Tylko grajek/Tom II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tylko grajek |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Karol Bernstejn |
Data wyd. | 1858 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Fryderyk Henryk Lewestam |
Tytuł orygin. | Kun en Spillemand |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
W piękny dzień zimowy, kiedy szron zawiśnie na gałęziach drzew, a kruki fruwają nad białym śniegiem w jasnem świetle słonecznem, nic dziwnego, że może nas napaść chętka do podróży. Wszakże owa niedziela, w którą Krystjan wracał do Odensee, wcale była niepodobną do tak zachęcającego dzionka. Jakaś wilgotna mgła zaległa błonie; czarne, nagie płoty, okryte dużemi kroplami wody, wyglądały z pod brudnego śniegu, a jednak właśnie ta pora podniecała jego ochotę do wędrówki, jego zamiłowanie do romantycznych przygód. Cała strona domowa wydała się jemu czarodziejskiém kołem wilgoci i zimna, — więc aby dalej w świat, gdzie wszystko znów miało być światłem słonecznem i ciepłem!
— Tu szczęście moje, jak lato, rozwinie się tylko pomału; więc ucieknę z tego kraju i polecę na spotkanie lepszych losów!
Sen jednej nocy pod dachem domowym, gdzie go nie podniecała żadna Naomi, spokojność znów przywrócił wzburzonym prądom krwi jego. Pomyślał o swoim dobroczyńcy Piotrze Wiku, który tyle już jemu wyświadczył i przypomniał sobie, jak mu się bezecnie chce odpłacić.
— A jednak! jeślibym kiedyś powrócił jako człowiek znakomity, jakażby wówczas była radość! co za niespodzianka! Jakże tu sobie począć? — Biblia niech będzie moją wyrocznią! — Roztworzył świętą księgę i przeczytał w Ewangelii Ś. Mateusza słowa Pana Jezusa do paralityka: Wstań i bierz twoje łoże i udaj się do domu! — Tak jest! sam Pan Bóg chce, żebym tu nie pozostał! przemawia do mnie przez Swoje Pismo święte! Mam także pieniądze Naomi! cóż za ogromna summa! Jestem bogatszy, aniżelim był kiedykolwiek. Rzecz skończona! — wybiorę się do Niemiec!
Ani przez myśl nie przeszło panu Knepusowi, jakie były zamiary jego ucznia, wypytującego się o jego pobyt w Gosslar, w Brunświku, i o inne podróże jego po północnych Niemczech. Ułożył sobie pewien plan, któremu jednak brakło dwóch głównych rzeczy, to jest, nie wiedział, dokąd się najpierw ma udać i potem, zkąd uzyskać paszport, do drogi niezbędnie mu potrzebny. Co się jednak tyczyło paszportu, Naomi więcej miała przezorności, jakoż spodziewała się, że podobną bagatelę wyjedna sobie z łatwością.
Przystojny blondyn Ludwik, syn prezydenta, którego spojrzenia rzucane na Naomi mniej więcej wyrażały nutę, podług jakiej słowiki Persyi śpiewają piosneczkę do róży Szyrasu, miał się zająć wyrobieniem paszportu; toć on lewą był ręką w biórze, w którem jego ojciec był prawą, a dlaczegóż koniecznie prawa ręka miała wiedzieć o tem, co zatrudnia lewą? On tedy miał wyjednać paszport, wydany wyraźnie do różnych krajów Europy. Taka była pierwsza prośba Naomi, która nie wątpiła, że blondyn Ludwik prośbę tę wypełni. Miłość i młodość — nie sąż to śmiałe łodygi winogronne, zdolne unieść jak największe ciężary? Ale między aktami archiwum, pod zapylonemi belkami biórowemi rośnie trzecie jeszcze ziele: przezorność, o którem wcale nie myślała Naomi, które jednak blondyn Ludwik co rano i co wieczór zapijał wraz ze swoją herbatą. Więc dał jej w największym sekrecie paszport do różnych krajów Europy, dla młodego 16 letniego muzyka, nawet było w nim imię i nazwisko Krystyana; żeby go jednak uczynić nieważnym, w rysopisie opisał samą Naomi, jej ciemne, iskrzące oczy, jej delikatną wysmukłą kibić, jej krucze włosy, tak że prócz niej jednej nikt za tym paszportem nie mógł się puścić w drogę. Łatwo mógł się z tego usprawiedliwić przed nią ciągłemi o niej myślami, ale Krystyana nawet do Jütlandyi nie puściliby za tak opaczną jego rysopisowi, zdradziecką legitymacyą.
Feryj wielkanocnych chciał użyć do ucieczki, którą przedsięwziąć zamierzył pod pozorem odwiedzenia matki i ojczyma, niewidzianych już od owego pierwszego wydalenia się z domu. Dnie męki i niewoli Pańskiej miały tedy stać się dla niego dniami radości i swobody.
Czegóżby zresztą mógł nauczyć się od pana Knepusa? Do czego miałby go doprowadzić pobyt w jego domu?
Napisał do Naomi i doniósł jéj o dniu, w którym rozpocząć postanowił wędrówkę, prosząc ją zarazem jak najusilniej o spotkanie w oberży, o pół mili oddalonej od zamku hrabiowskiego; tam to po raz ostatni mieli się zobaczyć i pożegnać się. — List odesłał i teraz już postanowienie jego było niezmienne, jak Cezara nad rzeką Rubikonem. Gdyby choć był mógł zwierzyć się przed Łucyą ze swemi zamiarami, ale jej myśli nie szły tak wysoko; onaby go wyśmiała, alboby może nawet starała się przeszkodzić wykonaniu jego zamiaru.
Zbliżał się ów dzień ważny, więc związał małe zawiniątko i znowu je rozwiązywał; ciągle cóś jeszcze było potrzeba zabrać z sobą i dlatego przedmioty wcześniej zapakowane, musiały ustąpić miejsca późniejszym. Ze skrzypcami i z biblią ani raz nie mógł się rozstać.
Wszystko co Piotr Wik uczynił dla niego, stawało coraz wyraźniej przed jego uczuciem wdzięczności; łzy popłynęły mu z oczów, uchwycił papier i pióro, napisał pożegnanie i prosił przebaczenia, lecz zaledwie napisał, kiedy już znowu zdarł w kawałki. Nagle przyszła mu nowa myśl; oczy jego zaiskrzyły się, ręce złożyły — nowe postanowienie stanęło w jego duszy. Szybko napisał długi list, odczytał go i krzyknął wesoło: — Tak będzie dobrze! teraz jestem spokojny! Naomi też będzie kontenta! To mnie Pan Bóg natchnął tą myślą! — I uradowany poszedł spać, a przespał całą noc bez żadnych marzeń.
Nazajutrz rano dobrą okazyą odjechał do Nyborga.
Naomi odebrała jego list i cała była przejęta wyborną awanturą, której wyłączną była sprawczynią; więc postanowiła spotkać się z nim w oberży, aby tylko nikt o tem nie wiedział. Nietrudno jej było wydostać się z domu, bo dosyć było wybrać się na konną przejażdżkę; wszakże i to już było jej niemiło, żeby ją poznać miano w hotelu, skoroć to jej spotkanie miało mieć miejsce z tak pospolicie wyglądającym młodym chłopcem.
W prędce tedy oddała wizytę ogrodnikowi, człowiekowi szczupłemu i dość nizkiego wzrostu, który jak na swój stan nosił się zwykle bardzo strojnie.
— Mam żarcik napięty — rzekła — pożycz mi twoje ubranie świąteczne!
Zakradła się do stajni, sama sobie osiodłała konia, a w kwadrans później pod postacią ogrodnika pędził aleją topolową mały, śmiały jeździec, który grzecznie się skłonił pastuchowi, podnoszącemu się od miłej czynności podszywania podeszew pod pończochy, dla otworzenia jeźdzcowi furtki prowadzącej na gościniec.
— Opatrzcie mego konia i każcie napalić pod numerem! rzekła Naomi w oberży.
Ach! ileż razy poglądała na drogę, chcąc zobaczyć czyli jeszcze nie idzie! jak pilnie odczytywała wszystkie imiona wyryte na szybach! przeszło trzy godziny trwała ta jej samotna zabawa.
— Jeszcze i to być może, że wcale nie nadejdzie! on żadnej nie ma odwagi!
Ale bohater jednak nadszedł, choć późno i niezmiernie zmęczony i zgrzany długą drogą.
— Przecie przychodzisz! rzekła. — Zdziwił się widząc przebraną dziewczynę, lecz wnet zaczęły się wzajemne opowiadania. On jej mówił, co jego głównie zajmowało, a potem pokazał jej list, który napisał do Piotra Wika. Nie było to żadne pożegnanie, tylko uczciwe wyznanie całego planu, nie wymieniając jednakże Naomi. Wyspowiadał się w tym liście z całego swego fantastycznego widzenia świata, z niezachwianego przekonania, że szczęścia artysty poszukać musi zagranicą i co to wówczas z niego za wielki będzie człowiek. Prosił więc Piotra Wika o pozwolenie do wyjazdu, gdyż inaczej sumienie jego nie miałoby spokojności. List ten Naomi miała najprzód przeczytać, a potem chciał go odesłać, czekając nań w domu swoich rodziców odpowiedzi.
— Czy ty na seryo tak myślisz zrobić? — spytała Naomi. — Powinnam się była tego spodziewać! Z ciebie nigdy nie będzie wielki człowiek! — i wyszła z pokoju, nie chcąc już z nim mówić, zapłaciła oberżyście co się od niej należało i popędziła ku domowi o zmroku wieczornym.
Krystyan pozostał sam jeden: porzuciła go bez pożegnania; pieniądze jej zostały u niego, ale paliły go jak ogień.
Bożek snów tka zasłonę nocy z najdziwniejszych arabesków, które utworzyć zdoła wyobraźnia; łączy ona w sobie siłę Michała Anioła żeby odmalować upadające dusze na sądzie ostatecznym, wraz z pogodną pięknością Rafaela w wizerunkach Bożej Rodzicielki. Taż sama śmiałość w oddaniu ostateczności rozpaczy i nadziei, spoczywa w sercu młodzieńczem i przejścia równie tu jak tam gwałtowne; tylko że serce młodzieńcze więcej się zwykle trzyma światła. Jeżeli nawet niekiedy, w głębokiej boleści, wyobraża czarne i wilgotne sklepienia grobowe, gdzie szklniąc się saletra osiada a rosną jadowite grzyby, — jeżeli potem, dla lepszego uwydatnienia swoich cierpień, wskazuje nam na leżący na ziemi pączek róży, gnijący już przed rozwiciem, jako na obraz owego właśnie serca, — jednak wkrótce widzimy, jak korzenie jego czepiają się znowu ziemi, jak całe sklepienie zamienia się w altankę centofolii, gdzie wnet, między pączkami i gałęźmi, zaświeci ciepłe słońce wiosenne i gdzie zajrzy czysty błękit niebieski.
Takie tej nocy było przejście w duszy Krystyana, gdy na traf szczęścia przebiegał zawiłe ścieżki prowadzące w kierunku do Örebäk.
Zieloność jest barwą nadziei, a wyobrażenie to powzięto z wiosny, w której zbudzone życie tak się objawia w kniejach i na polu. Ale czyż odrodzenie ranka z nocy nie jest daleko więcej allegorycznem? Tu barwą nadziei jest purpura! czerwona kresa na wschodzie objawia powicie życia i światła, jeżeli czasem, tak samo jak nadzieja ludzka, nie okaże się później fałszywym jedynie blaskiem, łuną pożaru wsi lub miasta.
Krystyan widział blask na wschodzie; zapewne nadchodził ranek, ale jakkolwiek horyzont rozwidnił się, słońce jednak ciągle było w ukryciu.
Był to pożar, a paliło się w Örebäk, w domu ojczyma. Wszyscy tam jeszcze spali i dlatego czerwony płomień śmielej wyciągał swoje ramiona przez szpary dachu i przez okna. Powietrze i śnieg zaczerwieniły się; zamknięte w stajniach konie rżały, a ospałe krowy i woły ryczały w cichej godzinie porannej. Ludzie spali, a wiadomo, że ten kto śpi jest najszczęśliwszym.
Krystyan nie wiedział, czyj dwór się palił; patrzył na ogień z tem zajęciem, z którem dziecko zwykle patrzy na cudzy dom w płomieniach, lecz potem —? Tak, nazajutrz rano ogień wygasł, ale żniwa zeszłoroczne były spalone, bydło spalone, a właściciel —? z roztrzaskaną głową leżał pod zapadniętym murem. Dwa chwiejące się kominy sterczały z dymiących gruzów. Wieśniacy i retmani pożarni krzyczeli i wrzeszczeli jeden przez drugiego.
Tu zaszedł Krystyan z zawiniątkiem pod pachą, ze skrzypcami na plecach; — to był dom jego matki, przed którym stanął osłupiały.