Tylko grajek/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tylko grajek |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Karol Bernstejn |
Data wyd. | 1858 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Fryderyk Henryk Lewestam |
Tytuł orygin. | Kun en Spillemand |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Dzień już był biały, kiedy Krystyan przebudził się i otwierając oczy usłyszał, jak go wołano po imieniu. Piotr Wik stał przy jego łóżku, a za nim postać ta sama, którą widział wczoraj. Tak jest, to był jego ojciec, — ojciec, który już nie żył!
— To ja jestem — odezwał się Piotr Wik, — a gdzie mnie widzisz, tam nie ma duchów! Ojciec twój nie umarł, oto żyje tak jak ja i ty! Nie chciałem mu pozwolić samemu pójść do ciebie, bo wiem, żeś ty nie bohaterem, w tobie płynie krew krawiecka! Przepraszam was! — rzekł do krawca, podając mu rękę.
Ojciec przycisnął syna do serca i płakał, jak owego poranku, kiedy się z sobą żegnali.
Dopiero przy obiedzie można się było dowiedzieć o całym związku historyi. Assekuracya dwóch armat istotnie poległa, więc to co napisał sierżant zupełną było prawdą.
— Nikt nie wiedział — mówił krawiec — że w tłoku zostałem porwany z swego miejsca i przyciśnięty tuż do konia szwedzkiego, który postradał jeźdca; ścisk był tak wielki, żem ledwie palcami mógł uchwycić się siodła, wszystko zaś wkoło mnie zdawało się jedną, gęstą massą. Już mi się ściemniało w oczach, kiedy Szwedzi powzięli zamiar cofnąć się, by tym sposobem nieco wolniejszego odzyskać miejsca; gdybym w tej chwili był upadł, niezawodnie zdeptanoby mnie na miazgę, więc wytężyłem wszystkie siły, by dostać się na konia. Już to co prawda, że jezdcem nigdy tęgim nie byłem, tylko chyba przywiązanie do życia skłoniło mnie do tego kroku. Kawalerya szwedzka rozpierzchła się wzdłuż rowu, za nią świstały kule naszych karabinów, lecz koń mój puścił się za dawnemi towarzyszami. Anim wiedział, jak i kiedy dostałem się za pagórek między Szwedów; wprawdzie nasi ich nie oszczędzali, lecz oni obeszli się ze mną po ludzku i przynajmniej darowali życie. Kozacy uchwycili kilku jeńców, pomiędzy których wsadzono i mnie; związano nas wszystkich po dwóch i kazano nam ruszyć w pochód. Mnie się zawsze troiła po głowie podróż do krajów południowych, a tu nas teraz zagnano w inne strony, bo w stepach północy dojadły nam takie mrozy, o jakich w Danii nikt z nas nie może mieć wyobrażenia. Możnaby całą historyą napisać o tem wszystkiem, ale ja wam tylko opowiem, jakim sposobem ztamtąd się wydobyłem i jak mi się udało powrócić. Po ukończeniu wojny puszczono mnie na wolność, więc zaraz napisałem do domu, ale widać list mój was nie doszedł. Wybrałem się tedy w drogę, alem gorączkę już wyniósł z sobą, jakoż blizko dziewięć miesięcy przeleżałem w szpitalu w Mitawie. Ztamtąd przez znajomego czeladnika posłałem list do Libawy, by go oddał kapitanowi pierwszego lepszego statku odpływającego do Danii, — ale widać że i z tym listem nie miałem szczęścia. Ciągle myślałem o kochanej naszej Fionii, o szczęściu jakiego tam doznawałem, tęskniłem za Maryą i za tobą, drogi chłopcze! Czułem bolesne wyrzuty sumienia z tego, żem was porzucił; już blizko trzy lata, jakem żadnej od was nie miał wiadomości! Pieszo z Mitawy poszedłem do Libawy, lecz nie zastałem tu żadnego okrętu. Poszedłem więc do Memla, a ztamtąd do Królewca; zdawało się, że ściga mnie kara Boska, i że nigdy już chyba do was nie powrócę, — wszędzie gdziem przyszedł, ostatni już okręt duński odpłynął na parę dni przed mem przybyciem. Nareszcie wsiadłem na pierwszy lepszy statek, płynący na morze północne i dostałem się do Helsingör, ztamtąd przebyłem Zelandyą i w końcu przyjechałem do Fionii. Byłem szczęśliwy, jak dziecko! jakżem już opowiadał w myśli wszystkim znajomym o bitwie pod Bornhöwed, o marszu do Rossyi, o wszystkiem, com widział i wycierpiał. Ach! jakżem tęsknił za Maryą i za tobą! Doszedłszy do Örebäk, uczułem się jakoś głodnym i zmęczonym; chciałem więc wstąpić do bogatego brata owego gospodarza, w zastępstwie którego wstąpiłem do wojska, a spodziewałem się, że i on mi przecież coś powie, co tam słychać o mojej rodzinie w Swendborgu. Wszedłem tedy do izby, gdzie siedział sam gospodarz, kołysząc małe dziecię. — Dobry wieczór! — rzekłem, a on mnie spytał kto jestem. — Umarły! — odpowiedziałem, — ale skoro się przekonacie, że ma ciepłą krew i kości, zapewne się jego nie zlękniecie, — i opowiedziałem mu wszystko, zkąd powstała fałszywa wieść o mojej śmierci. — Wielki Boże! — krzyknął tak dziwnym głosem, żem się aż sam przestraszył. — Czy moja żona nie żyje? — spytałem. Wówczas wziął mnie za rękę i zaklął na wszystko, żebym natychmiast dom jego, a nawet kraj opuścił. — Oto masz pieniądze! — rzekł i dał mi pięćdziesiąt talarów; — któżby się mógł spodziewać, że ty żyjesz! Marya teraz jest moją żoną, — dziecko w kolebce naszem jest dziecięciem. Otóż i ona! zlituj się, niech cię nie zobaczy! — i wyciągnął mnie do ogrodu. W samej rzeczy Marya nie zobaczyła mojej twarzy, bom się już wcale nie odwrócił. Więc tak prędko o mnie zapomniała! Wiem co czułem, alem nic nie mówił! spytałem się o ciebie mój chłopcze, i dowiedziałem się, że Pan Bóg w tobie wynagrodził moje cierpienia. Ciebie raz jeszcze pragnąłem zobaczyć i później wyruszyć w świat, na południe, gdzie niegdyś byłem tak szczęśliwym; wczoraj więc przybyłem do Odensee i zaraz przyszedłem do ciebie, ale drzwi zastałem zamknięte, bo wszyscy byli w strzelnicy. Kiedym i ja się tam wybierał, spotkałem już cały orszak w mieście; powiedziano mi, że ty niesiesz nagrodę królewską, jakoż ujrzałem cię z puharem w ręku. Poznałeś ty mnie zaraz, gdym kiwnął na ciebie? Dzisiejszą noc przespałem w oberży pod Grzechotką, gdziem się poznał z dwoma Szwedami, którzy jutro wybierają się do Niemiec, więc z niemi puszczę się w drogę. Potem już się pewno nigdy nie zobaczemy, mój synu! bo już tu do domu nigdy nie wrócę! Bądź uczciwym i dobrym i wyrośnij na pociechę tym zacnym ludziom, co się tobą opiekują, ty biedaku! Jeżeli się matka twoja od obcych nie dowie, że ja żyję, to pamiętaj ty jej nigdy tego nie mów! — I znów uścisnął Krystyana.
— Trzeba brać świat takim, jakim jest, a nie takim, jakim być powinien! — rzekł Piotr Wik; — on mnie tak, to ja mu inaczej! trzeba krzyżować pod wiatr! Co się tyczy chłopca, to myślę, że z niego cóś jeszcze będzie! Już to dla mojej morskiej Łucyi się nie zdał, ale moja lądowa Łucya, wyborna dziewczyna, lubi go zapamiętale. Postaram się zrobić z niego porządnego człowieka, a potem niech go sobie weźmie, jeśli zechce. Toć już listy pisują do siebie; ojciec nauczył ją po niemiecku i historyi, a teraz oddam ją do krawcowej na naukę, najlepiej podobno tutaj w Odensee; za jakie sześć niedziel, już się zobaczycie!
Krystyan uśmiechnął się; aż mu się ciepło zrobiło na sercu. Dobra, poczciwa Łucya była jego kochanką; nigdy jeszcze o tem nie myślał! Wszak jej winien był całe swoje szczęście; bez jej wstawienia się, wszystko wzięłoby dla niego koniec wcale inny i smutny. Historya ojca naprowadziła go na bliższe zastanowienie się nad własną, — tylko że w tej ostatniej gwiazda szczęścia wschodziła właśnie, a w pierwszej już była na schyłku. Ale wschód i zachód w nieszczęściu tak samo bywają względne, jak w słońcu i w innych gwiazdach; wszystko na tem zależy, z którego miejsca przypatrujemy się tym dwóm zjawiskom.
Jeżeli istotnie droga, o której naucza nas religia, prowadzi z ziemi do jednej z gwiazd wyższych, a ztąd znowu do bardziej jeszcze rozwiniętej, więc dla nas właściwszej, tedy całe otwierające się życie nie jest czem innem, jedno wielką podróżą w celach wychowawczych, wędrówką od miasta do miasta aż do Niebieskiej Jerozolimy. Nasze podróże na ziemi są słabym wprawdzie, lecz niemniej wiernym obrazem takiej wielkiej wycieczki. Zabieramy znajomości, przyjaźnimy się z ludźmi, z któremi później we łzach żegnamy się, bo czujemy boleśnie, że już się nigdy na świecie nie spotkamy; całe godziny, doby i lata zmuszeni jesteśmy przepędzać z osobami, które są dla nas ciężarem, a później, gdy się z niemi rozstaniemy, stają przed naszemi oczyma z urokiem jakiejś dziwnie ujmującej oryginalności; to co największą poprzednio przygniatało nas troską życia, później w najświetniejszą tego życia przemienia się pamiątkę. Kiedyś może z niebieskiego grodu, owego celu naszych dążeń, spoglądać będziemy na gwiaździste niebo, w którem ta ziemia oczom naszym, jednym z świetniejszych ukaże się punktów; poznamy ją wówczas siedzibą pierwszego naszego istnienia, a przed duszą naszą przesuną się wszystkie wspomnienia błogich lat dziecinnych. Gdzie też wtenczas podzieją się owe drogie sercom naszym istoty, z któremi najszczęśliwsze nasze godziny nierozerwanie tu były złączone? Gdziekolwiek będą, i one wspomną te same czasy, i one ucieszą się nadzieją blizkiego połączenia. Potem wskażemy znowu na inną kulę ziemską, na wyższy świat wychowawczy, i przypomniemy sobie życie tam spędzone; tak samo, patrząc na mappy, tu na ziemi wspominamy tak zwaną wielką podróż, którą przed laty odbywaliśmy: — Paryż! ach tak! tu byłem cztery miesiące! Rzym! tam bawiłem pół roku! — i tęsknimy za ludźmi, których w tych miejscach pokochaliśmy, z któremiśmy się następnie rozstali, jakkolwiek taka tęsknota nie przerywa nam szczęścia chwil obecnych. W wielkiej podróży wieczności nie powinniśmy kochać tylko pojedynczych i w pewnych oznaczonych miejscach, bośmy obywatelami nie Ziemi, ale Nieba; serce ludzkie nie ma być kometą, którego promienie błyszczą tylko w jednym kierunku, lecz słońcem, co na wszystkie strony równym jaśnieje blaskiem.
Takie myśli, tylko nie tak wyraźne, napełniały duszę ojca Krystyana i uzbroiły go w pewien rodzaj rezygnacyi.
Późnym wieczorem pożegnał wszystkich; Krystyan odprowadził go na ulicę, gdzie była jego oberża.
— Bądź zdrów, mój synu! — rzekł. — Ile razy zobaczysz przylatującego lub odlatującego bociana, tyle razy pamiętaj o mnie! ile razy ja go zobaczę, ja znów przypomnę sobie małą naszą izdebkę w Swendborgu, zkądeśmy razem wyglądali na gniazdo. Poproszę wówczas ptaka, żeby pozdrowił mego chłopca, gdziekolwiek będę na świecie. A teraz bądź zdrów, mój drogi synu! — i ucałował go, ściskając ze łzami. — Nie! sam nie wracaj do domu! choć te kilka chwil jeszcze przepędźmy z sobą razem!— i odprowadził go znowu na cmentarz, gdzie stał dom pana Knepusa. Takie było ostatnie pożegnanie.
Nazajutrz równo ze świtem, trzech wędrownych czeladników bramą zachodnią wyszło z miasta; zdążali do Assens, zkąd chcieli się przeprawić do brzegów szlezwickich: jednym z tych trzech był ojciec Krystyana.