysłuchał i dopomógł mu! Ale nie miał odwagi. Życie teatralne zdawało się jemu czarodziejskim obrazem szczęścia i piękności. Niejeden o niem niebaczny marzy tak samo!
W Paryżu przedstawiają balet pod tytułem: Djabeł Kulawy, właśnie odwrotną stronę tego wszystkiego, co zwykle ukazuje się oczom widzów, bo sami jesteśmy niby na scenie i patrzymy ztamtąd na urojoną jakoby w sali publiczność. Dekoracye wywrócone są do nas lewą, niemalowaną stroną; podniesiona tylko ściana wyobraża kortynę; widać szeregi postrojonych dam i mężczyzn bijących oklaski i gwiżdżących. Tancerze na scenie odwracają, się tyłem do prawdziwych widzów. Otóż to jest tylko scenerya, w którą nas tak gwałtem wciągają, ale gdybyśmy równie łatwo zajrzeć mogli w serca występujących tam osób, jakiżto świat łez i namiętności przedstawiłby się naszym oczom! Owo grono wesołych, skaczących kobiet w domach swoich zna tylko ubóstwo. Jeden tam stoi w chórze, któryby śmiało pierwsze miejsce mógł zająć na scenie, lecz go Dyrekcya nie pojmuje, a reżyser nie cierpi. Jeżeli artysta lichą pobiera zapłatę, wówczas wraz z rodziną postarać się może o bilety na obiady dobroczynne; poeta zaś dlatego nie dostaje pensyi, żeby czasem myśl o zabezpieczonej przyszłości nie przytłumiła w nim talentu tragicznego.
— Naomi! — zawołał nagle Krystyan, przerywając niewymowne zachwycenie. — Tak jest! ona! — a wzrok oderwał od czarodziejskiego świata, od walki Izaury i od złotego klucza; widział tylko wysmukłą, zgrabną dziewczynkę, z czarnemi jak węgiel oczyma i południową cerą, siedzącą na pierwszem piętrze między innemi wystrojonemi damami. — Bawiliśmy się z sobą! — rzekł do Piotra Wika, a jego wzrok i zajęcie podzielone już były między balet i Naomi.
Zbyt wcześnie skończyło się pyszne widowisko; wszyscy wybiegli z pośpiechem, jak gdyby to jaka była przykrość, przed którą się uchronić chcieli jak najprędzej. Napróżno Krystyan w tłoku czekał Naomi, nigdzie nie było jej widać; może to ona przejeżdżała właśnie pędzącą karetą!
Tony w całej swojej pełni brzmiały jeszcze w uszach Krystyana, cała sztuka jakby żywa bujała przed jego wyobraźnią; tak gwiazda ukazuje się jeszcze ludzkiemu oku, chociaż oddawna już skryła się przed wschodzącem światłem dziennem. Poznał teraz, że jest jeszcze cóś szlachetniejszego, wyższego, nad potoczne wypadki codziennego życia; geniusz jego przebudził się przez tony i dążył do pewnej rzeczywistości. Przeczuwał perłę w swojej duszy, świętą perłę sztuki; nie wiedział, że i ona, jak perła w morzu, czekać musi nurka, który wydobywa ją do światła, lub też że przylepić się musi do muszli i ostrygi, żeby pod ich wysoką opieką ujrzeć powierzchnią ziemi.
— No i cóż? — zapytał Piotr Wik, — pewniebyś i ty chętnie poskakał sobie z niemi?
— O tak! — odpowiedział Krystyan z uniesieniem.
— Kiepski to kawałek chleba, mój chłopcze, — ciągnął dalej kapitan, — jak kto z nas zapłaci swoje parę złotych, to już oni za to przed nami robią z siebie błaznów!
Nie, na takie pojęcie trudno mu było zgodzić się! Toć król i tysiące ludzi z uwagą patrzyli i słuchali, tak samo jak się w kościele patrzy i słucha na księdza. Nie zapomniał o niczem i wpośród całego przepychu wspomnień, przesuwał się przed nim obraz Naomi, kochanej jego towarzyszki zabaw dziecinnych.
Pełen najjaskrawszych myśli położył się w małej koji w nizkiej kajucie; ostra mgła jesienna rozpostarła się nad pokładem i okryła cały statek, tak jak on w tym statku ukryty był i zapomniany przez całe wielkie miasto. Może to wszystko było obrazem jego przyszłości, jak to nieraz się dzieje u ludzi uposażonych wyższemi darami ducha. Geniusz jest to jajko, któremu potrzeba ciepła, potrzeba zapłodnienia szczęścia, gdyż inaczej na zawsze pozostanie bezowocnem.
Dawno już było po północy, kiedy sen spuścił się na powieki naszego bohatera.
Następnych dni, kiedy już się ściemniło, siadał sam jeden w małej kajucie, a wiadomo, że w porcie niewolno palić światła żadnemu okrętowi; sam przed sobą przedstawiał wspomnienia z Rudolfa Sinobrodego, a na strunach skrzypiec starał się uchwycić pokrewne tony, któremi wiatr huczał w linach okrętowych. W pamięci jego utkwiły całe ustępy z muzyki, którą codziennie słyszał przed odwachem, więc odgrywał je znowu w dziwnej mieszaninie. Częstokroć spodziewał się, że ta grzeczna dama, czarodziejka jego szczęścia, raptem wstąpi na okręt i spowoduje zmianę w jego losie. Myślał o Naomi; tak jest, ona go lubiła! toć płakała, gdy się z sobą żegnali!
Gdy tak pewnego wieczoru sam jeden siedział na okręcie, światła przepysznie zaświeciły z wielkiej tuż obok ulicy i usłyszał wesołą, piękną muzykę. Gdzieś tu obok tańczono. Przypomniał sobie ów wieczór w Glorup i oparty o maszt wciągał w siebie upajającą woń tonów.
Nagle przyszła mu myśl: wlazł na maszt i dostał się do równej wysokości z salą, w której tańczono. Jedno z najwyższych okien było otwarte, więc doskonale widział przez nie całe, wystrojone towarzystwo, złożone po większej części z dzieci, gdyż był to piękny bal dziecinny. Wszyscy pełni byli radości i bawili się wesoło. Na ścianach wisiały duże obrazy; wysoko na świecącej konsolce stały dwie statuy marmurowe, a wkoło świeciły się światła i lustra, odbijające wszystko w podwójnym blasku. Teraz delikatna, ładniutka dziewczynka ochoczym wirem sunęła przez salę: krucze jej włosy okrywały bielutkie ramiona, ciemne oczy iskrzyły się życiem i radością. — Naomi! — zawołał Krystyan głośno i widział, jak się zastanowiła, obejrzała wkoło i rozśmiała się. Oczy jego zwrócone były tylko na nią, myśl jego była przy niej i zsunął się z masztu, zeskoczył ze statku, wpadł do domu, dorwał się do schodów, gdzie brzmiała muzyka, otworzył drzwi i stanął w oświeconej, wspaniałej sali, w pośród postrojonych dzieci, w zdziwieniu patrzących na biednego chłopca okrętowego, który olśniony światłami i całym przepychem, przyszedł teraz do siebie i zaambarasowany nie wiedział, co z sobą począć.
— Czego chcesz? — spytało kilku chłopców niedorostków, których mina okazywała dowodnie, że ojcowie ich mieli majątek albo urząd, nadający im znaczenie; byli oni z rzędu owych zer, które w samej rzeczy nie dodadzą żadnej wartości rodzinie, ale którym stojąca przy nich kreska sama nadaje pewną jakby powagę.
Naomi także zbliżyła się i ciekawie spojrzała na niego; uśmiechnęła się, — o! niezawodnie poznała go! Krystyan wyciągnął do niej rękę i przebąknął: — Naomi! — Panienka zarumieniła się po uszy.
— Jakiś brudas! — zawołała i wyrwała się. W tej samej chwili nadszedł lokaj.
— Czego chcesz? — zapytał i niedelikatnie uderzył go po plecach. Krystyan wybąknął jakieś niezrozumiałe wyrazy, lokaj zaś powiedział mu, że się chyba omylił, — bo tutaj nie ma co robić! — Odprowadził go do schodów, a chłopiec nie mówiąc ani słówka, ale z śmiertelnem utrapieniem w sercu, wybiegł na dół i wrócił na swój okręt. Przytulił się do masztu i płakał ciężkiemi, rzewnemi łzami, gdy tymczasem muzyka wesoło bujała w skocznych melodyach tańcowych.
Ciężkie troski duszy dziecięcej tak są wielkie, jak największe ludzi dorosłych; dziecko w swojej boleści nie zna nadziei, rozum nie podaje mu zbawczej ręki, tak iż młodociany umysł chwilowo tulić się może jedynie do swojego zmartwienia. Znać go nie chciała, ona, którą tak kochał jak siostrę! Czuł, jak parya, że należy do wzgardzonej kasty. Wszystkie więzy, co go cisnęły, natychmiast jeszcze bardziej krępowały jego duszę. Jego koledzy na wsi wyśmiewali go i nazywali waryatem; Naomi, która go niegdyś zrozumiała, odwracała się teraz od niego i zwała go „brudasem!“
Jedna taka chwila starczy za całe życie doświadczenia. Wesołość w sąsiednim domu była ogniem bengalskim, który oświecał zakończenie dramatu jego dzieciństwa. Wlazł znowu na maszt, zaglądał przez otwarte okno do wspaniałej sali, gdzie Naomi i szczęśliwe dzieci bujały przy uroczym odgłosie muzyki. Służba roznosiła kosztowne potrawy i piękne owoce na kosztownych półmiskach, jakich nie widział jeszcze w życiu, a w samym środku sali stała ciemnooka Naomi, śmiejąc się i klaszcząc w drobne dłonie. Na dworze zato padała pierwsza sadź jesienna, a szara mgła gęstą czapką przykryła biednego „brudasa“, który obiema rękami trzymał się mokrej liny masztu.





XVII.


Zima nadeszła ostra; lód gruby zaległ pomiędzy Skonją a Zelandyą. Chłop szwedzki, który zwykle pierwszy odważa się na jazdę mostem wybudowanym przez mrozy, już się puścił saniami do Danii; rzeźnicy tą samą drogą przepędzali bydło, jakkolwiek utrzymywano, że nad prądem lód jeszcze nie bardzo był bezpieczny. Między Kopenhagą a oddaloną od niej o pół ćwierci mili bateryą Trzech Koron rozciągała się szeroka droga, brudna od przejeżdżających pojazdów, jakby prawdziwy trakt pocztowy, wzdłuż której rozciągały się nawet ścieżki dla pieszych. Tam, gdzie przed dwoma miesiącami duże, trójmasztowe okręty bezpiecznie suwały nad głębiną, teraz siedziały stare baby przy nakrytych stolikach, na których miały do przedania bułki i różne napoje; tam rozciągnięte były namioty, z szczytu których w mroźnem powietrzu powiewała duńska flaga i cały dzień pełno się tu snuło ludzi. Okręty zamarzły w porcie, i stały doń przymocowane jak gdyby ugrzęzły na mieliznie. Pod brzegami Szwecyi, jak daleko sięgało oko, widzieć się dały, jakby czarne punkta, jezdcy i piesi, którzy wybrali się na odwiedzenie sąsiadów.
Taki czteromilowy jarmark śnieżny i lodowy ma cóś w sobie dziwnie przejmującego, skoro pomyślimy o ziejącej pod nim głębinie; burza połączona ze zmienionym kierunkiem prądu w kilka minut może przełamać całe lody; ale tak samo, jak właściciel winnicy grona swoje sadzi na ciepłej lawie i bezpiecznie usypia nad brzegiem przepaści, tak i tu wieśniak spokojnie przejeżdża lodem i pociesza się tą myślą, że jest w ręku Boga.
Pamiętamy zapewne, że nieboszczka żona Piotra Wika była rodem z Szwecyi, z miasta Malmö; tam mieszkali jeszcze jej krewni. Kapitan okrętu, którego statek zamarzł w porcie i który skutkiem tego musi w nim przezimować, niewiele miewa do roboty. Otóż droga do Szwecyi była otwartą, podróże szły w najlepsze tam i napowrót, a Piotr Wik miał także ochotę puścić się do przyjaciół i zabrać z sobą naszego Krystyana.
Słońce świeciło jasno, a godzina była jeszcze dość ranna, kiedy podróżni nasi wybrali się w drogę. Sund wyglądał jak jedno pole, okryte śniegiem, gdzieniegdzie przez wiatr nagromadzonym w wysokie pagórki, gdy tymczasem miejscami jakby zmieciony był z drogi, a lśniące zwierciadła lodu sterczały jak groble i jeziora.
— Teraz idzie o to — rzekł Piotr Wik — czy pokrywa wytrzyma, żebyśmy nie wpadli na dno garnka, gdzie nie masz ani słońca, ani świecy. Ale co tam! alboż to my nie morskie chłopcy! pójdźmy, czy nas uniesie, czy też się załamie!
Już uszli byli milę od brzegów Zelandyi; wtem zerwał się silny wiatr, zbierały się gęste chmury, a Piotr Wik ciągle jeszcze nie tracił dobrego humoru. Spotkali trzodę bydła, a handlarz zapewniał ich, że lód jest mocny i bezpieczny, tylko że później zapewne pogoda się odmieni.
— Toby mi dopiero była historya, gdyby się morze oczyściło, póki my jeszcze na niem wędrujemy! — zawołał kapitan. — No i cóż! Oszczędzilibyśmy sobie fatygi do domu; ot! pokołysalibyśmy się do woli! Toć tu i tak człowiek łazi, jak mucha w syropie!
Powietrze chmurzyło się coraz bardziej, śnieg zaczął pruszyć; podróżni nasi nie byli jeszcze wpół drogi. Raptem chmury sypnęły na nich gwałtowną zawieruchą.
— Podnieś sobie chustkę na uszy! — rzekł Piotr Wik. — To niedługo przejdzie!
Szli dalej ze spuszczonemi głowami, dla zasłonięcia się od przykrej zamieci. Wysoko w powietrzu szumiał wicher, jak pędzące w potoku koło młyńskie.
— No i cóż? czy jeszcze nie ustaje? — rzekł kapitan, podniósł głowę do góry i stanął. W tej chwili pod niemi zaturkotał lód, jakby najokropniejszy wystrzał armatni. — Póki trzaska to i trzyma! — zawołał, porwał Krystyana za rękę i szybko poszedł dalej. — Trzeba nam iść w prostej linii, to jak raz natrafimy na pomost portowy w Malmö! A to mi się dopiero pieni z góry! — zawołał i oddmuchiwał płaty śniegu, wiejące mu w same oczy. Wtedy znowu zagrzmiało pod niemi od silnych prądów, rozdzierających lody, chociaż na powierzchni nic jeszcze nie było widać. — Dalibóg! niezłe tam u nich są armaty! — rzekł — szkoda, że z nich nie strzelali w urodziny naszej królowej!
Przez chwilę śnieg padał mniej gęsty; dziwny jakiś odgłos, niby ludzkie westchnienie, dał się słyszeć pod niemi, zupełnie różny od tego, który dopiero co zagrzmiał w ich uszach; rzekłby kto, że uwięziona głębia szuka wolnego oddechu. Piotr Wik stanął i zamrużywszy oczy spojrzał przed siebie. — Jeszcześmy nie zaszli w pół drogi — rzekł. — Mnie się zdaje, że na dzisiaj zostawmy Szwecyę Szwecyą. — Jeszcze raz przystanął i słuchał.
Jako marynarz wiedział dobrze, że mocny lód przy zmianie prądu i przy wietrze południowo wschodnim, jaki się teraz zerwał, w nader krótkim czasie może się załamać i popędzić ku północy. Jest to jedno z najbardziej imponujących widowisk natury w Danii. Siła lodu, moc prądów, zwłaszcza pod Helsingör, gdzie Sund zaledwie na pół mili jest szeroki, w potężnej walce ścierają się z sobą. Ogromne bryły kry ściskają się, woda unosi je wysoko, a zewsząd otoczone piętrzą się w dziwnych kształtach, podobne do pływających szklannych pagórków. Cały Sund wydaje się jedną pędzoną wiatrami skałą.
Jeszcze nie było widocznych oznak takiego widowiska, lecz sygnał już był dany, a wojenne rumaki głębin zarżały śmiercią wszystkim podróżnym na powierzchni. Śnieg puścił się znowu. Piotr Wik zawrócił, a teraz już droga była lżejsza, bo wiatr i śnieg mieli za sobą. Nagle dał się słyszeć tuż za niemi słaby, lecz przenikający okrzyk przerażenia; Wik obejrzał się na szczęście dość wcześnie, żeby nie dostać się pod małe, leciutkie saneczki, w których siedziało czworo ludzi. Sanki te jechały wzdłuż Sundu, w kierunku między dwoma brzegami. Piotr Wik krzyknął: — holla! — na co odezwały się głosy przejezdnych, a sanki zatrzymały się.
Jakiś wielki pan, Duńczyk, siedział przy służącym na przodzie; dwie damy, z których jedna starsza, a druga bardzo młoda panienka, zajmowały wygodniejsze miejsca. Młodsza płakała głośno, a starsza cała otulona była w futro.
— Jak daleko jeszcze do Zelandyi? — zapytał pan.
— Około dwóch mil! — odpowiedział Piotr Wik. — Ale jeżeli państwo pojadą w tym kierunku, to kawałek drogi będzie jeszcze niezły. Płyniecie prosto do Pruss. Tu leży Szwecya, a tu Zelandya — i wskazał na obie strony.
— Czyś pan tego pewny? — zapytał podróżny.
— Ja mam kompas w głowie! — odrzekł Piotr Wik.
— Fatalna pogoda! — rzekł obcy. — Powietrze było zupełnie czyste, kiedyśmy wyjechali z Szwecyi! Zdaje się, że powinniśmy być niedaleko wyspy Hveen?
— Nie! Hveen leży nieco wyżej! Czy pozwoli pan, żebym ja był waszym sternikiem? Zresztą, nie można tak galopować, bo teraz o małą szparę na drodze niezbyt trudno!
— Kochany panie kapitanie! tośmy tutaj się zeszli? — zapytała starsza dama. — Podobno trzeba będzie pożegnać się z życiem?
— Piotr Wik spojrzał na nią; — toć ona go znała! — Ej, co tam! moja kobietko, — odpowiedział; — nie tak łatwo utonie, kto ma oczy. Teraz się zresztą już wyjaśnia!
Stara westchnęła głęboko. Była to znajoma nam guwernantka, którą nasz kapitan przywiózł do Kopenhagi. Piotr Wik wziął cugle do ręki, a na miejscu służącego usiadł Krystyan. Obcy miał ze trzydzieści kilka lat, a widocznie należał do wyższego towarzystwa. Przed dwoma dniami ze swoją wychowanicą, jak ją nazywał, i z jej guwernantką pojechał do Skonii; lód zdawał się tak trwały i bezpieczny! Dziś wracali właśnie, gdy nastała zmiana w pogodzie, a podczas zawieruchy, zamiast udać się w kierunku do Hveen, dostali się pod Amak.
Puścili się znowu w drogę.
Raptem na nowo dał się słyszeć ów jęczący, przerażający odgłos; skorupa lodu unosiła się zwolna i spuszczała się, konie stanęły, a Krystyan po cichu zmawiał modlitwę.
— Jesteśmy w ręku Boga.
Młoda dziewczyna w przestrachu objęła szyję przybranego ojca.
— Podobno najlepiej, żebym wysiadł! — rzekł.
— Ach nie! — zawołała błagającym głosem. — Umrzemy! Lód załamuje się pod nami!— Zdarła z siebie futro i wyjrzała na świat, blada jak śmierć. Długie, czarne włosy spływały na twarz pełną przerażenia. Krystyan spojrzał na nią: — toż to Naomi! — ale nie śmiał jej nazwać po imieniu. Niespodziany widok usunął z jego pamięci wszelką myśl o niebezpieczeństwie.
Tu i owdzie przez szarą mgłę ukazywały się jaśniejsze plamy, ale o jakie może sto kroków za niemi kra piętrzyła się wysoko, a ciemna kresa w dziwnych konturach rozciągała się po bokach. Wtedy przed niemi dał się słyszeć inny znowu odgłos, nie wychodzący ani z powietrza, ani z morza, głuchy i żałosny, jak ryczy podobno krowa morska, o której mówią, że przedniemi łapami unosi się niekiedy na skały i odzywa do pokrewnych jej zwierząt na pastwisku, do których biedna wydobyć się nie może.
— Co to było? — zawołał obcy pan i niespokojny spojrzał w kierunku odgłosu. Piotr Wik milczał.
— Cóż tam znowu, na prawo przed nami?— zapytał Piotr Wik i skręcił konie. Z lodu sterczał duży drąg. — Pewnie rybackie przeręble, a drąg ten postawiony na przestrogę!
— Mnie się zdaje, że tam widać dom!— rzekł służący.
— Jeszcze do lądu nam daleko! — półgłosem odpowiedział marynarz.
— Holla! — krzyknął któś i jednocześnie odezwał się tuż przed niemi ten sam głos żałosny, który raz już słyszeli.
Niedaleko od miejsca, w którem sanki się zatrzymały, było cóś nakształt drewnianej szopy, na wpół śniegiem pokrytej. Tu zastali handlarza z bydłem, które ryczało od zimna.
— Cóż to za pudło, coście w nie wleźli? — spytał Piotr Wik. — Czy wy tu udajecie się na spoczynek?
— Tak jest, nic lepszego nie pozostaje nam do czynienia! — odpowiedział tamten. — Tu przynajmniej człowiek ma ziemię pod sobą, a P. Bóg jest nad nami! I państwo najlepiej tutaj pozostaliby! Toć tam jest dwór! — i wskazał na budynek stojący o kilka kroków dalej, podobny z pozoru do chałupy wiejskiej.
Była to mała kępka Saltholm, której najwyższe tylko punkta zimową porą sterczą nad wodą i którą myśliwi zwiedzają dla wielkiej obfitości zajęcy. Latem przeciwnie kępa ta doskonałem bywa pastwiskiem, dlatego też mieszkańcy wyspy Amak na nią zwykle pędzą swoje trzody. Już w czasach wojennych był tu mały budynek, który w późniejszych czasach powiekszył się w znaczny dworek i w którym stale osiadło całe gospodarstwo.
Handlarz mówił, że zwykle przez zimę jakiś człowiek mieszka w tym domku, lecz że teraz nie zastał nikogo; zapewne musiał pójść czy do Amak, czy do Szwecyi i dość wcześnie nie zdążył powrócić. W domku było pusto.
Nasza mała karawana zatrzymała się, a spustoszała kępa zdawała się jej wolnym portem najwyższego szczęścia.
Wewnątrz ukazały się cztery nagie ściany, iskrzące od zmarzniętej wilgoci. Kuchnia i izba stanowiły jedno. W kącie na kamiennej podłodze stało nieposłane, liche łóżko, które wnet wyniesiono. W komórce obok było mnóstwo torfu, który Piotr Wik rozpalił na kominku za pomocą kilku starych desek. Wniesiono poduszki z sanek, najpyszniejsze, jak się zdawało, dywany.
Całość przedstawiała widok samotnej stancyi na Symplonie, kiedy śnieżna zamieć i burza zmuszają podróżnych do poszukania schronienia. Mróz był dość wielki, że śmiało mógł zastąpić temperaturę górzystą, a patrząc na szare powietrze z bujającemi płatami śniegu na ruchomych bryłach lodu, które w dziwnych kształtach unosiły się nad wodą, rzekłby kto, że to chmury spływające po bokach gór Alpejskich.
Nigdybym tego nie myślał, — rzekł śmiejąc się Piotr Wik, — żebym między Zelandyą a Skonią miał taki wypadek, jak ongi Albert Juliusz! Czy państwo znają tę książkę: Dziwne Przygody kilku Marynarzy? Mam ją w swojej kajucie. Już to z głodu nie pomrzemy, póki tu mamy krowy i cielęta, ani z pragnienia także, skoro śnieg leży wysoko na dwie stopy. Tymczasem zaś, albo morze puści, wówczas przypłyną statki, które nas zabiorą, albo też znowu zamarznie, wtenczas dojedziemy sankami do Amak po włoszczyznę do rosołu, boć jej się tu nie doczekamy.
Obcy pan, którego guwernantka nazywała panem hrabią, zdawał się równie wesołym jak zacny marynarz. Guwernantka czynny brała udział w przygotowaniu ile możności największych dla małego towarzystwa wygód. Wysoko na półce stały dwa stare garnki, które wymyła śniegiem i oddała do wydoju pod rozporządzenie właściciela bydła. Jakoż wnet ukazało się w izbie świeże mleko, a z sanek wniesiono jeszcze nieco zimnych przekąsek i dwie butelki wina. Ogień ochoczo trzeszcząc, rozpościerał dobroczynne ciepło, gdy tymczasem wicher dął w okna, a śnieg uganiał się gęstą zamiecią.
Krystyan gorliwie pomagał w usłudze i staranniej futrem i kołdrą otulił Naomi, która z przestrachu jeszcze nie mogła zupełnie przyjść do siebie; siedziała jak posąg marmurowy i wlepiła w niego swoje duże, ciemne oczy, wykazujące dowodnie, że najsilniejszy ogień może jednak być czarnym jak węgiel.
Piotr Wik siedział przed kominem na podłodze i po dawnej znajomości poufale uśmiechał się do guwernantki.
— Teraz, widać, pani już lepiej, niż wtenczas, kiedyśmy razem byli na morzu, chociaż człowiek poczciwą i czystą wodę miał pod sobą; ale wtenczas pani jakoś wyglądała nie tęgo; dziś już chwała Bogu! inaczej. Nigdybym się nie był spodziewał, że się tak rychło spotkamy znów na morzu!
— Na lądzie i tak już dość blizkiemi jesteśmy sąsiadami — odrzekła guwernantka — boć tuż pod naszemi oknami stoi pański okręt. Nieraz z rana widuję pana na pokładzie, a wieczorem słyszę wygrywającego na skrzypcach.
— Więc to pańskie skrzypce tyle razy słyszałem? — spytał hrabia. — Bardzo oryginalny z pana muzyk! Zdaje się, że to były fantazye! Masz pan zemnie prawie codzień nader uważnego słuchacza!
— Tak jest, skrzypce są moje, — odpowiedział Piotr Wik; — ale w żadne fantazye póki życia nigdy nie wdawałem się. To pan hrabia słyszałeś tego oto chłopca! żadnego kawałka dobrze nie umie, więc grywa zwykle piąte przez dziesiąte. Ja mu zawsze mówię, że to bigos, same resztki z niedojedzonych obiadów.
— To on? — spytał hrabia i z pewnem zajęciem spojrzał na Krystyana. — W tym chłopcu siedzi cóś genialnego. Powinieneś był obrać sobie zawód muzyczny, tobyś może był wyszedł lepiej!
— Zapewne! — rzekł Piotr Wik. — Ale widzi pan hrabia, kiedy kto w domu ma tylko chleb z solą, to mu się na nic nie przyda, że usiądzie i zastanowi się nad tem, jakie pieczyste lepiej może smakować! — po czem opowiedział na swój sposób, jak się do niego dostał biedny junga.
— A to z ciebie widzę mały awanturnik! — zawołał hrabia z uśmiechem i pogłaskał go po twarzy. Krystyan czuł, jak serce jego bije mocniej, podczas gdy obcy pan pilnie jemu przypatrywał się, ale nie śmiał odezwać się żadnem słówkiem, choć to o nim samym była mowa. Gyby choć Naomi powiedziała: — Znam go także! bawiliśmy się z sobą! — Ale ona siedziała milcząca i tylko czarne oczy z natężeniem wlepiała w jego rysy.
Uczta, która teraz nastąpiła, zdaniem Piotra Wika była prawdziwą biesiadą Wielkanocną.
Słońce blizkie już było zachodu i czerwonym rąbkiem opasało rozchodzące się chmury. Widok na morze miał cóś dziwnie niezwykłego; od strony Zelandyi biała lodowa płaszczyzna, popękana w najrozmaitszych kierunkach, wyglądała jak duża, kolorowana mappa geograficzna, na której rzeki, góry i granice polityczne odznaczone były ciemniejszemi liniami; ciągłe trzaskanie, połączone z powolnem unoszeniem się całej skorupy, wróżyło odmianę, która od strony Szwecyi już nastąpiła. Tu ściskała się ogromna kra w potężnych bryłach, podobna do gór szklannych, a spuściwszy się na dół pędem strzały, popłynęła dalej na spienione, modre morze.
Teraz oderwała się także najbliższa naszych podróżnych massa, a prąd wody uniósł ją daleko.
— Jakieś zwierzę zostało na lodzie! — zawołała Naomi.
Był to biedny zając, który bojaźliwie stanął nad brzegiem kry, i jakby mierzył odległość, która go dzieliła od lądu, coraz bardziej oddalającego się. Biedny płynął na śmiertelnej swojej nawie.
— Aż zabawnie patrzeć, jak skacze! — rzekła Naomi, — ani raz nie może się dostać na ląd! — Sama w bezpieczeństwie, uśmiechała się tak, jak Hiszpanka uśmiecha się na widok walki w arenie.
W domku tymczasem przyrządzono wszystko jak najlepiej na nocleg. Naomi i guwernantka dostały każda po poduszce z sanek; mężczyźni musieli sobie radzić, jak mogli. Handlarz bydła pozostał w szopie, gdzie mu między krowami ciepło było i dobrze, i gdzie z czapką zsuniętą na uszy, po królewsku, jak Faraon, marzył o tłustych i chudych jałówkach. Hrabia powrócił z wieczornej przechadzki; wszyscy już spali, wyjąwszy Krystyana, który torf i drewka podkładał pod ogień.
— Alboż ty wcale spać nie będziesz, mój chłopcze? — spytał hrabia.
— Nie mogę! — odpowiedział i spojrzał na tysiączne obrazy, które mu wyobraźnia jego ukazywała w konturach płomieni. Tak samo palił się dwór żyda, gdy Norwegczyk Naomi wyniósł oknem, tak samo żarzyła się topola, tak samo węglił bocian! Przypominał sobie wszystko, jak gdyby to było dopiero wczoraj, a Naomi tak zupełnie już o tem zapomniała! Ani słowa nie powiedziała nawet, że się znają, a jednak oczy ich spotykały się z sobą tak samo jak wtenczas, kiedy bawili się różnokolorowemi listkami. — Więc już mnie wcale nie pamiętasz? — te słowa drżały na jego języku, gdy mu powiedziała: dobra noc! ale te słowa zamarły mu na ustach. A jednak znała go dobrze; jej myśli nawet zajęte były temi samemi wypadkami, co jego. Pamiętała doskonale, jak razem siedzieli na wysokich schodkach kamiennych, jak on przynosił jej duże liście i kwiaty, jak ją pocałował w usta i w oba policzki, ale teraz! ha! teraz on był tylko biednym jungą okrętowym!
Hrabia przysunął się bliżej do niego.
— Więc to ty wieczorami grywasz w ciemnej kajucie? Cóż wolisz? czy morze, czy muzykę?
— Muzykę! — odpowiedział z iskrzącemi oczyma.
— Wybornie! jeżeli, jak sądzę, jesteś geniuszem, to już ty sobie drogę utorujesz. Nie kłopocz się o to, żeś ubogi! prawie wszyscy najwięksi artyści byli biedni! tylko nie bądź dumny, jeżeli się kiedyś wzniesiesz do równi z niemi! Wtedy, gdy tysiące bić ci będą oklaski, łatwo mógłbyś dostać zawrotu! Tak! — dodał poważniejszym tonem — trzeba być wielkim geniuszem, żeby się wznieść z ubóstwa, bardzo dużo trzeba się uczyć.
— Ach! chętniebym robił wszystko! — zawołał Krystyan. — Wszystko, czegoby tylko żądano!
Rozmowa zdawała się bawić pana hrabiego, więc opowiadał mu jeszcze o znakomitych artystach, jak ciężkim bywał ich los, jak wielu nawet nigdy na ziemi nie doczekało pociechy, ani nawet poznania własnej swej wielkości, a Krystyanowi zdawało się, że własna jego przyszłość przesuwa się przed jego oczyma w dziwnych, ale widzialnych kształtach!
— O panie! — zawołał przytłumionym głosem, nie mogąc powstrzymać łez cisnących się z jego oczów; — nikogo nie mam w całem mieście, coby mi chciał przyjść w pomoc! Radbym się uczyć muzyki! O! dzień i noc myślałbym o tem wszystkiem, czegoby mnie uczono! — I opowiadał o swoim domu, o samotnem swojem położeniu.
Hrabia spojrzał na niego wzrokiem pełnym zajęcia, a Krystyan rękę jego przycisnął do ust, zwilżył ją łzami i ofiarował się, że mu będzie służył, że czyścić będzie jego suknie i obówie, chodzić gdzie go zechce posłać, byleby mu dopomógł do nauki tego, czego potrzeba na to, iżby został artystą, jak tamci o których sam wspominał.
— Tak, dobry chłopcze! — rzekł hrabia — to nie tak łatwo jak się tobie zdaje! Zresztą, musiałbyś chyba na to być wielkim geniuszem, a tu dopiero czas okaże, czy jesteś nim w istocie. Trzeba ci zawsze o tem pamiętać, żeś ty biedny i nic więcej. Jeżeliś w samej rzeczy geniuszem, tedy już to wyjdzie na wierzch, chociażbyś jeszcze rok i dwa lata tułał się na morzu. Per aspera ad astra! Do walki właśnie potrzeba przeciwności. Jeżeli masz wyjść na człowieka, tedy niezawodnie wyższa Opatrzność przyjdzie ci w pomoc, możesz być tego pewnym, tem bardziej, że ja dla ciebie nic zrobić nie mogę, bo ja mam tylu innych! — I wydobywszy z kieszeni sakiewkę, dał mu bitego talara wraz z tą oklepaną pociechą, że prawdziwy talent zawsze sam sobie utoruje drogę, poczem lepiej otuliwszy się w ciepłe futro, głowę oparł o mur, jak gdyby do spoczynku.
Otóż i takie były Ikarowe skrzydła, które przywiązał do ramion geniuszu; śmiało uformowane skrzydła, szkoda tylko że ołowiane! Toć wyrazy te były starym tematem, który z pokolenia w pokolenie brzmi w uszach artystów i z różnemi waryacyami brzmieć będzie lat tysiące, dopóki świat pozostanie ten sam, który Sokratesowi dał puhar z trucizną, a Chrystusowi koronę cierniową.
Dopiero nadedniem Krystyan zasnął, lecz wkrótce obudził go znowu Piotr Wik, bo wiatr się w nocy obrócił, lód zamarzł na nowo i trzeba było korzystać z przyjaznej chwili, żeby dostać się do Amak. Zaprzężono sanki i przygotowano wszystko do odjazdu. Handlarz wypędził bydło naprzód, bo gdzieby się ono utrzymało, tam można było być pewnym, że lód utrzyma także lekkie saneczki z Naomi i guwernantką.
Pochód wyruszył. Lód trzeszczał wokoło. Na wielu miejscach musiano zboczyć z prostej drogi, żeby tym sposobem wyminąć sterczące bryły, — gdzie indziej znów stała woda, którą podróżni nasi przebrodzili. Naomi z przestrachu zamykała oczy.
— Toniemy! — rzekła do Krystyana, który stanął z tyłu za sankami.
— O nie! Pan Bóg nie zechce, żebyśmy teraz umarli! — odpowiedział.
Sanki zachybotały się kilka razu; lód jakby się kołysał, woda dochodziła wysoko po kolana koni, a Naomi rękami objęła Krystyana. Guwernantka trzymała się przeciwnej strony sanek. Nareszcie dojechali do równiejszej płaszczyzny lodowej.
— Widzicie państwo, teraz znowu jesteśmy na nowym trakcie! — rzekł Piotr Wik. — Podobno nie zaśpiewają o nas smutnej piosenki, chyba że ja sam ją ułożę, ale to nie moje rzemiosło! Raz tylko jeden w życiu napisałem nagrobek, który czytać można na cmentarzu marynarskim nad grobem mojego najserdeczniejszego przyjaciela: — „W roku 1801 stanął i stał, w roku 1807 położył się i leży![30]
— Czy wcale mnie nie pamiętasz? — spytał Krystyan.
— Pamiętam! — rzekła Naomi, lecz zaledwie to powiedziała, kiedy już blade jej policzki nabiegły rumieńcem. — Wszak ty byłeś u nas w sali w moje urodziny!
— Ależ w Swendborgu? — mówił dalej.
— Ach tak! wtenczas! Owszem, dobrze pamiętam! To już tak dawno! — Nagle odwróciła się do guwernantki. — Teraz niedługo będziemy na lądzie! Dlaczegóż nic do mnie nie mówisz? Jak też zimno! — i twarz swą znowu otuliła w futro.
Krystyan zsiadł i pieszo poszedł za sankami. Sam nie wiedział powodu, ale jakoś smutno mu było na sercu; miał ochotę położyć się na lodzie i tak przespać długie lata, jak Bracia śpiący w legendzie.
Teraz już widać było ludzi na brzegu i wnet cała obawa miała swój koniec. Już byli na stałym lądzie. Hrabia ofiarował Piotrowi Wik pieniądze.
— Nie panie! — rzekł marynarz; — państwo nie na moim byliście statku, a gdyby kto miał co zapłacić, to chyba ja i junga, żeśmy mieli zaszczyt przenocować razem z tak wielkiem państwem!
Guwernantka podała mu rękę, a Naomi poszła za przykładem jej i hrabiego. Krystyan stał z czapką w ręku, i po raz drugi wżyciu widział, jak towarzyszka jego lat dziecinnych po pańsku odjeżdża w świat.
— My pojedziemy za niemi na naszych nogach! — rzekł Piotr Wik.





XVIII.


Dopiero od lat niewielu oko nasze przywykło do pięknego widoku koni na arenach wyścigowych; jest to poniekąd uwydatnienie obrazu dzikiego biegu rumaka w pustyni. Jeden z najwybitniejszych opisów tego zwierzęcia w stanie natury czytamy w ślicznym utworze Washingtona Irwinga, w jego: Podróży przez stepy[31]; tu prowadzi nas do dziewiczych lasów, gdzie dzikie bluszcze wiją się od drzewa do drzewa i tworzą całomilowe płoty, zkąd znów widać ogromne równiny, na których wysoka trawa kołysze się jak morze, a dzikie konie licznem stadem, z latającemi grzywami i w śmiałych skokach pędzą przez błonie. Ale strzelec zarzuca sznur na dumne, swobodne zwierzę, a ono powstaje z całej siły, żeby się wyrwać z więzów; napróżno, trzymają je silniejsze jeszcze dłonie. Pierwsze uderzenie batem pada na grzbiet jego, a pieniąc się i buchając parą po raz ostatni próbuje swojej siły; — i teraz jeszcze napróżno, więc jak nieżywy pada na ziemię. W tem drugie uderzenie batem, a pokonany koń podnosi się cierpliwie i związany sznurem idzie za zgnębionym już dawniej bratem, obładowanym ciężkiemi pakunkami.
Cóś jest smutnego w takiem przejściu. Od dzikiego rumaka stepu aż do wychudłej szkapy przed chłopskim wozem skok jest nieskończenie wielki, jakkolwiek rodzaj jest jeden, a po najświetniejszym początku częstokroć podobny następuje koniec. Biegun, który dumnie nosił króla, którego głaskała jego prawica, którego pielęgnowano niby istotę szlachetnego rodu, ten sam rumak skutkiem nieszczęśliwego wypadku zstąpi do godności konia żołnierskiego, a na ostatku skończy w hołoblach kary miejskiego sprzątacza.
W takich pogrążeni dumaniach, dziwnie jakoś bywamy dotknięci, kiedy w pogodny dzień zimowy, gdy jędrny śnieg iskrzy się na ulicach, przy świetle księżyca wejdziemy na wielki plac w Kopenhadze, zwany Nowym Rynkiem Królewskim. Naokoło konnego posągu królewskiego, gdzie stoją dwie figury marmurowe, pędzi cały szereg najemnych saneczek, w których ulicznicy i pospólstwo za opłatą dwóch szylingów odbywają kurs dwa razy w koło statui. Sanki te zwykle są stare i bardzo obdrapane, lecz zaprzągnięte do nich konie jeszcze nędzniejszy przedstawiają widok. Kiedy już woźnica szkapy swojej użyć nie może do roboczej fury, zakłada ją do sanek i najmująca publiczność wychudłe zwierzę póty wali batem, aż póki cwałem nie puści się w drogę, zkąd wraca całe zlane potem, by później na trzaskającym stojąc mrozie nowego czekać pana, co je do nowej jazdy wnet napędzi. Częstokroć ta jazda kończy się padnięciem konia, a bezwątpienia największe to szczęście, jakie tylko może go spotkać.
Było już nad wieczorem, gdy wspomnione sanki szylingowe okrążały marmurową statuę; z daleka słychać było efektowy odgłos dzwonków, trzaskanie biczów i wesołe okrzyki jadącej zgrai. Piesi po większej części okrążali zdala niebezpieczne miejsce; niewielu tylko śmiało przechodziło środkiem rynku, a śmielsi rzucali wkoło badawczym wzrokiem i szybko skakali przez przecinające się w liniach kulistych i elipsach koleje małych ekwipaży. Między owemi śmiałkami był jakiś pan w dużym płaszczu; był to hrabia, który kilka już sanek ominął szczęśliwie, lecz za zbliżeniem się nowych, w których siedziało dwóch wesoło wykrzykujących majtków z chłopcem, napróżno stawał, żeby im dać przejechać, bo sanki w tej samej chwili skręciły wprost ku niemu, koń parsknął na niego pianą, lecz zarazem biedne zwierze padło na ziemię, a sanki, raptem wstrzymane, poleciały o parę kroków na bok; koń kilka razy dziwnie jakby westchnął, z wyrazem boleści przewrócił oczy i — skonał. Ludzie zbiegli się, a między niemi było także kilku woźniców z batami w ręku.
— Ach! to ten dziwak zdechł! — rzekli — no! już on drugi raz tego nie zrobi.
Dziwak! to imię wywołało w duszy hrabiego ubiegłe jakieś czasy, bo w żywych barwach stanął w pamięci jego stary zamek rodzinny w mieście, gdzie jaśnie pani matka delektowała się romansami Lafontena. Dlatego też pięknego źrebiaka, którego młody hrabia dostał na swoje urodziny, według bohatera jednego z tych romansów, nazwano dziwakiem[32]. Było to piękne, dumne zwierzę, a kiedy przejeżdżał na nim przez ulice Swendborga, wszyscy zbiegali się do okien, a jeździec i rumak stawali się przedmiotami powszechnego zajęcia. Piękna Sara, córka żyda, głaskała go swoją drobną rączką, a konik bardzo lubił guwernantkę, bo tak ją nazywano we dworze; rżał głośno, gdy całowała go w głowę, a jeździec jeszcze lepiej lubił ładną guwernantkę i dlatego musiała odejść z dworu — smutna to była historya! — Kiedy następnie młody hrabia wyjechał za granicę, skryła się także gwiazda szczęścia dziwaka i sprzedano go na jarmarku Ś. Kanuta.
Czyż to nie mogło i nie musiało nawet być to samo schudzone i zbiedzone zwierze, które tu leżało bez życia? Wszystkie te myśli w jednem potężnem wspomnieniu na imię dziwaka przebiegły duszę hrabiego: toć to wszystko, co pozostało mu jeszcze z szczęśliwszych dni minionych. Dlatego też dłużej tu postał, niżeli byłby uczynił w innym razie, i nie zauważył nawet większego jeszcze obok nieszczęścia; chłopczyk bowiem, który siedział w sankach, zapewne musiał ponieść jaką szkodę, gdyż wniesiono go do sklepu sąsiedniego cyrulika.
Z zimnej tej sceny wieczornej wraz z hrabią wstąpimy do wygodnego jego mieszkania, obok którego stał okręt z linami grubo pokrytemi śniegiem. Ciepłe, perfumami woniejące powietrze dolatywało wchodzących; świece woskowe w srebrnych kandelabrach oświecały pokój, na którego posadzce leżał różnokolorowy dywan, jeszcze milszy i elastyczniejszy przez to, iż pod nim ułożono grubą warstwą mięciutką podkładkę. Na ścianach wisiały wybornego pędzla prześliczne krajobrazy; po obu stronach mahoniowej szafki z książkami, stały odciski z gipsu: Umierającego Gladiatora i Młodzieńca Rzymskiego, w szafce zaś znajdowali się sami tylko pańscy autorowie, tacy jak: Goethe, Rasyn, Swift, lecz ni jedna książka duńska, jak to często się wydarza w naszej tak zwanej wyższej klassie społecznej: rodzaj biblioteki na pokaz, dowodzącej wprawdzie gustu, o którym jednak dopiero rozmowa wskazuje, czy jest rzetelnie prawdziwy, czy też tylko pozorny i udany. Zresztą długi szereg almanachów niemieckich, niekoniecznie dobrą pod tym względem stanowił rękojmię. Do obocznego pokoju nie było drzwi, lecz wschodnim zwyczajem wisiały grube makaty, a z piramid między adamaszkowemi firankami wisiały w dziwnych liniach różne rośliny bluszczowe; niebieskie i bladoróżowe hiacynty dzwoniły wonią i barwami. Przy stoliku nakrytym do herbaty, przyrządzeniem której zajmowała się guwernantka, siedziała Naomi z jakimś podstarzałym jegomością; był to szambelan. W owym czasie Torwaldsen właśnie zaczynał zjednywać sobie sławę europejską: o nim też mówił pan szambelan.
— Znałem go! — rzekł. — Wtenczas kiedym ja awansował na kamerjunkra, on nie był jeszcze niczem; ale to pewna, że z niego wielki geniusz, a gazety ciągle o nim mówią. Toć na honor! nazwisko jego wydrukowali nawet w Journal des Débats! Sławny już, co się zowie, tylko że do stołu królewskiego nie mógłby mieć przystępu, skoro nie jest radcą konferencyjnym!
Na stoliku leżały ryciny i albumy, widoki okolic włoskich, które w swoim czasie zwiedził pan hrabia.
Magnifique! magnifique! — zawołał szambelan. Oto Genua, byłem i ja tam przed dwudziestu siedmiu laty! Co tam za piękne kobiety! A tu Bononia! — ach tak! Bononki! co to za oczy! — Guwernantka spuściła swoje. Szambelan dodał półgłosem: — Piękne kobiety! toć dla nich tylko całe nasze podróże!
Hrabia opowiadał, jak go przed chwilą o mało co nie przejechali; jakiś chłopczyk zaś pewno zrobił sobie szkodę. — Wszak go znacie? — dodał; — to ten mały geniusz muzyczny!
— On tu u nas dawał koncert! — rzekła śmiejąc się Naomi. Służący go przyprowadzili, on grał, a oni klaskali, aż w końcu stangret Jan znalazł się dowcipnie i waleta treflowego, jakby order zawiesił mu na piersi. Poznał się jednak na tem, że sobie z niego żartują i łzy mu stanęły w oczach; później nadeszła Eliza — to mówiąc wskazała na guwernantkę — i wszystko wróciło do należytego porządku!
— Biedny chłopiec — rzekł hrabia — teraz go oddadzą do szpitala.
— Ależ ja go słyszę grającego! — zawołała guwernantka. — Zupełnie ta sama muzyka, którą zwykle słyszemy co wieczór!
Hrabia zadzwonił.
— Idź, dowiedz się, — rzekł do wchodzącego lokaja, — czy mały junga zrobił sobie jaką szkodę wylatując z sanek?
Lokaj wnet powrócił; w samej rzeczy chłopiec wywichnął sobie nogę, ale już ją znowu naprawiono, a teraz czekał w sieni ze skrzypcami, bo kazał mu, żeby je zabrał z sobą.
— No, ja o tem nie mówiłem! — rzekł hrabia. — W każdym razie dobrze, że sobie nie zrobił szkody!
— Czy nie zobaczymy małego arcydzieła? — zapytał szambelan. — Piękne oczy panny Naomi mówią, że gotowe zachęcić artystę!
Hrabia uśmiechnął się, a za chwilę stanął przed niemi Krystyan kryjąc za sobą skrzypce. Wszystko tu w pokoju było tak woniejące, ciepło tak przyjemne, wkoło niego sam tylko przepych i bogactwo: a przytem takież kwiaty i ta sama Naomi, zupełnie tak jak wówczas, kiedy przełaził przez otwór w murze do ogrodu żyda. — Chcą mnie słyszeć grającego! — pomyślał i zadrżał z radości.
W tej chwili wszedł do pokoju jakiś pan wysoki i chudy, z twarzą poważną a nawet surową. Ponurym i badawczym wzrokiem spojrzał na Krystyana, jak gdyby chciał powiedzieć: — Cóż tutaj robi ten ubogi chłopiec?
— Jest to mały geniusz muzyczny! — rzekł hrabia i w kilku słowach wyjaśnił mu całą znajomość.
Obcy jeszcze surowiej spojrzał na chłopca, którego hrabia odprawił z obietnicą, że go słuchać będą drugim razem i znów dał mu do ręki bitego talara; lecz Krystyan na wpół tylko uszczęśliwiony opuścił wspaniały apartament.
Służący zaciągnęli go znowu do swej izby, i teraz, tak samo jak wczoraj, zagrał im różne sztuczki. Żarty sypały się znowu jedne po drugich, lecz pochlebiano też jego próżności, a w końcu dano mu nieco drobnych pieniędzy. Gdy uradowany schodził ze schodów, spotkał poważnego pana z surowem wejrzeniem. — Toć oni z ciebie stroją drwiny! — zawołał, a te wyrazy jak paląca trucizna wpadły w kielich jego szczęścia.
Na okręcie Piotr Wik przyjął go z zagniewaną miną.
— Co u kata! gdzie ty się włóczysz? — zapytał. — Czyś ty został miejskim muzykantem? Tam na dole w kajucie możesz sobie rzępolić, ile ci się podoba, ale nie przed temi fagasami, bo cię poczęstuję kułakiem, że długo popamiętasz! Czy rozumiesz?
Krystyan smutny i w milczeniu położył się w swojej małej koji.





XIX.


Ostateczności są jakby okrąg koła: tam właśnie gdzie najwięcej rozchodzą się z sobą, znowu zbliżają się do siebie. Dopiero nad grobem drogiej nam osoby najszczerzej wierzymy w nieśmiertelność.
Właśnie teraz, kiedy rzeczywistość wszystkie przerywała marzenia i nadzieje Krystyana, wzmogło się najbardziej jego ku nim zaufanie. Po głowie jego roiły się postacie owych artystów, o których opowiadał mu hrabia w czasie noclegu na kępie.
Dwie tylko książki przeczytał tej zimy: Stary Testament i Alberta Juliusza; ale obie były dla niego wyrazem nieomylnej prawdy, a w obudwóch walka i przeciwności stale wieńczyły się najwyższem szczęściem. Albert Juliusz znalazł to szczęście na skalistej swojej wyspie; historye biblijne, które zresztą są zarazem słowem Bożem, zwiastowały mu tę samą pociechę. Pastuszek, biedny Dawid, został królem Izraelu, — Job odzyskał zdrowie i majątek, — niegodziwy Haman skończył na szubienicy, gdy tymczasem Esterę wraz z jej królewskim panem złota zdobiła korona.
— Prawdziwy geniusz zawsze utoruje sobie drogę! — powiedział hrabia. — Wielki Boże! — błagał Krystyan dzienną modlitwą — daj mi prawdziwy geniusz! Użyję go nie na co innego, jedynie na Twoję chwałę!
Całemi godzinami stawał w pogodne wieczory na pokładzie i pełen ufności przypatrywał się świecącym gwiazdom niebieskim. Astrologowie dawniej mniemali, że gwiazdy wywierają wpływ na nas ludzi żyjących pod niemi; dziś już ta wiara ustała i chyba tylko gwiazda na fraku podobną szczycić się może potęgą. Krystyan spodziewał się pomocy po obudwóch, po gwiazdach tam wysoko i po hrabim, na którego piersi tak samo świetnie iskrzyły się brylanty. Lecz niestety! żadna z tych dwóch nie dopisała mu!
Tak dumając pewnego wieczora siedział w ciemnej kajucie, a zdrzemnąwszy się, dziwnie wyraźny miał sen o pewnej osobie, którą już prawie zapomnieliśmy, lub o której zupełnie już nawet zapomnieli nasi czytelnicy: o matce Małgorzacie. Śniło się jemu, że go bierze za rękę i prowadzi przez ogromną pustynię, gdzie za każdym krokiem głębokie ukazywały się rozpadliny zagrażające im niebezpieczeństwem, aż nareszcie doszli do pięknego, kwitnącego ogrodu, gdzie wszystko było muzyką i szczęściem. Tutaj dała mu srebrne skrzypce, a gdy smyczkiem dotknął strun, odgłos ich zagłuszył wszystkie tysiączne instrumenta: silny ten dźwięk przebudził go, lecz taki sen oczywiście zlał na niego radość i pociechę, skoro ta, której obraz ostatniemi wypadkami zatarty już był w jego duszy, na nowo stanęła przed nim w postaci dobrego Anioła. Prawda, że nie dała mu pieniędzy, jak hrabia, ale za to inaczej, bo serdecznie ścisnęła jego rękę i życzliwie zajrzała mu w oczy. Z dziwnem tedy przejęciem w tej samej chwili, na schodach prowadzących do kajuty, usłyszał głos, zupełnie podobny do głosu matki Małgorzaty! Może już teraz przychodzi, jako potężna czarodziejka, poprowadzić go do sławy i szczęścia; radby wybiegł na jej spotkanie, ale nie była sama, bo jeden z majtków postępował za nią. Wchodząc, ten ostatni zapytał na głos, czyli tu kogo nie ma, — lecz dziwna bojaźń ścisnęła serce i usta Krystyana.
— Cóż masz mi do powiedzenia? — zapytał majtek.
— Od ciebie zależeć będzie — odpowiedziała — czy ciałem i duszą mam zginąć w wiekuistem potępieniu.
— Ty od razu, widzę, zostałaś świętą? — rzekł znów majtek z uśmiechem.
— Muszę ci wszystko powiedzieć, co mam na sercu! — odrzekła dziwnie przerywanym głosem. Krystyan słuchał z uwagą, bo był pewnym, że teraz mówić zechce o nim.
Nie potrzebujemy się bynajmniej odwracać od tej rozmowy; owszem posłuchajmy jej. Jeżeli w alei ogrodu widzimy ogromną, brzydką żabę, śliskiem ciałem swojem stanowiącą jakby jedność z ziemią, wówczas przejmuje nas obrzydzenie i mimowolnie unikamy widoku tego stworzenia; — jeżeli zaś ściga ją lub dręczy nieprzyjaciel, a ona biedna jednostajny swój wydaje okrzyk bolu i rozpaczy, wówczas jesteśmy wzruszeni, a wstręt ów zamienia się w litość.
O ileż silniejsze muszą być te dwie ostateczności tam, gdzie idzie o istotę do nas podobną! Nie odwracaj się tedy od niej, że ci jej nie pokazuję w gronie tańczących odalisk, pod cieniem drzew palmowych, nad brzegami spienionego Gangu! Nie odwracaj się, że ją widzisz w niskiej kajucie statku kupieckiego, nie zaś na świetnym dworze, w pałacu marmurowym. Tu występek na najniższym jest szczeblu, dlatego że udziałem jego jest ubóstwo; tu nie ujrzysz go w złotogłowiach i w jedwabiu, lecz w całej swojej nędzy, gdy jak bazyliszek, sam widząc własny obraz, pada rażony gromem. Widok ten ma cóś w sobie tragicznie wstrząsającego, kiedy natura ludzka spodlona niżej zwierząt, w zagubie swej jednak pojmuje, że stworzoną była na podobieństwo Boskie. Szczęśliwyś, jeżeli masz rodzinę, w gronie której nie postradałeś wstydu. Ona jej nie miała! Ileż jadu słodkie słówka mężczyzny wpuścić mogą w duszę kobiety, gdy namawiają ją do hańby! Gdybyś przed ośmnastą laty widział czternastoletnią, wysmukłą dziewczynę, z czystą wesołością w oczach, byłbyś pomyślał, że to Semela. — Tak jest! Semela czekała Jowisza w całym jego majestacie, jakoż kochanek przybył, — ale nie jak słońce co ogrzewa, lecz jak ogień co pali, i została popiołem w jego objęciach, mówi podanie. Obraz piękności przemienił się w ziemię i popiół.
Nie wierzymy już w upiory, nie wierzymy, żeby o północy duchy zmarłych w białych swych szatach nawiedzać mogły nas żyjących. Ale upiory te widujemy teraz w wielkich miastach, przy świetle księżyca, kiedy ostry wiatr dmie przez śniegi, a my coraz głębiej otulamy się płaszczem; widzimy bowiem wówczas istoty płci żeńskiej, ubrane w bieli, w lekkich wiosennych szatach, jak kiwając na nas przesuwają się ulicą. Zatrutą woń grobu zieją z siebie te postacie; nie wierzcie rumieńcom zdrowia na ich twarzy, malowane to głowy trupie, a uśmiech ich jest uśmiechem rozpaczy lub pijaństwa. One nie żyją, ale gorzej nie żyją od naszych umarłych, bo pochowały dusze, a ciała ich są dziś upiorami; podobne do wampirów szukają krwi ludzkiej na pożywienie, dlatego też czepiają się wyrzutków motłochu, pijanego człeka z pospólstwa, na widok którego mężczyzna nawet się wzdryga. Są to straszliwe i nieszczęśliwe duchy, co wraz ze świtem nie zstępują na powrót do grobu, — ale przychodzą jak sny i marzenia rozpaczy, jak mara siadają na piersi i śpiewają o wzgardzie ludzkiej, o lepszem życiu ziemskiem, a łzy spływają po malowanych policzkach, a chcąc się pozbyć marzeń, chwytają za kieliszek; więc poznaki jadu w następną noc, gdy się znowu ukażą, jeszcze wyraźniej wystąpią na ich czołach. — Ratuj mnie! dotąd jestem tylko w letargu, — chwilami czuję jeszcze, gdzie dusza moja żyje we mnie! — woła częstokroć niejedna z tych nieszczęśliwych, ale obecni uciekają przerażeni, jak gdyby słyszeli głos grobowy, a ona, na wpół umarła, nie ma już siły, by podnieść trumienne wieko potrzeb codziennych i ciężką ziemię grzechu, co ją przygniata.
— Ratuj mnie! — takie też były pierwsze wyrazy, które Krystyan z ust jej usłyszał w kajucie, z ust tej, którą uważał dotąd za szlachetnie urodzoną, za wielką damę, a którą my znamy jedną z owych nieszczęsnych mar nocnych. — Tonę! — zawołała; — nikt mnie nie szanuje! toż ja sama szanować się nie mogę! Ratuj mnie Jędrzeju! Rzetelnie podzieliłam się z tobą mojemi pieniędzmi! mam jeszcze czterdzieści talarów! Żeń się zemną! Wyrwij mnie z tej nędzy, zaprowadź w takie miejsce, gdzieby mnie nikt nie znał, gdzie nie będziesz miał zemnie wstydu! Będę pracowała dla ciebie, że aż krew tryskać będzie z paznokci! O! bierz mnie z sobą! za rok już może być za późno!
— Ciebieżbym miał zaprowadzić do moich starych rodziców? — spytał majtek.
— U nóg ich będę się wlokła, niech mnie biją, a cierpliwie zniosę wszystkie razy! Jużem stara, wiem o tem dobrze, już mam ze trzydzieści lat, ale to, o co cię proszę, jest prostem miłosierdziem! Jeśli ty nie uczynisz tego, to nikt już nie uczyni, a wtenczas nic mi nie pozostanie, tylko pić, aż głowa pęknie, a ja aż w końcu zapomnę, jakem się sama zgubiła! — Przytuliła się bliżej do brudnego majtka.
— Czy to te ważne rzeczy, któreś mi miała powiedzieć? — i odepchnął ją od siebie.
Te łzy, ten jęk połączony z wyrazami rozpaczy, przeszywały serce Krystyana; jedno marzenie więcej znikło z jego duszy, i widział teraz ciemną stronę rzeczywistego życia.
I znowu był sam jeden.
W kilka dni potem miano przerąbać lód w kanale. Majtek z Krystyanem głęboko wrąbywali się toporami w grubą skorupę, a duże bryły odlatywały po obu bokach. W lodzie było coś białego; majtek rozszerzył otwór i obaczył leżącą kobietę, ubraną w bieli, jakby na bal, z perłami na szyi, z kolczykami złotemi w uszach, ze złożonemi i mocno do piersi przyciśniętemi rękami: była to matka Małgorzata!
Krystyan nie mógł zapomnąć tego widzenia; było to zakończenie historyi owego wieczoru. Czegóż go najwięcej ojciec chrzestny uczył w ostatnich czasach, gdy razem jeszcze mieszkali w Swendborgu: — Oto bierz przyjemności póki możesz, żebyś na starość potem nie płakał, że nie masz żadnych grzechów! lepiej używać życia za wiele, aniżeli później w samotności wzdychać nad tem, że go się nie używało, póki było można! — Pojął teraz demoniczne znaczenie tych wyrazów, zwrócił się pacierzem do Boga i pomodlił się: — Ale nas zbaw ode złego!
Tego samego wieczoru, opuściwszy okręt, nieszczęśliwa rzuciła się w wodę między lody i statki. Pożar rozpaczy ugasiła w zimnej fali. Krystyan już nie pokładał nadziei w swych marzeniach. Wiedział teraz nieborak, że na świecie nie masz czarodziejek, tylko w książkach.





XX.


Przez gęste liście kwiatów przechodzi w różnych kolorach światło, tu czerwone, tam niebieskie; z tą samą siłą Bóstwo wygląda z wszelkiego stworzenia: tak samo jak światło w kwiatach, tak wszechmocność Jego błyszczy we wszystkich bożych utworach. Wszystko jest cudem, którego nie pojmujemy, lecz przyzwyczajamy się uważać go za rzecz zwyczajną. W zmyślonych bajeczkach przeciwnie, cała nadnaturalność polega tylko na przerwaniu nici i na braku owego mądrego porządku, jaki codziennie mamy przed oczyma w wielkim, a boskim cudzie, którego my sami jesteśmy małą cząstką.
— Tu na świecie nie tak jak w bajkach, które mi opowiadano! — zawołał Krystyan. — Tu nie masz żadnych potężnych czarodziejek! — Ale jest Pan Bóg, jeszcze potężniejszy; o Jego mądrości głosi całe wokoło stworzenie, o Jego dobroci świat w naszej duszy.
— Za dwa tygodnie — rzekł Piotr Wik — postaramy się znowu Łucyą naszę wyprowadzić w otwarte morze! już dosyć przez całą zimę ubawiła się w Kopenhadze!
Mieli tedy powrócić do Swendborga, a pierwszy Marca już nadszedł. Krystyan uczuł dziwną obawę i niechęć na myśl o stronie rodzinnej; wspomnienie domu wydało się jemu, jakby przykrem marzeniem. W Kopenhadze więc pragnął pozostać, bo gdzież, jeżeli nie tu, mógłby z czasem dostąpić swego szczęścia? — Jeśli pójdę do miasta — pomyślał — do tego odmętu ulic, czyż w stanie będą mnie znaleźć? Trzeba będzie to zrobić w wilję odjazdu, to już nie starczy im czasu do szukania. Ale któż mnie przyjmie pod swoję opiekę? Choć przecież, gdy zupełnie już będę opuszczony, świat nie pozwoli, żebym umarł z głodu, a pewno i Pan Bóg tego nie dopuści!
Podczas gdy takie postanowienie coraz silniej w nim utwierdzało się, uczuł zarazem głęboko, jak niewdzięcznym okaże się względem Piotra Wika, który dla niego był tak dobrym i wylanym, a to uczucie własnej winy do większej go jeszcze napędzało gorliwości, żeby sobie zaskarbić jego względy.
— Może hrabia sam na to czeka, żebym zrobił podobny krok, bo jego to przekona o wielkości moich dobrych chęci! Jeżeli to uczynię, pomoże mi niechybnie! — Ta myśl najciężej zaważyła, tak więc postanowił niezmiennie, że w nocy poprzedzającej odpłynięcie statku, sam go zupełnie opuści. Resztę powierzył opiece Najwyższego.
Był to ostatni dzień przed wyjazdem z portu; Krystyan stał przy kotwicy i patrzał na dom, w którym mieszkała Naomi. Wszystkie okna zastawione były najpiękniejszemi kwiatami wiosennemi; przepyszne rośliny południowej Afryki nie przedstawiają podróżnym większego bogactwa kolorów, jak te tutaj kwiaty naszemu małemu marynarzowi.
Przyciśnięty najdotkliwszem ubóstwem, mając przed sobą widok większego jeszcze osamotnienia, wyobrażał sobie, że zostawszy bogatym, wystawi wspaniały pałac, w którym każde okno, tak samo jak tutaj, zastawiane będzie kwiatami, a wpośród wszystkiego tego przepychu, na złocie i na jedwabiach zasiądzie powabna Naomi. Potem znów myślał o poczciwym Piotrze Wiku, z którym ostatni już przepędzał wieczór. Myśl ta jak kamień ciążyła mu na sercu.
— Cóżeś ty pypcia dostał, jak kurczątko? — zapytał Piotr Wik. — Toć teraz wracasz do Swendborga! a Łucya przyjmie cię z ochotą. Wszak ją podobno lubisz?
— O! bardzo! — rzekł Krystyan, a smutek jego wylał się we łzach.
— Czegóż u kata znowu beczysz? — spytał kapitan. — W tobie chyba całe beczki pełne słonej wody! Nie! ty mi się nie zdasz na okręt! już ja dość o tem myślałem!
Krystyan cały się zapłonił. Wprawdzie on sam myślał o opuszczeniu Piotra Wika, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby nawzajem kapitan jego chciał się pozbyć; słowa te więc na prawdę przestraszyły go.
— Ja ciebie nie zrzucam z pokładu! — rzekł Piotr Wik i życzliwie przyciągnął go do siebie. — Z ciebie dobry chłopiec! Jam cię nawet polubił, ale już ty nie do morza stworzony, o tem aż nadto jestem przekonany!
Krystyan byłby chciał zaprzeczyć, ale nie mógł!
— Właściwie zasłużyłeś na to, żebym cię porządnie wyłajał — mówił dalej Piotr Wik, — bo doprawdy mogłeś mi powiedzieć, jakie masz zamysły! Dawno już chciałem z tobą mówić o tem, ale zawsze cóś było na przeszkodzie! Teraz ci powiem tak, jak mam na sercu!
Czy już o wszystkiem wiedział kapitan? Miałżeby wiedzieć nawet, że jeszcze tej nocy Krystyan chciał opuścić okręt? Przygnębiony ciężarem sumienia, zawstydzony wzrok wlepił w ziemię.
— Owej nocy, gdyśmy byli na kępie — odezwał się znowu Piotr Wik — kiedyś siedział i grzebał w ogniu, a z hrabią rozmawiał o tem, co to z ciebie za wielki będzie człowiek, wtenczas Piotr Wik nie spał, jakkolwiek oczy miał zamknięte. Słyszałem tedy wszystkie te bzdurstwa, które ci nakładł w uszy, i którym byłeś głupi uwierzyć, słyszałem też całą twoją spowiedź i proźbę. Było to z twojej strony potężnie naiwne! to też wtenczas w duszy udzieliłem ci dymissyę z mojej służby. Do mnie ty się nie przydasz, ale dlatego nie myślę bynajmniej zanurzyć cię w zimnej wodzie. Do twoich rodziców takoż cię nie odeślę, nie! ja ciebie oddam do pana Knepusa w Odensee; to jest człowiek, u którego będziesz mógł uczyć się, bo on się zna na muzyce, a tak zobaczymy, do czego będziesz przydatny.
Krystyan pocałował go w rękę.
— Żebyś tylko chciał przestać beczyć! — rzekł Piotr Wik. — Jeżeli wyjdziesz na ludzi, szczerze mnie to ucieszy, ale majtka z ciebie nie wykuję!
Krystyan o mało co nie rozpłakał się na samą myśl o tem, co już chciał uskutecznić tej nocy; ciężko mu to leżało na sercu, ale jednak nie śmiał wyspowiadać się ze swego grzechu. Miał się więc uczyć muzyki! żyć dla muzyki! najwyższe jego życzenie miało być spełnione, a pomocy udzielał mu Piotr Wik, ten sam u którego nigdy jej nie szukał. Ukląkł w ciemnym kącie, całował ściany kajuty i dziękował dobremu, kochanemu Panu Bogu.
Równo ze świtem zafruczała nad bulwarkiem lina, bo Łucyą holowano z portu. Krystyan wesoło a jednak ze ściśnionem sercem spojrzał na okna Naomi. — Dziś pewnie ona, hrabia i wszyscy tam na górze o niczem mówić nie będą, tylko o naszym odjeździe! — pomyślał. — Biedna matka Małgorzata, która tak pragnęła odjechać z nami!
I okręt wypłynął z portu.
— Nie masz już naszego okrętu! — rzekła guwernantka, wyglądając oknem. — Tam jakiś inny stoi, z zegarami z Bornholmu.
— To i dobrze! — zawołała Naomi — to i chłopca już nie ma! Co to za natręt był i jaki wścibski —! widziałam go będąc małem dzieckiem; jego rodzice mieszkali w naszem sąsiedztwie, więc raz nawet bawiliśmy się z sobą. Teraz już tyle lat minęło, a on jakby do swoich wpadł tu do nas do sali. Już to on niezawodnie niespełna! Nie uwierzysz, jak mnie męczył wtenczas na lodzie, kiedyśmy jechali z Skonii! Doprawdy aż mi przykro było, żem musiała być dla niego tak niegrzeczną, alem nie mogła inaczej!
— Jednak byłoby rzeczą ciekawą, gdyby istotnie był wielkim geniuszem i kiedyś to jeszcze udowodnił światu! Klaus Schall, ten sam, który komponował piękną muzykę do baletów Galeottego, biednym był chłopczykiem, gdy go przyjęto do szkoły dramatycznej, tam został figurantem, a dziś jest sławnym kompozytorem!
— To jak w romansie! — rzekła Naomi — ale ja zawsze wolę, kiedy na końcu ich życia spotyka ich wielkie nieszczęście. To jakoś daleko więcej zajmuje!


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.





  1. Swendborg, miasteczko nadbrzeżne na duńskiej wyspie Fionii.Przyp. Tłum.
  2. Faaborg, także miasteczko na wyspie Fionii. — P. T.
  3. Mała wysepka blisko Fionii.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ręce.
  5. W miastach duńskich, gdzie są wieże pożarne, na przypadek ognia stróże miejscy dają znać o nieszczęściu przeraźliwym tonem piszczałkowym. Następnie biją we wszystkie dzwony kościelne.Przyp. Tłum.
  6. Bet-achaim t. j. dom żyjących, nazwa cmentarza żydowskiego. Przyp. Aut.
  7. Miasteczko nad Małym Bełtem, w części przez żydów zamieszkałe.Przyp. tłum.
  8. Tak nazywa się jedna z najsławniejszych fantazyi Ole Bulla.Przyp. Aut.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zamkniętą.
  10. Sławny admirał duński, pogromca Szwedów w kilku stanowczych bitwach.Przyp. tłum.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – VII.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Nieszczęśliwe.
  13. Stolica Fyonii.Przyp. tłum.
  14. Briefe eines Verstorbnen, najlepszy utwór słynnego podróżnika niemieckiego.(Przyp. tłum.)
  15. Mundury wojska duńskiego są czerwone. (Przyp. tłum.)
  16. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wstąpili.
  17. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – noclegów.
  18. W Danii jak w Anglii, w każdem najbiedniejszem niemal gospodarstwie, gęś pieczona równie jest obowiązkową w Wilię Bożego Narodzenia, jak u nas rybne potrawy.Przyp. tłum.
  19. Oto koniec tego podania: Ksiądz, rozgniewany grzechem kobiety, przeklnął ją i powiedział: Nie dam ci rozgrzeszenia i Pan Bóg ci nie przebaczy; prędzej róże wyrosną z naszej posadzki kamiennej! — Tej samej nocy, w której miała to widzenie w kościele, księdzu śniło się toż samo, a gdy się przebudził, posadzka była pęknięta i z szpar wyrosło dwanaście prześlicznych róż; byli to jej niepowici synowie. — Teraz nasza matka zbawiona! — zawołał ksiądz i pobiegł do kościoła, gdzie ją zastał nieżywą przed ołtarzem.Przyp. Aut.
  20. W Danii we wszystkich kościołach, tak samo jak u nas w niektórych, ławki kobiet znajdują się po jednej stronie nawy, a przeznaczone dla mężczyzn po drugiej.(Przyp, tłum.)
  21. W Danii i w księstwie Szlezwickiem obchody weselne u zamożniejszych włościan trwają zawsze trzy doby.(Przyp. tłum.)
  22. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – po.
  23. Majętność Glorup należy do znakomitej rodziny duńskiej, hrabiów Moltke.Przyp. tłum.
  24. Otwór w ścianie okrętu, zastępujący łóżko.Przyp. tłum.
  25. Rodzaj bardzo ostro marynowanych cytryn indyjskich, podobny do tak zwanych angielskich Pick-Micksów.Przyp. tłum.
  26. Część Kopenhagi leży na wyspie Amak, połączonej mostem z wyspą Zelandyą.Przyp. tłum.
  27. Statua Krystyana V.Przyp. tłum.
  28. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Krystyan.
  29. Podanie o bogatym rycerzu Sinobrodym (po duńsku: Blaaskjäg, po niemiecku: Blaubart), który dla kaprysu zamordował siedm żon, a głowy ich przechowywał w swoim skarbcu, bardzo jest rozpowszechnione w krajach Skandynawskich, zkąd zapewne dopiero dostało się do Niemiec.Przyp. tłum.
  30. Jak wiadomo, w tych dwóch latach Anglicy bombardowali Kopenhagę. Przyp. tłum.
  31. A tour on the prairies, by Washington Irving.
  32. Der Sonderling, tytuł jednego z ulubionych utworów Augusta Lafontena, bardzo wziętego na początku bieżącego wieku powieściopisarza niemieckiego.Przyp. tłum.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Hans Christian Andersen.