Uroczysta wigilja
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Uroczysta wigilja |
Pochodzenie | Świat R. I Nr. 7, 17 lutego 1906 Świat R. I Nr. 8, 24 lutego 1906 |
Redaktor | Stefan Krzywoszewski |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | 1906 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Ludzi, obznajomionych z życiem ułusów bliżej leżących widywaliśmy często, widywaliśmy również mieszkańców czasowych i stałych, t. zw. miast jakuckich: Wierchojańska, Wilujska i Kałymska; jednakże i ułusy bliższe i owe nibyto miasta były to środowiska ludzkie zbyt dobrze zaludnione, aby w porównaniu z pustynnością ułusów odległych, o życiu tych pustyń północy mogły dać jakie takie pojęcie. Fakt, że najwięksi zbrodniarze, niekiedy w ułusach dalszych osiedlani, jednomyślnie przenosili powrót na katorgę nad pozostawanie tam na wolnej stopie, illustrując powaby owego życia, nie dawał jednak o niem żadnych pozytywnych danych. Było tam źle, było bardzo źle; ale, jak źle, w jakiej mierze? o tem z tego nawet, cośmy już wiedzieli o życiu w miejscowościach mniej odległych, ogromnie trudno było cokolwiekbądź wnioskować.
Któż np. z tego, co nam wiadomem było, mógłby ośmielić się uprzytomnić sobie, odtworzyć, zrozumieć i odczuć całkowicie te tysiące powszednich, codziennych szczegółów, z których szare, monotonne życie się składa, a które dopiero same życie, sama praktyka z przerażającą nagością odsłania i uwydatnia. Ze wszystkiego jasnem i pewnem dla nas było jedno tylko, że życie ludzkie, w miarę rzednienia ludności i posuwania się w kierunku odśrodkowym od naszego grodu, stawało się coraz cięższem, coraz smutniejszem.
Na południu, na dzikich płaskowzgórzach Ałdanu, na wschodzie, na stokach gór Stanowych, gdzie jedna rodzina tunguska dostatecznie zaludnia cały zlew rzeki, 300 wiorst długiej, na zachodzie — w dzikich wierzchowiskach Wiluja, około wielkiego jeziora Żerseja, na północy w tajemniczych zlewach Anabary, pustynnych obszarach Olenioka, Indygirki i Kołymy, stawało się ono jakiemś piekłem dantejskiem, zaklętem w śniegi, lody i zamiecie, krwawemi światłami zorzy północnej groźnie oświetlone.
Poprawiam się jednak: owe ziemie pustynne, wielkością przeszło pół Europy obejmujące, to jeszcze — nie samo piekło Sybiru — to przedpiekle dopiero, tam są jeszcze lasy; rzadkie, ubogie, karłowate, aleć zawsze lasy, a gdzie one „rodzime“, jak je pieszczotliwie zowie posieleniec ruski, tam jest ogień, jest — życie.
Piekło niedoli człowieczej — poza lasów granicą.
Tam już tylko — lody i śniegi — lody, nawet latem na równinach nie wszędzie znikające i wśród tej strasznej pustyni — gdzieniegdzie ludzie ubodzy, siłą wrogą zagnani.
∗ ∗
∗ |
Dopóki żyć będę, nigdy nie zapomnę wrażenia, jakiego nieraz doznawałem, gdy mi o rysach znamiennych, o tych napozór drobnych, a przerażających szczegółach owego życia dowiadywać się wypadało. Nawet bardzo określone pojęcia, terminy ścisłe, jakżeż inaczej się przedstawiają we właściwem oświetleniu niezwykłych warunków miejscowych.
Do dziś dźwięczy mi w uszach opowiadanie jakiegoś ex-urzędnika o tem, jak w czasie sprawowania przezeń obowiązków Isprawnika[1] w W., przysłano doń „jakiegoś jegomościa" z rozkazem osiedlenia go w Zaszywersku.
— Miasto Zaszywersk, braciszku mój — mówił ex-isprawnik — istnieje. Nawet na bardzo małych mapach Syberyi, na wielkiej białej szmacie z prawej strony, każdy z łatwością odnajdzie Zaszywersk, a jeżeli pamięta geografię szkolną, to przypomni sobie, że zowie się ono „zasztatnyj gorod Zaszywersk". Zostać „za sztatem“ znaczy spaść z etatu, dostać dymisyę; względem miast jednak oznacza, że jest to miasto niepowiatowe, pobytem władz administracyjnych niezaszczycone, jednem słowem, jak gdyby w pełnieniu swych funkcyi należytego miasta częściowo zawieszone. W danym właśnie razie nazwa ta była odpowiednią, gdyż miasto Zaszywersk istnieje, ale tylko w fantazyi kartografów i podręczników, w rzeczywistości zaś nie istnieje ono wcale, nie istnieje tak dalece, że na miejscu, gdzie na mapie oznaczają Zaszywersk, niema ani jednego domu, ani jednej jurty, ani jednego mieszkańca.
Kiedym przeczytał rozkaz, oczom wierzyć nie chciałem i chociaż byłem naczczo, myślałem, że mi się w oczach mieni.
Zawołałem drugiego urzędnika i owo dziwne rozporządzenie dałem mu do przeczytania. Stary to był wyga kancelaryjny, ale gdy przeczytał, papier wypadł mu z ręki.
— Dokąd? — pytałem go tedy.
— Do Zaszywerska.
Spojrzeliśmy po sobie. Przeskrobał widać paniczyk niemało! A on stoi, patrzy i słucha, i naturalnie nic nie rozumie. Chłop ładny, ale ponury i hardy widać.
Pytam się go o to i owo, czy mu czego nie potrzeba i jeszcze tam o coś, ale on tylko „tak — nie, tak — nie" w kółko mi powtarza. Ehe, bratku, poczekaj-że trochę, wkrótce zaśpiewasz mi inaczej!
Żywo kazałem podać trzy trójki. Na jednej on z kozakami, na drugiej ja ze starym kozakiem, pamiętającym, gdzie to miał być ów Zaszywersk, na trzeciej prowizya i w drogę! Pierwszego dnia jechaliśmy, nie nocując, dobę całą, bo były jeszcze stacye i zmieniając konie, ujechaliśmy wiorst przeszło 200. Na drugi i trzeci dzień jechaliśmy, mając z sobą dwie trójki zapasowe, z noclegami w pustych „powarniach"[2] i przez dwie doby ujechaliśmy też wiorst więcej niż półtorasta, ale już nigdzie duszy ludzkiej nie spotykając.
Ckliwo mu się widać zrobiło, bo i zagadywać mnie zaczął potrochu, na ostatnim noclegu zaczął nawet wypytywać o życie w Zaszywersku, ile tam mieszkańców, jak miasto wygląda, czy znajdzie tam jakie zajęcie, może lekcye u kogo, ale teraz ja na jego nutę śpiewać musiałem: tak? — tak; nie? — nie — odpowiadając.
Na czwarty dzień nad rankiem wjechaliśmy na pole lodowe, a właściwie na lodowiec na rozległej równinie, gdyż i latem lód tu nigdy całkowicie nie ginie. Ujechaliśmy wiorst z dziesięć po owym lodzie i stary kozak wskazał mi wreszcie miejsce, gdzie kiedyś, przed laty sześćdziesięciu, znajdowało się pięć jurt, które zasztatnem miastem Zaszywerskiem komuś nazwać się spodobało.
— Stój! — zawołałem. — Zdejmujcie rzeczy, a pan niech wysiada. Przyjechaliśmy na miejsce...
— Tu jest miasto Zaszywersk...
Naturalnie nie odrazu zrozumiał; wytrzeszczył oczy: myślał, że to żarty, albo żem zwaryował wreszcie; musiałem tłomaczyć, objaśniać... zrozumiał... Ex-isprawnik zaśmiał się sucho.
— Dasz mi wiarę, czy nie — ciągnął on znowu dalej — ale, ot: krzyż święty ci kładę — i żegnał się sążniście, chyląc ku obrazom — oczy słupem mu stanęły... a szczęki zalatały, jak ci i w febrze nie zalatają... historya!...
— I tu dopiero ja, stary służaka, uderzyłem się w czoło: i dureń-że ja, dureń! Wtedy dopiero zrozumiałem wszystko. Z hardego panicza i śladu nie zostało; zmiękł mi jak wosk, a spokorniał?... Jedwabny!
— Na rany Chrystusa! — woła, ręce do mnie wyciągając — jeżeli Boga masz w sercu... przecieżem nie na śmierć skazany, boć i wina moja niewielka; tylko stawiłem się hardo...
— Aaa! — powiadam — hardość jest grzechem wielkim.
— I uwierzysz, czy nie uwierzysz — ciągnął dalej ex-isprawnik — ale krzyż ci święty po raz drugi kładę, zapłakał, jak dziecko, gdym mu powiedział, że go do najbliższej jurty jakuckiej, 30 wiorst od zasztatnego miasta Zaszywerska odległej, odwiozę i klnę ci się po raz trzeci — płakał z radości... Chociaż i w tej jurcie nie o wiele lepiej mu było... I nie upłynęło pół roku, gdym odebrał wiadomość o jego śmierci...
∗ ∗
∗ |
Zrozumiecie teraz łatwo, szanowni czytelnicy, jak gorączkowo uchwyciliśmy wiadomość o przyjeździe człowieka, który gdzieś na skraju świata, ale w warunkach zupełnie go od tego świata odcinających, całe trzy długie lata musiał wyżyć i jak wieść niosła, zdrów na ciele i duszy, znowu do świata tego powracał. My wszyscy, mieszkający w X., częściowo w warunkach podobnych znajdowaliśmy się, wszyscy jednak wiedzieliśmy, że warunki naszego życia były o całe niebo lepsze od tych, w których mogliśmy się znaleźć.
Poznać więc, poznać to życie w całej jego niczem nieokraszonej nagocie, w całej jego grozie stało się niejako żądzą naszą. Podtrzymywały zaś ją nie tylko ciasny instynkt samozachowawczy, ale i szersze zasady.
Możność wytrwania tam, daleko, dobrze świadczyłaby o mocy i sile ducha ludzkiego wogóle; hart i energia jednego krzepiła i dwoiła wszystkie siły.
Posiadane przez nas dotychczasowe wiadomości o losach ludzi, borykających się na krańcach świata ze swą dolą, zbyt pocieszającemi nie były. Ponieważ i nauka, i dotychczasowa praktyka ludzi prostych, zdaje się, zgodnie wskazywały, że życie na tych krańcach siedzib ludzkich jest niemożebnem, gdyż zahartowany, do życia arcy-twardego przyzwyczajony chłop ruski, idąc z katorgi na osiedlenie do ułusów jakuckich, z trudnością znosił życie tylko w ułusach najbliższych, najgęściej zaludnionych, najbogatszych, to zrozumie każdy, jak żywotnem, palącem stawało się dla nas rozwiązanie pytania, czy ostatecznie można tam wyżyć, czy można wytrwać.
I oto raptem otrzymaliśmy wieść, że człowiek, pokrewny nam rozwojem umysłowym i całą sumą przyzwyczajeń i nałogów życiowych, wyżył i wytrwał całe trzy lata gdzieś w jurcie, położonej nie lepiej, niż owa jurta samotna, pod nieistniejącem miastem znajdująca się. Ten młodzieniec, którego nie znaliśmy, student obcego nam uniwersytetu, stał się dla nas wszystkich blizkim i drogim. My wszyscy, wspólną niedolą złączeni, Polacy i Rosyanie, postanowiliśmy uczcić jego powrót, a ponieważ przyjeżdżał on w samą wigilję, więc uczcić przedewszystkiem wigilją — wigilją uroczystą.
Jako w sprawach kulinarnych najbieglejszy, z pomocą studenta i przy współudziale całej naszej kolonii, miałem zająć się przygotowaniem owej wigilii. Zapewne, nigdy w życiu, ani ja, ani mój miły kuchta, nie przepracowaliśmy tak sumiennie bitych dwóch dni w kuchni, jak wówczas.
Student był jednym z najgorliwszych zbieraczy wszystkiego, co nietylko z naszem życiem związek miało, ale był i głębszym znawcą życia jakuckiego wogóle. Smarząc więc i gotując, opowiadaliśmy sobie nawzajem rzeczy ciekawsze i tak podniecaliśmy się wzajemnie, że uczta nasza, pierwotnie dość skromnie zakreślona, przybierać zaczęła lukullusowe rozmiary.
Obaj dokładnie wiedzieliśmy, jak nędznem jest życie w bliższych zasobnych jurtach jakuckich; wiedzieliśmy, że brak najprostszych potraw kuchni, nie mówię europejskiej, ale ludu rolniczego wogóle, szczególniej zaś brak chleba zwykłego, powszechnego najsilniej odczuwać się dawał nawet prostym, ubogim ludziom. Nic więc dziwnego, że przejęci swą rolą, rozgorączkowani wznawianymi w pamięci, coraz to bardziej ponurymi obrazami, któreśmy przed sobą roztaczali, obaj wpadliśmy w jakiś szał kucharski. Jak matka, przypominająca sobie potrawy dziecięcia dawno niewidzianego, którego powrotu w dzień zapowiedziany oczekuje, tak i my przemyśliwaliśmy, czemby mu najlepiej dogodzić. Co chwila jeden z nas zapytywał:
— A jak myślicie, kolego, czy nie zjadłby on tego?
— Ee? naturalnie, zjadłby i ze smakiem, boć pewno, licząc ze wszystkiem i z podróżą, z pięć lat strawy ludzkiej nie oglądał...
— Więc zróbmy mu? — Zrobimy! — I biegł jeden na rynek i do sklepów po zapasy, drugi po naczynia niezbędne i wkrótce nowa potrawa zwiększała naszą ucztę obfitą. I tylko brak naczyń, czasu i zupełne wyczerpanie fizyczne położyły kres naszym zabiegom. Zapał nasz, ze względu na grunt podatny, udzielał się wszystkim, mającym uczestniczyć w wigilii i wszyscy szczerze byli zachwyceni naszą pomysłowością i energią. My zaś obaj ze studentem wprost byliśmy dumni ze swego dzieła. Szczególniej chełpiliśmy się szczytem swej sztuki i pracy, olbrzymim 20-sto funtowym tajmeniem[3], którego z wielkim wysiłkiem udało się nam ugotować w całości. Przypuszczaliśmy, że ten tajmeń wspaniały, jakimś haniebnie ostrym i słonym sosem musztardowym przyprawiony, czule przemówi do serc najtrwardszych. Nie zapomnieliśmy i o małej choince, którą też dla gościa, najpiękniej jak się dało, ubraliśmy i przystroili.
* | * | * |
Nadszedł nareszcie dzień oczekiwany. Student skoro świt wyjechał na stacyę najbliższą, aby tam oczekiwać powracającego i przywieść go wprost do nas. Przed 2-gą, gdy się ściemniać zaczęło, zebrali się wszyscy i wkrótce po 2-ej odległy jęk dzwonków, zdala słyszalnych na mrozie wielkim, zawiadomił nas o przyjeździe studentów. Ubrawszy się co prędzej, wyszliśmy. Sanie i podróżni, zupełnie śniegiem zasypani, konie z długimi soplami lodu u nozdrzy, całe szronem zlodowaciałym okryte, wpadały na podwórze; chwila — i już są przed domem. Cała gromadka nasza, w której znajdowali się ludzie w niedoli osiwiali, obnażyła głowy.
* | * | * |
Nie opisuję i choćbym chciał, nie byłbym w stanie opisać pierwszego przywitania naszego! Nie znaliśmy się i jakżeż blizcy byliśmy zarazem. Wątpię, czy gdziekolwiek i kiedykolwiek uda mi się być wśród gromadki ludzi, tak obcych pochodzeniem i tak zespolonych ze sobą, jak wówczas, gdyśmy gościa swojego witali!...
Mały on był i chudy, bardzo chudy... żółtszy i czarniejszy, niż my, cerą ziemistą, jak pręgierzem, na zawsze naznaczony i tylko oczy jego zapadłe, wyraziste i rozumne blaskiem fosforycznym gorzały.
Już było zupełnie ciemno, gdyśmy go ogrzanego i przebranego do uczty przygotowanej zasadzili; gwarno i szumno było w naszej chacie i radosny nastrój, jak fala wezbrana, zmywał wszelkie przejawy smutku i goryczy.
— Weselmy się! — coraz częściej rozlega się to stąd, to zowąd, a gdy gość nasz podchwycił ten okrzyk, uczucie radości rozjaśniło i najchmurniejsze oblicza. Dzielimy się opłatkiem. Wychylamy pierwsze kielichy. Mój kuchcik gorliwy, wielce rozczulony cudną pieśnią ukraińską, przenikającą do głębi uczuć, poetyczną bogactwem i prostotą swych przenośni, wita gościa ukochanego i zachęcony jego łzą radości, opanowywa go niepodzielnie. Opowiada mu, jak to my obaj dwie doby bez odpoczynku pracowaliśmy w pocie czoła, aby po tylu dniach głodu i postu godnie go teraz nakarmić; wylicza mu tradycyjne potrawy, swoją kutyę ukochaną wysuwając na czoło, tuli się doń, obejmując go za szyję, śmiejąc się radośnie; i gość nasz śmieje się z nim razem, aż do łez radości, jak sądzimy.
I rośnie i wzrasta nasz nastrój weselny. Burza oklasków wita pierwszą potrawę. Student napełnia talerz gościa po brzegi. Śmiech i hałas ustępują wreszcie zgodnemu brzękowi łyżek, wybuchając na chwilę po pierwszej próbie w ogólnym wykrzyku:
— Wyśmienite!
Oczarowany kuchcik szumnie wyraża swą radość, milknie wreszcie i on — zajadamy!
Ale cóż to u Boga? Jedzą wszyscy, tylko nasz gość, chociaż trzyma łyżkę i obraca ją w ręku, przelewa pokarm w talerzu, nie je wcale i śmiechem wprawdzie tłumionym, śmieje się dotąd?...
— Co u Boga? Czemuż nie jecie, kolego? — odzywa się odrazu głosów kilka.
— To kuchta go rozstroił, precz ze studentem. Niech siądą obok ludzie poważni!
Student przesiada się potulnie; próbujemy jeść, ale gość nasz nie je znowu.
Co u Boga? Wszyscy jeść przestajemy i oczy wszystkie pytająco zwracają się ku niemu. Nasz niemy niepokój jest zbyt wyraźnym, widzi on to, czuje i tak mówi:
— Ja... darujcie... ja... z radości... ale jest mi bardzo przykro... ja nie chciałem przerywać... boję się popsuć ucztę waszą... i bardzo... bardzo proszę, bracia kochani, nie zwracajcie na mnie uwagi... to nic... to przejdzie — i wybucha śmiechem i płaczem jakimś.
— Jezus, Marya! — wykrzykujemy zgodnie.
Widzimy teraz wszyscy, że śmiech jego nie jest naturalnym; nikt z nas nie myśli o jedzeniu i on, widząc niepokój ogólny, krzepi się, aby zapanować nad sobą, wstaje i wśród ciszy zupełnej mówi gorączkowo:
— Myślałem, że znacie życie, którem mi żyć trzy lata wypadło; widzę, że tak nie jest. Kiedym to spostrzegł, próbowałem, kiedyście pili i jeść zaczęli... próbowałem... przełknąć... chleba kawałek... ale... teraz nie mogę... Nie mogę, bo widzicie... trzy lata... trzy lata nie widziałem soli... trzy lata jadłem bez soli, a ten chleb jest... bardzo słony, jest nadzwyczaj słony, wprost pali mnie i piecze i zapewne wszystkie potrawy są solone?
— Tak, solone, a niektóre i przesolone w gorączce i pośpiechu — odpowiadamy obaj z kuchtą moim.
— Więc jedzcież, bracia drodzy, ale ja nic jeść nie mogę, ja przecież z radością patrzeć będę, jedzcie, proszę was bardzo — i upadł na krzesełko, śmiejąc się i płacząc zarazem.
I teraz dopiero zrozumieliśmy, że to śmiech spazmatyczny, kurczowy...
I nie było nikogo między nami, ktoby po tych słowach, pokarm, już w ustach trzymany, przełknąć zdołał.
Nędza istnienia, którą tak gorąco poznać pragnęliśmy, uchylała nam jedną ze swych osłon tajemniczych...
Wszyscy położyli łyżki, ponuro, zwieszając głowy.
Jakże marnemi i nędznemi wydały się nam teraz nasze zabiegi niedawne około potraw wymyślnych!... Jakże dzikiem — nasze wesele dziecinne!...
I patrząc na tę twarz znędzniałą brata swego, śmiechem i płaczem spazmatycznym targaną, straszno nam się stało...
I zdało się nam, że z jurty samotnej, gdzieś pod zatraconem miastem Zaszywerskiem znajdującej się, widmo śmierci patrzy na nas swem okiem szklanem, lodowem...
Cisza grobowa zapanowała w gromadzie przerażonej.