Tylko grajek/Tom II/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tylko grajek |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Karol Bernstejn |
Data wyd. | 1858 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Fryderyk Henryk Lewestam |
Tytuł orygin. | Kun en Spillemand |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Czy wiesz, co to Tivoli? Nie mówię o owej wiosce malowniczej, którą z Kampanii rzymskiej widzisz rozłożoną na górach, lecz o sławnym ogrodzie na przedmieściu Paryża, do którego zwabiają cię afisze, owe głuchonieme syreny nowszej cywilizacyi. Doróżki, kabryolety i omnibusy zawożą cię za kilka soldów przed samę bramę, a za trzy franki spadnie na ciebie cała rzeka Niagara wesołości. Orkiestra Musarda gra galopady z najnowszych oper i baletów, albo walce Straussa i kadryle z Roberta lub Napoju Miłosnego. Oprócz tego, za te same pieniądze stoją ci jeszcze otworem dwa teatra, jeden mniejszy z cudami sztuki magicznej, drugi z całym wodwilem. Sanki suwają się na dół koleją drewnianą, tysiące lamp palą się między zielonemi drzewami, a gdy rozlegnie się okrzyk: Feu d’artifice! idziesz za tłumem ludzi na ciemny plac widzów, gdzie wnet trójkolorowe race zmrok wieczorny przemienią w najjaskrawsze światło dzienne.
Tam więc zdążamy, do owego wiru ludzkiej fali!
Czy widzisz te zgrabne damy? Niezawodnie pochodzą z wysokiej szlachty, z najczystszej krwi arystokracyi? A zapewne! krew, gorąca krew daje im te bogate suknie; do ich to kasty należały niegdyś Lais i Aspasya, sławne na cały świat kobiety. Trójkolorowe lampy rzucały jakby tęczowe światło na ciemne gałęzie, muzyka brzmiała w oddali, podobno śpiew demonów ze znanego nam baletu, a córy krwi kręciły się w szalonym wirze z synami pyłu i błota.
Dziwny to widok przedstawia się oczom naszym, gdy z gęstych krzaków przypatrzymy się pstremu oświetleniu, kręcącym się w kółko postaciom i znakom wysuwającym się ową drewnianą koleją, jakby z wierzchołków rozłożystych kasztanów: mimowolnie jakoś przychodzi nam na myśl uroczystość nocna na Łysej górze.
Czy też podobne ma myśli tamten człowiek, siedzący między krzakami tuż przy ciemnej murawie, gdzie mają się palić ognie sztuczne? Właśnie teraz przywiązał ostatnią racę i usiadł na trawie; wychudzone jego ręce drżą, a pożółkła twarz, siwe obrączki pod czarnemi oczyma i zwisłe rysy wskazują, że dusza już tylko jak nietoperz trzepoce się w ruinach jego ciała.
Na widok tego człowieka, od któregoby teraz rade się odwrócić nasze oczy, niegdyś rumieniły się córki piękności; ta zbledniała postać była niegdyś modelem bohatera; ten złośliwy wyraz w jego oczach był spojrzeniem dumnego majestatu. Ten sam, któremu przyklaskiwały tłumy zachwyconych widzów, leży tu chory, wzgardzony, zapomniany — teraz ważnem i jedynem jego zajęciem jest przywiązywanie rac do ognistego koła. Człowieka tego znacie, bo jest nim syn paryów.... to Władysław!
Jeżeli zbytek życia wyprężył twoje nerwy, wówczas dźwięk ich jest przejmującą melodyą; takieto dźwięki śpiewały mu starą piosenkę, którą powtarzać jeszcze będą następne pokolenia:
„Myśli moje nie bujają w przestrzeni, lecz wracają ciągle w leniwe i zbolałe ciało, które czuje mgłę wilgotną i gęstą, czepiającą się jego skrzydeł, tak iż zwisną jakby snem umorzone. Ach! ciało moje czuje wprawdzie orzeźwiający wietrzyk, ale wiatr ten przejmuje jakby mrozem; słabe włókna nerwowe drżą, nogi trzęsą się, głowa dostaje zawrotu, — tak mi jest, jak gdyby wicher wiał po mózgu i szumiał w nim jak w pustej skorupie ślimaczej. Wieczniebym tylko spał, a tu sen drwi z mych osłabłych członków. Promienie słońca palą mnie. Jeśli myśl niekiedy wysuwa się na świat, wówczas kroczy o kuli jak kaleka, który ciągle tylko o swojem myśli kalectwie, choćby najwięcej uśmiechały się doń łąki, choćby najbardziej grzało słońce, choćby najrozkoszniej szmer strumyka do błogiego zapraszał go spoczynku.“
Wesołyto był i świetny wieczór w Tivoli: bogacz oddawał swoje luidory, ubogi swoje soldy, a młody kilka różanych liści swego zdrowia, żeby kiedyś tak samo jak czarny Władysław w samotnym krzaku zanucić piosenkę.
Ty coś zwiedzał wszystkie stolice Europy, a w Paryżu szukał wyskoku ich wszystkich, niezawodnie w tem ostatniem mieście nieraz spotykałeś Naomi. Publiczne rozprawy sądowe zastępują ci walki byków w Hiszpanii; te same tu zbierają się tłumy, taż sama ciżba dam bogato strojnych, więc często zapewne widywałeś Naomi między najgorliwszemi przy nich słuchaczami. Kiedy przykuci po dwóch do siebie złoczyńcy wychodzą z Bisetru i udają się w drogę do galerów, niezawodnie postrzegałeś pojazd markizy między pięknemi ekwipażami, stojącemi po drugiej stronie ulicy, żeby się ich państwo napawać mogli tym przejmującym widokiem. W samotnej nocy, kiedy już tylko przy oknie pali się czerwona latarnia, z napisem: Ici on loge à la nuit, a gałganiarz patykiem przewraca kupy śmieci, widywałeś siedzącą Naomi przy zielonym stoliku, gdzie brzęczy złoto, a oko oddycha namiętnością.
Ludwik Filip naokoło Paryża kazał założyć forty dla obrony miasta; ale Paryżanie twierdzili, że zrobiono to jedynie dla trzymania ich samych w uległości. Stronnictwa przeciwne królowi obywatelowi zaczynały podnosić swoje głosy. Nadchodziła uroczystość lipcowa; rozwieszono po ulicach śmiałe karykatury i znaczące porównania, ale mądry monarcha był spokojny i pozwalał umysłom ochłonąć w tak niewinnych bańkach mydlanych. Spodziewano się, że z okazyi tej uroczystości obelisk wzniesionym będzie na Placu zgody, lecz jeszcze go nie przywieziono, więc ustawiono tymczasem kopię z drzewa i jednem słowem czyniono wszystko, by sławnym trzem dniom lipcowym największą ile możności nadać świetność. Otóż najciekawszem ze wszystkiego miało być odsłonięcie statuy Napoleona na kolumnie Vendôme. Już rusztowania były wzniesione, a rzemieślnicy zajęci bez ustanku; w nocy wciągnięto posąg, a do chwili samej uroczystości przykryto go niebieską zasłoną, całą przerobioną w srebrne pszczoły cesarskie.
Naomi należała do wielkiej liczby osób przewidujących, że w owe trzy dni wybuchnie burza polityczna, i prawdę mówiąc tęskniła za takim wybuchem. Tylko w dniach rewolucyjnych czuła się niegdyś spokojną, sama nawet z niewymownem zuchwalstwem strzelała przez okno na waleczną gwardyę królewskich Szwajcarów. Niepokój jej duszy gnał ją do zewnętrznego ruchu.
Trzy dni nadeszły i niektórym córkom poległych bohaterów wielką sprawiły radość, bo przepyszne wyprawy ślubne. Wraz ze wschodem słońca zagrzmiały działa z ratusza i z hotelu Inwalidów, na rozpoczęcie uroczystości. Na wieżach wszystkich kościołów i na Pont-Neuf powiewały chorągwie trójkolorowe, a sam ratusz wraz z mostem Arkolskim przystrojone były w troefa[1] i girlandy.
Bezsenna Naomi słuchała wystrzałów, bo cierpiała tak samo, jak owej nocy w Praterze, jak owej nocy w Rzymie i niestety! jak tyle już nocy w pełnym życia Paryżu. Naomi przegrała znaczne summy, wzięte naprzód z pieniędzy dla niej przeznaczonych, i Władysław był w mieście, a oprócz niego jeden jeszcze współrodak, który znał jej dotychczasową historyą.
Na placu Bastylii, blisko fontanny des Innocens i przed Luwrem, ustawiono ołtarze żałobne, przystrojone w krepę i chorągwie, w wieńce z nieśmiertelników i w sławne nazwiska; muzyka żałobna zagrzmiała, a przy każdym takcie zagrzmiał także wystrzał armatni. Dziwna jakaś cisza zaległa nad tak zgiełkliwem zwykle miastem. Krok za krokiem jechały pojazdy, jakby processyą żałobną, a piesi powoli doszedłszy do ołtarzy, obrzucali groby bukietami z świeżych kwiatów.
Naomi jechała w otwartym powozie, a niektórzy przechodnie chcąc uniknąć potrącenia przez koła, wskoczyli na stopnie i trzymali się samych pojazdów. Naomi uczuła dotknięcie obcej ręki, która potajemnie do jej ręki wsunęła mały papierek: wokoło siebie ujrzała same tylko twarze nieznajome.
Wieczorem, kiedy długa, czarna krepa wisiała z okien tych mieszkań, gdzie przebywali krewni lub przyjaciele poległych bohaterów, kiedy niebieskie ogniki paliły się nad ich grobami, Naomi przeczytała list, a list ten był od Władysława. Szukał jej bowiem w pałacu, lecz że go nie przyjęto, więc jak najusilniej błagał o naznaczenie mu schadzki i złośliwie przypominał szczęśliwie niegdyś spędzone minuty.
— Ile to w zeszłym roku znaleziono osób zamordowanych w Paryżu i po przedmieściach? — zapytała Naomi swej garderobiany.
— Podobno dwadzieścia i trzy! zamordowanych i wrzuconych do Sekwany! to okropnie!
— Paryżanie mają krew południową! — rzekła Naomi. — Czy wszystko spokojnie na ulicy?
— Wszystko! ale mnie aż strach, gdy pomyślę o jutrzejszej uroczystości!
— I mnie także! — odpowiedziała Naomi zamyślona, a myśli jej zatrzymały się na Władysławie.
W znanej książce pod tytułem: Tysiąc i jeden dni, czytamy opis pewnego drzewa z gatunku palmy, w którego koronie ukryte są niezmiernie bogate skarby; każdy na nie się wdrapie, bo szerokie liście gną się, niby szczeble drabinki poddając pod chciwe stopy; lecz gdy zechcesz zejść na dół, wtedy liść jest ogromnie ostrym nożem, który się wrzyna w twoje członki, jeżeliś nie jest zupełnie czystym i niewinnym: otóż w myślach Naomi stanęła, jakby na jawie, ta wyrazista allegorya.
— Każdy najmniejszy grzech był zielonym, woniejącym liściem, który się uginał pod moją ręką — rzekła do siebie — a teraz jest nożem kata, gdy się w tył poza siebie oglądam. O! jestem chora, tak samo chora, jak stara hrabina w Danii, chora na imaginacyą, a ta choroba ze wszystkich najwięcej jest męczącą!
W drugi dzień uroczystości, na półmilowym bulwarze odbywała się parada gwardyi narodowej: wzdłuż zielonych alei stały zbrojne szeregi, a okna i ganki wszystkich domów, równie jak sama ulica, pełne były ludzi; zręczne chłopaki wdrapywały się na gałęzie drzew, inni balansowali na kamiennych poręczach fontan i pomników: wszędzie był ścisk niezmierny, taki sam, jaki codziennie zresztą znajdujemy w najbardziej zwiedzonych passażach paryzkich.
Wtem ukazał się Ludwik Filip, otoczony swemi synami i generałami; podawał ręce mieszczanom i kłaniał się każdemu uprzejmie, a okrzyk: Vive le Roi! rozlegał się w powietrzu.
Niebieska zasłona z srebrnemi pszczołami jeszcze zakrywała statuę Napoleona na słupie Vendôme; pełno było ludzi we wszystkich oknach i na wszystkich dachach. Król i najpierwsi dygnitarze kraju stali z odkrytemi głowami pod kolumną; wtem dano znak, a zasłona spadła: i znowu zewsząd zagrzmiały okrzyki: Vive l‘empereur!
Oko Naomi spoczęło na tłumnem zebraniu, a pod oknem jej, między ustawionemi beczkami, które spekulanci wynajmowali jako najkorzystniejsze miejsca widzów, stał Władysław, wychudły i chory; oczy jego w nią były wlepione, uśmiechał się tak samo, jak się szatan uśmiechał w balecie, wyciągnął ręce i palcem prawej, jakby pisał na dłoni lewicy.
Naomi odeszła od okna. Parada i tak miała trwać kilka godzin, a zresztą jak się wyrażała, najpiękniejsza chwila już minęła; podała więc rękę markizowi i wyszli z domu, co jednak tylnemi tylko drzwiami dało się uskutecznić. W sieni stała jakaś stara kobieta, która markizowi wsadziła do ręki kartkę, a on ją prędko ukrył: nie uszło to jednak baczności Naomi.
Wieczorem był wielki, publiczny koncert w Tuileryach, odegrany przez pięciuset oboistów i trzystu doboszy; na Sekwanie illuminowane statki odbywały różne ewolucye i igrzyska; wieże i kopuły kościołów sterczały w powietrzu, obwiedzione ognistym konturem. Naostatek spalono przepyszne ognie sztuczne.
— Wrzawliwe jak te tony, gasnące jak te płomienie — oto życie ludzkie! — pomyślała Naomi. — Pocóż się samej dręczyć? Mąż mój większym jest grzesznikiem odemnie! Odpowie on mi za swoję korrespondencyą: — chcę, żeby choć jednej doświadczył minuty mych męczarni!
Na dworze wszystko było weselem, wrzawą i świetnością. Naomi stała w pokoju i patrzyła przez Sekwanę na kopułę kościoła Inwalidów, której blask przypominał ś. Piotra w pierwsze święto Wielkiej Nocy: odetchnęła głęboko.
— Nie pokażę ci listu! — rzekła do siebie — bo mógłby zatruć twoję spokojność! te były jego słowa, kiedym zapytała się o treść biletu. Widziałam, że był zaambarasowany! Markizie nie wolno czytać zgrabnego pisma blondynki! Wszyscy mężczyźni są do siebie podobni, niechże i ja raz podobną będę do wszystkich innych kobiet!
Garderobiana przyniosła kosztowną suknię balową; toć nazajutrz wielka miała być uczta i bal w Ratuszu, na który zaproszono wszystkie stany, począwszy od rybaczki aż do samej królowej.
— Jutro chcę być piękną! — rzekła Naomi — użyj całej twojej sztuki! nie zapomnij żadnej z moich kosztowności, żadnej perły! Pewno i blondynka będzie na tej uczcie — pomyślała — prosta, miła i niewinna, jak zwykle opisują w romansach!
Byłto trzeci i ostatni dzień uroczystości: Naomi pojechała z markizem na pola elizejskie, które w całej swej rozciągłości aż do Bramy Gwiazdy, napełnione były tłumami ciekawych. W samym Paryżu, we wszystkich teatrach były dnia tego widowiska bezpłatne, a na polach Elizejskich można było bawić się muzyką, huśtawkami i różnemi sztuczkami, również wszędzie bez opłaty. Pod gołem niebem były dwa towarzystwa sztucznych jeźdzców, które na przemiany w jednym cyrku przedstawiały swoje skoki. Od wielu lat już Naomi nie widziała i widzieć nie chciała sztucznych jeźdzców, lecz markiz miał wielką ochotę i nadzwyczajnie chwalił szesnastoletnią zaledwie amazonkę! Naomi jakoś była nie swoją, śmiała się i przekomarzając się wspominała tajemny list wczorajszy. — Małżeństwo — dodała — nie powinni mieć przed sobą żadnego sekretu, chociażby sekret ten był nawet małym grzechem.
Markiz spojrzał na nią poważnie, a ona się uśmiechnęła i dostrzegłszy, że jest żenowany, dopiero pożądany miała przedmiot dla jej wymowy. Naokoło panowała radość, cztery orkiestry grały, a lud napróżno wdrapywał się na gładkie słupy, u szczytu których jaśniały nęcące nagrody. Turniej na Sekwanie zwrócił na się uwagę tłumu: czółna manewrowały przeciw sobie, a na przodzie każdego stali marynarze w szafirowych lub czerwonych kurtkach, z długiemi lancami, na końcu których przyczepione były deszczułki, któremi starali się wtrącić przeciwników do wody. Zwyciężeni, przy śmiechach tłumu i tysiącznych wiwatach dla zwycięzcy, zostawieni swej własnej sile, musieli wpław dostać się do lądu.
Niespokojny wzrok Naomi szukał wokoło, a widok ten wcale nie zajmował jej; markiz przeciwnie cały nim przejęty, śledził za każdym ruchem różnobarwnych czółen.
— Tak spokojny, choć z grzechem w sercu! — pomyślała Naomi, oglądając się na wszystkie strony za ładną blondynką lub może i brunetką, której jednakże nigdzie nie dostrzegła.
Przy obiedzie wypiła śmiejąc się za zdrowie blondynek.
Potem już oczekiwała na nią toaleta. Pióro rajskiego ptaka powiewało na zawoju, drogie kamienie lśniły się na wzdętej piersi; z dumnym uśmiechem przeglądała się w lustrze.
Ktoś zastukał we drzwi. Garderobiana odebrała list do jaśnie pani, a list ten był od pana markiza i zawierał tylko dwa wiersze, tylko własne wyrazy Naomi, wyrzeczone przez nią tegoż samego dnia na widowisku sztucznych jeźdzców: Małżeństwo nie powinni mieć przed sobą żadnego sekretu, chociażby sekret ten był nawet grzechem! W liście tym leżał bilecik, podobny do tamtego, który markiz przed nią ukrywał; zaś bilet ten był od Władysława. Było to arcydokładnem opowiadaniem wszystkiego, począwszy od pierwszego pocałunku, aż do uderzenia szpicrózgą; złośliwie uchylał zasłonę z każdej tajemnicy. — Teraz się mszczę — pisał dalej — że mnie odpędziła od bramy swego pałacu; ona szczęśliwa, a jam nędzny, jak pospolicie mówią! Że zaś każde moje słowo jest prawdą, to zaprzysiądz mogę na Przenajświętszy Sakrament!
Usta Naomi zbladły. — Teraz wszystko się skończy! — pomyślała.
Służący wszedł i oznajmił, że powóz już zajechał. — Pan markiz czeka! — mówił dalej.
Naomi o mało co nie zemdlała; atłas zaszeleściał, dyamenty lśniły się; — markiz zaprowadził ją do pojazdu, a dwóch panów, dwóch przyjaciół domu, wsiadło wraz z niemi. Rozmowa toczyła się ogólna, a markiz brał w niej udział nader żywy.
Na ulicach brzmiało wesele; wszystkie kopuły i wieże były illuminowane, tak samo, jak dnia poprzedniego. Powóz stanął przed ratuszem. Schody przystrojone były w różnobarwne kobierce i woniejące kwiaty. Obie duże sale na pierwszem piętrze połączone były ponad dziedzińcem przez wiszący ogród, zdobny drzewami pomarańczowemi i lampami w rozmaitych kolorach; w samym środku tryskała fontanna, lecz wodą nie zwyczajną, ale kolońską. W największej sali, gdzie wzniesiony był tron królewski, po obu stronach piętrzyły się tarasy z taboretami, których jeden zawsze szereg stał wyżej nad drugim; tu siedziały świątecznie poubierane damy, reprezentantki wszystkich stanów, żony mieszczan i małżonki parów. Muzyka szumiała z trybuny licznie obsadzonej orkiestry, w samej zaś sali tłok był największy, a naokoło lśniły się lorynetki, skierowane na każdę osobliwszą piękność. Wprawdzie Naomi nie mogła się już liczyć do młodych, lecz jednak posiadała pewną pełnię piękności, co łącznie z gustownym strojem, młodych i starych ściągała na nią oczy, gdy tymczasem ona w poczuciu własnego blasku uśmiechała się, — jak się uśmiecha pstry motylek kręcący się na szpilce.
Otworzono szerokie podwoje, któremi weszli królestwo i ich dzieci, a jedno po drugiem zaledwie pojedyńczo przez tłumną ciżbę mogli się przecisnąć do tronu. Muzyka grała galopadę z opery: Gustaw.
Była godzina druga po północy, gdy dano znak do wieczerzy; markiz i Naomi odjechali. Jeszcze pełno było życia na ulicach: illuminacya wszędzie jeszcze paliła się.
— Przysłałeś mi list! — rzekła — każde w nim słowo jest świętą prawdą; cóżeś teraz postanowił?
— Odczytać ci go, ile razy staniesz między mną, a memi przyjemnościami, które ma każdy mąż w Paryżu. Jeśli pocałuję blondynkę, pomyśl o liście! zresztą postaram się o to, żeby nie było skandalu! W przyszłe lato pojedziemy na Północ! Ciekawy jestem woniejących borów, o którycheście tyle razy opowiadali nam, ty i twoi ziomkowie! Mnie się zdaje, że to będzie dla nas obojga bardzo zajmującą przejażdżką, tylko zmiłuj się, zabierz z sobą list! zabierz list! bo kto wie, czy go tam nie będziesz potrzebować.