W Roztokach/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | W Roztokach | |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze | |
Data wyd. | 1903 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WŁADYSŁAW ORKAN
W ROZTOKACH
POWIEŚĆ
TOM I
LWÓW
NAKŁADEM TOWARZYSTWA WYDAWNICZEGO
WARSZAWA — KSIĘGARNIA S. SADOWSKIEGO
1903 Prawo przekładu zastrzeżone i przekazane firmie:
Dr. J. B. Marchlewski & Co w Monachium. KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.
|
Naprzeciw Tatr, między doliną nowotarską, a wężowatą kotliną Raby, wspięło się gniazdo dzikich Gorców. Od romantycznych Pienin odciął je wartki kamienicki potok, a od spiskiej krainy odgraniczył je falami bystry Dunajec.
Samotnie stoją nad wzgórzami. A wyżej jeszcze nosi głowę ociec ich rodu, zasępiony Turbacz. Niewiadomo, kto go ochrzcił i skąd mu to miano. Może stąd, że turbanem mgły przed deszczem owija łysą głowę, albo raczej, że widywano go zawsze w turbacyi wiecznej. Podle się z nim losy zaobeszły, dając mu zwykłą dumę wierchów i nadszczytów, a nie dając ich wielkości nadchmurnej. Otoczyły go jeszcze tłumem bliźniąt, wśród których maleje doznaku i zdaje się być zwykłą górą. A przecież coś mu się śni, że przed potopem inaczej bywało — coś mu się śni...
Z zazdrością patrzy, jak w słoneczne południe garbaty Krywań do Łomnicy się śmieje, a ona, zalotnica, rada go widzi. Daremnie się podnosi, by jej spojrzeć w oczy — ona hań grzeje czoło wysoko... Z zazdrości też umizga się o zachodzie słońca do Babiej Góry. Widzi, jak opuszczona wdowa płoni się i czerwienieje i radaby się przychylić ku niemu, gdyby nie patrzeli na nią ze wszystkich stron.
Stary Turbacz mści się za małość swoją na wierchach Tatr, zasłaniając im czołem widok na wawelskie grodzisko. Zazdrosnem uchem łowi grające dźwięki Zygmunta i zasępia się w przeszłości dalekiej. Coś mu się śni, że drzewiej dzwony inaczej grały — coś mu się śni...
Ho! drzewiej! drzewiej!... Nasłuchał się Turbacz trąb wojennych — jeszcze mu do dziś dnia powietrzem grają, kiedy ociec wiatru, wiatr halny, przyjdzie w odwiedziny. On je pamięta dobrze. Było to wtedy, kiedy stary Turbacz synom sprawiał wesele; kiedy Turbaczyk pojął Kopę, a Obidowiec zapatrzył się nań i sięgnął po Obidowę. Wiatr muzykę sprowadził — niedźwiedzie tańczyły — a po groniach paliły się ogniste wici... Byli tu goście, jakich już potem nie widywano — olbrzymy o płonących głowach — straszyciele...
Drzewiej Gorce daleko czerniały lasem i długo hrube drzewa nie widziały siekier. Gazdowały tu kolejno niedźwiedzie i wilki, i chowały się stada nieprzeliczone sarn. Pierwsza osada ludzka w tej okolicy od późniejszego właściciela jej, a pana czorsztyńskiego, Lubomierzem nazwana, mieści się w roztoce tego samego imienia od strony kamienieckiej. Jest to zapewne rumuńska osada z czasu najazdu tatarskiego[1]. Różni się też wielce od późniejszych obyczajem i gwarą, a zwłaszcza tem, że nie widać w niej szczątków słowiańskiego ustroju rodowego, jakie się w sąsiednich roztokach do dziś dnia zachowały.
Każdy większy potok zowie się w gwarze miejscowej roztoką. I dolina, którą ten potok przez wieki wyżłobił, również roztoką się nazywa.
Wszystkie spadają na północ od Turbacza; z początku strome i wązkie, rozszerzają się i zniżają ku dolinie Raby. Stamtąd też szła ludność falą występującego przez wieki morza i zwolna zalewała roztoki ku górze. Po drodze nachodziła już wykarczowane lasy, polany i osiedla zamieszkane przez dawniejszych przybyszów. Ci byli to po największej części uciekinierzy z dolin, słudzy różnych bogów, którym za ciasno było żyć w zaludnionym świecie, banici, którzy od ludzkich praw uchylili się pod łaskawsze prawa natury — słowem, dziwna mieszanina ludzi z różnych krańców świata, przechodząca z czasem przez wspólną pracę we wspólne podobieństwo. Różnice ich rodów były jednak za silne, by się doznaku stopiły w podobieństwie. Pozostał odrębny typ każdego i przetrwał napływ nizinnej fali, zachowując właściwe cechy swego charakteru.
W jednolitej i szarej masie ludu, wypełniającej po brzegi strome roztoki, odcinają się wyraźnie dawne rody: Porębskich, Michalczewskich, Niedźwiedzkich, Sołtysów, Cichańskich, Gnieckich, Smreczyńskich, Rakoczych. Jest to, można rzec, arystokracya wsi, panowie-chłopi, ufni w potęgę swoich familii, nadający kolejno ton całemu plemieniu. Mimo, że z czasem przydomki różnorodne zastąpiły im właściwe nazwiska rodowe, a grunta ich dzisiejsze nie różnią się od innych wielkością, ni wydajnością ziemi — czują oni wszyscy, że pradziadowie ich znojem zdobyli tę ziemię, że oni wykarczowali stuletnie smreki i jedle, wyrąbali polany, i butnie noszą głowy. Kiedy ongi roztoki przydzielono do państwa czorsztyńskiego, pradziadowie ich długo opierali się tej niewoli. Z czasów tych pamiętają w gadkach o licznych ptakach wolnych — drużynach zbójeckich. Te same rody później oparły się przedaży gorzeckich lasów. Dopiero po zastrzeleniu wójta przysłopskiego ustąpiły przemocy.
A dziś? Wszystko idzie z góry, jak mówią, osuwa się powoli. Spokrewnieni z biedą ludzie się psują. Wszystko się psuje i rozpada. Gorzec dziś jednym cmentarzem — szarzejącym wyrębem — pustką... Nad roztokami upiór nędzy — w roztokach morze łez. Dziesięć tysięcy zgłodzonych istot kopie tę ziemię skalistą, a ryć dopomagają dziki-przybylce.
Niedawny czas, kiedy padały z jękiem odwieczne smreki i jedle — miód sączył się po kłodach — niedźwiedzie lizały... Niedawny czas! Ubocza grały echa potraconych głosów... A dziś?
Znój pracy ludzkiej przepełnił kotliny i spływa roztokami w świat i mąci wodę...
»Hej!... Idzie woda, idzie, po kamieniach spada,
O starym Suhaju cuda opowiada...«
»Kto hań to na groniu smreczki zakopował?
Pradziadkowie nasi — Suhaj im wójtował...«
»Idzie woda, idzie, po kamieniach szemrze:
Kiedyż się, aj kiedy, Suhajowi zemrze?...«
Zmarło się już wielu jego bratom, a Suhaj żyw. Rówieśników jego już dawno ziemia nie widziała, a on ją depce wciąż i nie ustaje. Trzydzieści lat przeszło, kiedy Porębski padł w łomach pod Turbaczem. Wtedy to na jego miejsce wybrała gmina przysłopska wójtem Suhaja z rodu Sołtysów, jako najstarszego, niech rządzi. I on rządzi po dziśdzień mądrze i roztropnie. A zasadą jego rządów było: Lepiej zawdy podleźć, niż przeskoczyć... Nie uznawał on polityki przeczenia swoich poprzedników, i pogodził się ze stanem rzeczy, jaki zastał — «niech się ta pcha, jak może». I pcha się już od trzydziestu lat, i kto wie jeszcze, jak długo będzie, bo Suhaj nie myśli umierać. Przeżyje on jeszcze, jak mówi, ze dwa pokolenia, niech się darmo nie cieszą. Choć, prawdę rzekłszy, niktby się jego śmiercią nie radował. Mieli już czas przywyknąć do niego i oswoić się z tem, że Suhaj dla Przysłopia od początku świata już był przeznaczony — i rządzi, aby się wypełniło, co napisane jest w proroctwach królowej Saby. Co zaś napisane, to najlepiej sam stary Suhaj wie, bo tę książkę przywiózł z miasta, jako rzecz wielce ciekawą a sprawiedliwą, i rozkazał córce, by czytywała głośno niektóre z niej ustępy. Dobre odnosił do siebie, a złe do innych ludzi; co czynił po namyśle i po długiej rozwadze. Ta rozwaga, z jaką wszystko ważył, nim wykonał, otaczała go chmurą niezwykłej powagi, co sprawiało, że świętość słowa jego była nietykalną i nikt się nad tem nie zastanawiał, co ono oznacza.
Tak powiedział i basta. I sprawa skończona.
— Bo choć on ta nie piśmienny — mówili — ale swój rozum ma i nikogo się o rady nie pyta. A jak potrzeba stanąć ostro, to stanie. Jak przyjdzie — mówią — w starostwie, abo i na sesyi, to wszyscy na niego patrzą, co on powie.
— A on sie ta z gwarą nie spieszy... Ho! trzaby to nie wiedzieć kogo, żeby mu odpowiedział wartko, co se myśli. On ta, wiecie, letkomyślnie nie da sie uprosić.
— A jak powie, to już tak, jakżeby przyłatał.
— Bo ma swój rozum!
— Wójtowski łeb! Nie na wszy...
— On, wicie — powiadali — z panami se żyje, jak pan brat. Stanie se, bywa, przed starostwem, panowie nadskakują, a on nic. Częstują go, czem zdolą, i strasznie radziby go widzieć, co raty przeraty! A on ino łbem kiwa i nos rękawem ociera.
— Ze starostą, to wam tak bedzie gadał, jak ja z wami.
— Bo ma swój honor!
— Wójtowski honor! Nie na kpy...
Suhaj ten honor swój wysoko nosił, jak wymaszczony olejem kapelusz, którego nigdy nie zdejmował z głowy, bo łysy był już od niepamiętnych czasów. Przypominał sobie, jak przez mgłę, że kiedyś miał pełną głowę kędzierzawych włosów. Ale jak dawno to było, trudno dociec. Prawdopodobnie wówczas, gdy się żenił. Ale i to niepewne, bo wnet po ślubie niebożyczka zwała go «łysopolem». Może to ino była babska złość, nic więcej...
Od tego czasu minęło sporo lat. Roztoki się zmieniły — Suhaj ten sam. Rozrósł się jeszcze bardziej, rozpotężnił i stał się podobnym bukowi, który tężeje z latami, a w starości nabiera stalowego hartu. Zda się, że niema siły, któraby go zwaliła, piorunom się oprze i wichrom, aż przyjdzie czas butwienia sam z siebie.
Gdyby miał syna, możeby mu ustąpił wójtowania; bo zżył się z tem przez lata, że wójtostwo należy do jego rodu; możeby się usunął w kąt i patrzał z boku, jak to młodzi gazdować potrafią... Lecz syna nie miał, ino córkę, jedną jedyną. Nieraz pożałował gorzko, zabiadał w sercu swojem, ale już po niewczasie... Darmo! Niech się dzieje wola Boska. Trzeba zięcia wyszukać...
— O to nietrudno, bo chłopców we wsi nie brak, lecieliby na zabój. Ino rodowych mało, a statecznych, a usłuchliwych, coby umieli szanować wolę starszych. Teraz każdy, ledwo od ziemi odrośnie, już jest mądry, już mu się zdaje, że jest calutkim człowiekiem. Takiby ci wnet począł mędrkować i...
Tego się najbardziej stary Suhaj obawiał.
— Zresztą — mówił — to dziewczę. Niech jeszcze poczeka.
To dziewczę miało już dwadzieścia lat z okładem paru i samo się rozglądało za ludźmi, nie czekając przyzwolenia ojcowskiego. Zwali je wszyscy Hanką, a w domu Hanusią. Mogła zaś robić za plecami ojca, co jej się żywnie podobało, bo stary był zajęty sprawami gminnemi nie na żarty.
Czy to bitka o miedzę, czy kłótnia o drzewa, czy jakie insze sąsiedzkie zatargi — zawdy i wszędy trza było Suhaja, coby na miejscu osądził. W takich sprawach Suhaj trzymał się stale środka. Nie stawał po stronie szkodę czyniącej, ani poszkodowanej, ale obie karał jednaką kwotą. I w sercu przekonany był, że dobrze czyni, a przedewszystkiem rozsądnie. Na rozsądku bowiem stał i kościół jego prastarych wierzeń.
Poważali go też wszyscy za stałość zasad wygłaszanych, szanowali za sprawiedliwość, z jaką ściągał kary, bali się, jako władzy widomej w Przysłopiu.
Bali się wszyscy — prócz jednego Franka Rakoczego.
— Tenby sie — powiadali — i dyabła samego nie uląkł, a nie to-boże Suhaja. Wygląda, jak sam święty Michał na obrazie. Kieby ino zbroję na się przywdział: rycerz i rycerz...
— Skąd sie też ta taki wziął na świecie! Powiedzcie...
— Aboście to nie znali Rakoczych? Dyć wszyscy byli tacy. Jeden w drugiego chłop, jak wyciesany!
— Opowiadali ojcowie nasi — mówią starzy — jacy to byli przodkowie jego możni i skąd sie tu dostali. Ale to, wiecie, pamięć ludzka słaba, wywietrzało. Kiebyś ta był zapisował rzetelnie każde słowo... Hale cóż? Pisać nie umiał nikto, nie dziwota. Pono z południa przyszli, z obcych krajów. I gwarę mieli odmienną, aże sie tu nauczyli gadać po naskiemu. Hardzi byli wsze i niedostępni, ale że sprawiedliwi, to poświadczy każdy. Ino, czy kara boska wisiała nad nimi, czy co, że tak wcześnie do grobu schodzili. Haw żył — już umarł — już go nima. A to wszystko nagłą śmiercią...
— Powiedzcie ludzie...
— Musiało ich cosi gryźć na wnętrzu albo i dławić. Bo przecie bez przyczyny nikto nie umiera.
Co prawdy było w tem gadaniu, trudno wymiarkować. Faktem jest, że ojciec Franka odumarł go wcześnie. Matka, z rodu Porębskich, dała go do szkoły i cieszyła się nim strasznie, bo chłopiec był zmyślny i do nauki parł się, jak do raju. Kto wie, co se ta myślała po cichu, jakie dostojeństwa wielkie śniła mu na przyszłość. Najpewniej: księdzem żeby ostał, albo wielkim panem odrazu...
Tymczasem zięcia przyjęła do domu, bo córkę miała już dziewczynę letnią. Więcej dzieci, prócz Franusia, Bóg jej nie nagodził. Niech i za to będzie chwała Opatrzności boskiej.
Nieszczęście chciało, że sny jej nie sprawdziły się, bo umarła. Zerwała się robotą, i duch ją odleciał. A zięciowi niekoniecznie było nakładać na Franka, choć go matka przed śmiercią na to zaprzysięgła.
— Niby po co? — tłómaczył Zośce, swojej żonie. — Ma połówkę swoją, to niech przyjdzie, niech robi na niej. Ja sie bedę utracał, a kto mi to odda? W domu chłopiec potrzebny, choćby wołów zapaść... Co ja mam darmo nakładać? Niech wróci.
I wrócił Franek do chałupy, z wielkim uporem. Chlipał często łzy, nim przywyknął, ale przywyknął. Robota paliła mu się w rękach, i wszyscy byli radzi, bo stanął za chłopa, nie za jednego. A rósł wartko, i w oczach prawie. Kiedy go do wojska odebrali, to był, jak smrek w uboczy: gibki, śmigły i rosły.
Po trzech latach znów wrócił, ale jakby nie ten. Opalił się i zmężniał i spochmurniał bardzo. Wszyscy mówili, że jest do ojca podobny, jak noc do nocy. — Te same iskry w oczach, ta sama twarz, jak z bronzu, albo z cygańskiej miedzi — istny Rakoczy. Ino smutek, to ma z matki, bo ona taka była wiecznie sturbowana.
Pracował przy siostrze wciąż i nie odłączał się od nich. Żenić się jakoś nie myślał, choć go wszędy radzi widzieli, a dziewczęta ulatywały za nim. Był sobie sam. Czytywał chętnie, co mu w rękę wpadło, gazety nawet zapisywał z dalekiego światu, co mu bardzo za złe mieli gazdowie starzy. Karczmę omijał z daleka i nie rad pijał. Ale miał mir u młodych, bo był człek honorny. Parobki Potaczkowe i bitne Smreczaki wszędy się radzi chwalili przyjaźnią Franka. A zdumiewał on ich siłą, ogromem, postawą.
— Z nim i do piekła letko iść — mawiali — bo je smok mocny, jak straż Lucypera. Nie żarty!
Długo Franek Rakoczy trzymał się na osobności, zdala od gwaru. Zadumywał się często w sobie, jak nie młody, coś ważył w sercu. Potem gorliwie chwytał się roboty i piorunem czynił wszystko, jakby się czasu lękał, że ucieknie. Znali go już z tego dobrze, nikt się nie dziwił. Bo i z ludźmi był jak piorun, taki naremny. Ale dziwować się poczęli, i to nie na żarty, kiedy Franek jął wglądać w różne sprawy gminne, rozpytywać się dokoła...
— Co mu do tego? Jest wójt, jest pisarz, są i radni, ma kto dozierać. Kto go postanowił konwisarzem? Co on se myśli?
Ciekawość rosła, rady były długie, nieustanne, a radni już poczęli gorzeć w sercach swoich z obawy przed nim.
Wójt Suhaj wiedział wszystko. Od czegóż był wójtem? Wiedział i to, że Franek, o Hance myślący, radby mu zajrzeć w serce, oskroić na poły, przekonać się, co tam u niego na dnie, jakie myśli... I złość go porywała wielka a nie mała, że taki młokos śmie być jego sędzią, jego, co żyje od niepamiętnych czasów, co Sołtysom był głową rodu już od dawna, a gminie Przysłopowi od trzydziestu lat!
Wrzał gniewem, kipiał złością, ale się hamował. Nie rzekł mu jeszcze przykrego słowa.
— Kto wie — pomyślał — co może i wypaść. Lepiej wszystko zważyć spokojnie. Bo Rakoczowie same dyabły, gorączki wściekłe. Dobry ród, starodawny, ale... bezpieczniej zawdy, że ich nima więcej, że ten już ostatni z rodu... Bezpieczniej.
Cóż to za wielkie święto u Suhaja? Czy sądy gminne wróciły do wójta? Oddawna nie widziała już jego chałupa tylu na raz sędziwych gazdów. A to wszystko starzy, rodowi. Są Cichańscy, Sołtysi, bracia i bratankowie starego Suhaja, jest Gniecki, hruby gazda, piszący się Nieckim, jest z rodu Michalczewskich stary Domagała, jest jeszcze wielu innych równie niepoślednich...
Poschodzili się wszyscy na wezwanie wójta i zasiedli rzędem długie ławy, dumając, co im to ma stary Suhaj oznajmić. Każdy w skrytości serca swego myśli, że jeśli o podatkach mowa będzie jak łońskiego roku, to się milczkiem wyniesie.
— Dość już tych dodatków — mruknął Gniecki. — Dyabli wiedzą, kie im sie to przewali...
— Hej! a tu nowe ciężary idą. Jak i z tą szkołą... potrzebne to było?
— Dyć powiedzcie! Lubomierz nima szkoły, a żyje. Ino na ten biedny Przysłop zwalują wszystko, jakby sie tu samo śrebło rodziło.
— A tu skale, skałeczki, same drobniutkie skałki.
— Za naszych czasów nie było szkoły, a przecie, chwała Bogu, człek na brak rozumu nima co narzekać.
— Ho! ho! ho! Rozumu jest dość, ino człek nie wie, co z nim zrobić.
— Jakeś ta już głupi na ten świat przyszedł, to ci nikt rozumu łopatą nie włoży... darmo!
— To nic innego — ozwał się Domagała — ino ludzi, rzekę, ni mają kany podzieć i kładą chłopu na kark... a ty ich żyw!
— Dyć niejak! Oni ino budzety układają, a ty płać!
Zapalali się wzajemnie, by nawrzeć oburzeniem, zahartować ducha na opór.
Czuli zawdy, że wisi nad nimi konieczność jakaś nieubłagana, by znienacka uderzyć pałką w łeb. Nie wiedzieli jeno, skąd przyjdzie, z jakiej strony, i jak się jej oprzeć skutecznie. Na świecie widzieli w dole swój chłopski stan na wieczność ożeniony z biedą, a w górze nad nimi wszystko, co ciemięży, gniecie i ciężarem przywala. Jak się wydobyć? Jak oswobodzić plecy od ucisku? Próżne wysiłki! — powiadali, i każdy klął po cichu przeznaczenie Boże, czekając śmierci. Ale pomruk szedł głuchy, niechęć studziła serca, i wciąż bulkotał wewnątrz war gniewu i złości, wzbierało morze łez...
Każdy dzień przynosił chmury obaw, klęsk i niepokoju. Odkąd zapamiętali starzy — nie wzeszło słońce weselem nad roztokami, nie zabieliła twarzy radość, bo i czem? Nadzieje dawno poginęły; wiater zabaczył już, skąd je przywiewał. Niebo chmurami oczy zasłoniło, nie widzi nic...
Cała ta beznadziejność smutnego położenia stała każdemu przed oczyma ugorem pustym. Kiwali więc głowami nad sobą, żałując się wzajemnie. A niejeden pomyślał, że jemu gorzej, niż drugiemu, choć wszystkim jednako, bez wyjątku. Los nie przebiera i wieje na ślepo, jak wiater, co się o drzewa rozbija...
— Tak ci mój kumie. Niejeden powie: Dyć-eś gazda! O co sie turbujesz? Ho! Dyć-eś gazda! Bo sie tak nazywasz. Ale twoje gazdowanie nie warte suchej sieczki...
— Ono niejak!... Przeszły te czasy, kiedy w roztokach wypasały sie setki owiec, kiedy woły chodziły same po lesie, ka je oczy niesły, a na polanach walały się trawy szumiaste.
— Hej! na polanach! Dziś nie usiecze, nie uskubnie, trawka, jak szydło, a i to dziki zryją, przewrócą.
— Las wieczny stał... Bukowe liście leciały pod nogi, cetyna sie ścieliła w posłania hrube... Kanyś okiem dosięgnął — czerniawa i bory, po całym Gorcu wspinały sie smreki pod same wierchy. A nad wierchami toczył koła szerokie oreł królewski.
— Dziś góry stoją golutkie na wietrze, nic ich nie odziewa, chyba śnieg. Nad wyrębami wrony przelatują — Turbacz wyłysiał — idzie mróz i śmierzć...
— I coraz gorzej ludziom w roztokach i coraz ciaśniej, z roku na rok... Nieurodzaj na polu, do chałupy bieda sie ciśnie najmniejszą szparką. Trudno to żyć i trudno gazdować, jak nimasz czym.
Tak biadali nad swą biedą rodowi. Narzekaliby jeszcze długo, może do wieczora, gdyby im nie przerwał sam naczelnik Przysłopia, stary Suhaj. Ten ważył w sercu myśli i przebierał słowa, nim podniósł głowę i wyrzekł:
— Słuchajcie!
Uciszyli się wszyscy, a on zwolna powstawał i chylił się nad stołem; pięści wyciągnął przed siebie, oparł się na nich całym ciałem i stał, jak pochylona kłoda, na dwóch jeno gośccowatych konarach wsparta. Chwilę przeżuwał coś ustami, jak czynią ludzie bezzębni, aż wreszcie przytłumionym głosem rozpoczął:
— Bracia i bratankowie moi mili i wy dalsi sąsiedzi! Wezwałech was tu na poradę, na opiekuństwo gminie, cobyście rozumem swoim dospomogli i uradzili zgodnie, jako ma być, jako sie naród ma w okoliczności zachować.
Wypowiedziawszy to, odetchnął; a gazdowie nie rozumiejąc zgoła, na co ich rady Suhaj potrzebuje, strwożyli się ogromnie i w chmurnem zasępieniu siedzieli na ławach milczący.
Po chwili Suhaj chlipnął powietrza, jak stary, dychawiczny pstrąg, i prawił dalej:
— Wiadomo wam, boście przecie nie dzisiejsi, że każdy powiat wysyła co parę lat swoich elegantów na sejmy. To jest tak, jakżebyście wy mnie wybrali, dajmy na to, a ja sie tam przedstawił rządowi z całą personą, to jest... tak... z całą personą. Tych niby, rzekę, posłów wybierają dopiero ci, których gminy na to postanowią. Dyć wiecie.
Wiedzieli o tym dobrze, że Suhaj siebie zawdy sam postanawiał i dobierał, kogo chciał, nie pytając się o radę gminy. Zresztą, co ich to mogło obchodzić? Dziwili się jeno mocno, na co im to wszystko wykłada.
— Oto rzekę — ciągnął Suhaj, — nadchodzi czas wyboru. I od starostwa przyszedł nakaz...
Tu obejrzał się na pisarza.
Mały człowieczek, siedzący za nim na ławie, począł grzebać w papierach rozłożonych na stole, opatrując każdy z uwagą. Suhaj, pochylony nad nim, pomagał mu przewracać zgrabiałą dłonią, czyniąc niemałe zamieszanie w aktach.
— Nie ten, — mruczał — ani ten... E kiż to dyabli! A może tamten, co w rękach trzymacie? Nie... Rozstąp sie ziemio!
— Pewnie znowu dzieciska wywlekły... — zajęczał pisarz.
— No to już nie szukajcie. A sprawcie im pamiętne, żeby raz na zawsze wiedziały, co to urzędowy kawałek...
— Ja im sprawię!
— Tak moi mili, — ciągnął Suhaj — nakaz jest z urzędu, jako, że gmina Przysłop ma odstawić ludzi, coby sie przed inszymi nie powstydzili, a mieli na uwadze swój honor. Bo swój honor mieć, to dużo znaczy. Może człek robić, co mu sie żywnie spodoba: jak ino swój honor ma, to jest godny i wszędy go ujrzą... Nie prawdę gadam?
— Sprawiedliwie! — potaknęli wszyscy.
— Ja was też po to zwołał, cobyście radzili, jako ma być. Gazdowie jesteście, każdy na swoim gruncie, stateczni i rodowi. Wasi ojcowie tę ziemię orali, i wy ją orzecie na chwałę Bożą i na pożytek bliźnich swoich. Znają was wszędy z imienia i rodu, i z poczciwości dobrej, nieokpiśnej. I u dalszych ludzi jesteście w poważaniu, bo wam szacunek miały czas wyrobić lata niemałe. Patrzeliście wy długo na tę ziemię, niejedna klęska już przeszła nad wami, niejedna zmiana zaszła już od czasu, kie-ście ujrzeli to słonko, te góry...
— E dyć! mój Boże! — zadumali się starzy.
— A odkąd-eście zapamiętali tę kotlinę nieszczęsną, zawdy rody stały na wierchu i panowały roztokom, zawdy gazdowie starzy mieli pierwsze i ostatnie słowo i należny posłuch w narodzie. Baczcież, by sie waszym prawom nie działa krzywda. Bo dziecińska rzecz słuchać, a ojcowska rządzić. Zwołałech was naprzódy, żeby to powiedzieć, a potem od was usłyszeć słowa mądre i pełne oparcia. Wybory idą, o tem wiecie. Trza sie zastanowić, jak ma Przysłop wystąpić, coby honor swój pokazał światu całemu. Bo weźcie se to na uwagę, że na was opierają się sprawy narodu i władza najprzewielebniejszego munarchy. Jak wy co postanowicie, to nawet władza musi sie długo namyślać, zanim to zmieni. Tak moiściewy! A teraz nadchodzi czas uwagi... Trza sie ozglądnąć za kim i postanowić dwóch ludzi najgodniejszych wedle honoru swego. Radźcie, a uwazujcie dobrze.
Wypowiedziawszy to głosem wielkim, który dudniał w tej izbie, jak w dzieży zamkniętej szczelnie, stary Suhaj zwalił się na ławę i dyszał ciężko, ocierając rękawem zgrzebnej koszuli spocone czoło. A gazdowie pochylili głowy ku ziemi, zastanawiając się głęboko nad słowami ojczaszka swego.
Długi czas nie było słychać nic, jeno sapanie Suhaja coraz cichsze, brzęczenie senne much na okopconych szybach i jednostajne, drobne pykanie z krótkich fajek. Dym rozsnuwał się po izbie szaremi smugami. Promienie, spadające z okna na podłogę, drżały, jak wyciągnięte na wietrze pasma sino-białych włósień. Gazdowie, siedzący na długich ławach i pykający drobne dymy z mosiężnych fajeczek, zdali się być rzędami osędziałych jałowców, z których każdy, podpalony, zgasł i dymi jeszcze.
Wreszcie najmniejszy z rodu Sołtysów, Szymek, wyjął fajczynę z ust i splunął przez zęby na podłogę. Poczem spojrzał dokoła po zebranych i odezwał się niedbale:
— Dyć rada taka: niech ociec Suhaj dobiere z pośród gazdów jednego i bedzie. A jak nie, to my se uważmy, kogo dobrać...
— Słuszna rada! — przyświadczyło paru.
— Sprawiedliwa! — dodali insi.
— Hej! — przykiwnęli ostatni. — Niech już bedzie, jak bywało dawniej.
I uważając radę za skończoną, patrzeli na Suhaja, co powie. On zaś, nie dając długo na się czekać, rzekł:
— No, dyć dobrze. Sam najlepiej wiem, jak bywało. I mogłoby tak na wieki zostać, po wsze czasy. Jak ojcowie robili, i nieźle było, to po co nam to zmieniać? Ja ino chciał słyszeć od was słowo: jako, że sie nie dacie uwieść namowom tych, coby chcieli świat przeinaczyć i głupim rozumem swoim zastąpić rozum ojców, jako żeście są ludzie oparci i ku ochronie swoich obyczajów staroświeckich sposobni. Bo wam powiem zawczasu, że sie bez wojny nie obejdzie. Nadchodzą już te czasy, o których jest napisane w proroctwach królowej Saby... Hanuś! — zawołał do piekarni. — Hanka! — huknął po chwili, aż echo odpowiedziało w osiedlu.
Ale o Hance słychu dychu.
— Kanysi beskurcya lata... Ona by wam wszyściuteńko wyłożyła tak dokumentnie, że i księdza nie potrzeba. Kanysi lata... Nadejdą, powiada, czasy, że syn bedzie stał przeciwko ojcu, córka przeciwko matce, a czeladnik przeciwko swojemu chlebodawcy...
— Czy nie tak jest! — szepnęło paru.
— Nadejdą, powiada znowu, takie roki, że sie słońce bedzie ćmić, jak ta szyba zakopcona dymem, że sie deszcze bedą lały z nieba bezustanku, jak te potoki z uboczy, a ziemia pocznie rodzić same, samiutkie osty...
— Dyć niejak!
— I nadejdą, powiada w końcu, takie dni okropnego zgiełku, że ludzie od rozumu odchodzić bedą. Już sie to po części sprawdza, choćby i w Przysłopiu. Powstaną, mówi, jakiesi potwory z pomiędzy ludzi, co bedą ino czyhać na zgubę innych, aby siebie wywyższyć do chwały. La takich nima praw, ani Boga, ani poszanowania siwej głowy. Udają oni mądrość, ale ta mądrość od czarta pochodzi. Bo to są słudzy Jantychrysta! Oni mu panowanie gotują na ziemi... I dużo jeszcze jest w tych proroctwach godnego, ale sie to nie spamięta wszystkiego, bo pamięć, jak i na starość, maleje. Trzaby to głowy!
— Dyć nie trza lepszej nad waszą — pochlebił Gniecki.
— Zmieści ono sie w niej nie mało — poparło kilku.
— Ho! moiściewy! — odparł Suhaj. — Był czas, że mi nie trza było niczego dwa razy powtarzać, a siedziało tak, jakby na skóbel zamknął. Ale to już temu kielka roków! Dziś człek rozkołatany, jak stara sieczkarnia: kręć nią, jak chcesz — nie urznie, bo już nima rzazu. Ale... na czem ja to stanął? Aha, na tych proroctwach... To jest słuszne! Czy sie nie tak dzieje?
— O jej!
— Zewsząd sie już na ten biedny naród zwierają. A i dyabli nie zasypiają gruszek w popiele. O nie! Oni ta mają swoich usłużników, co im szepcą do ucha dzień i noc bez przerwy... Oni ta mają!
I opowiadał, jacy to są młodzi mądrausze, co się Boga, ani żadnej władzy nie boją, a zaufani w rozumie swoim, nie pytają się o rady ojców, ale dowodziliby sami, kieby jeno mieli kim.
A gazdowie słuchali go uważnie i pilnie, bo też nigdy stary Suhaj tyle słów naraz nie powiedział, nigdy swego umysłu nie otwarł tak przed nimi na oścież.
— Małomówiący jest — myśleli — a widać, że jak sie rozgada, to ma co powiedzieć. Już ta nad niego Przysłop nimiał wójta, ani miał nie będzie. Darmo. Kieby tak pożył jeszcze choć ze sto lat! Miałaby gmina niemałe skrzepienie. Co myślicie! Takim sie wszędy zastawi, bo jest chłop osadzisty i ma swój honor.
— Nic, ino trza tak zrobić, jakom ja powiedział — ozwał się Szymek, gdy wójt zaprzestał swoich wywodów. — Abo niech ociec Suhaj dobiera do siebie, kogo chce, abo my...
— Nie, niech ociec Suhaj dobiera! — przerwało paru.
— My nie upatrzymy tak... Trza to mieć rozum i na różne sprawy. A wójt przecie są już obeznani z tem...
— Hej, bo mieli czas wszystkiemu sie napatrzyć.
— Niech tacy idą — ciągnął Szymek — co ta już bywali nieraz, co im to nie cudne, co sie umieją naleźć i na radzie, i na zwadzie, i za stołem, i pod stołem... wszędy! bez wyjątku!
— To jest słusznie i sprawiedliwie powiedziane.
— Co myślicie! — dokończył Szymek. — Tam przecie są i księża i wieldzy panowie, i sam starosta nawet siedzi! Nie każdemu to jest dano umieć sie naleść.
— A i wstydu nie przynieść swojej gminie...
— To jest rzecz honorna!
— Ba! To jest honor!
— Ustanówmy se... — począł Suhaj, ale zaraz przestał, bo cień mignął po szybach i szmer się w izbie uczynił.
— Kto idzie? — spytał.
— Rakoczy! — szepnęli.
W te razy drzwi przeraźliwie zaskrzypiały, i ze sieni wleciały gromkie słowa:
— Niech bedzie pochwalony!
— Na wieki wieków... — organem hrubym odezwała się izba.
I podniosły się wszystkie kapelusze, i wszystkie twarze zwróciły się ku drzwiom, które zwolna przywierał za sobą śmigły parobczak, jakby żałować począł wejścia swego. Ale już wartko postąpił naprzód i, kłaniając się kapeluszem wkoło, rzekł:
— Witajcie wszyscy.
Odpowiedzieli skinieniem głów; Suhaj tylko nie zauważył powitania i zdawał się czegoś pilnie wypatrywać za oknem.
— Tu widzę — rzekł przybyły — jakaś wielka rada. Sami ojcowie zacnych rodów. Może jakie rodowe sprawy macie na uwadze, o których nie trza wiedzieć każdemu... Co? To sie usunę.
— Eh nie — odparł Cichański. — To ino wybory.
— A, to dobrze. W sam raz sie zdarzyło. Bo ja właśnie myślałech o tem... Trzaby sie naradzić. Ale cóż was tak mało? Któż was to zwoływał?
— Ta ociec Suhaj — szepnął Gniecki.
— Hm... przecie to nie ino wam leży na sercu...
— Rakoczy! — warknął Suhaj, ale wnet się pohamował i począł mówić spokojnie, zapatrzony w okno: — Bywają takie sprawy, choć i nie rodowe, o których nie każdy musi wiedzieć...
— Wójcie! — przerwał Rakoczy. — Ja was nie rozumiem.
— Nie dziwota. Jeszcze niemało wody w roztokach upłynie...
— Czy wy myślicie, że do spraw kraju mają ino prawo rody mieszać się, nikt więcej?
Spojrzał wkoło po gazdach, ale oni milczeli uparcie.
— To wy sie chwalicie rozumem, a nie wiecie doznaku, jakie czyje prawo?
— Patrz swojego, mojeśty, o insze sie nie trap — odrzekł z uśmiechem Domagała.
Ale Rakoczym szarpało rozdrażnienie i gorączka uderzała mu falą do mózgu.
— Słuchajcie! — począł głośno. — Ja sie do waszych spraw nie mieszam. Prowadzicie gazdowanie gminne do stu dyabłów...
— Co? — podniósł się wójt z za stołu.
— To, że lud sie skarży. Las wyniszczony, drogi zaniedbane...
— A kto temu winien?
— Nie twierdzę, żebyście to złą wolą czynili. Nieumiejętność wasza więcej złego robi...
— To nas naucz, mądrauszu!
— Ba, kie wy ino z rad sie wyśmiewacie, i zawdy trzymacie sie swoich starych praktyk.
— Słuchajcie, co on jeszcze nowego nie powie!
— O, powiem wam: przyjdzie czas, kiedy musicie zdać rachunek...
— Przed tobą?
— I przede mną, i przed stu inszymi!
Gwałtem się silił, by gniew pohamować. Dużo ciszej rozpoczął:
— Teraz proszę pięknie, powiedzcie mi, coście tu wspólnie uradzili. Bo jak o wybory idzie...
— Słuchaj, Rakoczy! — prosił Suhaj, dygocąc tajoną złością — Nie napalaj ty nas wywodami swoimi, ale siedź w chałupie, kiedy ci dobrze, i czytaj se tam te wszeleniejakie pisma. A jak rozumu lepszego nabędziesz, to nam powiedz.
— Jak o wybory idzie, to wam powiem. Przeszły te czasy, kiedyście tam chodzili po to, żeby kiwać głowami na wszystko. Dziś już naród zdjął kurzą ślepotę z oczu swoich i przejrzał i zrozumiał nareszcie, że o prawa swoje sam sie dopominać musi. Obiecankom nima co dowierzać; bo panowie mili są i ładni i gadać potrafią tak pięknie, że sie serce kraje, ale oni mają swoje interesa, nie nasze. Ich cel, a nasz — to jako dwa końce na jednej miedzy. Oba sie rozlatują w przeciwną stronę — i jakże sie mają zejść razem? Powiedzcie!... Oni idą kerdelami — a my, jak owce zbłąkane, rozsypane po uboczy daleko... Deszcze nas biją, wiatry ziębią, a my ino wciąż beczymy żałośnie. Gromadami iść na hale, na te polany wolnościowe! Czyby potok doleciał do morza, jakby ino kroplami spływał? Powiedzcie! Wsiąkną i zginą, i śladu nie bedzie. Nie bądźmyż głupiomyślni ani samojedni. Sił mamy dość, zawiele, ino woli braknie. Ja sie nie dziwię, że bojaźliwi jesteście, bo starzy. Ale i młodzi staną za waszym powodem, a jak nie, to ich naprzód przepuśćcie, niech idą. A kto za gminę staje, niechaj baczy, że odpowiedzialność gromadzka na nim cięży. Tu zwołać trzeba wszystkich! I młodych i starych i rodowych i nierodowych, bo to wszystko jedno! Każdy rodzony przecie i umierać musi.
Wypowiedziawszy to jednym tchem prawie, siadł na końcu ławy i parę razy przesunął dłoń po czarnych strączkach, spadających na czoło. Gazdowie słuchali jeszcze, jakby im coś grało te słowa powtórnie; ale Suhaj wnet przerwał, mówiąc:
— Słyszeliście? Jak on to ładnie umie opowiadać...
— Wójcie! — zerwał się Franek — tu z kpinami wara! Bo tu idzie o ludzką biedę, nie o mnie. Na to nie patrzcie, jak ja opowiadam, ale co opowiadam — weźcie pod uwagę. Ja sie nie uczył słów na pamięć, żeby je umieć płynnie gadać, ale-ch sie patrzał na tę biedę, na ten nieszczęsny kraj — stąd moja mowa płynie wartko, jak te potoki ludzkich łez...
— Słyszane to rzeczy — podjął Szymek — słyszane to rzeczy, moiściewy, żeby sie tacy ludzie najdowali na świecie, skoro człowiek...
— Widzicie! Patrzcie! — przerwał Suhaj. — Przyszedł nas uczyć rozumu i, Bóg wie, co nie będzie nam tu opowiadał... A tobie skąd zachciało sie ludzkiemi rzeczami zajmować — hę? Kto cie do tego upoważnił? pies? My sie bez takich doradców pięknie ładnie obejdziemy. Jeszcze ta chwała Bogu, dość ludzi mądrych na tej ziemi. Dadzą se radę.
— Co by se nie mieli dać rady? — poparł Szymek.
— Widzicie! Jaki gotowiusieńki! — mruczał Suhaj. — Rządów mu sie zachciało. A tu człek już łbem kręci od trzydziestu lat — i przyjdzie ci psiapara z wymówkami przed oczy... Niech jajo kury nie przemądrza! — zawołał głośniej.
Rakoczego już po cichu dyabli brali, ale się gwałtem opierał, siedząc na ławie. W oczach tylko iskry mu się zatliły, i począł świecić. Dopiero, gdy Suhaj powtórzył parękrotnie:
— Tak, tak... niech jajo kury nie przemądrza!
Wtedy zerwał się powtórnie z ławy i pobladł.
— I niech płot nie myśli — odparł szybko — niech se nie myśli, że jest drzewem, jak insze stojące, chociaż...
Suhajowi krew zalała oczy.
— Słyszeliście? — zawołał. — Już nas do płotów przyrównuje... A tyś co za jeden?
— Rakoczy! — mruknął Franek.
— Cygańskie nasienie... Znamy was Rakoczowie, odmieńce dyabelni! Już ociec, już i dziadek twój łeb tak wysoko dźwigał. Wojowalibyście z wiatrem, jak nie macie z kim. Tak wam duszno wśród ludzi, jak pstrągom zamulonym w piasku...
— To jest prawda, bo duszno, psiakrew, jak pod ziemią...
— To idź! Leć na koniec świata! Kto ci broni? Powietrza jest wszędy pełno i tu go nie brak...
— Ale to powietrze zatrute! zatrute! powiadam...
— Kto je zatruł?
— Ci, co nim letko oddychają... co ich nie dławi...
— Każ sie człeku pokropić święconą wodą...
— A wy sie dejcie za życia kanonizować, bedzie wam dobrze...
— Franek! czy ty nie zaprzestaniesz tych dowodzeń?
— Nie, dopokąd mi sił stanie...
— Przewodź! przewodź! Pnij sie do góry, ale wiedz, że ten, co najwyżej wylazł...
— Wiem, to na łeb zleci. Ale to musi być stary, że sie nie zdole utrzymać.
— On zawdy swoje musi mieć na wierchu! — zawołał Suhaj. — Ty tak, on tak, a nie opuści, nie, bo on mądrzejszy nad inszych, choćby to był nie wiem kto...
— Choćby i sam naczelnik Przysłopia... — dodał Rakoczy.
— Żebyś se wiedział, — trząsł się Suhaj — że ja nie z takimi gadował nieraz. I nie tacy mnie słuchali.
— Wierzę! wierzę! — zaśmiał się Franek. — I cesarz z lokajami na migi nie gada, ba...
— Rakoczy! — wrzasnął Suhaj. — Dużo jeszcze powiesz?!
— Ino ty sie miarkuj, Franuś — pogroził Szymek.
— Myślicie, że sie was boję, choć-ech jeden? Ale ja tu nie przyszedł z wami bitki stroić... Zwołacie tu całą gminę, wszystkich, albo nie? Odpowiadajcie prosto.
— Kto nam każe? Ty?! — skoczył Suhaj i zachwiał się cały. — Ty nam będziesz przepisował, co mamy robić? To już nima ojców, ani władzy, ani starszych ludzi! Inoś ty jest jeden mądry, ty... — zadyszał się i nie mógł nijak skończyć.
Gazdowie poruszyli się, powstali z ław, krew poczęła napływać zwolna w ich zasuszone, szare twarze. Franek spokojnie stał na środku izby, choć gniew już kipiał w nim, hamował słowa; pięści jeno zaciskał i paznokcie wbijał w dłonie, gdy mówił:
— Rozumu wam nie przeczę. Macie go aże nadto na tutejszą biedę. Ino ten rozum chodzi po jałowcach, ten rozum, wiecie, głupi jest sam w sobie.
— Co on gada? — pytali się cicho między sobą.
— Wy ino macie przed oczyma siebie! — zawołał głośniej. — Tak, abo swój ród! Niech reszta skapie marnie, co was to obchodzi! A wy nie wiecie, że wspólne dobro — jest dobrem każdego, że wspólne prawo — daje więcej praw! Wy-ście w harendę wzięli sprawy gminne i... tak z dnia na dzień... z roku na rok... że... dyabli człowieka biorą!
— Gadaj-se z wiatrem! — mruknął Suhaj i odwrócił się do okna.
Gazdowie posiedli.
— Szkoda i słów, bo widzę, że to wszystko na nic. Ale wiedzcie se o tym, że ja nie dam za wygraną. I o tym wiedzcie, ojczaszkowie mili, że sie już zbliża koniec waszej gospodarki. Czas nie śpi, a i ludzie rodzą sie inaksi.
— Może tacy, jak i ty!
— Poznacie wy ich sami. Ale wtedy... biada wam! Lepiej zawczasu zróbcie porachunek ze sumieniem i zawróćcie, póki czas, pokiela insi nie przyjdą. Bo poderwą z nagła stołki, ani sie spodziejecie. Tak, tak... — zwrócił się ku drzwiom, a od progu dodał: — To wam prawi Rakoczy. Zapamiętajcie se dobrze...
Wyszedł i trzasnął drzwiami, zawierając je mocno za sobą.
— Czego ten człowiek chce? — szepnął Szymek. — Ja bo nic, a nic nie rozumiem.
— Słyszeliście! — powstał Suhaj — grozi, że więcej za nim idzie... Nie mówiłech wam? On czas już nadchodzi, i baczność trzeba dawać na wszystko dokoła. Bo dyabeł nie śpi, ale swoje robi. Nie po próżnicy wysyła takich Rakoczych na ten mizerny świat... O mocny Boże! Dej oświecenie jakie tym ludziom, bo doznaku są głupi... doznaku są głupi...
— Dyć niejak! moiściewy, dyć niejak! — szepnęli.
I zadumał się każdy, zadumali się wszyscy o tym świecie. Co to nie nastaje nowego, jacy ludzie...
— A no — ozwał się Szymek po chwili — radźmy dalej...
— Radźmy!
Franek, wypadłszy z izby, przehybnął wartko próg, a złość nim trzęsła, gdy szedł po osiedlu ku drodze.
— To są ludzie, to są urzędnicy społeczni! Niech ich wszyscy dyabli... — myślał po cichu.
Dopiero za okołem przystanął i zbaczył sobie, że właściwie, to miał się jeno z Hanką widzieć, a zobaczył się z całą radą przysłopską. Myślał więc, czyby nie wrócić do izby, może ona w piekarni... Ale się wnet przekonał, że lepiej nie. Bo znowu mógłby wpaść i do świetlicy, i kto wie, coby jeszcze mogło z tego wypaść. Złość nie pyta, nie waży, ba na oślep idzie. A czuł ją w sobie aż zanadto. Gardłem się przelewa. Lepiej nie.
— Zobaczę ją niezadługo. Pojutrze święto...
Poprawił kapelusz na głowie i ruszył na dół kamienistą drogą, wzdłuż której równolegle leciał płot wójtowego sadu. Ale już Franek i nie spojrzał weń ze złości na Suhaja.
— To jest naczelnik! — myślał. — Biednyś ty narodzie!... Głupiś ty narodzie, — poprawił — że takim ludziom dajesz władzę.
Dziś pierwszy raz naocznie przekonał się i postrzegł, że w najlepszą radę wiatr gwizda, a ludzie czynią zawdy, jak im lepiej. Choćbyś im serce położył na stole, to nie uwierzą, ale gotowi twierdzić, że to wątroba... nie inaczej! Zbaczył sobie w tej chwili, że w chałupie u matki mieli raz owcę, która wodziła insze po ugorach, a zawdy jeno ciągła na czyjąś szkodę. Ale że wełnę miała długą i mleko dość gęste, to żal ją było sprzedać. Niech się pasie. I pasała się krzywdą ludzką, aże raz wzięła i zdechła bez żadnej przyczyny. Czy się jej urok dostał? — dumali... Ale już późno było odczyniać. Z ciekawości bolesnej rozpruli jej wnętrze i znaleźli w niem serce oblane łojem doznaku...
Skąd mu to wszystko stanęło teraz przed oczyma?
— Może i ludzie miewają serca oblane łojem... — pomyślał. — Bo choroby nie uznać, a przecie...
Zadumał się tak, idąc koło krzaseł, że nie wiedział, ile już razy schylił się po kapelusz, który mu strącały, co chwila, rozłożyste konary jabłoni. Aż obudził go cienki i serdeczny śmiech tuż koło niego w sadzie.
— Franek!... Cha! cha! cha!... komu sie ty tak nizko kłaniasz?
Stanął i spojrzał ponad krzasła i rozśmiał się razem.
— To ty Hanuś?
— Juści ja! Patrzę i patrzę na ciebie, a śmiech mnie porywa. Co dwa kroki, to już: pac!... kapelusz na ziemi. Strasznie cię te konary nie rade widzą.
— Nic se z tego nie robię, kie mnie ty rada widzisz...
— Kto ci to powiedział?
— Hańte ocki śmiejące...
— Nie wierz im, nie wierz! bo one cyganią...
Śmiała się cienko i dziecinnie prawie, a tak szczególnie, że Rakoczemu grał ten śmiech w nim samym, a serce poczynało tańczyć na weselu duszy, prawie bezwiednie. Dziwne, że to on, co śmiechu nie znosił, tak się wlubił w te drgania jakichś dziwnych tonów; tak mu się rozpływały nerwami po ciele, jak te nitki palące, z płomyków samych wyprzędzione.
Stała naprzeciw niego, tuż przy krzaśle, splecionym z tylin. Ręce obie wyciągnęła nad głowę i zaplotła je palcami na cienkim konarze. Chustka jej z głowy spadła na ziemię — niech leży... Warkocze się rozplątały, lniane i długie.
Przewieszała się na wszystkie strony, zgrabnie i zwinnie, jak łaska na słońcu, umiejąc w sekundzie jednej tak ułożyć twarz i oczy i barwne spódnice, że patrzącemu zdawała się tęczą, mieniącą się bez przerwy, a zawsze wabną i ciekawą.
Rakoczy ramiona oba sparł na końcach tylin i, przychylony, zdawał się więcej barczystym, niż był. Kapelusz mały zsunął na zagłowie, i strączki włosów czarnych spadły mu na czoło. Białe, słoneczne kółka latały po twarzy, wygolonej czysto i jak z bronzu wykutej. W oczach siadały iskry, kiedy mówił — gasły zaś, gdy się zadumywał.
Słuchał i patrzał w nią, rad, że ją widzi przed sobą w pogodzie, w słonku, w śmiechu. Chwilami zdało mu się, że świat, w którym on stoi, to cień, to wieczny cień, a z tego świata jak z groty zamkniętej, wyziera on przez otwór i widzi w promieniach słonka ją, tę pliszkę małą... I raduje się serce jego tym widokiem, ale mu jakiś ciągły żal, że te dwa światy takie blizkie, a takie dalekie...
Tak mu się to chwilami zdało, choć ich płot jeno dzielił, nic więcej. Stał, pochylony, i patrzał w nią, a śmiech jej dzwonił po jabłoni.
— Nie patrz, bo cię urzeknę!
— Tyś mnie już urzekła... Teraz odczyń!
Nowe dzwonki śmiechu.
— Ja nie umiem odczyniać — żaliła się — Nikt mnie nie nauczył. Ale powiedz starej Jadze, może co pomoże...
— Hanuś! Hanuś!
— Franuś! Franuś! — przedrzeźniała dziecinnie.
Śmiali się, jak psotniki dwa pośród jabłoni.
— Co ja mam z tobą biedy! — szepnął.
— Przedaj! Kto inszy nie będzie narzekał...
— Za nic w świecie!
— Ha! To musisz cierpieć...
I pochyliła głowę z taką rezygnacyą świętą, jak małe jagnię, któremu brata wzięli na ofiarę, a ono widzi i pomódz nie może. Uściskałby ją za to...
— Przybliż sie — poszepnął — a jak nie, to ja te krzasła zwalę i przeskoczę...
— Aha! Do cudzego sadu... wolno ci? Jaki prędki!
Zastanowił się i posmutniał odrazu.
— Dyć to prawda, że sad twojego ojca... — szepnął.
— I mój i mój! — kołysała się na gałęzi. — Kanyś ty był, Franek? — spytała.
— Byłech u was...
— Co oni tam radzą? Powiedz mi... Bo sie tylu gazdów naszło, jak na jaki odpust.
— Do wójta.
— Czy ci ociec pedzieli co, żeś taki? No gadaj-że, nie patrz tak... Przecie ja ci nic nie winowata. Nie powiesz? — zbliżyła się i spojrzała mu w oczy.
— Co ci z tego, choćbych i powiedział?
— Nic, ale ja muszę wiedzieć. Może ci o mnie co nagadali? Nie wierz im, bo oni zawdy cyganią. Ludzie myślą, że jak wójt, to już musi prawdę gadać. A ja przecie lepiej wiem...
— Nie o to poszło.
— Ino o co?
Franek się zastanowił... Jakby to powiedzieć? Doprawdy, że sam teraz nie wie już, o co im poszło. Zajadłość była, to i powód musiał być, ale jaki?
Wybory... To był niby powód oczywisty, ale po za wyborami setki rozmaitych przyczyn. Zadumał się — i znów mu się przezdało, że widzi dwa światy, ale insze... Na jednym stoi on, a ten świat: same debrze, potoki, urwiska, przez które musi iść ku halom, widnym oku poza widnokręgiem... Na drugim cała rada: gromady ludzi potracone, idą pasęcy się, jak owce siwe po ugorach, i kręcą się kołem, wciąż powracając na to samo miejsce, skąd wyszły; a czasem drzemią, usiadłszy na tłoku, jak te jałowce, gdy je mgła obsiędzie i sendzieliną oprószy.
To mu się zdało, jakby we śnie, kiedy otwartym okiem patrzał na nią, wyczekującą niecierpliwie.
— I nie powiesz do końca? — spytała.
— Zaraz, zaraz...
— Cóż ty tam widzisz? co tak patrzysz...
— Widzę te przyczyny, dziecko, o jakich trudno pedzieć.
— Matko Boska! Jakiś ty czasem dziwny... Ja cię sie pytam, o co wam z ojcem poszło?
— O to, — zawołał gniewnie — że ociec twój chciałby wszystkim nakładać swoją wolę...
— A ty swoją. No, trafiła kosa...
— Tu nie ino o mnie idzie... Zrozum-że, Hanuś!
— O, ja se ta sama z nimi dam radę... Nie bój sie!
— Ale tu idzie o całą wieś...
— A ciebie co wieś obchodzi? Widzicie wy! Przecieś ty nie wójt...
Franek wyprostował się, chciał coś powiedzieć prędko, ale się pokonał. Szepnął tylko, patrząc w nią z wyrzutem:
— To samo powiedział mi twój ociec...
Widziała, że mu sprawiła przykrość. Ale czem? Napróżno łamała sobie nad tem głowę. Nieraz, bywało, rozgniewa się w sekundzie o jedno słowo, nie wiedzieć skąd i za co... Już taką chyba musi mieć naturę.
— Bo ja nie rozumiem ciebie, mój Franuś...
— Dajmy pokój. Potem ci to wszystko wyłożę. A teraz i czasu nie mam i...
— Ty la mnie nigdy nie masz czasu!
— Hanuś! — począł serdecznie. — Wiesz przecie, co ja la ciebie...
— Nic nie wiem, nic! — zatykała dłońmi uszy z pustotą dziecka.
Jak się to na takie gniewać? Patrzał w nią, a serce mu tajało i opływało morzem pragnień gorących, rozchodząc się po całem ciele promienisto.
— Moje! — pomyślał prawie. Dosłyszała.
— Nie twoje! — odrzekła przekornie.
— No to czyje?
— A swoje!
Cofnęła się szybko ku jabłoni, gdy on rękę po nią wyciągał.
— Nie dostaniesz! Cha! cha! cha! Nie dostaniesz...
— Muszę!
— Franek! — śmiała się głośno. — Nie rozwalaj płotu...
Zatrwożył się i spojrzał, jakby rzeczywiście płotowi działa się krzywda, co ją ucieszyło niezmiernie. I on rozśmiał się z tego, że jej taką uciechę wielką sprawił, choć niechcący. Ale wnet spoważniał i głowę oparł na dłoni, łokieć położył na krzasłach, dumając nad czemś długą chwilę. To ją drażniło. Lubiała gwar, a cmentarz omijała z daleka.
— Co tak dumasz? — spytała. — Abo mów co przecie, abo jak...
— Myślę, — odrzekł — że nie wiem, jako to bedzie z nami...
— Jako ma być?
— Bo ociec twój nie rad mnie widuje.
— Wiem ci ja o tym już oddawna... A ty go jeszcze napalasz do reszty.
— Co poradzę? Kie taka już natura we mnie. Ile razy przyjdzie jaka sprawa, to ja siebie nie widzę, nie dbam na nic...
— A potem żałujesz?
— Nie żałuję, bo niech będzie, co chce — ja sprawiedliwości nie opuszczę, aże do śmierci.
— To sie ze sprawiedliwością ożeń, a mnie dej spokój!
— Chciałabyś mnie ty, jakbych sie z nią rozwiódł? No, powiedz sama...
— E! Co ja ci mam gadać? Ty sam najlepiej wiesz, jak masz z ojcem postępować, coby cię przyjęli. Oni przecie nie są tacy, jak sie wydają. Ino im trza podchlebić...
— Podchlebiać nie umiem.
— To sie naucz! Myślisz, że ci sie to nie przyda, choćby i na potem?
— No, nie żartuj, lepiej mi powiedz, czy nie gadał co kiedy ociec na mnie...
— Ho, i nieraz jeszcze! Kogo nie radzi widzą, to wciąż bedą o nim gadać. Nie po imieniu wprost, ale tak, że każdy wie dobrze, o kim myślą. I te proroctwa Saby bedą stosować do niego i wszystko złe na świecie... Taka ich natura.
— Żeby ja to ojca mógł przekonać...
— Nie potrafisz. To darmo. Co ja sie im już naopowiadam! A uwierzą mi? Oni ta mają swój rozum, nie pytaj sie. Wiesz, coby ich przekonało? — dodała po chwili. — To, żebyś miał gruntu dużo, abo jakie pieniądze wielkie...
— Ba! Ja wiem o tym... Ale skąd-że wezmę?
Pozierała na niego, czy nie powie co więcej, a gdy milczał, spytała prawie obojętnie:
— A jakże z tą połówką? Obiecali ci pono spłat... Dużo to bedzie?
— E, co tam gadać! — machnął ręką. — Ze szwagrem nie poradzi, bo to człek ściśliwy. On by za groszem i do piekła szedł...
— Taki skąpy?
— Lepiej nie mówmy o tem. Wiesz co, Hanuś...
— Jak to? — przerwała. — On cię odsunął z twojej ojcowizny, i będziesz mu darował? Przecie to grzech o pomstę...
— Aleć on mi da...
— Kto wie, kiedy! Oddalał cię bedzie z roku na rok, a potem... Ty ino o drugich ludziach myślisz, a o mnie to nic!
— Hanuś! O coż ty płaczesz? Przecie ja ci... Hanuś! Nie płacz-że, bo mi sie serce kraje... Czegoż ty chcesz, moje dziecko? Powiedz... no czego?
— To mnie... to ja mam za ciebie ciągłe swary w chałupie od ojca... Ty za mnie, to nic! Trafiają mi sie różni ludzie, sam ociec upatrują coraz to kogo inszego, a ja nie, i nie... i dokądże mam tak czekać? Jak ty sam nie stoisz o to...
— Hanuś! Bo doprawdy... Przecie ja ino o tobie zawdy myślę.
— I co mi z tego myślenia?
— A o cóż ci zachodzi? Powiedz...
— Ty wiesz, jak ludzie robią...
— No, nie płacz-że już, nie płacz — zawołał z żalem. — Bedę robił, jak ludzie, kiedy ty tak chcesz... Niech sie już odtąd wszystko do ciebie stosuje! Wezmę sie do podziału...
— Nie... niech ci dadzą wypłat — szepnęła przez łzy.
— Dobrze, niech bedzie i wypłat. Ale ja myślał o czem inszem, i powiem ci szczerze, żebych cię rad bez gruntu widzieć...
— Golusieńką?
— Tak, bo radbych cię ustroić swoją własną pracą.
— A na ten grunt ociecby sie żenili, czy jak? Bo nie rozumiem...
— A niechby zrobili, co zechcą! Mogliby i cyganowi dać. Ja o to nie stoję. Póki mam zdrowe ręce i głowę na karku...
— Łatwo to gadać, ale...
— I żyć nie trudno, jak sie ma wiarę i miłość przed sobą. Nadzieja sama przyjdzie — uśmiechnął się przytem. — No, czy nie? Powiedz, że tak, choćbyś nie wierzyła. Ufaj mi, że, co robię, to robię dla ciebie i dla sprawiedliwości ludzkiej, bo tak trzeba.
— A zajmiesz sie tem, o czem gadam?
— Zajmę.
— Zaraz jak przyjdziesz do chałupy? co? — przysunęła się ku niemu.
— Nie wiem, bo, widzisz, wybory nadchodzą...
— A cóż ty masz przy wyborach do czynienia? Przecie tam są insi...
— Tak, ale po tej stronie nikogo niema, a po tamtej stoi Suhaj... te... chciałem rzec, twój ociec z radnymi.
— I znowu będziesz wojował z nimi i większą jeszcze złość na siebie ściągniesz... Ja nie chcę! Po co ci te strony jakieś wynajdować? Przecie radni są od tego, to niech wybierają. Ty sie nie mięszaj.
— Kiedy muszę.
— Kto cię do tego zmusza?
— Jest, widzisz, taki pan mus, co mi zawdy szepce...
— Opowiadaj se dzieciom takie bajtki!
— Nie gniewaj sie... o, jaka Hanusia brzydka, pomarszczona!
— Ty! — zawołała w półśmiechu i złości. — Ja ci powiadam, żebyś mnie słuchał! Bo jak sie zgniewam...
— To co?
— Ino nie bądź taki pewny swego...
Niepokój cichy przemknął mu przed oczyma, i na twarz od niego padł cień.
— Dyć to prawda — poszepnął — że kochanie wasze, jak ten puch. Wiater wieje, coraz indziej niesie...
— To nie ulatuj za nim, jak cię nogi bolą... ty marudny człowieku! Filozofie!... O, znowu patrzy daleko przed siebie... Co ty tam ciekawego widujesz? powiedz mi...
— Co...
Patrzał na nią i prostował się, jak smrek wiatrem przygięty, kiedy się odgina.
— Słuchaj, Hanuś... ja ci to wszystko wytłómaczę i opowiem przy czasie.
— To już idziesz? — spytała.
— Do wieczora i dłużej stałbych tu przy tobie, jakbych sie nie przymusił odejść. Tak mi nogi powoli wrastają w ziemię...
— Ej, urósłby też smrek, jakby sie przyjął... Ha!...
— Ty musiałabyś jedliczką stać koło mnie blizko, bo inaczej nie ustałbych długo w jednem miejscu...
— O zaś! A jakby mnie kto okaliczył... bo+lałoby ciebie?
— Ja by cię tknąć nie dał! Pogruchotałbych takiego na miazgę...
— O ratunecku! Nie bądź-że też smrekiem, nie bądź, i ja niech jedlicą nie bedę.
Śmiali się i marzyli o sobie przecuda. Franek zabaczył o swojem odejściu i długą jeszcze chwilę czernił się przy płocie. Z jabłoni poznikały już słoneczne białe kółka, po liściach latające. Cień od okołu padł i zakrył słońcu gęstą zieleń drzew i trawnik sadu.
— Oj, trza mi iść... — pomyślał wreszcie Franek i westchnął ciężko nie lekko.
— Jeszcze chwilkę... chwilusię! — prosiła Hanka.
— Co mi dasz, jak ostanę?
— Dam ci jabłek i... czego się śmiejesz?
— Śmieszno mi, że wy nas tak jabłkami raczycie. To musiało już z matki na córkę przechodzić od praprababki Ewy. No, ostań z Bogiem, a nie kuś ludzi nadaremno.
— Franek! Mam ci jeszcze coś powiedzieć...
— No?
Parsknęła śmiechem, gdy się wrócił, i huśtała się przed nim zalotnie, wieszając ręce po konarach za płotem.
— Żebych ja to mógł dojść! — pomyślał. — Chodźno haw, Hanuś...
— Po co?
— Powiem ci cosi...
— Już ja wolę nie wiedzieć — rozśmiała się. — Jakiś ty mądry!
Zbliżyła się po chwili, ale ostrożnie, i zaciskając ząbki, śledziła ręce jego, żeby w sam czas odskoczyć. Nie udało się. Chwycił ją niepostrzeżenie za ramię.
— Franek! Bo będę krzyczeć — zawołała. — Ludzie sie zlecą...
— I opowiedzą po wsi, że całować nie umiesz po cichu, na co ci tego?
— Franek! — prosiła, udając płacz. — Puść, bo mi rękę złamiesz...
Przeląkł się naprawdę i puścił. Odskoczyła z wybuchem głośnego śmiechu, ale i żalem w sercu, że jej tak łatwo uwierzył.
— Nie, to nie! — zawołał, odchodząc. — Rada byś ty widzieć mnie tu wnetki. A na despet nie przyjdę.
— Franek! — leciała obok poza płotem.
— Już mnie nie zwiedziesz — szepnął, ale się zatrzymał.
— No naści-że, — wychyliła się ponad krzasła — pocałuj, ale tak po swojemu!
Zaszeleściły liście na jabłoni i długo jeszcze chwiały się nad ich głowami, aż wreszcie ucichły.
— Mój!
— Moja!
Ciche szepty i oddechy drżące.
Chwila dogania chwilę, omija i ginie. Cień rośnie, wydłuża się i rozszerza coraz dalej.
Niezadługo Hanka zeskoczyła na trawnik i biegła pośród jabłoni, szeleszcząc spódnicami po liściach wysokich. Co chwila odwracała twarz ku stojącemu, obiecując niebo całe w uśmiechach słodkich.
Już dawno znikła za węgłami przytykającej do sadu stodoły, a Franek jeszcze stał i patrzał za nią.
— Kogóż ty tak wypatrujesz? — ozwało się z blizka.
Zaskoczony tak znienacka, odwrócił się wartko i obaczył przed sobą Gnieckiego, który suwał kerpcami po przeciwległej stronie drogi, wspierając się na kośturze z przyzwyczajenia raczej, niż z potrzeby.
— Ja myślał, żeś ty już w chałupie — dodał drwiąco.
— A wy już od wójta? — spytał, pomijając drwiny.
Chciał się dowiedzieć, jak się ta rada skończyła. Zbliżył się więc ku niemu i począł iść obok, wyciągając słowa od starego. Ten też nie dał się długo prosić, bo był człek gwarliwy; a żal choć miał do Franka, to nie taki wielki, żeby aż gwarę cofał przed jego obliczem.
— Wójt ma czas — prawił — to niech siedzi. A na mnie roboty czekają ze wszystkich stron. Bo jak sam nie dopilnujesz, choćbyś miał i czeladnika, to już djabli po tem...
— To-ście nie doczekali końca?
— Ba, kto wie, kiedy koniec bedzie. Gada sie, gada... a tu czas leci, nie stoi, ani sie nie pyta. Każda rada ma dwa końce. Sam dobrze wiesz o tem. Jak sie ją przetnie, to może mieć i więcej. Telo wypowiesz dwoma słowami, cobyś też i cały dzień gadał. Ino trzeba umieć takie słowa, mieć dar od Boga... bo inaczej, to sie człek na wstyd i na hańbę narazi bez potrzeby.
Franek odczuł przymówkę, odrzekł też natychmiast:
— Każde słowo, moiściewy, jest, jak złoto czyste, jeśli pochodzi ze szczerego serca i z dobrej woli. Ale to najczęściej ludzie mętne mają pojęcie i pochlebstwa biorą za prawdę, a śmiałą szczerość za obrazę. Czy nie tak? powiedzcie.
— Bywa i tak, czemu nie? Ale też trza mieć i wymiarkowanie, do kogo sie prawi, bo i człek człekowi nie równy, a każdy przecie radby mieć swój honor, choć jaki taki. Najgorszy dziad, a honor swój w torbie nosi... cóż dopiero pedzieć o rodowych!
— Kogóżeście ta ustanowili? — spytał Rakoczy.
— Nikogo jeszcze, bo ja poszedł, ale mi sie widzi, że najprędzy Szymka wyprawią razem z wójtem, bo to krewniaki blizkie, to sie zgodzą.
— A wy sami, kogo-byście chcieli?
— Abo ja wiem... Niech idzie, kto chce. Ja sie ta nie dopraszam.
— Ba, ale to nie można tak lekceważyć swoich własnych praw, bo któż je bedzie szanował, jak nie wy? Przecie tu o waszą biedę idzie, zrozumcież. Taki poseł ma być obrońcą w sejmie waszych spraw, rzecznikiem waszych żądań i potrzeb piekących.
— Dyć prawił o tem i Suhaj.
— Nawet ustawy ma prawo układać razem z innymi. To, wicie, trzeba ludzi śmiałych i uczciwych, coby sie nie dali przeciągnąć na drugą stronę, nie wybierali dygnitarzy, ale swoich ludzi, sercem i duszą przywiązanych do tej ziemi nieszczęsnej, do tych chałup. Bo inaczej, powiedzcie, po co nam te prawa? Jak my nie mamy z nich korzystać, ino ci, co swoich mają już za wiele?
— No dyć prawda, rzetelna prawda — szepnął Gniecki i zastanowił się chwilę. — Ale poradzisz to z ludźmi? Jak i wójt... No dyć człowiek, zdaje się, oparty. A przecie ja nie dałbych ani złamanego dyszla za jego rzetelność. Bo nie dziwota! Człek se różnie myśli i nieraz daje sie powodować ku złej stronie z miętkości serca swego i z obawy. Ale najlepiej, żebyś słuchał, co ci tam szepce wewnątrz bezustanku, bo to jest jeden doradca prawdziwy...
— I nieomylny! — dodał Franek.
— No, to my sie zeszli — rozśmiał się Gniecki, stając. — A teraz musimy sie rozejść, bo ja haw idę, ku chałupie. Nie wiem, jak oni ta co robią. Jak nie widzą gazdy nad karkiem, to robota śpi. Tak bywa... No, ostań z Bogiem, Franuś. A niech ci nie będzie za przykro, żech sie osobą swoją przyczynił do zniewagi, jaka cie spotkała. Lepiej im ta na oczy nie właź...
Podali sobie dłonie i rozeszli się w przyjaźni ludzkiej. Rakoczy poszedł prostą drogą, a Gniecki skręcił ścieżyną ku osiedlom, na lewo.
— Mądry jest, bo jest — myślał o Franku idęcy. — Ale zastanowienia jeszcze ni ma. Ho, i nie wnet bedzie je miał, aż mu sie sadła dobrze za skórę naleje. Takim tak bywa... Z początku chyci ostro, jak ten źróbek zaprzągnięty w jarzmo, wysila sie i ciągnie, aż mu oczy krwią zachodzą, a potem puści raptem i da folgę przeciągniętym żyłom. Wtedy dopiero widzi, że on głupstwo ludzkie wiózł, nic więcej. A ono takie ciężkie... ho! niejeden już siły stargał, próbując je ruszyć.
Rakoczy zaś, idąc drogą, naodwrót myślał o nim.
— To jest chłop sprawiedliwy i niegłupi, jak widać, ino ci go bałamucą, a on też, gwoli spokojności, woli im wierzyć.
Myśląc kolejno o nich wszystkich, poznał, że właściwie, to do żadnego z nich nie czuje osobistej niechęci, nawet paru dość lubi, jako i Gnieckiego. A wszystkich, razem wziąwszy, prawie nienawidzi, tacy mu się wydają wstrętni w tej gromadzie zapleśniałej i szorstkiej. Czemu to tak? Zastanowił się... Przecie to ci sami ludzie. Musi być tej niechęci jakiś dalszy powód... I przyszedł na to, porównując, że podobnym jest stosunek jego do ludzi, których broni. Jeno stosunek odwrotny. On ich, tych biednych, razem wziąwszy, ogromnie kocha, serce by im wyjął z piersi i uraczył własną krwią, a przecie... Każdy osobiście z tych chałupników nędznych, każdy z tych komorników lamentujących głośno jest mu, co najmniej, obojętnym. Bo to są ludzie głupi, o swoim żołądku nieustannie myślący, łakomi i zazdrośni, mało co różniący się od zwierząt innego rodzaju.
Aż przystanął na drodze, tak mu się to wszystko dziwnem i niejasnem wydało. Jakto? Więc nie ma tej miłości, jaką się przechwalał? Może to ino złuda i przekorna upartość serca, a nic więcej?... Zastanawiał się nad tem długo, aż wreszcie rozumem swoim pojął jedno: Że nie miłuje ludzi, ale ich biedę jakąś smętną, załzawioną, włóczącą się po ugorach na wietrze. Powtóre, że nie czuje nienawiści do nikogo na świecie, ale całą duszą walczyłby z niesprawiedliwością, kędy się jeno gnieździ — w sercach ludzkich, czy na obłokach.
Tu się odnalazł w sobie, jakim był, i uwierzył w to skwapliwie, odkładając przemyślenie na inszy, sposobniejszy czas. Uciecha z wynalazku napełniła serce jego pewnością większą, uspokoiła złe siły, buntujące się przeciw wojującej duszy... Tak musi być! — pomyślał. I uczuł się zespolonym z armią wielką, której nie zna, ani znał nie będzie. A choć tu jest sam jeden — tam muszą być insi... Gdzie są, to nie umiałby słowami określić. Tam — daleko — na świecie — na szerokim świecie... Czuł ich tam poza sobą — i siły mu rosły. Duma, siostrzyca jego zmarła, dotknęła dłonią czoła jego; aże się wstrząsnął. Jakieś przypomnienie dalekie wychyliło się, jak cień spoza grobu, i znikło... Co to mogło być?... Szedł, jak w sennej gorączce. Nie wiedział prawie, dokąd idzie. A mrok już za nim postępował. Kto wie, jak długo tak szedł.
— Napadnie czasem człowieka — pomyślał — pojmie duszę i tak wodzi, jak pijanego we mgle...
Żal mu się zrobiło tego dnia i czasu, gdy odwrócił się i obaczył mrok za sobą idący, ale wnet poznał, że się myli, żałując tych chwil, oderwanych ustawicznej pracy; a poznał nawet i to jeszcze, że większą wagę mają te chwile dla jego duszy, niż ciągła szarość zajęć rolnych, że po nich serce bije szybciej, myśl swobodniej lata.
— Tak rzadko człowiek daje folgę myśleniu, tak wiecznie w tym tartaku życia się obraca, że gotów do krzty zabaczyć o swojej duszy. A ona przecie też ma swoje prawo i dopomina się o nie głośno, potem cicho już i coraz ciszej... Jak ucichnie doznaku — wtedy człek się stracił. Nie odnajdzie się i w tem i w następnem życiu. Amen wieczne i koniec.
Przechodził potem myślą sprawy dzienne, chcąc je utrwalić w sercu, bo czuł, że odtąd już, jak potok, wartko popłynie jego życie.
Widział ich znowu zgromadzonych, siebie jednego między nimi, a za sobą wielką procesję sprawiedliwych cieni.
— Nie ustąpię i na krok! Niech sie walka toczy. Bedziemy widzieli, kto przemoże. I wiatr, choć jeden, a jak zadmie — to sie walą buki stare, odwieczne jedle, cały las gnie sie ku ziemi przed jego mocą. Nie ustąpię i na piędź, dopóki sprawiedliwość nie zakróluje nad roztokami. Nie ustąpię.
Zacinał się i zganiał siły oporne, jak wiatr, co chmury zewsząd spędza, nim burza wstanie. Czuł ją w sobie, czuł i to, że spokojność znikła, a bojowanie jakieś targa jego duszą.
— Pocznie sie... Niech sie pocznie! Ja nie mam lęku żadnego. Nic mnie już nie stracha na tym świecie — bo jedno prawo jest i jeden kościół. Abo sie gmina przeinaczy, abo ja padnę. Rąbanica zacięta. Bedziemy to drzewo zbutwiałe podcinali, aż samo jęknie. Przywali, to przywali. Jedna śmierć — jeden koniec — taki, czy owaki... Ino czy ona bedzie ze mną?
Zamyślił się, idęcy, wracając ku niej sercem miłującem.
— To moja radość! To moje wesele słonecznego dnia, to szczęście moje! Wyleciała, jak ptaszę z ogrodu, anim ją postrzegł. I zaśmiała się głośno, rada, że mnie widzi. A ten śmiech jej coś mi przypomina. Czy to nie owiec turlikanie, jak dzwonią po lesie? Coś podobnego...
Szedł myślami uboczą, a owce się pasły, a dzwonki drobne turlikały wciąż...
Rzewność jakaś dziecinna patrzała mu z oczu i wyzierała na świat przez szkliste łzy.
— Czy ona bedzie ze mną? — powtórzył, idęcy. — Czy mnie ukocha i mój świat? Bo w inszym ona urodzona świecie, choć na tej samej ziemi, tu... A mnie z nią razem lekcej żyć, ja bażę, bo już nie bedzie takiej pustki przy mnie, zaludni mi sie świat... I choćby wszyscy zwarli sie już na mnie i nie było w gminie człeka, coby słowem potępienia nie rzucił, a ona jedna bedzie przy mnie — to sie nie zlęknę, to wieksza siła bedzie we mnie wrzeć. O Hanuś, Hanuś, moje ukochanie! Ty ani wiesz, ani przeczuwasz w sercu swojem, jaka mi z ciebie idzie wielka moc — jaka mi z ciebie idzie słodka siła, która kazuje iść i iść... i nie ustawać, choćby nie wiem co! Choćby sie na łeb kamienie staczały, choćby sie góry waliły na drogę! Wciąż, bezustanku, naprzód iść, i iść... Co ja by począł sam? Już nie wiem prawie, ani myślę o tem, bo se nie zdołam wyobrazić. Darmo. Tak moje życie z twojem sie związało na wieczne trwanie i na wieczny czas. Czy to już było przeznaczenie jakie, czy ino trafunek ziemski? Nie wiem. Ale wszystko jedno. Jest i jest. Myślałech ci ja, widząc ulatujących za kochaniem, że to zwarjowani ludzie są — światu nie widzą całego przed sobą, ino tę jednę z istot ziemskich, tę praprawnęczkę Ewy. A ono przecie nie tak jest, nie wszędy i nie u wszystkich bywa tak. Bo jakoż? Dalekowidzom oczu nie zasłoni, choćby stanęło nie wiem co, a ludziom ślepym światu nie pokaże, choćby oświecił wszystko i słońce ku ziemi im przychylił. Darmo! Są ludzie tacy i owacy...
Począł iść ku chałupie ścieżyną przez pole, wśród zbóż rozchwianych dookoła. A mrok za nim postępował szybko i zachodził mu drogę, aż wreszcie wyprzedził go i ostawił daleko za sobą. Ciemność rozsnuwała się przędzidłem szarem po zagonach, gęste miedze traciły się po jednej z przed oczu idącego, aż wreszcie poznikały wszystkie.
Przystanął na chwilę i obejrzał się. Przesłyszało mu się bowiem, że ktoś nań wołał. Ale to jeno echo puste doleciało ze wsi. Nikogo, żywej duszy niema na tych działach.
Kosmata noc zamgliła huczne roztoki, stłumiła gwar, że słychać jeno bełkoty zdala niewyraźne i szum spadającej po kamieniach wody, jakby gdzieś pod ziemią olbrzymi młyn turkotał, a wiatr przynosił odgłos jego, to silny, to słabszy...
— Gdzieś tam, daleko, huczy młyn — mielą sie sumienia ludzkie na otręby... Olbrzymi tartak idzie bezustanku — zwolna piłuje serca na trociny... A wszystkiem gazduje śmierć; może zastawić wodę na przykopie — i noc, i spokój, oddechów nie słychać, jakby nigdy nie było życia na tej ziemi... Dziwaczny świat — dziwaczne jego urządzenie.
Dumał idęcy, a widma przeróżnorodne snuły mu się poprzed oczy. Począł się dziwić sam, że świat mu się czasami przeinacza, jakby miał różne oblicza w różnych chwilach jednej i tej samej doby. Co to w tem? Nie mógł se nijak wytłomaczyć. Wiedział przecie dobrze, że w chwilach wieczornego zadumania, kiedy oczy utopi w nieprzejrzanym mroku, jakiś tajemny robak wkrada mu się w duszę i podgryza niewidomie moc, zatruwa siłę i czyni w sercu jego cmentarz, na którym grzebie to, co przez dzień żyło. I czuł, że w takich chwilach coś w nim się odzywa, coś, co we dnie drzemało zgłuszone hałasem, a dusza poczyna się, jak ptak, trzepotać, bić o ściany słabemi skrzydłami i wyrywać się do tej pustki, która wiedzie w nieznane, dalekie... Co to może być? Sam już nie wiedział, jak sobie tłómaczyć: skąd to przychodzi, gdzie się to podziewa. Może przynosi noc, a płoszy słonko. Ta noc, co świat zapełnia strachami — to słonko, co strachy wygania...
Potarł czoło swe dłonią i uczuł, że jest rozpalone.
— Za dużo na jeden dzień — pomyślał. — Może sie różnie przezdawać.
Obejrzał się jeszcze na wieś, pozostawioną w dole, skąd patrzyła ku niemu czarno-wełnista noc migotliwemi światełkami okien, i przyspieszył kroku, by dojść do chałupy schowanej pod Groniem, nim się doznaku zczernią pola, nim się niebo zmrokczy na zachodzie, gdzie jeszcze cień od zorzy słonecznej błądzi i, szukając rodzicielki, co za słońcem zbiegła, spogląda: to na ziemię, to pod skrzydła chmur.
Szedł wartko, odganiając zalatujące myśli, i dyszał głośno, co w tej pustce wydawało mu się, jakby ktoś pędził za nim. Ścieżyna wiła się i podnosiła coraz wyżej, krzyżując się z jezdną drogą, wiodącą w osiedle.
Kiedy dochodził ku chałupie i sad już mógł rozpoznać przed sobą, zdało mu się, że ktoś od pola zasłonił okno świecące. Zdziwił się, ktoby tak wielki w sadzie stanął, żeby cień od niego padał na szyby... Cień to bowiem nie gruszy ani stojących śliw, lecz wyraźnie głowy ludzkiej w kapeluszu chłopskim.
Zaciekawiony, powstrzymał oddech i szedł cicho po trawniku, zginając kolana, by nie spłoszyć tej mary i zobaczyć naocznie, czy ma ciało... w istocie! Skoro już był blizko, widział dokładnie postać małego chłopiny, uwieszonego na ścianie i patrzącego pilnie w okno, skąd światło biło, promieniując po liściach jabłoni. I widział, jak ta postać, jakby przeczuła, że ktoś idzie, bo usłyszeć nie mogła żadną miarą, gdyż bardzo cicho stąpał, odwróciła twarz zalęknioną i spojrzała w mrok, a dwoje oczu zaświeciło zielonawo, podobnie, jak oczy łasicy ukrytej za strzechą; raptem zesunęła się na ziemię i pomknęła w sad.
Franek przeczuł, choć nie poznał, kto to może być — i coś w nim zapłakało litością ogromną.
— Jasiu! — ozwał się półgłosem. — Czemu ty uciekasz?
Zaszeleściały wiszące ponad ziemią liście i stanął przed nim człowieczek nieduży.
— To ja... — szepnął nieśmiało.
— Wiem... Czego sie boisz?
— Myślałech, że to szwagier wasz nadjechał z lasu... Bo ja, wiecie, niechcęcy, przechodząc, z ciekawości zajrzał. A ludziom mogłoby sie zdawać, że ja...
— Nie sprawiaj sie przedemną — przerwał Franek, kładąc dłoń na jego ramieniu.
Stali obok siebie długo, nie mówiąc nic; nareszcie Franek uczynił krok przed siebie i poprosił zwyczajnym głosem:
— Chodź do izby...
— O nie, nie, nie! — zaląkł się. — Darujcie, ale nie mam czasu. Cały dzień zbawiłech przy robocie, od samego rana, od świtu. Robi sie ludziom to i owo, i zejdzie do nocy. Tatuś w chałupie oczekują, trza iść, zaśpiewać jaką pieśnię, bo im sie ta cnie... Ja, wicie, zawdy śpiewajęcy żyję, nieprzymierzając: ten kos, co po lesie gwizda.
Mówił nerwowo, zalewając gwarę gorączką wielką, szklącą się w oczach migotliwie, jak rosa o mroku.
Nie namawiał go już Franek.
— Skoro nie masz czasu...
— Nie mam, nie, ani chwilki! Bywajcie zdrowi, a wybaczcie, a nie dziwcie sie niczemu na świecie...
Ścisnął dłoń Rakoczego i pomknął sadem na ogród niedawno skoszony. A gdy cień jego znikł w chodniku, pomiędzy zbożami, zastanowienie litosne objęło serce Franka.
— Niczemu sie nie dziwię, ino temu, za co ten człowiek pokutuje...
I przez krótki czas, gdy obchodził chałupę dokoła, by do drzwi trafić, przybaczył sobie nie tak dawne lata, gdy ten mały człowieczek był u nich w chałupie, jakoby swój. Pracował przez dzień, a wieczorem siadał i, patrząc w Zosine oczy, opowiadał bajki, albo śpiewował pieśni, jakich nikt nie umiał. Od niego to, dzieckiem jeszcze będąc, ponauczał się Franek śpiewów, które mu po dziś dzień w pamięci grają. A odkąd zapamiętał, zawdy wszyscy w chałupie nazywali go Jasiem, ludzie zaś po wsi mieli go za głupiego. Mały był już od czasu i nijak nie mógł róść, podobnie, jak ten smreczek, gdy mu się w młodych latach zerwie zielony wierch. Z latami, kiedy inni starzeli się — on smutniał, i wiecznie jednakową pacholęcą zachowywał twarz.
— Ktoś winien skonu skarlałego smreczka, ktoś, co zielony oberwał mu wierch...
Z tą myślą gniewnie popchnął drzwi przed sobą i znalazł się w oświetlonej izbie.
— Witajcież! — ozwał się cienki głos kobiecy. — Myślałach, że cię nie ujrzę przed nocą, tak cię cosi stronami wodzi...
Franek nie odpowiedział nic, zdjął kapelusz i usiadł ciężko na ławie. Rękawem ocierał spocone czoło, odgarnując palcami opadające strączki włosów.
— Mojego też nie widać. Pojechał do lasu... Żeby go ino nieszczęście nie spotkało jakie, broń Boże...
— Siostro! — zawołał Franek. Lecz wnet się pomiarkował i, nie dodając więcej ani słowa, opuścił głowę nizko i oparł ją na dłoni.
Siostra zaś pytająco patrzyła na niego, a nie słysząc nic więcej, zaciekawiła się niemało i bliżej podeszła.
— Miałeś cosi powiedzieć...
— Nie.
— Możeś głodny, bracie?
— Abo ja wiem!
Stała jeszcze chwilę przy nim, czekając daremnie.
— Taka z tobą zawdy gwara... — szepnęła z wyrzutem, i odwróciła się niechętnie ku nalepie.
Franek po chwili, gdy przechodziła obok niego, wyciągnął rękę po jej dłoń i zmęczonym głosem wyszeptał:
— Przebacz mi, siostro, bo ja czasem dziwnie z tobą gadam. Ale, jak człowieka myśli opadną...
— Ja wiem — odrzekła, — bo ty ino temi myślami żyjesz, nie dbając na to, że człek, to nie para. I płanetnicy, a przecie jeść muszą.
— A ja żaden płanetnik. Choć, kto wie...
— Bój-że sie Boga, Franek, nie pleć takich rzeczy. Abo ja cię to nie kąpała w poświęcanej wodzie?
— Ale ta woda była z potoka?
— No jakże...
— Może sie w niej kąpała jaka płanetnica...
— I cóż to płaci? Święcenie zawdy czary odżegnuje...
— A jak ostały na dnie? Boś musiała po wierchu ino kropić.
— Kanyby zaś!... Przecie sie woda mąci...
— Oj, Zośka! Zośka!
— Nie turbuj sie nic... Ino tak żyj, jak ludzie żyją. Trza mieć uwagę na się przecie... no bo jakże?
Tłómaczyła mu długo, jak powinien żyć, a on słuchał, nie słysząc ani słowa z tego; melodja tylko cicha jej głosu miękkiego snuła mu się po sercu niby pasma lnu. Odpoczął, potem wieczerzał razem z nią, bo szwagier jeszcze nie nadjechał, a mała siostrzenica spała już oddawna na maminej pościeli w izdebce.
Powieczerzawszy, niedługo siedzieli, bo siostrę nadlatywał sen. Poszła do izdebki, a Franek wyjął z półki świecę, zapalił i, rozciągnąwszy się na równej słomie, sięgnął po książkę na ławę za łóżko, bo zwykł był czytać o tym czasie, kiedy wszystko spało.
Nie mógł jednak tym razem przykuć uwagi do czerniących się przed oczyma rządków. Myśli chodziły samopas i nie dały się pozganiać żadnym sposobem; a gdy przystrzegł się na nie, by je pasterskim przykazem zegnać w jeden kerdel, rozpierzchły się pomiędzy drzewa o dziwacznie poskręcanych konarach, lub furgnęły, jak stada ptactwa na jesieni, kiedy się je, obsiadłe na ugorze, znienacka podejdzie.
Nie mógł sobie dać rady z temi latawcami. Za krótki czas obleciały powrotnie cały dzień, przeżyty od rana, i zawracały zwolna, kołując nad każdą chwilą czynu, jak te zgłodniałe orlęta, zataczające kręgi coraz większe nad miejscem wypatrzonem z góry.
Przeżywał wszystko powtórnie, w gorączce daleko większej. Był w gromadzie u wójta, ścierał się zajadle, nie ustępując ani skiby ze swojego świata. Potem z Hanką się spotkał, ze swoją Hanusią. Droższą mu teraz jeszcze była, niż tam, przy tym sadzie. Wyciągała do niego ręce i obejmowała go za szyję, przeginając się i turlikając białymi ząbkami, jakby paciorki szklane przesypywał po zgładzonych kamykach w roztoce. Gorąc uderzał mu do głowy i zamgliwał oczy. Uciekał od niej ugorami prosto ku chałupie. Obejrzał się — a z dołu, z cichych roztok pełzała za nim, wyciągając ku miedzom włosiste, szare łapy — kosmata, czarna noc... Umykał przed nią i spotkał w sadzie przy chałupie... dziwaczne spotkanie... Jak on to obojętnie tłómaczył... Niechcęcy — powiada — zajrzałech w okno, czy sie świeci, co tam ludzie robią...
— Prosta ciekawość... Uwierzyłoby stu ludzi... powinni wierzyć! Wierzą w bajtki sto razy więcej warte śmiechu...
Otrząsnął się i podniósł głowę, zdało mu się bowiem, że ktoś za oknem płacze. Ale nie. To wiatr porywa śpiew daleki i przeciąga w płacz. Słuchał, oparty na łokciu, i oczy mu się uśmiechały do znajomej melodji z dziecinnych swoich lat — a twarz rysowała się ostro na pościeli i drgała żalem, gorzkim, żalem nad czyjąś niedolą.
Wiatr uderzał o szyby i zawiewał śpiew daleki, wyraźne słowa...
»Oj, sługował ci ja, Zosiu,
Bez niejedną wiosnę —
Powiadałaś: »Bedę twoją,::
Jak ino urosnę«...
I urosłaś taka śmigła,
Jak jedlica w borze —
A ja zmalał, jak ten smerek
W skalistym ugorze...
Oj, co mnie też przesadziło
W to samotne pole!
Wysłużyłech tobie szczęście,
A sobie niedolę...«
Wiatr uderzał o szyby, jakby chciał obudzić śpiących, by lepiej słyszeli.
— Zośka! Słyszysz? — ozwał się surowo Franek.
W izdebce powstał szmer, i odrzekł niewyraźny głos kobiety sennej:
— Zdmuchnij świecę, bo ta łazęga myśli, że ja nie śpię, i nie przestanie do rana zawodzić... Mój nie przyjechał jeszcze?
Frankiem zatrząsł gniew serdeczny. Już miał dla niej goryczne słowo na wargach, opanował się jednak prędko i nie rzekł nic. Długo leżał bez ruchu, dumając nad różnicami serc z jednej urodzonych ziemi.
— Nie warta jego śpiewu — szepnął wreszcie. — Niech i on sie wyśpi... Choć może przez tyle roków oduczył sie spać.
Powstał i zgasił światło.
Za chwilę przemknął koło ściany szmer, a za nim szelest. A potem wszystko ucichło.
Nazajutrz, nim słonko wyszło, zerwał się Franek z pościeli, zarzucił biały serdak na ramiona i wyszedł przed sień, na osiedle. Niedaleko była studzienka nieduża, gdzie owce pijały wodę, wracając z pastwiska. Poskoczył ku niej, nachylił się i czerpał dłońmi zimną wodę, chlustając na twarz, na włosy, na odsłoniętą szyję. Parskał przytem głośno, jak pławiący się w rzece młody źróbek, gdy mu się nozdrza zalewają wodą. Potem rękawem lnianej koszuli przetarł oczy i obejrzał się po świecie...
— Prześliczny ranek! Cudowny się zapowiada dzień — pomyślał. — Trzeba wygnać owce, niech sie o chłodzie napasą, bo przed południem będzie gorąc i upał słoneczny.
Nie poszedł już do izby, żeby przetwieraniem się nie zbudzić szwagra, który późno wrócił, ba ruszył prosto ku owczarni i odsunął wrota. Wysypały się owce rozespane, jedna za drugą. Zajął je i pognał po za izbę na starą koniczynę.
Szły przed nim wolno siwe owce stare, córki ich wybiegały raźniej, potrząsając kędziorami skręconej wełny, a jagnięta bawiły się przeskakiwaniem płotów, których nie było. Gdy stanęły na zagonie ściętej koniczyny, nie odrazu chwyciły się paszy, lecz pozierały po sobie, z niedowierzaniem oglądając się na Franka, czy ich dalej nie popędzi, czy to rzeczywiście dla nich ta przednia strawa, o której nieraz myślą na ugorze, jak o czemś bardzo słonem; bo u nich sól — to kwiat słodyczny smaku. A widząc, że ten wielki pasterz jest na nie łaskawy i nie myśli gnać ich dalej na ugorne pustki, pomyślały, że dziś musi być wielkie święto, dzień, w którym wszystko wolno, i roześmiały im się oczy weselem szczęścia. Wartko też, by nie utracić dobrej chwili, rozbiegły się i poczęły skubać listki, omoczone rosą. W początku rwały skraja, nawet razem z trawą; potem już, rozwydrzone, ostawiały inne liście prócz koniczynnych; nakoniec i to im się sprzykrzyło; wybierały tylko duże listki, pomijając mniejsze.
Stał przy nich Franek, bez odzienia prawie, i nie czuł porannego chłodu, lecz rzeźwe drganie krynicznych strumieni we wszystkich splotach żył. Czuł w sobie siłę, moc potężną życia, smrekaby złamał, jak uschniętą trawę, stu chłopów mógłby przerzucić przez dach.
Dziwił się mocno, przybaczywszy sobie, jak on to wczora wlókł się, chwierutany smutkiem, przez hańte działy. Dziśby je przebiegł, jak rogacz spłoszony, po trzy zagony przeskakując naraz... Ale to czasem nadejdzie płaneta, niby chmura, co się na pogodnem niebie urodzi z obłoków parnych, i obsiędzie nagłą duszę człowieczą, i osłabi ciało doznaku.
Patrzał w doliny i widział, jak roztoki się budzą, jak się powoli rozrzedza i niknie mglista srezoga, jak szare pola nasiąkają barwami przeróżnych odcieni i zbliżają się ku niemu krajobrazy czyste, świeżości pełne i uroku. Ludzi jeszcze nie widać, ale dymy, wysnuwające się pasmami z dachów, świadczą, że już powstali.
Obejrzał się na swoje osiedle i tu równie obaczył siwy dym, wijący się leniwie, miękko po wilgotnym dachu.
Słońce stanęło czerwonem kołem na lubomierskich szczytach, i można było patrzeć w nie bez mrużenia powiek. Zwolna kolisty ogień martwy rozpalał się w ognisko żywe i wnet buchnął płomiennym żarem, białym od skrzących skier, rozsypujących się promienisto na wszystkie strony.
Ta przemiana tarczy słonecznej, choć ją Franek nieraz i dłużej oglądał z wysoko położonych polan, zastanowiła go i teraz, gdy stał, dumając, obrócony twarzą ku wschodowi.
Żywy odblask ozłocił stojącego, kładąc smugi różowe na ubiór jego pasterski, i ożywił brązowe oblicze, rzucając na nie krwawe odcienie, załamujące się ostremi linjami w jasne i ciemne płaszczyzny.
Głowa jego stała się podobną odzieniu czarnych jagniąt, kiedy wyjdą z kąpieli, a wełna ich od mroźnej wody powije się w pukle i długo świeci kropelkami nieobeschłej rosy; włosy bowiem, nienakryte, poskręcały się swobodnie w połyskujące stalą strączki, na których kołyszą się i błyszczą ogniem górskiego kryształu niestrzepane krople studziennej wody.
Stał w krwawym blasku wschodzącego słońca, jak młody bóg pasterski, stojący posągiem na polanie urocznej wśród drzewnej zieleni i osiwiałych poranną rosą traw.
Stał pełen swobody pierwotnej, a żyłami jego ciała szedł płomień życia gorącego, zapalając rozkwitłe siły i stusmrekową moc.
— Świecie mój, świecie! — powtarzał w koło, nie umiejąc wypowiedzieć słowami tych pieśni, co w sercu jego dzwoniły rozgłośnie na cześć złotego słońca, na chwałę świętej ziemi.
Nigdy nie czuł się tak pewnym, że naprawdę żyje, nigdy nie czuł w sercu swojem takiej świeżej mocy, jak w tej chwili porannej, kiedy słońce wstaje, kiedy ziemia przeciera oczy, wilgotne od błyszczących ros, a one iskrzą się, jak blaski przecudnych kamieni.
Spojrzał w roztoki zagłębione... Obaczył jasne smugi, niby miotły ogniste związanych promieni, jak rozmiatają mgły obsiadłe nad wodą i rozgarniają mrok płowy, kosmaty, który cofa się przed niemi, przypada w rozpadliny wązkie, a znaleziony, mknie chyłkiem popod strome urwiska, czai się i posuwa ku lasowi, gdzie ma ojczysty, ciemny gmach — smrekowe świątynie... Obaczył sady ozłocone, jak wieńcami, przetykanymi czerwienią, otoczyły osiedla odymione... Obaczył drzewa jesionowe, osiadłe na kępach, zagony wązkie, zbożem tkane, przeróżną zielenią, która się mieni za podmuchem pieszczącego wiatru, niby równe zwierciadło stawu zielonego, załamujące światło żywe taflami złotemi. A gdy szedł wolno znużonem od blasku okiem przez sine pola, zdało mu się, że widzi, jak promienie słoneczne czeszą złotym grzebieniem zadzierzysty len.
— Cudny ten świat! — pomyślał. — Przepiękne jego malowanie... Kto je rozumie? Kto je widzi? Ani jeden człek...
Obejrzał się po całej wsi. Nikogo.
— Pochowali się w tych norach swoich, jak podziemne krety. Przywykli do tej ziemi, grzebią w niej, jak te myszy polne, szukając życia. A to życie tak niedaleko!
Poczuł rozkoszne drgnienie serca, jakby w nim odezwało się to życie, zaklęte w niem.
— Na świt! Na świt!
Jak ranny ptak w gęstwinie, tak w głębokościach serca jego śpiewało narodzone życie.
— Na świt! Na świt! — grały zbudzone pieśni dookoła.
Rósł szczęściem swobody ponad ziemię, olbrzymiał i czołem prawie sięgał ku obłokom. Poczuł w chwili tej rozpętania duszy, że człowiek jest potęgą, której nic nie zmoże — nawet śmierć zdała mu się złudą, marą jakąś bezsilną, która po nocy straszy.
Niczego i nikogo w chwili tej nie pragnął, jeno serca jednego z pośród ludzi, któreby za nim szło w płomienne życie... Poniósłby owo serce nadpowietrzną drogą, jak orzeł niesie ptaszę małe, które mu na skrzydle usiędzie i z ufnością powierzy swoje życie królewskiej opiece. A jak lot orła, niosącego ptaszę słabe ku niebu, zdumiewa pisklę śmiałością swą i mocą rozpędu — tak droga jego prędka płomiennej wędrówki zbudziłaby podziw szczery i wiarę ufności w sercu, które mu się powierzy na życie i śmierć...
— Nie ma jej tu koło mnie — myślał z żalem — tej mojej okruszyny słodkiej...
Tęsknicą wyrywało mu się serce ku niej, pragnąc i wołając napróżno. Ani wie, ani słyszy, kto ją wywołuje na słońce, na polanę ową jasną, gdzie rozkosz kwitnie i życie szczęśliwemu człowiekowi gra przedziwne pieśni.
— O skarby moje! Zaklęte w dusznej piwnicy, strzeżone wiecznie przez te sługi, przez tych małych czeladników powszedniego życia.
Uczuł żal do niej, a do ludzi gniew. Bo zdało mu się, że widzi jagnię, które pasterz niebaczny zapędził w cierniaki. Zaplątało się nieboże i nie może wyjść. Patrzy ino oczyma żałosnemi w nieporadnym smutku.
Żeby tych ludzi można było dosięgnąć, pokarałby ich, jak tego pasterza. Ale to jagnię samo winno swojego nieszczęścia. Zbliża się i podchodzi myślami ku niemu, a żal taje i tkliwość serce zalewa mu zwolna. Maleństwo takie...
— No, czemu-żeś się zaplątało? — mówi już miękko i bez żalu prawie. — Co ja mam z tobą utrapienia! Kłopocie mój...
Duma, jakby ją tu odwikłać z tej sieci niewidocznej, która może szarpaniem długiem zaciągnąć się tak, że włókna ostre dostaną się w krew i zatrują to serce młode na wiek wieków.
— Bo to życie kłamliwe gorsze od bożej męki...
Wiedział o tem oddawna, patrząc się codziennie na kupiectwo świata ludzkiego.
Zwolna, dumając począł roztaczać sny zakwitłych myśli, jak roztacza się pokosy wonnych traw na łące leśnej, skoszonych dziś o rannem słońcu po rosie. I jako pasterz, bawiący przy sianie, który wie, że pogoda nie zmieni się prędko, z rozkoszną niedbałością przetrząsa pokosy, a niekiedy, senny, spocznie i nurza się w odurzających zmysły ziołach — tak i on zwolna i leniwie roztrząsał w myślach sny tęczowe, wiedząc, że czas budowy planów nie wnet się zachmurzy.
Snuł przeróżne sposoby porwania Hanusi i uprowadzenia jej w świat nieznany, daleko od ludzi. Czy ona sama zechce, czy się zgodzi, o tem nie myślał nawet małej chwili. Wiedział, że, miłując go tak bardzo, na wszystko przystanie. Przecie to jej zbawienie i wesele życia. A myśląc o tem życiu z kochaną Hanusią, czuł w sobie siłę podwójną do walki z głupotą, gazdującą w narodzie biednym.
— Otrzęsie sie to wszystko, jak gruszki przejrzałe. Drzewem ruszyć, a posypie sie na ziemię osiwiały grad... Jałowce zgniłe, w cieniu wyrośnięte, nie bedziecie wy udawać lasu, niech wam sie nie śni!
Ani widział, zadumany, jak po trawniku od izby przytoczyło się ku niemu nieduże bobo. Postrzegł je dopiero wtedy, kiedy usłyszał zblizka szepleniący głos:
— To ujek pasie tak raniutko? Cie, cie...
Roześmiał się z przemądrej siostrzenicy, udającej zawczasu gospodynię setną.
— Wujek pasie — powtórzył — a Marysia śpi?
— Ale! — zaprzeczyła odrazu. — A kto przy ujku stoi?
— Cyganka jakaś mała, cyganeczka...
— Nieprawda! to ja!
— To ty? to ty?... — dziwował się, a potem sięgnął po nią i uniósł lekko w obu dłoniach, huśtając w powietrzu.
Bardzo była temu rada, śmiała się rozkosznie i trzepotała rączkami, jak ptaszę. Słaniała się, zataczając, gdy ją na ziemi postawił, i zamiatała rosę nieobeschłą bosemi nożętami.
— Pomąciło mi sie w głowie — mówiła żałośnie, by śmiech wywołać na twarz wujka, co jej się udało.
Pomknęła potem za owcami, które się porozchodziły daleko, zagnała je wartko, a wracając wolno, uważnie podnosiła stopy i szukała czegoś pilnie po ziemi. Schylała się przytem często, zrywając paluszkami liście koniczynne, pozierała ukradkiem w stronę wujka i śmiała się po cichu z oszukaństwa swego. Ostatnio zerwanego nie upuściła na ziemię, jak poprzednie, lecz zamknęła go szczelnie w dłonie, piąstki obie schowała za siebie i zbliżając się z uśmiechem skrytym, zagadnęła wujka swego, niby od niechcenia:
— Kto pierwej najdzie szczęście?
Rozbawiła szczerze Franka ta przebiegłość kobieca u dziecka i pomyślał sobie zaraz:
— Gotuje się komuś bieda na tym świecie... Oj, niemały los!
Nie chcąc jednak płoszyć prędko wesołości pustej, postąpił parę kroków na zagon i, schylając się, udawał, że pilnie szuka tego szczęścia, a nie może znaleźć. Marysi aż łzy w oczach stały od śmiechu i szczęśliwości wielkiej; nie mogła już wytrzymać dłużej, by nie parsknąć głośno i nie zdradzić się przed wujkiem.
— Ja już mam szczęście.
— Pokaż! — zawołał z uśmiechem.
Podbiegła i, wyciągając naprzód obie skurczone piąstki, pytała się:
— W której? Niech ujek zgadnie, w której ręce szczęście?
— W tej...
— A nie!
— To może w tej...
— A nie!
Śmiała się coraz głośniej i tańczyła przed nim, podrygując na palcach.
Pobłażliwie przebaczył to niewinne kłamstwo, ale chciał się przekonać.
— Otwórz obie ręce — powiedział.
Posłuchała i zaraz otworzyła piąstki, radując się teraz jego zdumieniu. Próżne obie...
— Po coś wujka cyganiła? — zganił surowo.
— Bo mam!
Patrzyła nań filuternie, przeginając się radośnie z uporną miną. Teraz dopiero, gdy koszulka jej rozchyliła się, wujek dojrzał szczęście: cztery listki koniczynne, przylepione wilgną rosą do piersi.
Zasmuciła się, że je odkrył — i szczęście jej prysło.
Zadumał się i on, bo z tej psoty urodziły mu się dziwaczne myśli.
— Szukamy szczęścia... Kłamstwo nas prowadzi. Niewinne kłamstwo i pustota...
— Maryś! — doleciał ostry głos od chałup.
— Ujku, — szepnęło dziewczę zalęknione — bo mnie kazali iść po was, cobyście gnali do śniadania.
— Teraz powiadasz?
— Zabaczyłach se doznaku, ale to nic...
— Idziemy zaraz! — odkrzyknął wołaniu. — Pozganiaj Maryś owce, bo i one, widzisz, napasły sie i poczynają szukać szczęścia...
W chałupie już oczekiwano Franka od chwili, kiedy Marysię wysłano po niego. Musiał ją bronić i wymawiać przed siostrą, bo inaczej nie obeszłoby się bez krzyku i głośnych zawodzeń. Skończyło się na tem, że jej matka zapowiedziała święcie za najbliższe przewinienie podwójną karę.
— Chwała Bogu i za to, nieszczęścia nie było — pocieszał ją wujek, wywołując na załzawione oczka śmiech. — A co zaś bedzie jutro, to już dziś naprzód niema czem się trapić. Każdy wie, że musi umrzeć, a nie martwi sie. Poleciałabyś lepiej na grządkę i wypleniła mlecz, bo ci doznaku te kwiatki zagłuszy. A sadziłaś je swoją własną rączką... Nie pamiętasz? co?
Usłuchało dziewczę dobrej rady i strzeliło prosto w pole, a w izbie nastał spokój, niezmącony ni jednem słowem. Bo i Jędrzej, mąż Zosin, Rakoczego szwagier, milczkowatego był usposobienia i z natury nie lubiał dużo gadać. Było co robić — robił, było co do jedzenia — jadł, ale mówić poczynał dopiero wtedy, jak mu co dokuczało. Inaczej nie odzywał się lekkomyślnie, szanując słowa, jakby ich nie duże posiadał bogactwo w tej głowie, z grubsza ociosanej i nie wygładzonej należycie ze wszystkich stron. Karby na niej były nierówne, jakie się widzi nieraz na bukowym pniaku, ponacinanym rąbanicą tępą i wyszczerbaną.
Twarz mu się łuszczyła, jak ta kora zeschnięta na drzewie, ale ino podczas nowiu, kiedy indziej nie. Był to człowiek zwyczajny, jakich setki żyją w tych roztokach, zamyślony o jutrze i zajęty pracą, pozatem niewidzący nic, nawet niebu niemający ochoty przyjrzeć się, czy podparte czym, czy samo na powietrzu wisi.
Do gminy się nie mieszał, bo powiadał, że tam są głowy do tego stworzone; gmina też nie wiele więcej o niego dbała, powołując go ino do opłaty, albo do wyboru wójta, jak padło. Czuł jednak stanowisko swoje niepoślednie śród zagrodników całego Przysłopia, bo choć sam był rodu nijakiego, jako że się zwał po ojcu Niepilak, wszelako dostał żonę z familji godnej, o której gadki chodzą pomiędzy narodem.
A Rakoczemu teraz przyszło na myśl, czemu ten człowiek, nie kto inszy, jest akuratnie jego szwagrem. — Miała też co Zośka wybrać. Jakby już taki straszny brak było chłopców i ostatek świata. Wspominała nieraz matka ze łzami słowa ciężkie ojca nieboszczyka, jak biadał, umierając, że to osiedle jego dziadów przejdzie w niepile ręce... I dziwnym losu trafunkiem gazduje na tym gruncie rodzony Niepilak, a on, Rakoczy z ojca i pradziada, musi po świecie wyszukiwać miejsca, gdzieby mógł owce chować i wypasać woły. Dziwaczny los, zrządzony przez babskie rozumy.
Przybaczył sobie Jasia; tem większa złość szarpnęła go za piersi, uczuł gniew do tego człowieka, co grzechu swego nieświadomy wprawdzie, ale wszedł na ołtarz kerpcami i błota nie otarł z nóg w przedsieni.
— Sprawiedliwy człek, ani słowa. Z Panem Bogiem jada...
Widział, jak się nabożnie żegnał, kładąc łyżkę, i podziękował »za te dary«.
— Jakim prawem on ma mieć spokój, kiedy tamten...
— Czemuż ty nie jesz, bracie? — zagadnęła Zośka.
Mruknął coś w odpowiedzi i odsunął stołek. Czuł się tu prawie obcym, daremno kryć przed sobą. Nie ma do kogo słowa przepowiedzieć. Nie mówi się tu nigdy o rzeczach niewidocznych dla oka, wszystkie myśli kręcą się około kłopotów.
— Pożyć tak z dziesiątek lat w tej życia mielnicy, to można dostać owczej kołowacizny, ani sie człek nie opatrzy, jak sie raptem straci i wnet sie stanie błędnym cieniem swojego żywota. Wypatruj wtedy człeku duszy w piętach i lamentuj poniewczasie nad sobą. Ani cię pies nie pożałuje, boś sam, nie poniewoli, wetknął szyję w to jarzmo... Ciągnij mocno, zapieraj sie nogami, a nie ustaj. Świat sobie, a ty sobie. Oto życie nasze kochane... Poczciwy naród! Zaprzęgnął sie i chwali Boga, błogosławiąc dary... A niech was jasne pioruny!... Kto przywyknął do gnójnicy, niech ją pije zdrów. Ale niech w drugiego nie wmawia, że to woda studzienna, świeża, bo...
Słów nie miał na oburzenie targające piersią. Już mu piaskiem stanęło w gardle to piwniczne życie.
— Dusze tu rosną, jak te naci ziemniaczane, blade. Wilgoć trująca ich podkładem, dusznota powietrzem. A wywieść je na słońce, to się skurczą i poschną, jak osty. Oczy zamkną przed światłem, powiadając, że ich piecze; poślepną doznaku... Różne, widać, bywa szczęście, jak różni ludzie na tej ziemi. Ptakowi i w kościele niebardzo wesoło, a niejakiemu stworzeniu i w chlewie dobrze. Od przywyku zależy, a i od natury.
Może jego natura taka insza, chora. A ludzie tacy sami, jakich Pan Bóg stworzył?... Dumał nad tem, nie mogąc dojść pamięcią początku owego, kiedy to myśli poczęły go wodzić ścieżkami nieudeptanemi przez ludzi. Dawno to musiało być, może wonczas, kiedy szkoły opuścił z przymusu, bo z cichych rozgoryczeń codziennego życia długo strzelały iskry w jego serce, zanim ogień rozgorzał i powstało piekło całe nieznanych udręczeń.
Szwagier siedzący naprzeciw niego, najspokojniej oprawiał płaszcz, przyszywając nową łatę na starej. Niekiedy, nawłócząc igłę, mrużył lewe oko, a prawem pozierał na Franka, jakby się dziwił, że ktoś może siedzieć popróżnicy, kiedy on szyje.
Drażniło Franka srodze to prawe oko szare, popędliwość nim trzęsła, lecz się opanował. Zwrócił się jeno bokiem, schylając głowę, i starał się nie patrzeć w tę stronę, gdzie szwagier spoczywał. Udało mu się wreszcie zająć myśli czem innem. Dumał o Hance swojej, o jej otoczeniu...
— Biedna i ona. Ludzie gnębią tę habinkę słabą, przyginając ku ziemi zawczasu, by nie wystrzeliła bujnym pędem ponad ich czoła. W turkocie wiecznym żyje, w kotłującym gwarze, ani sie opamiętać w tym ciągłym jarmarku! Zawdy coś myśli porozgania, rozpłoszy, jak te ptaszki głupiutkie na drzewie, gdy je odleci matka nieopatrzna — i w tej głowince ukochanej, drogiej, ostaje puste gniazdo, wyścielone sianem... Cóż mi z tego wszystkiego, jak ona sie straci i nie pozna głosu mego wśród hałasu świata, choćbych ją tak nawoływał, jak jesienny wiatr!
Trwoga przed zatraceniem ukochanej duszy ścisnęła jego serce gorzej, niż gniew na życie owo szare, które oblewa serce pomyjami i oczy osypuje chmurą złego piasku, trującym żwirem.
— No, stało sie. Trza wybrać jedną drogę: prawą, abo lewą, bo inaczej człekby skapał, dumając w pośrodku.
Pomyślał to prawie głośno, wstał i począł chodzić, zataczając koła wązkie, odedrzwi do pieca.
Szwagier wbił igłę w sukno i wodził po izbie za Frankiem oboma oczami, w zdumieniu wielkiem, jakby chciał zapytać kogo, co mu się stało. Znał go już dziwacznym zdawna, ale przecie nie tak bardzo, żeby go o warjactwo można było posądzić. Od niejakiego czasu coraz gorzej. Ciska się, jakby osy latały dokoła niego... Powiedzcie ludzie, co jemu jest, co jemu dokucza?
Zośka ruszyła ramionami, nie odrywając się i na krótko od pilnej roboty. Franka znała od dziecka, wiedziała, że ma naturę inakszą, niż ludzie, a potem świat go jeszcze do reszty odmienił... Co prawda, przypominał nieboszczyka ojca, którego pamiętała, jak przeze mgłę ciemną, ale się dużo przeinaczył dumaniem i... Pan Bóg może wiedzieć zresztą, co jego tam trapi. Odmieniec był i będzie do skończenia świata. Darmo dziwić się temu, nikto nie poradzi... Nie dziwiła się i teraz, bo czasu szkoda; uwijała się z robotą, myśląc o jutrzejszem święcie Matki Boskiej i o tem, jak ulegować chłopa, żeby jej nie bronił iść na odpust, niedaleko, ino do Ludźmierza.
Franek po izbie chodził długo, nim ostudził głowę i pozbierał proste słowa, zrozumiałe wszystkim. Wtedy stanął nad pochylonym nizko Jędrkiem i odezwał się:
— To tak, szwagrze... Musimy sie zastanowić, jak dalej żyć. Bo trudno. Razem nieporada. Zresztą sami wiecie o tem...
Szwagier wypatrzył się nań, otwierając usta, jak człowiek zaskoczony nagłą niespodzianką.
— Jak to niby myślisz — odrzekł — bo ja nie pojmuję... Czy nam to źle?
— Daleko lepiej bedzie, jak sie rozłączymy...
— Franek! — skoczyła Zośka, rzucając robotę pilną. — Co ci też wpadło do głowy? Przeżegnajże sie krzyżem świętym i proś Boga o lepszy rozum... Wicie wy ludzie! O rozłączaniu bedzie gadał... Czy nas to tak dużo? Nie możemy sie pomieścić w jednej chałupie, czy co? W inszych piętnaścioro narodu mieszka, abo więcej... a nie ciasno im. Czy nam brak czego? Bieda jaka? Nie mamy co jeść? Inszych bieda rozgania po dalekim świecie, a przecie sie garną ku sobie, jak te ptaki wyrzucone z gniazda... Franuś! Bracie kochany... Czy my to nie z jednej matki, nie z jednego ojca? Upamiętaj sie przecie i nie rób mi krzywdy...
Mówiąc to zapłakała serdecznie, jak dziecko, a w nim tajało serce prędko, jak wiosenny śnieg.
— Przecie ona mnie lubi szczerze i prawdziwie kocha...
Nie wiedział, co powiedzieć, by jej nie zasmucić i nie wywołać nowych łez potoków. Daremno przemyśliwał, szukając łagodnych słów, bo przystać odrazu na prośby dobrego serca nie mógł i obawiał się tego podobnie, jak obawiałby się zamknięcia w kościele, gdyby ludzie powychodzili a on został, zamodlony całkiem, i nie ocknąłby się wcześniej, ażby ostry zgrzyt przekręcanego z pola klucza o uszy jego uderzył.
Coś wołało w jego duszy, ale coraz słabiej, jakiś, sercem duszony, niewyraźny lęk... Czuł, że nie będzie miał siły opierać się ludziom, jak do niego przemówią płaczem. I to go przelękło. Zawdy będzie to samo. Wiecznie zamierzone wyprawy na dalekie wyspy i cofanie się wieczne przed morzem cichych łez, które wróci, odpłynie, a jego na piasku ostawi... Takie życie. Pokuta wieczna i piekło palące. Za jakie winy świata? Żeby skałę miał na miejscu serca...
Zośce już dawno oczy obeschły, ale miała nową miarkę łez na pogotowiu, jakby Franek począł gadać o nieszczęsnym dziale.
— Skąd mu to przyszło? — myślała po cichu. — Pewnie to Hanka nakładła mu w uszy, bo ją wczoraj musiał widzieć. Kanyżby inędy chodził, jak nie do niej? A to przebiegłe, chytre, jak polna łasica, mądrzejsza od swego ojca, choć to niby wójt.
Szwagier zaś inaczej myślał, po swojemu, prosto.
— Zachciało mu się, widać, gazdowania, i czeladzi, i baby, i djabeł nie wie, czego jeszcze, radby majątek do siebie przygarnąć, a ty kochany szwagrze bieduj na połówce, abo idź na zarobek do świata, jak nie bedziesz miał w chałupie co do gęby włożyć.
Tego się dużo obawiał. Bo choć wiedział, od czasu, jak się tu przyżenił na swoje nieszczęście (a jak przedtem powiadał — na swoje szczęście), że się Frankowi połówka należy, to potem jakoś zabaczył doznaku, zdawało mu się, że on gazdą na całej zagrodzie. Sam uwierzył w to święcie, i nic go nie trapiło. Myślał, że tak do śmierci będzie, jak bywało, i nic się nie odmieni na tym bożym świecie.
Bo Franek zgodliwy był i nigdy słówkiem nie napomknął o swojej części, aż tu naraz... — Nieszczęście spadnie niewiedzieć skąd, ani sie człeku nie spodziejesz. — Strapiło go to srodze i boleśnie. — Co tu odpedzieć na takie łakomstwo, na takie w złej godzinie pomyślane słowo?
Jeszcze w Zośce miał dbę, jako, że to niewiasty umieją wykrzyczeć, czegoby nie zdołali wybić z głowy chłopi; a przytem Zośka jest i siostrą jego, nieraz koszule wyprała mu w rzece, powinien mieć wzgląd jaki i wymiarkowanie, bo to grzech ludzi napastować w samiutkie południe.
Widząc, że Franek duma, nic nie mówi, udobruchany, widać, płaczem Zośki, pragnąc do reszty przekonać go słowem i oddalić to nieszczęście, wiszące nad głową, nabrał otuchy w serce i ozwał się:
— Tak, Franuś... Uważ sobie dobrze. A zanim słowo rzekniesz, sto razy sie zastanów, bo może być źle i tobie i... zresztą, co to gadać? Sam widzisz dobrze, że sie tu nic nie przelewa, choć razem w jedną stronę ciągniemy ten wóz. A łatwiej zawdy parą wołmi jechać, niż dwoma o jednym wole, i osobno...
Rakoczemu z każdym słowem onej perswazji czyniło się w gardle słono i podobnie cierpko, jakby z musu połykał niedojrzałe jabłka. Siostry słuchał, dumając pilnie nad słowami jej, bo miała prawo święte napominać w strachu swoim brata, jako że siostrą jego jest od urodzenia, i że go lubi; a choć ino po swojemu prosto, nierozumnie, to trudno więcej pragnąć od chowanej owcy. Ale ten, niepilak obcy, nauczający Rakoczego zardzewiałym głosem, jak ma się zastanawiać nade dniem jutrzejszym, rozpalił go i na nowo obudził zaciętość w sercu, chwiejącem się już długo.
— Rozumiem — odrzekł prędko — że łatwiej uciągnie wóz troje, niż jedno, ale ja sie do jarzma nie nadaję.
— Przyzwyczaisz sie — odparł szwagier. — Bo i wół z początku, nim sie wciągnie....
— O ludziach — przerwał Rakoczy — dwojaki trza mieć sąd. Bo nie każdy ma naturę wołu i nie każdy przed oczyma widzi ino żłób!
Siłą wstrzymywał cały potok słów, by ich nie wylać na woli łeb szwagra, nie umiejącego pojąć, czem Franka uraził, kiedy mu przecie dobrze radził i po przyjacielsku.
Rakoczy dyszał ciężko, odganiając goryczą przesiąknięte myśli, co jak osy zjadliwe, siadały mu na wargach i doiły krew ściętą ostremi żądłami. Po próżnicy ciskać się na czyjąś głupotę. Trza się już zgodzić na to i nie mieć za złe temu, co się już ladajakim urodził człowiekiem.
Żeby przeciąć gadanie dalsze o rozłące, a podać przytem powód prosty, zrozumiały wszystkim, powiedział głośno i dobitnie:
— Myślę sie żenić. Oto jest cała długa historja rzeczy.
— Tak mów! — zawołała Zośka. — Nie o żadnej rozłące... Wiedziałach ja oddawna, jaki mól na sercu twojem siedzi.
Ale szwagier nie uradował się tak bardzo, choć i on wiedział, o kim Franek przemyśliwa często. Wiedział przytem, że Suhaj nie wyda jedynaczki z chałupy, i Franek, chcąc się żenić, musiałby opuścić swoją część zagrody. To jedno dobro. Ale drugie na to miejsce wchodzi zło niemałe. Bo Suhaj, ostawiając Hance majątek swój cały, radby pewnie zięcia przyjąć z pieniądzmi dużemi. Juści Franek z chałupy będzie wypłat ciągnął i kosztów mu narobi... Czy tak, czy owak, to zawdy źle i nieporęcznie. Wyjścia zaś niema żadnego. Chyba jeszcze Bóg zlituje się nad ludźmi i powoła niektórych zawczasu do swojej chwały niebieskiej... Ale o tem cicho. Trza teraz myśleć nad tem, żeby oddalić postanowienie prędkie, jak się da, na później, a może się przecie rozejdzie to wszystko, jak się rozchodzą nieraz chmury ciężkie, zagrażające gradem wielkim i straszną ulewą.
Z tą myślą też odezwał się nieśmiało:
— No dyć dobrze... Ożenić sie każdy może, nikt nie zabroni. Ale pilności takiej robić nie trza, bo potem...
— Was już nie bedzie boleć, co potem nastąpi! — zawołał Franek. — Wy sie nie trapcie tem, co kogo spotka. A ze swoich rad możecie bicze kręcić, bo was przeznaczenie na doradcę swojego nie pyta... Przestał nagle, bo usłyszał kroki w sieni, a nie chciał przy obcych ludziach robić w domu piekła.
Ledwie usiadł na ławie, kiedy drzwi się otwarły, i do izby wszedł z »pochwałą Bożą« wysoki chłop, zgarbiony nieco, znajomy im dobrze. Odrazu, obaczywszy zasępione twarze, domyślił się i poznał, że coś musiało zajść, jak to zwykle w rodzinach chrześcijańskich. Nie dziwił się bynajmniej, a skoro nikt nie myślał zagadnąć go pierwszy, ozwał się:
— Ciepło na polu, chwała Bogu, słoneczko dopieka.
Zośka podstawiła mu stołek, prosząc, żeby nie stał przecie. Przystał po małym oporze i, siadając nizko, zgarbił się, jak ten obłąk na starem kosisku. Łokcie sparł na kolanach. Przedtem jeszcze wyjął cybuch z zanadrza, wsadził go do ust końcem, który się do fajki zakręca, i począł ssać nieznaną słodycz soku, osiadłego przez długie lata w czarnym otworze cybucha.
Nie poruszając głowy pochylonej, plądrował okiem całą izbę uważnie i długo, jakby dopiero pierwszy raz tu był i chciał sobie zapamiętać każdy sprzęt z osobna.
Znali go już ludzie wszędy, jako taksatora, umiejącego opowiedzieć najdokładniej w świecie, ile kto ma pieniędzy, majątku, chudoby, wiele kto może dać za swoją córką, komu się trafia żenić, kogo kto zaskarżył i o co — wszystko umiał opowiedzieć składnie, przyzwoicie, dodając ino to, co ludzie mówią. Złapany na oczywistem kłamstwie, nie tropił się, ale odrazu przystawał na poprawki, choćby one zmieniały doznaku to, co dopiero opowiedział, jako świętą prawdę. Nie miewał zatargu z ludźmi, bo też i nigdy nie był ckliwy na obrazę. Spłynęło po nim, jako deszcz po skale, i śladu nawet nie ostało.
Błażejem ochrzcili go drzewiej. Dawno to musiało być, bo ludzie zabaczyli se doznaku o jego imieniu, nazywając go po prostu »byczym ozorem«. Nie do smaku mu to było, ale co poradzić? Każdy musi mieć swój krzyż na ziemi — jak nie taki, to taki — aby był zbawionym.
I on, co go Błażejem nie chce nikt nazywać, nijakiego był rodu. Wiedział o tem dobrze i miał poszanowanie duże dla imiennych rodów, większe jeszcze dla władzy, której się zawdy lękał.
Taki to był ten człek znany, siedzący na stołku, dziwiący się jedynie temu, że nikt jakoś nie czuje ochoty posłyszeć od niego, co tam we wsi na dole słychać, jak tam żyją... Nie po to on tu przyszedł, żeby opowiadać, ale nowin posłuchać przecie nie zawadzi, a on się przytem dowie, co Rakoczy myśli, czy go chętka wojowania z Radą nie odeszła. Krzywdy nikomu przez to nie uczyni, że się dowie przypadkiem o czyich zamiarach, a wójt, jako zwyczajnie człowiek sprawiedliwy, opuści mu za to karę za peczki sąsiada.
Wyjął z ust cybuch, otarł o koszulę i schował go do zanadrza głęboko. Potem splunął przez zęby, powiódł okiem po obecnych, i jakby Franka nie było między nimi, ozwał się niedbale:
— Dużo haw między ludźmi o Rakoczym gwary...
— Musiała się Hanka rozchwalić — powiedziała Zośka, pozierając z uśmiechem na brata.
Błażej nadstawił pilnie ucha.
— Może go już ożenili? — zwróciła się doń, gdy Franek nie odpowiadał zaraz.
— Niby z kim? — niewinnie spytał.
— Muszą przecie ludzie wiedzieć, skoro gadają...
Pomiarkował wnet, że w ten sposób niczego nie dojdzie. Trzeba gwarę odwrócić, jak serdak podczas deszczu, kudłami na wierzch.
— Ludziom nie warto wierzyć — rozpoczął po chwili — bo nie mają wymiarkowania w słowach, ino pletą, co im ślina do gęby przyniesie. Jak i teraz... Opowiadają, że Rakoczy stara sie na posła, zwołuje do gromady samych komorników, bo nastał — powiadają — czas, że komornicy bedą światem rządzić, a gazdowie zaś, jako że ich mniejsza liczba, muszą cicho siedzieć. Popłoch między narodem wielgi. Jedni sie radują, drudzy klną, a trzeci oczekują, co z tego wypadnie... Przysiężny jeden opowiadał, jak rody kiesi zeszły sie do wójta, sporo Sołtysów, Gnieckich i Cichańskich, jak uradzały same między sobą, jak na to szczęście nadszedł Rakoczy i zaczął im prać w oczy niesłychane rzeczy!... Podrętwieli doznaku — powiada — i oniemieli do krzty; aże potem, po chwili, skoro ich ostawił samych, przyszli do siebie i uradzili nie dopuścić do żadnej odmiany. A ja wiem z drugiej strony, że to bajtki; bo uradzili zgodnie usunąć sie na bok, niech młodzi idą i gazdują, kiedy mają siły zdrowe i moc potemu.
— Czy to prawda, bracie — spytała Zośka zalękniona — żeś ty tam był i tak dowodził akuratnie, jak powiadają?
— Ale nie wierzcie! — zabiegł Błażej. — Bo to wszystko bajtki ludzkie, wierutne kłamstwo! Przecie widzicie, że brat siedzi spokojnie na ławie, i ani mu sie śni mieszać w te przeklęte jarmarki. Woli on o czem inszem myśleć, niż o zadzieraniu z ludźmi, abo ich naprawie. A tu już udali, wiecie, że z rodami wojuje, że dniami i nocami pomiędzy ludem chodzi, że chciałby ostać posłem, i djabeł wie, co nie wymyślili jeszcze! Zwyczajnie ludzie, nieumiejący o niczem gadać, ba ino o ludziach. A kto dalej od nich siedzi, tem więcej o nim idzie gwary.
Popatrzył na Rakoczego i czekał na to, co on powie. A widząc, że nie myśli nijak odpowiadać, poradził się chytrości i zaszedł z drugiej strony:
— Dyćby dobrze było i nieźle, jakby naród biedny miał swojego obrońcę w człowieku, co mądrości wszelakich nabył i rozumów, a nie chce ich dla siebie chować. Na ten przykład, jak i wy...
— Dużo wam za to Suhaj przyobiecał? — spytał Rakoczy, wstając z ławy.
— Jak to niby myślicie?
— Że on kiep, a wy drugi! — odrzekł ostro, a zwracając się ku drzwiom, dodał: — Niech was do bydła najmie za pasterza, bedzie miał większe skrzepienie...
I wyszedł. W izbie nastało milczenie, zdumieniu blizkie. Szwagier znów nie wiedział dobrze, co o tem myśleć. Pozierał na Błażeja, a Błażej na Zośkę, bo i on też udawał, że nic nie rozumie.
— Nie dziwcie sie — szepnęła Zośka. — On już taką ma naturę od czasu.
Błażej też nie dziwił się długo, i żeby odwrócić uwagę i nie dać myślom czyim dojść zastanowienia, odezwał się spokojnie, jak człek przyzwyczajony do wypadków:
— Pono jutro odpust...
— Matki Boskiej Szkalpierznej — objaśniła skwapliwie Zośka.
— Chmara ludu idzie do Ludźmierza... Ze Mszany, z Dobrej, z Lubomierza, zewsząd kompanie przechodzą, śpiewajęcy, bo czas bardzo piekny. Bedzie tam narodu siła, księży i biskupów!
— Nie bedziesz mi bronił, Jędruś? — przymiliła się Zośka.
— Kany?
— Do Ludźmierza.
— Dzisz, znowu te odpusta! Nimasz to w swojej wsi kościoła?
— Cóż z tego, że mam? Cały rok do niego chodzę...
— Bóg cię wysłucha i tu, ino sie pomodlij szczerze.
— Chciałabych se tam iść do spowiedzi...
— Możesz i tu, ksiądz zawdy siedzi w słuchanicy.
— Ale ja wolę do obcego.
— Cóż to znowu za przebiory? Moiściewy ludzie...
— Ty nie wiesz, boś nie był na odpuście...
— Wam odpust w głowie! Jak mnie elementarz... Przewietrzyć sie, obejrzeć światu kawał, napaść oczy księżami — to was ino ciągnie.
— A choćby, to we święto czas nie taki drogi...
— Już ty mnie nie przekonasz! Daremne gadanie.
Zośka już była blizka płaczu, ale jeszcze nie traciła nadzieji, łzy ostawiając na ostatek, gdy insze zawiedzie.
— Dy nie brońcie, niech idzie — popierał ją Błażej. — Nic sie wam tu w chałupie za jeden dzień nie okoci, możecie być pewni. A to przecie nie takie dalekie światy, żeby za dzień nie obeszła. Z dalsza narody idą... Od Tater, od Orawy, od Spiskie krainy, a nawet z poza Tater i z po za Orawy. Słowiaki, Bułgarowie, Luptaki, Światowce...
Przerwał mu tę litanię narodów śmiech pusty, który zadzwonił przed sienią, i hałaśliwe głosy paru niewiast.
— Honorka! — zawołała Zośka ucieszona, podbiegając do drzwi, by je otworzyć.
Otwarły się same, i za progiem stanęła niewiasta nieduża, przy niej mało większa Hanka, a za nimi Franek. Wszystko troje roześmiani, każde swoim szczęściem.
— Nie stójcież tak — prosiła Zośka — ino pójdźcie dalej...
— Idziesz na odpust? — zagadnęła starsza. — Bo jak nie, to nie wejdziemy do izby, ani za próg...
— No, dyć bych szczerze rada iść, ale mi chłop nie da. Może wam sie prędzej uda skłonić jego serce.
— Cóż to takiego — krzyknęła Honorka — żeby baba nie miała swojej woli? Ciewy! Odkąd-że to panowanie chłopom sie dostało? Jadam w raju na piesku tańcował przed Jewką swoją, a nie wstydził się Pana Boga, choć nie taki chyrlak był, jak wy. Pójdźno Hanuś — pociągnęła za rękę towarzyszkę swoją. — Nauczmy go, jak ma swoje święte przykazania czcić i szanować.
Zrobiło się w izbie jasno, gdy weszły obie: tyle promieni było w chustkach, w szerokich spódnicach, tyle białego śmiechu w twarzach, tyle świateł w oczach.
Przypadły do Jędrzeja, siedzącego nizko i, nachylając się z obu stron, mówiły, każda do jednego ucha:
— Pierwsze: Nie bedziesz miał innej baby, ba swoją rodzoną... Drugie: Nie bedziesz miał swojej woli, jak ona ci nie da... Trzecie: Nie bedziesz robił swoim dumem nic, o czemby ona przódy nie wiedziała... Czwarte: Nie bedziesz jej zakazywał chodzić po odpustach... Piąte...
— A dejcież mi święty spokój! Niech idzie, niech robi, co żywnie chce! Ino mi już nie wrzeszczcie dłużej nad uszami, bo mi łeb na ćwierci pęknie, w drzazgi sie rozleci!... Co to za naród babski! La wszyteckich świętych...
Opuściły go ze śmiechem, otoczyły Zośkę i z radością pomagały jej zawdziewać łachy, które kładła gorączkowo z pośpiechem na siebie, żeby nie dać chłopu czasu do rozmyślenia.
»Byczy ozór« znikł. Skorzystał z przykazań babskich i z chwili, kiedy Franek skoczył do komory przyoblec się w świąteczny strój. Nie spotkał nikogo w sieni, wychodząc w pole.
Niezadługo Zośka wyglądała mało co gorzej od Honorki. Spódnice miała równie białe, chustkę błękitną, jak i ona, jedną twarz ino inszej barwy, ale to już mniejsza.
Zabrały się i powiedziały nawet Jędrzejowi na odchodnem: — Ostańcie z Bogiem.
Przed sienią stał i czekał na nie Franek.
— To i ty idziesz z nami? — zdziwiła się Zośka. — Tak odpustów nie lubiałeś...
— Nie lubiałech dawniej! — odrzekł popędliwie, jakby chciał teraz o wszystkiem zabaczyć.
— Cit... przykazanie babskie! — odezwała się Honorka szeptem, przykładając palec do ust.
Zaśmiali się na to wszyscy, Hanka najdonioślej. Przeżegnali się potem na drogę i poszli...
Do Ludźmierza, kto z Przysłopia chciał iść drogą prostą, nie robić koła dużego, musiał przechodzić wszystkie wierchy, całe Gorce w poprzek. Inaczej nieporada, bo się harde góry z drogi człekowi nie umkną, chyba jakby je przedziurawił doznaku na wylot. Idziniery to umieją wiertać nawet skały i drogi po pod ziemię na mile prowadzić. Powiadali różni ludzie, że od Krakowa pójdzie kolej prościutko na Tatry, a wtedyby nie mogła ominąć Przysłopia, ani obejść Obidowca... Ale to jakoś wnet ucichło, nie słychać już o tem. Jakby w swojem rozumieniu inędy umyślili poprowadzić kolej, to Obidowiec byłby temu rad, że go nie rozprują, ale za to narodowi stałaby się krzywda. Bo, czy to na woły spiskie do Nowego Targu, czy na odpust do Ludźmierza, czy też kanyindziej, zawdy uciążliwość wielka spinać się po górach. Latem jeszcze, jak latem, ale w zimie, jak padnie, na okrutne zaspy... Niejeden już tam znalazł śmierć swoją na wierchach, niejednego bielutka mogiła nakryła, żeby mu się dobrze spało na wiek wieków wieczny.
Obidowiec byłby rad i nie ruszyłby się z miejsca, choćby ślubną Obidowę ognisty smok przejeżdżał nieustannie, bo iskier lęka się naprawdę, by się na nim odzienie suche nie zajęło: serdak z cetyny smolnej, wyszywany po krajach bukowymi liśćmi. Wolałby już Obidowę ostawić w nadzieji, że ją kolej, idąca ku Tatrom, przejedzie — ludzie zaś woleliby jeździć na siedzeniach, choć i teraz po urwiskach na siedzeniach jeżdżą. Wszystkiemu narodowi Pan Bóg nie wygodzi, bo każdy ino tego pragnie, co drugi posiada. Zazdrość już za Jadamem chodziła po raju, zanim zgrzeszył, niechcęcy. Bo ona dużo starsza od grzechu i cnoty.
Tak i naród przysłopski... Zazdrościł Podhalanom, że mają Matkę Boską cudowną w Ludźmierzu, miejscu nie pośledniem, skąd wyszli już przemocni ludzie na chwałę narodu. Idzie o nich hyr nie mały daleko po świecie. A jak o morze się odbije, to Tatry usłyszą i opowiedzą narodowi, ludźmierskiemu naprzód, kto jego sławę zaginioną po świecie roznosił. A naród będzie słuchał, dziwując się wielce, że to nie obcy, nie światowce, ale nascy ludzie.
O tym jeszcze głucho w Tatrach i w całej dolinie. Tembardziej przysłopski naród, jako za górami po głębokich roztokach osiadły, nie wie nic o nowych cudach cudownych obrazów. Jednę Ludźmierską Pannę zna i czci ją w sercu swojem, ale mu szczerze markotno, że w obcym kościele mieszka i tam cuda rozdaje, a o dalszym narodzie zapomina. Przemyśliwali nad tem sprawni chłopcy, czyby się nie dało wykraść tej Panienki i przynieść do swojego kościoła w Przysłopiu, ale im starzy odradzili, bo, powiadają, może się rozgniewać i ani jednego cudu na złość nie uczyni. Kto na tem straci? To już lepiej tam dochodzić od czasu do czasu i gorąco molestować o przeróżne łaski, tak, żeby miejscowym nic nie ostało, abo niewiele co do wyproszenia.
Święta oczywiście rada starszych przypadła do serca wszystkim, i chodzili do Ludźmierza, nie ciążając sobie drogi, na każdy odpust. A chodzili, jak się rzekło, przez wierchy wysokie, przez Suhorę, Obidowiec, Turbacz i Kotlarkę, abo, jak częściej, przez Tobołów, omijając Turbacz.
Słońce zniżyło się i stanęło prawie nad Babią Górą, kiedy wesoła gromadka pątnicza wyszła na pierwszy wierch. Tu niewiasty, zdyszane, spoczęły na chwilę, a Rakoczy odkrył czoło na wiatr chłodny, lekki i przypatrywał się tej samotnicy wiecznej, stojącej na zachodzie...
— Dlaczego ludzie nazwali ją Babią Górą? — powiedział głośno.
— O czem on jeszcze nie zacznie! — zaśmiała się Hanka — a czemu ciebie wołają Rakoczy? Przecie to samo.
Prawda... czemu na niego wołają Rakoczy? Zastanawiał się już nieraz nad tem, ale niedługo. Cygańskie jakieś musi być przezwisko. Kto wie, co jego ojce kany porabiali, zanim tu przyszli... Nie lubiał strasznie słów, co nic nie mówią. Wolałby insze nosić miano jakie, naprzykład... Lacki... O... to ładnie dzwoni. A każdy człowiek, choćby i najprostszy, rozumie dobrze, co ono oznacza. Lackie plemię. Lacki król. I swojskie i ładne.
— Nie stójmy-że — prosiła Zośka — bo nas wieczór na wierchach zapadnie. Bedzie czas odpoczywać, jak zajdziemy na miejsce.
Wszyscy zgodnie przyznali racyę Zośce, bo ona tu była pośród nich rozsądkiem, podobnie, jak jedyna paroletnia owca między rocznemi jagnicami.
Szli dalej po polanie równej, nie bacząc na chodnik, bo cała hala, miękką wyścielona trawą, ciągnie się długo i szeroko po grzbiecie Suhory, lub inaczej Suchej Hory, jak ją drzewiej zwano. Dopiero ku Tobołowi polana się zwęża, zagłębia w siodło i ostaje pod Obidowcem, na który już drożyna skalista prowadzi, przykra i uciążliwa, jak droga do nieba.
Idąc po tej polanie, mieli czas obzierać się na wszystkie strony i patrzeć po dalekim świecie, którego im nic nie zastępuje, jak tam na dole w roztokach. Zdawało im się, że podrośli; Hanka nawet nie wierzyła, żeby kiedy była małą, dopiero, jak się zrównała z Rakoczym i spojrzała na czoło jego, przekonała się ze smutkiem, że tak samo jak i przedtem musi zadzierać głowę, by je dojrzeć i obaczyć czarne strączki spadających włosów.
— Jee! — pomyślała z niechęcią — tak trza patrzeć na ten łeb, jak na Obidowiec...
Lecz, mimo to, patrzała często, ani się jej nie sprzykrzyło zadzierać głowy. I Franek zawdy na czas odpowiadał wabiącym oczkom, choć zolbrzymiały wokół świat czarował jego oczy. Widząc dobrze, że Hanusia ma oczka doznaku takie, jak niebo na wschodzie, obaczył równie dobrze i wyraźnie, że Gorce mają kształt podkowy. Musiała zostać chyba od potopu. Rdza ją wiekami ujada i gryzie, ale nie skruszy jej do końca świata, o tem nie wątpi nikt. Podkowa ta olbrzymia otwarta na północ.
Idą właśnie po jednym końcu, po Suhorze, prosto na Tobołów, pod Obidowiec, który się zatacza na wschód i obejmuje Turbacz za ramiona... Z drugiej strony, równolegle do grzbietów, zgarbionych pod ich stopami, stoi Kopa, synowa starego Turbacza, pochylona całym ciałem ku Turbaczykowi. Środkiem zaś doliny idą, i staczają się roztoki prosto ku północy, spadając z hukiem i rozgwarem w zagłębione wioski.
Zadumę Franka, nachodzącą często, przerywała Hanusia ciągłem trzepotaniem. Ale on był rad temu i nie chmurzył czoła, bo czuł, jak przy tym trzepotaniu ptasiem rosną mu skrzydła niewidoczne i orlej nabierają mocy.
— Hej! Żeby tak polecieć... Ale razem z nią! Dziwowaliby się ludzie, dziwowały ptaki.
Dziwowałyby się pewnie wszystkie trzy niewiasty, choćby szedł prosto po tej ziemi, jak idzie, ale jeno myśli swoje otworzył przed niemi. Może kiedyś opowie te cuda Hanusi, ale aż ją nauczy myśleć po swojemu, bo, inaczej, parsknęłaby mu śmiechem prosto w oczy, abo stanęła zdumiona, jak sarna, nie wiedząc, czy się trwożyć, czy radować w sercu.
Szli długi czas po trawie miękkiej, zczerwienionej od słońca, które się poczynało krwawić na zachodzie.
Dochodzili już do Tobołowa, kiedy Franek, idący na przedzie z Hanką, obejrzał się za dwiema niewiastami, ostałemi w tyle, i zawołał ku nim głośno:
— Pospieszcie się! Ujrzymy jeszcze przed zachodem Tatry...
Nie czekali na nie długo, bo wnet się złączyły i ruszyła dalej gromadka młoda, razem, raźno i ochoczo.
— Na Obidowcu widać ludzi — spostrzegła Honorka.
— Musieli hań spoczywać, że my ich nie widzieli idących przed nami...
— Dziwowali sie Tatrom — dodał Franek.
— Co wy też widzicie w tych Tatrach? — spytała Zośka, ale się aż zczerwieniła od spojrzenia brata.
Przekorna jej towarzyszka, widząc po Franku gniew, poparła słowa siostry jego, jakby swoje własne.
— Skały i skały goluteńkie, więcej nic...
— Ostańcie! Po co wam za nami lecieć?
— Franuś! Nie złościj sie! — przerwała Hanka i zażegnała chmurę.
Zośka z Honorką nie ostały, na przekór Frankowi, ale szły wartko, nie dając się nikomu wyprzedzić. Minęli siodło zagłębione i weszli na drogę, wiodącą stromo, jak po ścianie, na wierch Obidowca. Gorączka owładnęła naraz wszystkie serca.
— Kto pierwej dojdzie?
— Kto naprzód ujrzy Tatry?
Słońce już czerwonem kołem sparło się na ramieniu Babiej Góry...
— Wartko! — przyspieszał Franek. — Bo wnet może zajść, i nie ujrzymy.
Sam lekko przeskakiwał powalone głazy, podając rękę Hance, gdzie większe zwaliska. Nikt już nie mówił nic. Niewiastom pot zalewał oczy, dyszały głośno, lecz nie ustawały.
— Nareszcie! — krzyknął Franek, stając na polanie. — Ale jeszcze do wierchu spory kęs... Przynajmniej głazów nie ma i nie tak skalisto...
Oddychli na jeden moment i szli dalej wartko, bo już daleko lekcej było iść po trawie miękkiej. A dochodząc do wierchu, poczęli prawie biedz — serca niewiast biły mocno — Rakoczy płomieniał. Pierwszy też dobiegł szczytu i, tryumfem szczerym olśnionych dusz, zawołał:
— Tatry!...
Stały przed nim w ogniu zachodzącego słońca — olbrzymie, krwawe... Podnóża ich zastępowała góra przeciwległa, i nie widać było, skąd wyrastają. Zdawało się, że za tą górą morze się rozlewa — i one wyskakują z niego prosto w niebo ogromem rdzawych ścian porysowanych, przebijając błękit w górze ostrymi szczytami.
Stały wysoko w ogniu, oblane skrzepłą krwią świecącą; była w nich skamieniała hardość i potęga i martwa duma konających przed światem olbrzymów.
— Tatry... — powtórzył Franek uroczyście, gdy niewiasty stanęły przy nim.
— Tatry... — szepnęły wszystkie trzy i nie rzekły więcej ani słowa.
Szła bowiem od nich moc potężna, która nakazywała milczenie.
Wszyscy poczuli w sercach swoich, że ich owiało dziwne tchnienie. Coś, co zapiera oddech w piersi, tamuje wyrazy, budzi nieznane jakieś dreszcze, rozkoszne i święte.
Bo tak owiewa serca ludzkie dziwne tchnienie Tatr.
Patrzeli długo.
Niewiasty pierwsze ocknęły się i poczęły szeptać między sobą.
— Tak bliziutko sie zdaje, choć to przecie mile...
— Kto hań zdole wyjść na takie ściany?
— Na takie turnie ociesane...
— A przecie ludzie idą.
— Chyba po swoją śmierć! Bo trudno, żeby ich Bóg uchronił i strzymał w powietrzu...
— Ale to góry, góry!
— Na całym świecie może takich nima...
— Skąd one sie tu wzięły? Powiadają, że skały rosną. Odkąd one muszą róść!
— To nie wiecie o tem — szepnęła Zośka — jak święta Kunegunda... Ale to wam po drodze, idęcy, opowiem, żeby i Franek słyszał.
Spojrzały na niego.
Stał obok, zadumany, z zaplecionymi rękami na piersiach i patrzał ku Tatrom... Oczy, jak lunatykowi, błyszczały szeroko, i źrenice świeciły iskrami. Po twarzy jego bronzowej migały często płomienie łyskliwe, i krwawiąc ją na jedno oka mgnienie, gasły. Z odkrytego czoła jego widniała duma i jakby wyzywanie śmiałe nieznanych sił...
Hance, gdy patrzyła w niego, wydał się tak pięknym, jak nie Rakoczy, ani człowiek ziemski, ale jakiś...
— Doznaku, jak święty Michał na obrazie! — krzyknęła, ucieszona porównaniem swojem. — Ino może...
Bała się powiedzieć głośno: piękniejszy...
Obudził go ten krzyk dziecinny, zwrócił się, postąpił parę kroków i stanął przed Hanką.
— Coś powiedziała? — spytał, nie myśląc o tem, co mówi, jak człowiek, którego dopiero co ze snu zbudzono.
— Powiedziała — podjęła siostra — żebyś do jutra stał na Obidowcu. A wieczór sie zbliża. Kiedy zajdziemy do wsi?...
— No, to chodźmy, kiedy wam sie już przykrzy stać... Ale wam powiem, że niełatwo drugi raz przeżyć taką chwilę...
— Rozumiem przecie dobrze — tłómaczyła się Zośka — i żeby nie ten odpust...
— Za taką jedną chwilę — przerwał niecierpliwie — daruję ci sto odpustów!
— Nie bluźnij, Franek! — pogroziła — bo cię Pan Bóg skarze. Obaczysz...
— Co mu się stało? — szepnęła Honorka. — Taki był wesół przedtem, rzeźki...
— Ani sie nie dziw! — odszepnęła Zośka. — Bo on już taką ma naturę zmienną.
— Jak wiater, co sie prędko zmienia...
— Doznaku tak.
— Którędyż mamy iść? — spytała Hanka, odwracając się, bo wybiegła naprzód, i patrzyła na Franka w oczekiwaniu, jakby chciała powiedzieć, że on tu ma prawo do rozkazywania, więcej nikt.
— Którędy chcecie — rzekł Rakoczy. — Możemy iść dwojako... Abo przez Turbacz, potem na Kotlarkę, skąd już zejdziemy prosto na Nowy Targ...
— To zadaleko!
— Albo przez Tobołów, do Klikuszowej, co jest dużo krócej.
— Zróbmy tak! — przerwała Zośka. — Idźmy teraz krótszą drogą, bo już noc za nami, a napowrót możemy iść przez miasto i przez hańte wierchy...
— Słusznie! — poparła Honorka. — Siostra dobrze radzi. Zapadłaby nas noc na samych wierchach, cóżbyśmy wtedy poczęli? A tak, za wideka jeszcze zajdziemy do chałup i postaramy sie o nocleg.
Głosy za krótszą drogą przeważyły, bo i w oczach Hanki widać było chęć poparcia towarzyszek swoich.
— A dobrze — przystał Franek. — Ale z powrotem, pamiętajcie! przez Turbacz pójdziemy.
Zgodziły się tem chętniej, że się do jutra może dużo zmienić. Może być deszcz... Choć Babia Góra była czysta, nie pokazywało.
Zwrócili się gromadką na prawo i zeszli z Obidowca na niższą polanę tobołowską, skąd już Tatr nie było widać.
Franek poweselał. Mając przed oczyma to jagnię, swawolące jak te jagnice wypuszczone ku wiośnie z owczarni, nie miał siły chmurzyć się, choć mu jeszcze na dnie serca nie ustał smutek. Rozgwarzył się i opowiadał o podhalskim świecie, o dawnych ludziach, jacy tu bywali, jakie miewali przybiory i stroje, a jakie dzieła poostawiali w pamięci ludzkiej po sobie, że jeszcze do dzisiednia o nich gadki idą...
Niewiasty słuchały pilnie, dziwując się wielce, jak on to zdołał zapamiętać wszystko i tak składnie ułożyć w tej głowie, jakżeby czytał.
Podziwiała i Hanusia tę czarną głowę stręczystą, a taką przemądrą.
— Mówi jak ksiądz — myślała z dumą, bo nie wierzyła, żeby kto był nad księdza mądrzejszy. — Przecie to piastun Boży — dumała se nieraz — to musi być i dużo mądry. Nacóżby sie Paniezus dał głupiemu piastować?
Zadzierała głowę, idąc obok, i zdawała się pilnie słuchać, co Franek opowiadał o tych czasach minionych i przeszłych. Czasy ją jednak mniej obchodziły, niż Franek. Bo czasy były daleko, a Franek tu. Śledziła bystro i chwytała jego spojrzenia, zabiegając wartko oczom, gdy się zwracały w inną stronę. Miała czas przy tem zajęciu przypatrywać się twarzy brązowej, która drgała, gdy mówił, i światła po niej chodziły podobnie, jak po skale, kiedy przez bukowe liście prześwieci słońce zachodzące i padnie na nią prosto, a wiater liśćmi poruszy.
Podobał się jej bardzo, nie ma co kryć, ale już nie tak, jak tam w górze.
— Najpiękniejszy wtedy, jak sie na Tatry patrzy... Żeby tak wiecznie miał Tatry przed oczami! Tak, ale by o mnie wtedy ani nie pomyślał...
Wolała już mieć go takim, jakim jest na dole, ażeby ino patrzał na nią, a nie na te Tatry. Bo przecie zawdy inakszy od ludzi...
— Mieliście opowiadać o tej Kunegundzie — zagadnęła Honorka, skoro Franek przestał.
— Posłuchaj-że i ty, Franuś — poczęła siostra. — Ale ty to z książek musisz lepiej wiedzieć.
— O czem?
— Zaraz się dowiesz. Było tak... Kiedy Tatary wpadły do Krakowa...
— Jakie Tatary?... — spytała nieśmiało Honorka.
— Tatary, o jednem oku... Kiedy wpadły do Krakowa, to nie zastały nikogo, ino starego dziadka, też o jednem oku, co go zbawiło od śmierci, bo myślały, wiecie, że to swój... Pytają sie go: «Kany wasza królowa, Kinga?» Bo ją tak przezwali. A on nie odrzekł nic, ino zerknął mimowolnie tem okiem ku Wiśle... Aha! — pomyślały se — toś tam... — I puściły sie za nią na oślep w tę stronę. Rzeka, nie rzeka — góra i nie góra — aż dojrzały ją zdaleka, jak uciekała ku Węgrom, bo ociec jej podówczas na Węgrach panował. Ale i ona ich dojrzała. Myśli: co tu robić? Skrzydeł nima, coby furgnąć i uciec powietrzem... W rozpaczy wielkiej załamała ręce i wyrwała pasmo włosów, jak białą garstkę lnu, a wiater podjął i rozwiał po ziemi, a z onych włosów wyrósł las ogromny — niedawne lasy gorzeckie. Wstrzymało ich to, ale nie tak długo, żeby ona tymczasem mogła do Węgier dojść. Byli już blizko, kiedy dziwnym trafem opadła jej przepaska, którą się opasowała, a z tej przepaski błękitnej — Dunajec... Zanim Tatary przeszły, już była daleko. Aleby ją i tak były napewno dognały, ino że już przy granicy rozplątały sie jej włosy — grzebień z nich wypadł — a z grzebienia... wiecie co?... no Tatry! Tu już Tatary stanęły, jak głupie i musiały sie wrócić bez niczego.
— Ładna bajka! — poszepnął Rakoczy, który już nieraz słyszał tę opowieść, różnie opowiadaną.
— Dla was, to wszystko bajtki! — mruknęła Zośka urażona. — Ale wasze książki, to dopiero bajtki wierutne!
Chciała tem Frankowi dopiec, ale on ani myślał się gniewać. Rzekł tylko w zadumaniu, jakby do siebie:
— Jak ładna bajka, to warto posłuchać. Życie nie bajka, to nie warto żyć...
— Cóż znowu? — zawołała Hanka i trwożnie spojrzała na niego.
Już się przeinaczył w duchu. Szedł zamyślony i nie mieszał się w rozmowę, którą wiodły między sobą po cichu.
— Nie dziwcie sie — mówiła Zośka — bo on zawdy taki. Napadnie go nie wiedzieć kiedy, co, jak, abo skąd...
Ożywił się na nowo, skoro w Klikuszową zeszli i osiedla obaczyli przed sobą. Wtedy, jakby chciał nagrodzić, szczególnie Hance, że ich nie obsermował i nie bawił, jak się niewiasty obsermować winno, kiedy powierzone są opiece męzkiej i troskliwości serca jego, począł wesoło, śpasobliwie gwarzyć, a najwięcej, bo najchętniej, z Hanusią, której śmiech dzwonił i mieszał się z dzwonkami owiec, zganianych do wsi z polan niedalekich i pastwisk. Rada mu była wielce za to i, gdy jej towarzyszki wychodziły naprzód lub ostawały za nimi, szeptała, przytulając się do niego:
— Mój!...
A Rakoczym dreszcz wstrząsał, jak smrekiem, kiedy gorący wiatr uderzy weń.
Długo szli roztoką na dół, zanim się zmrokczyło. Stanęli wówczas i poczęli radzić, kędy się mają udać i do kogo, żeby trafić na ludzi dobrych i gościnnych, którzyby ich chętnie przenocowali, nie okazując twarzy chmurnych, jak się to nieraz zdarza szukającym u ludzi noclegu.
Uradzili se, że najlepiej nie szukać daleko, ale zboczyć do chałup w najbliższe osiedle, a sam Anioł Stróż ich zaprowadzi do ludzi sprawiedliwych. I tak się stało. Anioł Stróż zaprowadził ich do swego imiennika, bo gazda, z którym się spotkali w progu, kiedy otworzyli drzwi pierwszej chałupy, nazywał się Janioł. Nie wiedzieć ino, czy z rodu Janiołów, czy też go tak ludzie między sobą przezwali. Poznali go, i on ich poznał; spotykali się bowiem często niedawnemi laty, jak na gorzeckich polanach bacował.
— To wy tu mieszkacie?
— A tu, widzicie ludkowie, moja dziedzina.
— A my myśleli, że koło kościoła...
— Dyć mie Janiołem nazywają, bo wiecie o tem, ale mie od kościoła precki odegnali. Tacy to ludzie, moiściewy, taki świat łakomy na dobra ziemskie.
Uśmiechał się, jak człowiek, który przywykł żartami odpowiadać, i rad był temu, że go nie minęli.
— Pewnie na odpust do Ludźmierza... bo kanyżby inędy?
Nawet się już nie pytał, ale kazał pasterzowi skoczyć do stodoły i narzucać na boisko łońskiej słomy drobnej dla Franka na posłanie, a dla niewiast polannego siana, jako, że młode i do pościeli twardej nienawykłe. Pasterz w mig się uwinął i wrócił do izby, powiadając, że pościel gotowa. Powstali na to z ław, ale gazda zmusił ich do siedzenia, mówiąc, że jeszcze czas na spanie, że ino kazał wcześniej słomę przygotować, bo potem pasterz uśnie i nie miałby kto.
— Wieczerzać musicie z nami, to nic nie pomoże. Nie pomoże «Święty Boże» — dodał żartobliwie i jął ich bawić powiastkami, żeby im się nie cnęło czekać do wieczerzy; a służącą przynaglał, żeby warzyła prędko to warzywo i pilnowała ognia na nalepie.
— Bo u mnie nima gospodyni — prawił — ani swojego dziecka. Człek ostał sam na świecie, jak ten janioł boży. Aby zeżyć to życie, niech sie ta już tak wlecze...
I opowiadał, jakie to nieszczęścia zwalały się na jego głowę, a on wszystko znosił cierpliwie do ostatka. Nareszcie przewaliły się te chmury ciężkie i już od paru lat nic mu nie zasłaniało słonka, aż dopiero kiedyś niedawno spotkało go niemałe strapienie, bo mu dwie owce zdechły.
Słuchali go pilnie i z uwagą, bo umiał opowiadać składnie i zabawnie; o najcięższych nieszczęściach opowiadał lekko, jakby to nie jego samego spotkały, ale kogoś, co na drugim końcu świata żyje.
Wieczerzali, a on im opowiadał nieustannie, wciąż. Po wieczerzy już ich nie wstrzymywał długo, sam poszedł z nimi na boisko i radził, którędy mają przejść, żeby trafili prosto na posłanie.
— Niech wam sie tu śpi, jak może... ino czy wam nie będzie zimno?
— Mamy chustki, spodnice...
— No to ostańcie z Bogiem.
Zawarł drzwi od boiska, a oni ostali z Panem Bogiem w ciemnościach. Skoro gazda odszedł, i kroków nie było słychać, niewiasty wybuchnęły śmiechem. Nie wiedzieć, co im się wydało śmiesznem. Może przez wieczór, gdy słuchały, nazbierało się w ich sercach tyle śmiechu, że wytrysnął sam z siebie.
Franek namacał swoją pościel, a potem drzwi do szopy na oścież otworzone. Ozwał się, żeby je naprowadzić w tę stronę, lecz długo stał i czekał, zanim bojaźliwie czepiając się ścian boiska, doszły ku niemu. Gdy przechodziły próg, poczuł czyjąś dłoń wspierającą się na ramieniu jego... Drgnął mimowoli, a Hanka się rozśmiała i zapytała cicho:
— Boisz sie strachów?
— Nie.
— A jakby strach do ciebie przyszedł?
— To niech przyjdzie...
— Hanuś! — ozwała się Zośka — kany-żeś ty? Pódź, bo inaczej bedziesz skraja leżeć, nie w środku...
— Ja wolę skraja! — odrzekła, przytulając się do Franka, lecz zanim ręce podniósł ku jej włosom, wywinęła się, i zaszeleściło tylko siano, jak odeszła w mrok.
Franek stał jeszcze chwilę, a potem wrócił na swoje posłanie. Przeżegnał się krzyżem świętym i opadł na słomę.
Słyszał, leżący, brzęk dalekiej gwary, zawieranie drzwi i szepty coraz cichsze za ścianą, bliziutko... Szuściało coś, jak liście uschniętej osiny. Za chwilę szepty ucichły, a podnosiły się oddechy coraz dłuższe i wyraźniejsze i coraz więcej jednostajne, wpadały w uszy, jak miarowe suwanie suknianych wałków po ostrym stole.
Posnęło wszystko, a on czuwał, niechcęcy, bo nie mógł usnąć. Odleciało go spanie doznaku. Czuł jeszcze gorąc jej przytulonego ciała, jak rozpalonego na słońcu mchu... Dreszcz go przebiegał i coś dusiło za gardło. Nie mógł się nijak opamiętać, co się dzieje z nim. Starał się gwałtem zająć myśli czem... lecz nieporada. Mgła zachodzi na oczy i osłania wszystko pomroką szarą, gęstą. A z po za mgły Hanusia wychyla głowę ku niemu, zbliża się i przytula... Piekący płomień obiega ciało jego...
Wstał, odrzucił płaszcz od siebie i dygotał cały, ale nie z zimna; zdawało mu się, że potoki ognia płyną przez żyły i krew... Myśli jakieś spragnione, głodne, krzyczały wniebogłosy, szarpały się, jak psy na łańcuchu, i wyły głośno, przeraźliwie, jak jesienny wiatr. A w piersi płomień szalał. Popielił, jak liście suche, wszystkie uczucia młodzieńcze i przepalał do granic białego żużla pragnienie twórczej miłości. Czuł, jak płomień ten wzmaga się w piersiach, rośnie, przechodzi do głowy, zapala mózg, zalewa oczy, usta...
— Nieporada! — szepnął. — Coś strasznego stać sie może na świecie...
Słaniając się, namacał drzwi, szarpnął je i otworzył. Zimno owiało go z pola. Usiadł na progu, twarzą do osiedla zwrócony.
Siedział tak długo, aż odrętwiał cały.
Wtedy powstał, zawarł po cichu drzwi i ułożył się na posłaniu. Czuł się trochę zmęczonym, ale jak zwykle po całodziennem skłopotaniu i dalekiej drodze. Jak codzień prawie, gdy się układał do snu, tak i teraz: wróciło mu falą dzienne życie od samego rana, od świtu, kiedy wygnał owce w pole na koniczynę. Potem już od śniadania nie mógł sobie przybaczyć dokładnie wszystkiego, co w izbie zaszło, ino to se jeszcze zbaczył, jak «byczy ozór» zachodził go zręcznie bokiem, ale po głupiemu, i on wnet poznał, że to nie kto inszy, ino Suhaj wysłał tego rajcę na przeszpiegi. Potem, jak rozgniewany wyszedł w pole i spotkał Hanusię, a ta go namówiła... Prawda, jutro odpust... I on poszedł, jak Pan Bóg przykazał. No, no. Ale to jagnię tak patrzyło, że trudno... nieporada nijak było zostać. Zresztą nie ma czego żałować — Tatry... Tu najdłużej zatrzymały się jego myśli. Widzi je dobrze, jeszcze lepiej, niż tam z tego wierchu. Stoją takie potężne, jakby samemu Bogu groziły postawą swoją... Olbrzymi mur... Niebotyczne wieże krwawe czerwonych kościołów... Tatry!... Co to ma w sobie, że powiedzieć: Tatry — to jakiś dreszcz na samo imię przechodzi człowieka... Co one mają w sobie, że tak ciągną oczy i duszę porywają ku sobie. Chciałoby się tam lecieć... królować... panować... jak ten oreł nad nimi króluje. Dziwne wstrząsnęło nim uczucie, kiedy myślał o tem. Jakaś moc, nie z tego świata, dotknęła ręką czoła jego i znikła. Skądś zna tę moc nieznaną... przypomina... daremno! Odeszła pamięć... i wszystko... i Tatry się rozwiały w mgle...
Usypiał prawie, kiedy coś zaszeleściło i spłoszyło sen. Poruszył się i zbaczył se odrazu, że na słomie spoczywa... w Janiołowej stodole... na boisku. A tam, za ścianą śpi Hanusia... tam Hanusia śpi. Przyłożył głowę do pościeli, ale nie mógł usnąć, a wciąż mu się zdawało, że coś szeleści słomą.
— Pewnie myszy... bo cożby inszego? Musi tu być mocki tego narodu. Że też nie chowają kota... Dziwaczni ludzie. O, znowu!... Nie dadzą spać... doznaku wybiją człeka ze snu... A niechże was jasne koty!...
Słyszał teraz wyraźny szmer po ścianie.
— I po ścianach łażą... Coby nie! Bestje mają przemysł w nogach... I po szybie wyjdzie, jak jej o to bedzie chodzić, żebyś ty nie spał... Ale to dziwna... Nie... to chyba nie mysz...
Usłyszał suwanie słomy, jak suwa się stopami... Podniósł głowę i patrzał szeroko otwartemi oczami w ciemność, ale nic nie mógł rozpoznać, nawet cienia... Czuł jednak, że ktoś tu jest... i stoi niedaleko... blizko... bardzo blizko... Oddechu nie słychać — ale słychać wyraźne uderzenia serca czyjegoś.
Wyciągnął ręce w mrok — i napotkał w mroku ręce, wyciągnięte ku niemu...
Odpust w Ludźmierzu ściągał rzeczywiście moc narodu, jak Błażej opowiadał, bo przypadał w tym czasie, kiedy wszystko w polu rośnie, dojrzewa, nic się nie sieje, ani też nie zbiera, nie ma robót naglących, a ludzie zabijają czas ślebodny poprawianiem płotów.
Tembardziej tego lata naszło się ludu mocki, bo deszczu nie ma, jak łońskiego roku, pogoda biała, czas przepiękny.
— Matka Boska zawczasu uprosiła u Pana Jezusa, by na Jej święto słoneczko świeciło — powiadają ludzie, wierząc święcie, jako że łońskiego roku musiała se doznaku zabaczyć, że to Jej odpust w Ludźmierzu przypada, i nie udała się zawczasu do Synaczka Swego, aż nazajutrz we święto, a trudno było chmury wstrzymać, jak już od Tatr szły.
— Nie dziwota, w niebie zawdy jest o czemsi myśleć... Tyle narodu biednego! Moiściewy... A przybaczyć niema kto, bo i święci nie próżnują.
— Tego lata musiał Im zbaczyć święty Marcin, bo jego odpust był koło Ludźmierza. I jemu sie ta czasem zwartnie raz do roku święto.
Kto zbaczył, trudno dociec — dość, że słonko dogrzewa od tygodnia blisko. Wywołało ludzi z chałup i ściągnęło ich na odpust. Z dalekich stron poprzychodzili, nie mają się nawet kany podzieć, bo kościół nie pomieści w sobie tyle narodu. Na polu stoją, na cmentarzu, a jeszcze im za ciasno.
Cały trawnik przedkościelny, to jak obszerne pole, gęsto zasadzone kapustą, gdy główki się pozawiązują i, nie mając miejsca róść swobodnie, rozpierają się wzajem i gniotą. Ścisk taki, że kości trzeszczą i, zdaje się, każdy musi być spłaszczony doznaku. Lud między murem, a ścianą kościoła, stoi jak las w dolinie wązkiej pomiędzy dwiema górami, które się schodzą i przyciskają ku sobie: gałęzie kruszą się, jak źdźbła, pień do pnia przystaje szczelnie, tworzy się zbita warstwa stojących prosto drzew.
Tak doznaku stoi lud pątniczy na kościelnym trawniku cmentarza. Ani drgnąć, ani ręką ruszyć! Najgorzej tym, co przywykli schylać się i klękać na każde zawołanie dzwonka, bo nie mogą zgiąć kolan, ile razy dzwonek się odezwie. W mniemaniu swojem grzeszą strasznie i trapią się tym srodze.
Na szczęście dla nich suma się kończyła i procesja miała wyruszyć niezadługo.
Mali chłopcy i niedorostki, których bolało, że nic nie mogą widzieć, ani procesji, ani księży, ani odpustu, ino plecy stojących przed sobą, poczęli się wysuwać i pływać pomiędzy nogami, kierując się na domysł ku najbliższym drzewom, ku lipom i kasztanom, rozgałęzionym szeroko. Niejednego spotkało brzydkie słowo, niejeden ugrzązł i nie mógł się wydostać z ciżby, ale większość doparła swego. Wnet rozłożyste drzewa poczęły się chwiać, a konary trzeszczeć niepokojąco. Niejeden też, stojący pod kasztanem, począł cicho odmawiać: »Kto się w opiekę odda Panu swemu« z tą niedużą przemianą, że gdy przychodziło mówić: »W cieniu tych skrzydeł uleżysz bezpiecznie« każdy wolał powiedzieć wyraźniej: »W cieniu kasztanów ustoisz bezpiecznie«, i już był pewnym, nie bał się wypadku. Choć się zdarzały... Paru chłopców zleciało na głowy stojących w pobliżu, ino nie wiadomo, czy ci odmówili »Kto się w opiekę«, bo jak nie, to tych, którzy w opiekę oddali się Panu, spotkał oczywisty cud...
Szkoda, że ojców jezuitów nie było na tym odpuście; sprawdziliby naocznie i zapisali w księgach swoich dla większej chwały Bożej... a tak — przeszło, minęło, jak tysiące innych cudów, i nikt się o tem nie dowie.
Za murem, okalającym dookoła cmentarz, pełno było gawiedzi, ciekawszej obrazów, które handlarze porozkładali na stołach, niż odpustu. Dopiero, jak dzwony się ozwały i śpiew potężny wybiegł poza cmentarz, wszystko poczęło biec do furtki, wyłazić na mury, lub stermać się na drzewa, by na swoje własne oczy ujrzeć procesję, porachować dużo księży i narodu pójdzie.
Niedaleko stało parę smreków śmigłych i wysokich. Jednego z nich dopadł chłopiec kilkunastoletni i począł się wspinać po nim, radując się naprzód, jak to z wysoka będzie dobrze widać caluteńki odpust i wszystko. Na nieszczęście gałęzi nie było u dołu — jedna jedyna gałązka w połowie smreka, a reszta u samego wierchu. Ale on się nie zraża, dobywa wszystkich sił i, choć mu się dłonie oślizgują, pnie się gwałtem do góry. Pot mu zalewa oczy, żyły na rękach poczynają boleć, czuje, że słabnie z każdą chwilą...
— O najświętsza Panienko! — szepce żałośliwie — żebych wylazł do hańtej gałęzi, tobych ci już zmówił sześć pacierzy...
Pnie się, wytęża wszystkie siły — wylazł. Siadł na gałązce, odetchnął głęboko...
— No, kiedych już tu — mruknął, pewny siebie — tobych ci głupi był sześć pacierzy gadać...
Nie domówił jeszcze — gałąź się urywa — chłopak bęc! na ziemię, i leży...
— O Najświętsza Panienko! — zawołał z wyrzutem — jak sie też Ty na śpasach nie znasz! Edyć bych Ci był i siódmy dodał...
Odchodząc od tego smreka, przeklinał go w sercu, i ani mógł pomyśleć, że na tym przeklętym smreku cudownie się objawiła Dusza podhalańska.
Tymczasem koło kościoła procesja szła falami, lud jęczał, jak morze. Potężne chóry tysiąca organów zlały się w jedno, spłynęły ze sobą, i powstał chór, podobny halnemu wiatrowi, który lasy pochyla, jak trawę na łące, gnie smreki, ścina jedle, skały przed sobą toczy i pędzi, zrywając dachy, z piekielnem wyciem na doliny, gdzie pada z jękiem na ziemię, wybucha szalonym płaczem i w obłędzie żałości strasznej umiera.
Gdy zaczęto bić we dzwony, to ziemia dudniła i niebo dygotało, jak błękitna chusta, a doliną nowotarską szedł pomruk daleki. Za każdym uderzeniem dzwonnych serc — po chwili jękły — boleśnie Tatry...
Wśród tych hymnów rozgłośnych i dzwonów i jęków płynęła rzeka ludzka cmentarzem kościelnym. Fala głów, odkrytych w słońcu, kłębiła się zwolna; zdawało się, patrząc z nieba, że to nieprzeliczone stado czarno-stręczystych owiec, zegnanych w ciasny wąwóz, tłoczy się i kłębi.
Niedaleko furtki, w zagłębieniu wązkiem cmentarnego muru, stał Franek Rakoczy. Fala go wyniosła i wypchnęła na brzeg; nie miał już ochoty płynąć dalej, przywarł plecami do muru i oparł się przemocnej sile żywiołu. Ani drgnął, jak się żywa ściana ludzi o niego ocierała. Stał mocno, jak pień wysoki wierzby, wyrosłej na brzegu; rwąca woda podmuliła brzeg, zabrała ziemię, lecz pnia nie mogła ruszyć, bo korzeniami wrósł do skały i trzyma się mocno. A jak podczas powodzi rzecznej fale wynoszą na ramionach, okrytych pianą, spróchniałki wierzb i młode drzewka i ostawiają je koło pnia przy brzegu — tak z tej powodzi cmentarnej narodu wynosiły fale często zgrzybiałe kobiety, dzieci i niedomorki, ostawiając je przy Franku w zagłębieniu wązkiem. Wnetby go ta rzeka ludzka doznaku zamuliła. Na szczęście procesja się skończyła i chorągwie pochylały się, znikając we drzwiach kościelnych.
Franek, choć sięgał ponad głowy ludzkie, stojąc na miejscu wyższym od cmentarza, wspiął się jeszcze na palcach, by znaleźć niewiasty swoje, które mu się straciły sprzed oczu i utonęły w ciżbie. Rozpoznałby je może po chustkach na głowie, ale tyle tych chustek mieniących się w słońcu, że nieporada odróżnić ich barw — tak wszystkie w jedną zlewają się tęczę.
Całą uwagę skupił w oczach i patrzał po tym polu głów, po rozkołysanej wiatrem kwietnej łące, szukając lnu, błękitem rozkwitłego: włosów lnianych, połyskujących złotem w słońcu, nakrytych chustką błękitną, bo taką miała na głowie Hanusia. Pamięta dobrze. Poznałby tę swoją główkę pomiędzy tysiącami. Częstokroć jednak łudziły go oczy, zdawało mu się bowiem, że ją widzi, jak ją fala niesie.. Wówczas wyciągał ręce, jak ten pływak, gdy ma się rzucić do wody, i chciał płynąć przez ciżbę, rozbijać fale piersią — lecz, po bliższem wpatrzeniu się, poznawał prędko, że się myli... Przecie to nie ona. Jak mógł o takie rude włosy posądzać Hanusię? A gdy jeszcze przypadkiem twarz błysnęła pod słońce i zalśniły w niej szklane, głupie, rybie oczy, to się złościł sam na siebie i martwił się wielce, że niechcęcy taką przykrość sprawił swej niewieście.
I na nowo jej szukał, wypatrywał oczy, śledził pomiędzy głowami, napróżno. Fala za falą przechodziły zwolna, lud się tłoczył, rozbijał o drzwi kościelne i wpływał do wnętrza. A jej nie było widać... Reszta narodu ostała na cmentarzu. I między tymi jej nie ma... Gdzieby się podziała? Począł się już niepokoić o nią. O towarzyszkach nie myślał na razie, dość miał już jednej biedy z tem utrapieniem.
— Po co to lezie w ciżbę? Wiecznie ta natura jagnięcia. Zaplata sie, i szukaj, i trap sie człowieku...
Trapił się srodze, bo nie widział rady, jak ją odnaleźć w tej ciżbie.
— Wołać na głos nie wypada, juści, że nie wypada. A tu inaczej nie poradzi, na nic wszystka moc człowieka. Choćbyś i zaklął na wszystkie świętości, nie usłyszy. Daremno, trzeba czekać aż sie ta fala ludzka nareszcie przewali. Mogliby już raz skończyć te ceremonje...
Inaczej odpust wydawał mu się, gdy ona stała przy nim. Kazania wprawdzie nie usłyszał, bo czasu nie było, ale dzwony i śpiewy i to morze ludu kołysały jego duszę, jak to pole zboża, gdy wiatr powieje od południa gorący i parny, a na powiekach sen zacięży, dziwnie rozkoszny sen. Teraz jeno wyczekiwał, rychło się ta ława ruszy, ta szeroka ława pleców i nierównych głów.
I turbował się w sercu o całość tej odrobiny, którą mogą zatarasić w tłoku, że ani piśnie. Bo to przecie nie śpas! Tyle narodu, jak się zgruchnie... Matko Ludźmierska!
Modlił się szczerze i gorąco do cudownego obrazu, prosząc o łaskawą opiekę nad swoją Hanusią. Uspokoił się trochę, gdy przybaczył, że ona ma przecie koło siebie towarzyszki obie, które, jako starsze od niej i na odpustach doświadczone, ochronią ją od ścisku i uprowadzą z ciżby, tem chętniej, że i własne bezpieczeństwo będą mieć na oku.
— A może poszły do spowiedzi? — przyszło mu na myśl i zadziwiło niepomału, że na to nie wpadł prędzej. — To najpewniej, że przy konfesjonale jakim ślęczą, a ja sie tu trapię, szukam... To zawdy tak bywa. Niewiasta, jak ci sie z przed oczu straci, to jej nigdzie nie szukaj, ino w przedsionku piekła, abo nieba. Przysięgać można, że ją tam napotkasz.
Widział w myślach jej głowę, pochyloną przed kratą, i te oczka niebieskie, a takie jagnięce, że samego Pana Boga mogłyby oszukać. — Z czego się to ma spowiadać? — pomyśli sobie ksiądz, kiwnie palcem i zawoła ku sobie. A słysząc przewinienia, które nawet w najostrzejszym kościele za grzech nie uchodzą, jako, że dzbanek stłukła, idęcy po wodę, albo rozmaryn utopiła w lesie na potoku (bo one od tego zawdy zwykły rozpoczynać), przerwie i, nie słuchając dalej, da jej rozgrzeszenie. A jak się zaplącze sama, i spowiednik zmiarkuje, że nie o ten dzbanek chodzi, ani o to mleko, wtedy zaprze się serdecznie i w skruszeniu serca calutką winę złoży na drugiego, malując go tak czarno, jak dusze białe malują djabła na obrazie. I tak chłopcze, tyś winien, odpowiadaj sam przed Panem Bogiem, a ona się opłucze łzami i wyjdzie taka czyściuteńka, jak biała gęś z wody.
— O niewiasty! niewiasty! Pan Bóg już nieraz musiał pożałować i zabiadać w sercu swojem, że nie przespał godziny, kiedy stwarzał ten okpiśny naród. Wieczne utrapienie człeka i nic więcej.
Ale czuł równocześnie, że bez tego utrapienia płone by to życie było i strasznie jednakie. O tyle i Adamowi lżej było chodzić po tej smutnej ziemi, że mu przecie Ewa czasem przypomniała raj... No, a choć i piekło czyste zbaczyła mu niekiedy, to dla ozrywki, by nie wsze jednakowe miał wspomnienia.
Tak se Rakoczy przemyśliwał, stojąc, to o raju, to o różnych oszukaństwach niewieściego rodu, aby jeno czas przeszedł i przeleciała ta chwila rozłąki, bo mu się zdało, że już rok blizko mija, jak ją stracił z oczu. Tak mu się ten czas dłużył, tak się ogromnie powoli ślimaczył.
Nie jemu tylko, widać, bo i ludzie stojący obok pozierali dość często głodnemi oczyma ku bramie, wyczekując uważnie, rychło ksiądz pobłogosławi naród stojący w kościele.
Nagle organy zahuczały głośniej, wszystkie dzwony uderzyły wraz, i cały kościół zatrząsł się w posadach od przepotężnej pieśni: »Święty Boże!«...
Poleciało jak wicher po lesie.
Pochyliły się wszystkie głowy, jak wierzchołki drzew, ku ziemi — jak zboże, ścięte burzą, runął pokotem lud — i słychać było jeden jęk olbrzymi, jeden płacz rozdzierający powietrze. Jakoby ziemia jęczała w dzień sądu, jakby się morze rozpłakało głośno...
Suplikacje korne śpiewał naród wszystek, i wszystkie serca dygotały razem, tarzając się w prochu ziemskim, u stóp Wszechmocnego.
Rakoczy stał pochylony, jak smrek wiszący nad ziemią, nie mogąc kolan zgiąć z powodu ścisku, i szedł przejęty całą duszą w ten rozjęczały bór, którego krańce zdają się opierać o brzegi wieczności, a w głębi, w cieniach dębów starych błyska piorunem Bóg...
Zawsze ta pieśń, śpiewana tysiącami piersi, wstrząsała nim do głębi i czyniła wrażenie jakoby strasznej prośby ziemi, grożącej niebu swoim bólem — tak, że On musi uledz tej prośbie jękliwej, choćby...
Wierzył w to, całą duszą wierzył, z wielkiem przejęciem śpiewając tę pieśń.
Śpiew przebrzmiał i przeszedł prędko, jak naremna burza, która jeszcze w oddali grzmi, ale już cicho, coraz ciszej, aż nareszcie ucicha doznaku. I jak wysokie trawy, zwalone ulewą, prostują się po odejściu burzy i otrzepują rosy z ociężałych liści — tak ludzie wolno powstawali z ziemi, otrzepując proch z odzienia swego.
Nabożeństwo się skończyło.
Rakoczy ruszył z falą, płynącą do furtki cmentarza, cudem wydostał się na zewnątrz i stanął z boku, by módz widzieć każdego z wychodzących i zatrzymać niewiasty swoje, skoro wyjdą. Ale to niełatwo było zatrzymać śledzące oko na każdym z osobna; ludzie bowiem kłębili się i kotłowali w ścisku, wyżsi plecyma zasłaniali niższych, niewiastom ledwie czubki głów i chustek było widać; ginęły w tłumie, i czasem tylko zamigotały chustki ich jaskrawsze, jak potracone jaskry w leśnej młace, zarosłej gibrzyną ciemną, podobną kołyszącym się wysoko pręciom.
Większa część narodu wyszła i rozsypała się po kamieńcu. Rakoczy niewiast swoich nie zobaczył. Niecierpliwość go żarła, nie mógł już ustać na miejscu, bo mu się zdawało, że przeszły i na niego czekają pewnie kanyindziej. Poszedł więc po kamieńcu, daleko swobodniej, bo się lud przerzedził znacznie, i patrzał dookoła, wypatrywał pilnie, czy której z nich nie dojrzy między niewiastami. Ale same obce twarze napotykał w tłumie. Gniewało go to więcej, niż trapiło.
— One tu przecie muszą wyjść. Nieporada, żeby dzień cały w kościele siedziały. Jużbych za ten czas sto odpustów uzyskał, zabrał je do torby i zaniósł na sam wierch Obidowca. A te siedzą. Wymiarkowania żadnego. Jak dopraśnie obrazu, toby ślęczała przed nim trzy dni i trzy noce. Niech sie chałupa spali, niech ludzie poschną z turbacji o nią, nic ją to nie obchodzi. Z takiej wiary ani niebu żadnej korzyści, ani piekłu. Bo żeby sie to modliły, jak dusze myślące, ale nie! Paciorki i paciorki, wiecznie te paciorki. Taki sam pożytek z przesypowania piasku, abo z rachowania ziarn na popróżnicy. Ale śmiej powiedzieć głośno, to ci od heretyków bądźkto nawymyśla. Bo każdy ino wtedy święty, jak o cudze sumienie idzie.
Nie myślał też głośno, bo i zresztą nie tak mu chodziło na razie o te pacierze, jak o Hankę. To go pocieszało tylko, że razem są, a siostra, jako starsza, dopilnuje przecie, by się jego utrapieniu krzywda od ludzi nie stała.
— One tu przecie muszą wyjść... — powtarzał i snuł się pomiędzy ludźmi, wypatrując oczy. — Żeby spotkać jakiego człeka od nas...
Ale nie widział nikogo z Przysłopia.
Za to miał czas przypatrzyć się, i zblizka, narodom okolicznym, czego nie zaniedbał, skoro go już opuściła gorączka szukania, bo nie trafi się tak prędko sposobność widzenia tylu razem zebranych narodów, o których się jeno ze słuchu wie i z opowieści.
Oto idą Zakopiańcy: naród strasznie chytry, umiejący i djabła samego oszukać, jakby tego trza było koniecznie. Wysoko się niesą po nad głowy, pamiętają, widać, jeszcze owe dobre czasy, kiedy to Luptów drżał przed ich potęgą, a narody podhalańskie czuły ich przewagę i podziwiały ich jastrzębią drapieżność i siłę. Teraz jakieś kupiectwo ich opanowało, chciwość ludzka na pieniądze, i zmaleli przez to...
Rakoczy z ciekawością patrzał na tych ludzi, których dziady i ojcowie po dziś dzień żyją w pamięci narodu.
— Harne chłopy, na poziór, umieją sie trzymać ostro, ale to nie tamci... Ho! Zbójnickiego mało w nich ostało. Jakaś dziwna letkomyślność wyziera im z oczu. Djable sztuczki jeszcze, widać, drzemią w ich naturze, ale na herszta u żadnego nie widać przymiotów...
Myśląc to, poczuł w sercu, że jednak rad by nimi przewodzić.
— Zawdy to przecie krew zbójnicka, chłopy, jak te smreki. Ino człowieka niema między nimi...
Idąc dalej, spotykał Podhalanów z różnych miejscowości, jednakich prawie co do wzrostu, różniących się jedynie barwą przyodziewku, po którym też poznawał, skąd którzy pochodzą. Wyraźnie mógł odróżnić ludzi: z Poronina, z Dunajca, z Klikuszowej i z Nowego Targu. Wszystko to chłopy śmigłe, prawdziwie na podobieństwo i obraz Boga stworzone.
Tuż pod ratuszem-karczmą ujrzał ludzi nie obcych, a przecie mało znanych sobie, którzy go już przy kościele zdziwili odmiennością swoją. Byli to gazdowie sami, biali od starości. Rzędem teraz siedzieli na ławie pod ścianą i nieruchomo patrzeli przed siebie. Powaga jakaś od nich szła naokół. Ludzie stojący zblizka nie mówili głośno, lecz przyciszali głos podobnie, jak w sieni kościoła.
Zdawało się Rakoczemu, gdy obaczył ten siwy rząd zmartwiałych doznaku ludzi, że widzi oto na jawie zaśniętych ojców narodu, władyków, o których dawne gwarzą opowieści.
Rad był przecie usłyszeć, kto oni są, skąd przyszli, i jak się tu znaleźli pomiędzy żywymi. Zbliżył się do gromady stojących i spytał:
— Nie wiecie, moi ludzie, kto są ci gazdowie, co hań na ławach siedzą pod ratuszem?
— A to wy ich nie znacie?
— Nie...
— Chochołowscy!
Rakoczy uchyleniem kapelusza podziękował za to wielkie słowo i odszedł wolno, w takiem zamyśleniu, jakby się znalazł w kościele pamiątek, gdzie wszystko przypomina coś i dumać każe.
— Chochołowscy — powtórzył — chochołowscy chłopi...
I ujrzał w myślach tę samą gromadę, krzepką jeszcze i zdrową, podkładającą śmiało smolne szczypy pod wilgotne ściany gmachu, nasiąknięte krwią...
— Nie zajęło się... a szkoda! Buchnąłby ogień taki straszny, że by go stu Florjanów świętych nie ugasiło...
Zaszedł bliżej ku ławom i oglądał ich zblizka, by sobie dobrze i na długo w sercu zapamiętać ich omszałe, kamienne, szare twarze... Siedzieli wszyscy nieruchomo, a on stał przed nimi z uczuciem świętej i smutnej zadumy. Podobne uczucie rodzi się tylko w sercu topniejącem na widok trumien otwartych, w których spoczywają ludzie ongi mocni i sławni z wielkich czynów.
I długo stał przed nimi w zapatrzeniu ciężkiem, i nie umiałby wypowiedzieć, co mocniej serce jego wzrusza: cześć dla tych zaśniętych wiekiem, omszałych postaci, czy żal serdeczny, że już nie ożyją...
Odszedł powoli między ludzi z pochyloną głową i długo nie mógł przyjść do siebie; a gdy usłyszał gwar dokoła, i śmiech uderzył w jego uszy, przezdało mu się, że trafił na jarmark, wychodząc prosto z cmentarza.
— Żyli i przeszli... I wnet już o nich wspominku nie bedzie. Coraz mniej ludzi na tym świecie. Owczarnie sie mnożą...
Chodził długo i błąkał się pomiędzy tymi ludźmi, jak pasterz, chodzący pośród owiec w obszernym koszarze. Zabaczył nawet, kogo szuka, czego wypatruje. Dopiero głos znajomy ocknął go i zbudził.
Obejrzał się za siebie i obaczył dwóch chłopów, znajomych z Przysłopia. Pozdrowił ich i spytał, czy nie widzieli kany jego siostry, abo jedynaczki wójta, starego Suhaja.
— Ho! Dawno poszły! — odpowiedział jeden. — Kompania przysłopska już bedzie na wierchach...
— Jak to? Widzieliście na swoje oczy?
— Przecie nie na cudze, chwała Bogu... Cała kompania wyruszyła zaraz po sumie.
— Jakże ja mógł przeoczyć?
— Ha, to już nie nasza wina, Rakoczeńku drogi. Musiałeś chyba na dzwonnicy wypatrywać Hanki.
Franek żartu nie słyszał, tak był zaskoczony tą wiadomością.
— Poszły i nie czekały... A ja szukam, chodzę. A wy — zapytał — czemuście ostali, skoro kompania...
— Kompania sobie, a my sobie. Tu nima przymusu. Ktoby zresztą na odpust chodził, jak po ogień? Odpust, jak ma być, to już niech bedzie zupełny. Prawda kumotrze? Co se mamy żałować? Pódz z nami i ty, Franuś, do ratusza! Postawisz choć ze dwa słupki...
Franek widział, że obaj są już po kilkunastu słupkach, i nie dużo im brakuje od zupełnego odpustu. Wymówił się też prędko i stracił się im z oczu.
— Juści — pomyślał — inędy nie poszły, ino przez Nowy Targ i Turbacz, bośmy wczora uradzili tamtą drogą wracać. Trza iść wartko, może ich jeszcze dojdę...
I, nie namyślając się długo, ruszył prosto przed siebie.
Ominął wnet gromadki stojących za kościołem i podał się w otwarte pole, szukając oczyma chodników, którymiby najprędzej można zajść do miasta. Wypatrzył je i zboczył ku nim — i szeleściły ino dźbła trącane, jak szedł ścieżkami wśród zbóż.
A w głowie jeszcze huczały mu dzwony, śpiewała procesja, ale coraz ciszej, i coraz dalej i dalej... Jakgdyby echa przytłumionych głosów, szły melodje od pól.
Ucichły wreszcie. Natomiast mgła wysunęła się przed oczy i cofała się przed nim, albo nikła, by za chwilę wyjść. W tej mgle białej, widmowej przezdawały mu się obrazy, jak we śnie...
... Oto gromada jakaś wyszła ze wsi — pędzi polami, jak wiatr. Podnoszą się do słońca harne czoła — i widać twarze rozognione, a w oczach błyskawice. Lecą powietrzem prawie, nie dotykając ziemi — włosy każdego płoną, jak archanielski miecz. Zboża i trawy przed nimi kładą się, jak podcinane kosą, cichym pokotem wzdłuż. Słońca w górze nie widać — zakryła je ta chmara — ino łunami od zachodu rozwidnia się świat...
Przelecieli. Jeszcze kiedy niekiedy we mgle łyskały płomienie, ale i te wnet pogasły. A idącemu wartko ścieżynami zaszedł przed oczy nowy obraz...
Oto idzie od kościoła orszak dziwnie biały. Wszystkie postaci pochylone, z odkrytemi głowy o włosach długich, powikłanych, ośnieżających czoła blade, szyje i ramiona. Widać twarze zastygłe i martwe, bez kropli krwi, i oczy mgłą osłonięte, bez świateł patrzące, jak szare, zimne grudki ziemi zlodowaciałej. Taki smutek beznadziejny wieje od tych ludzi, jakgdyby szli za pogrzebem swoich własnych dusz, albo gromadnie grzebli swój wiek młody, swoją straconą Sławę. Smutnym orszakiem zdążają na wzgórze, gdzie rosną gęste jałowce i szarzeją krzyże...
Rakoczy stanął, przetarł oczy, które pot zalewał. Nijakiej mgły, ni obrazów, ni cmentarza blizko... Zdało mu się jeno, widać; a przecie, gdyby kazano, wahałby się przysiądz, że tej mgły i tych obrazów nie widział na oczy.
— Kto wie, może to ich duchy potracone tak wojują we mgle, kiedy ciała ich tymczasem wleką się na cmentarz... Oj, Chochołowscy! Mogliście wy już nie wracać do swoich dziedzin — trupami.
Długo jeszcze wolne dumy plątały się koło tych postaci widzianych pod ratuszem. Aże nareszcie serce jego, skąpane w dolinie słońca i rozświeconych zbóż, pozbyło się zalatujących od zaświata smutków, tem ławiej, że i własne nieuśpione strzegły.
Rakoczy dość nierzadko pozierał ku Turbaczowi, to na bliższe wierchy, to na dół, jakby się spodziewał ujrzeć kogo i poznać z takiej oddali. Widział w dolinie ludzi zdążających ku miastu, ale ci już zdaleka wyglądali obco. Po za tymi nic, nikogo, nawet zająca w polu.
— Coby ci czekała! Poszła z całą kompanią i ani pomyśli, że tam może ktoś sam idzie...
Pocieszał się tym, że, idąc wartko, dojdzie kompanji, która w cieniach odpoczywa nieraz i godzinę, a wtedy powie Hance! Choćby jej nawet przykro było słuchać...
— Niechta. Niech nie ucieka przedemną...
Zbaczyła mu się odrazu ostatnia noc. I wyrzuty po jednemu ginęły, jak ćmy przy świetle — jak krople na spalonym od słońca kamieniu, wysychał prędko żal... Baczył jedynie na to, jak ona bardzo musi go miłować, że bez pamięci na wszystko...
— Drogie moje skarby! — wyszeptał cicho.
Lecz niepokój nadleciał i powikłał szczęściu pióra, zamącił przeźroczysty staw pamięci słodkiej. Wyrzuty, które sobie czynił dziś rano, nie odeszły, ale perswazjami zcichłe, ozwały się na nowo.
— Trza było przecie mieć rozum za siebie i za nią...
— Łatwo to gadać potem — odpierał wyrzutom. — Jak sie już krew rozjarzy, to na nic wszelkie rozumy! Wtedy świat maleje w oczach, i ziemia sie traci, człowiek o wszystkiem zapomina.
— Może być z tej niepamięci niemała bieda...
— Ja sie tej biedy nie lękam. Będzie, to moja, nie czyja... rozumiesz pałko?
I, nie czekając odpowiedzi, dodał:
— Ona już odtąd moja. Niczyja, ino moja! moja! Na całe życie! na wieczność!...
Zgnębił doznaku wyrzuty, które też pomilkły. Jasny baldachim błękitu rozpostarł się nad jego sumieniem. Nic go już nie chmurzyło.
Z lekkiem sercem przebiegł most na Dunajcu, ominął miasto stołeczne Podhala, i zawahał się na chwilę, którędy ma iść. Wybrał, jako i poprzednio, krótszą drogę przez pola i poszedł ścieżynami pomiędzy owsy, bo inne zboże tu nie rosło, ino jeden owies. Stoki się już poczynały połogą uboczą.
Niezadługo zszedł się z jezdną, kamienistą drogą i obaczył przy niej, po obu stronach stojące, odymione szatry. Zdaleka poznał cygańskie osiedle, zwane pomiędzy ludźmi Kowańcem. Ciekawość go popchnęła zobaczyć naocznie, jak oni se tu gazdują, ci wieczni latawce. Postanowił przejść uważnie przez całe osiedle.
Jeszcze nie doszedł pierwszej z dołu szatry, kiedy chmara czarnych dzieci zgruchnęła ku niemu, otoczyła go z jękiem i lamentem, i nie ustąpiła, dopóki się nie opłacił monetą drobną. Wtedy kędzierzawy drobiazg rozbiegł się czemprędzej, łyskały ino strączki włosów z poza węgieł szatr.
Za chwilę wybiegł na drogę smukły wyrostek, a obaczywszy obcego, stanął i poczekał, aż Rakoczy do niego doszedł. Wówczas, jak długi, padł na ziemię i począł skomleć, całując raz po raz kamień przed jego stopami. Rakoczego przykro uderzyło to płaszczenie się podłe, i ominął go prędko, idąc dalej.
Przybaczył sobie cyganów, których widywał w Przysłopiu. Zbaczył sobie i tego, który do nich zachodził. Szwagier, jako wierny katolik, przy czasie uczył go pacierza. Co się ten z nim nakłopotał! Zwłaszcza przy »dziesięciorgu przykazaniach«. Szwagier powiada wyraźnie: »Siódme: nie kradnij!«, a cygan powtarza za nim: »Siódme: Żyj jak możesz«... I nijak nie mógł z nim poradzić. Wreszcie dał spokój.
Widział, że ci osiedleni żyją, jak mogą, ale za to robią twardo, ciężej od chłopów. Przechodząc, widział w sieniach mężczyzn, kujących żelazo, kobiety, warzące strawę w dymiących kotłach. Nie zwracali na niego uwagi, jak to bywa w cygańskim zwyczaju; każdy pilnował swej roboty, nie podnosząc głowy. Chciał się im przypatrzeć z blizka i stanął w progu jednej szatry. Cyganka na ziemi w kącie skrobała ziemniaki; przy niej pełzało na raczku gołe cyganię. Stary cygan — mąż, czy ojciec — stał przy nalepie, lewą ręką poruszał miech, a w prawej dzierżył młot i patrzał w ogień.
— Cóż to robicie? — spytał Franek.
Cygan, zamiast odpowiedzi, wskazał młotkiem na leżący na ziemi łańcuch i ogniwa.
— To na sprzedaż?
Cyganka przykiwnęła głową.
Oniemieli w tej niewoli, że i słowa trudno było od nich wydostać. Franek, patrząc w oczerniałą twarz starego, pomyślał, że tak musi wyglądać twarz wiecznego smutku. Odszedł, i nie zajrzał już do żadnej z szatr.
Za osiedlem opuścił drogę jezdną i podał się w pola. Dochodził prawie pierwszej miedzy, kiedy ujrzał przed sobą zjawisko dziwnej cudności: cygankę młodą, o takiem obliczu, jakie widywał nieraz we śnie. Noc i południe — pogrzeb i wesele — w jednej postaci. Spotkał ją, jak się spotyka szczęście i nieszczęście. Na dużą chwilę zapomniał o świecie, a gdy się ocknął, już pustka była koło niego, ni żywej duszy. Ino te oczy zewsząd patrzące ku niemu, te czarne oczy... Szły przed nim, jak słońca spadłe, zachodziły drogę, i nie mógł się ich nijak pozbyć. Aż o Hanusi pomyślał, wtedy dopiero znikły.
— Boże uchowaj od takiej płanety! Gorsza od śmierci...
Chciał odejść spotkane widma i przyśpieszał kroku, ale to się na nic zdało, bo myśli często, uparcie wracały w osiedle. Czuł, że jest w nim coś dziwnego, co go wiąże z tym narodem, jakaś skryta nić. Nie umiał pojąć, ale czuł wyraźnie, że oni mu nie są obcy, ani obojętni. Jak i teraz... Czemu zboczył, aby ich obaczyć? Przecie nie z próżnej ciekawości tylko. Oddawna lubiał ich naturę wietrzną. Jak widział w niej zło, to na świat zwalował za to winę. Świat zepsuje — powiadał — ludzie sami spodlą. I bronił ich w sercu swojem przed najgorszem złem.
Dumał o tem, idęcy, i upewniał rozum, że musi być w sercu jego cygańska przegroda, bo inaczej, cóżby go tak ciągnęło, jak do swoich.
— Nazywają nas na wsi cygańskiem plemieniem. Ha, kto wie, co ta moi ojce kany porabiali... Wiekami zaszło, i pomarli, nikt sie już o tem nie dowie.
Zbaczył, jak ludzie prześmiewali rodowe ich miano.
— Rakoczy, hm... Po prawdzie, trochę to nieswojo. Czemu, na przykład, nie Lacki?
Ale zaraz zmiarkował, że to wszystko jedno. Taki baran strzyżony, jak i ogolony. O czem on też ino nie myśli! Oderwał się wnet od tych przedumywań, co mu się tem łatwiej dało, że dochodził wierchu i spodziewał się obaczyć kogo z tamtej strony.
Wyszedł — obejrzał się w około... ani żywej duszy! Ino orzeł kołuje nad czołem Turbacza. Począł teraz powątpiewać, czy tą drogą poszły. Ale zawracać stąd już nie czas. Odetchnął chwilę i poszedł po wierchu Kotlarki.
Stąd wiodła droga na Turbacz, ujeżdżona, gładka. A choć po równej szedł wyżynie, nie było mu lekko. Żal znowu go nawiedził i przygniótł skałą serce. Obejrzał się na Tatry, ale już dziś nie były takie groźne. Nawet zmalały przez to, że ich nic nie osłaniało, i widać było wzdłuż całą dolinę, z której wyrosły. Zalewało ją słońce od zachodu; stała się jasną, przeraźliwie białą; białość ta nużyła oczy, rozleniwiała myśli patrzącego.
Chętniej i dłużej spoglądał naprzeciw, na ziemię spiską. Ta chowała się przed słońcem w cieniu wysokich Tatr i miała piękności nowe, których był nie widział. Poznał zaraz, że te sterczące skały nad Dunajcem, to nic innego, ino Czorsztyn. A te czerwone mury, to Niedzica. Przyzierał im się długo i uważnie, zanim je stracił.
— Widziały one, te mury, niemało... Wydzwoniłyby długie historje. A taką pustką stoją dziś, jak cmentarz, który pochował wieki. Tak... Powoli wszystko się rozpada. Skały wietrzeją, żelazo się kruszy... Czemże mocniejszy jest człowiek?
Szedł w ciężkiem przygnębieniu i nie wnet opamiętał się, aż stanął na Ramieniu starego Turbacza. Obejrzał się na zachód — słońce już było nizko. Przyspieszył kroku, niezadługo wszedł na wązką Szyję i miał zejść na polanę niższą, zkąd wiodła droga do roztok. Na skręcie rozglądnął się i stanął zdziwiony. Nigdy tu jeszcze nie był i nie widział, że Czoło tak nizko siedzi, prawie równo z Ramieniem.
— Zdaleka te polany inaczej sie widzi. Czoło zdaje sie wysokie, Ramię pochylone. Powiadają, że na Czole jest kamień z napisem...
Postąpił w prawo parę kroków.
— Widać, rzeczywiście. Żeby to nie było z drogi...
Zawahał się chwilę. Ale zamiast wrócić na dół, poszedł po polanie. Żeby nałożyć czas stracony, biegł po suchej trawie, ale wnet musiał zwolnić biegu, bo pochyłość rosła. Stopy oślizgiwały się po gładkiej trawie, a wyżej trawy już nie było, ino ślizki mech. Piął się teraz i widział, że to nie tak blizko, jak się zdawało z przeciwka, i daleko wyżej. Już też począł żałować, że się dał uwieść zachciance i sprowadzić z drogi, ale postanowił dojść do wierchu, skoro już tu doszedł. Pomagał sobie rękami, czepiał się badyli suchych — wreszcie wydostał się na wierch, na równiejszą ziemię.
Sprostował się i ujrzał o kilkanaście kroków oddalony kamień czworogranny, podobny olbrzymiej skrzyni, wykutej ze skały. Z dziwnem, niepojętem uczuciem zbliżał się ku niemu. Coś go pchało i odciągało zarazem. Ale się przemógł — parę kroków — i stanął przy ścianie.
Uderzyły go odrazu litery duże, głęboko wyryte w skale, mchem trochę zarosłe. Wspiął się na palcach, paznokciami poomszykał mech i cofnął się nieco w tył, aby je módz odczytać.
Naraz począł drżeć cały, dygotać jak w febrze. Lęk go ogarnął taki straszny, że zbielał na twarzy. Machinalnie poruszał wargami i szeptał nieustannie:
— Lacki... Koldras Lacki...
Nad tem imieniem głęboko wyryty był krzyż.
U spodu cyfry, z których tylko dwie były wyraźne: 17..
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Słońce zachodziło prawie, kiedy Rakoczy zstępował z Turbacza.
W twarzy jego okrwawionej nie było już lęku, ino zaduma taka ciężka, jakby do ludzi powracał z tamtego świata.
Suhaj nie chodził po odpustach, ale pilnował swojej sprawy. Hankę za to wyprawiał serdecznie, powiadając jej na odchodnem:
— Żeby ci sie samej nie cnęło iść, to zajmij Zośkę...
Przeczuwał sprytem swoim, że zajmie i Franka. Nie wspominał o nim naumyślnie, by się nie zdradzić z pragnień swoich. Najobojętniej dodał w końcu:
— Zmów ta pacierz i za mnie...
I wyprawił ją, żegnając na drogę, jako dbały o jej duszne zbawienie rodzic.
A gdy się dowiedział od Błażeja, że Rakoczy poszedł, wtedy porwał się ochotnie i począł czynić przygotowania na jutrzejsze święto. Kazał zaprządz parobkowi konia, który jeszcze nie kulał i jechać do propinacyi po ćwiartkę piwa. Głupiego Józka z osiedla wysłał po arak, obiecując mu to piwo, co się przy nabijaniu rozleje. A sam poszedł do owczarni i wybrał barana, którego już od wiosny trapiły motylice. Przyprowadził go do izby, dał mu jeszcze soli, a potem powiązał mocno i własną ręką krtań poderznął. Wnet go rozodział ze skóry i począł krajać wnętrzności. Mówił przytem do Błażeja, który mu pomagał:
— Patrzcie, jakie zdrowe płuca. Mógłby jeszcze pożyć lat niemało...
A Błażej, przytakując, powtarzał nieustannie:
— Hej!
— Ino wątroba ladaco. Wicie, jakie strzępy... Poprzegryzały doznaku. Niedługo by on chodził po ugorach.
Błażej też począł powątpiewać, czyby mógł dożyć do jesieni.
I tak dumali nad nim oba, rachując mu życie. Wreszcie zdecydowali jedno: że mógłby żyć, gdyby go nie zarżnęli.
Po ukończeniu roboty zapytał Suhaj Błażeja:
— Pójdziecie jutro na sumę?
— Dlaczego nie? Jak trza bedzie...
— To idźcie. Rozejrzyjcie sie między ludźmi i uważcie: Komu powiedzieć można, to powiecie, a komu nie, to...
— Ja już wiem. Mnie nie trza dużo gadać.
— Ino rodowych a letnich żeby sie zeszło jaknajwięcej...
— Ja ich ta już dopilnuję...
Zebrał się, stanął przy drzwiach i pozierał na barana, który wisiał w kącie. Suhaj się wnetki pomiarkował.
— Idziecie już? — spytał. Zaczkajcież, weźmiecie se łeb na święto...
— O, nie starajcie sie...
— Jakżeby zaś było? Pomagaliście przy zabiciu...
Podał mu łeb z kąta. Błażej myślał, że choć nogę dostanie, abo plecy... Ale dziękował głośno i przyrzekał wdzięczność aż do śmierci.
— A nie zabaczcie o jutrze!
— O, nie zabaczę!
Suhaj zabrał się spokojnie do dalszych przygotowań.
Nazajutrz, o tym czasie, kiedy Franek szukał Hanki po ludźmierskim rynku, w chałupie Suhajowej było pełno ludzi. Naschodzili się, jak zwyczajnie, do wójta, przy święcie, a nawet i niezwyczajnie dużo ich przybyło. Każdy znalazł jakiś powód swojej obecności, którym się przechwalał głośno, by wszyscy słyszeli. Gwary było, co niemiara, aż izba dudniała. Suhaj był taki przystępny, jak w wilię wyboru wójta. Gadał z każdym, kto przyszedł — bogaty, czy biedny — choć, prawdę powiedziawszy, komorników tu nie było, ba sami gazdowie.
Skoro już nikt więcej nie myślał przyjść, a nieprzyjemni oczom wójta pozabierali się z izby — wtedy Suhaj wniósł barana i zaprosił naród; przyczem wygłosił mowę o braterstwie i o zwyczajach ojców. Z oporem, ale chętnie poprzysuwali się gazdowie do stołów i, nie dając się długo raczyć, jedli. Suhaj roznosił piwo, sam nalewał ludziom i zapewniał, że jest więcej, by nie żałowali. Niektórym zaś dziwno było, co on ich tak poi, i pytali się nieśmiało, czy to jaki jubileus, abo urodziny. Ale Suhaj odrzekł:
— Coby! Żadne urodziny. Kto ta może wypamiętać, kiedy sie rodził! To ino tak, zwyczajem nieboszczyków ojców, chciałech was jako uszanować, kie-ście sie tu zeszli. Nie bogato, bo nie, ale darmo. Tak dziś pomału wszystko idzie z góry. Ho! To nie drzewiej! Kiedyś mógł wołu zabić i sprosić sąsiadów...
Na to jakiś głos cichawy odezwał się z kąta:
— Dziś telo baranem zrobi, kielo drzewiej wołem...
Suhaj bystro popatrzał w kąt, ale nie mógł zmiarkować, kto mówił. Siedzieli tam mało znani podletni gazdowie. Przy nich siedział i Gniecki. Czyżby on poszepnął? Ludzie zaś bliżsi, rodowi, chcąc zatrzeć te przykre słowa, a zarazem okazać przychylność swoją dla ojca Suhaja, poczęli mówić między sobą:
— Już ta takiego wójta drugiego Przysłop miał nie bedzie...
— O, bo nie!
— To nasz ociec, opiekun prawdziwy!
Poczęli pić jego zdrowie, najpierw między sobą, a potem całą gromadą siedzącą na ławach. Suhaj pojaśniał, widział dobrze, kielu ma przyjaciół. Wyniósł arak i częstował dookoła stołu, poił wszystkich, nie bacząc już, kto bliższy, kto dalszy. Wszystkich jednako szanował, zachęcał i prosił. Rozpowiadał przytem głośno o swoich utrapieniach, jakie przechodził dla gminy przez tyle roków.
— Za to mnie dziś zaufaniem boją się obdarzyć...
— Kto sie boi? — zawołali gromadnie od stołu. — Takiego tu nie uświadczy! My wszyscy za wami!
Poczęli się ku niemu przytaczować, bo już pijani byli setnie i całować po rękach, powiadając, że go do śmierci nie opuszczą.
— Ino wy nas, ojczaszku, nie opuśćcie... Bo co by naród bez was począł? Brońcie nas i opiekujcie, pokiela ino zdolecie, a my za wami wszyscy do jednego! Niech skrepnie, ktoby was nie słuchał!
Jęczała izba, jak jedla wypróchniała wewnątrz, gdy o nią wiatr uderzy naremny i mocny. Jednych rzewność ogarnęła, płakali po cichu, a drugich zapamiętanie takie, że pili na umór.
— Abo jest na świecie miłość, abo jej nie ma!
Całowali się grupami, obejmowali za szyje, a potem pili zdrowie swoje, całego narodu: Suhaj nawet rozrzewnił się i począł ruszać powiekami, jak gdyby myślał płakać. Skoro widział, że im już pomiękły serca, począł mówić: o gminie, o upadku rodów i o tem, za jakimi przewodnikami naród ma iść, aby nie przyszedł na biedę.
— Uważcie ludzie! — prawił — bo czas niedaleki... Trza sie gromadą wziąć za ręce, stanąć za swoimi, a nie dopuścić nikogo, co sie naprzód pcha i woła, że on najmądrzejszy. Gminie rozumu nie brak, nie, ino oparcia! Tak moi mili... O to was też proszę...
Powstali na to z ław i poczęli wołać, że cały kraj się może na nich oprzeć. A za ojcem Suhajem pójdą i do piekła. Przyrzekali mu święcie i obiecywali więcej, niż od nich żądał. Każdy z osobna zachodził przed oczy i sumitował się na wszystko: że on przyjaciel Suhajów do śmierci, rab i czeladnik jego najwierniejszy... Nikt już, choć mało kto ustać mógł, nie siedział; był ruch, jak w ciasnym koszarze. A gdy Suhaj na ostatku wspomniał o nieprzyjaciołach gminy — powstała taka zajadłość, takie wrzenie wielkie, że, zdawało się, ściany pękną i powała spadnie.
Długo w noc słyszano po wsi hałasy i śpiewy, jak się widziało, wychodzące z osiedla Sołtysów. Ludzie biedni mówili, że u wójta święto.
Powróciła nareszcie i Hanka z odpustu. Ojciec nie obaczył jej aż rano. Zauważył odrazu, że się odmieniła; zmizerniała na twarzy i przybladła nieco. Widocznie droga ciężka tak ją utrudziła. Powoli też zauważył, że i w naturze jej zaszła niemała odmiana. Ani się popróżnicy nie śmieje, jak dawniej, ani ojcu nie dokucza — nic, ino swojej roboty pilnuje i słowa niepotrzebnego nie powie.
— Co to, widzicie — dumał — jeden odpust może. Odmieni człeka doznaku na lepsze. Musiała pewnie być u jakiego ciekawego księdza do spowiedzi i ten jej nakładł w uszy: Tak a tak, powiada, ojca swojego szanuj... Ono ta czasem, jak sie trafi, to i ksiądz nie najgorszy.
Miał się ją o Franka spytać, ale dał spokój, bo się obawiał, że ją może drasnąć jakiem słowem i odmienić znowu całkiem... leć-że ta na odpust! A tak bardzo był z niej rad i często przegadywał do niej. Mijały dni pogodne, bez dużej odmiany.
A po wsi szło... Jak woda, gdy ją wiatr pomąci w stawie, tak bulgotało. Aż głucho było od gwary naokół, takie szły fale wieści. Rozpowiadali jedni drugim o Suhajowych zabiegach, o tem, jak naspraszał gazdów, karmił ich i poił, aby ino mieć oparcie, gdy wybory przyjdą. A insi znów inaczej powiadali: że Suhaj, zmordowany latami i pracą, pragnął złożyć z ramion swoich to ciężkie jarzmo wójtowania. Jedynie na gorące prośby swoich blizkich, by gminy nie osierocał, dał się przecie namówić i ostał jeszcze na urzędzie do jakiegoś czasu. Ale niech się ino trafi jaki godny człowiek, coby mógł piastować urząd, to się zaraz zrzeknie. Wiary temu nie dawali słuchający ludzie; wielu jednak podumało w sturbowanych sercach, jakaby to była bieda dla przysłopskiej gminy, jakby, czego nie daj Boże, Suhaja zabrakło. Ktoby się umiał tak szczerze narodem zaopiekować?
Najwięcej mątu czynił po wsi Błażej. Ten nie dospał, nie dojadł, ale, co świt, gnał do chałup i gadał niezmordowanie, czy kto chciał słuchać, czy nie. Nie było we wsi chałupnika, ba, nawet i na komorze siedzącego chłopa, któregoby nie odwiedził w owym krótkim czasie. Nie ciążał se iść najdalej, na sam koniec roztok. Wszędzie go pełno było i nigdzie miejsca nie zagrzał. A miał w zapasie historyjek mnóstwo. Jak sie jedna nie widziała, to poczynał drugą, aże nareszcie natrafiał na taką, co się przyjęła, jako prawda i ostała w głowach. Sam dużej pamięci nie miał, co go wielce gryzło. Bo zdarzyło mu się nieraz, że zaszedł do chałupy, w której już był wczora, i jął to samo, a odwrotnie, opowiadać ludziom. Dopiero po śmiechu ich miarkował, że kiepsko; musiał chytrością nadrabiać i dziergać na nowo. Miał jednak swoje chwile powodzeń niemałych, zwłaszcza wśród komorników, którym dużo rozpowiadał o szczodrobliwości i dostatkach starego Suhaja.
O Rakoczym słychu dychu. Tak jakoś o nim ucichło, jakby go we wsi nie było. Nikt o nim słowa nie umiał powiedzieć. Błażej tam już nie zachodził od jakiegoś czasu, a od kogo inszego trudno się dowiedzieć. Przedumowali nad tem ludzie i suszyli głowy.
— Zląkł sie, widać, Suhaja — powiadali — abo też, kto wie...
Pytali się o niego szwagra, bo go spotykali; ten jednak ciekawości ich nie zaspokoił.
— Chodzi — powiada — po izbie i duma całymi dniami. I po nocach nie sypia. Nie wiadomo, co sie w nim dzieje... A taki jest od czasu, jak wrócił z odpustu. Musiał chyba jaki urok paść na niego.
Uwierzyli odrazu, nawet szwagra utwierdzali w tem i radzili, jakiemi sposobami odegnać może od Franka to nieszczęsne złe. Ale szwagier nie podawał chętnych uszu radom i zarzekał się wtrącania w cudze doległości.
— Ja mu sie ta już — mówił — narażał nie bedę. Chce dumać, to niech duma, niech nie śpi, niech chodzi — ino to jedno powiem Zośce, żeby dbała o niego więcej i przypilnowała każdym razem, coby zjadł uczciwie...
I znów długo nie było o Rakoczym wieści. Aż raptem jednego dnia spotkało go ludzi wiele w takiej opresyi:
Było to w jarmark. Jak zwyczajnie przy pogodzie i o takiem czasie, naschodziło się ludu niemało zdaleka i zblizka, pełno było na kamieńcu, na rynku i w sklepach. Każdy coś zmawiał, lub sprzedawał, ale i takich było dużo, co przyszli jedynie po to, aby robić ciżbę.
Przed ratuszem wrzała bitka. A poczęła się w ratuszu, przy pijatyce. Oddawna już wojowały ze sobą dwa rody: Potaczków i Sołtysów. Ostatnio, na odpuście, Sołtysów pobito, to też honor ich ucierpiał, chodzili, jak chmury. W ratuszu pili synowie Potaczków. Jeden z Sołtysów podszedł ku nim i rozpoczął zwadę. Porwali się od stołu, a w te razy i Sołtysi wpadli. Bitka jednak zawrzała dopiero wówczas, kiedy Potaczki, uchodząc, wypadli na pole. Tu im na pomoc zbiegli się krewniacy i rozpoczęła się walka.
Z początku dwie gromady walczyły ze sobą, parły się naprzód ławą zbitych piersi i cofały się, jak fale, odbite od brzegu. Wnet jednak ustał ścisk, lud się pocofał dookoła, a walczący ślebodnie mogli się obracać. Poczęły wartko śmigać pięści, latać, jak łyskawice. Wśród zawieruchy rąk ginęły głowy, a jak się podniosły, to krwawe, niepodobne ludzkim.
Hałas jarmarczny ucichnął, słychać było ino wrzawę, jęki i przekleństwa. Wszystek ciekawy naród zgruchnął się pod ratusz i patrzył, jak na widowisko, z trwożliwą uciechą.
Ustało zwolna wrzące kotłowanie. Naremny zapał bijących się przeszedł, ale zaciekłość nie osłabła; poczęła się zawzięta walka w pojedynkę, chytra i pełna podstępów. Potaczkowie padali, jak podcięte drzewa; straszni jedynie w gromadnej zawiei, nie umieli nijako bić się po jednemu. A Sołtysi, obrotni, porozdzielali ich zwartemi ścianami, nie dając się skupić, i osaczyli każdego, jak, nieprzymierzając, gromada psów zajadłych osaczy dzika w gęstwinie. Widać było zdaleka, że Potaczki słabną; mało ich było, a co chwila to któryś się tracił. Nikt im nie szedł na pomoc. A Sołtysów przybywało coraz to więcej. Zbiegali się, zwoływani z całego jarmarku, i wnetby stanął do bitki cały prawie ród.
Na to zjawił się Rakoczy.
Widzieli go już zdaleka, jak szedł płomieniem przez tłum. Przedarł się przez gęstwię ludu i spadł na bijących się, jak jastrząb na koguci drób... Począł prać chłopami o ziem, jak snopkami zboża. W mig się uwinął z gromadą. Nie wyszło chwili, a rozeprał zwartą kupę na wszystkie strony.
I, nie dając onym czasu opamiętać się, zawołał:
— Czyście już tak doznaku zgłupieli, czy co?! Bieda was bije, nędza młóci — to wam jeszcze za mało? Sami chcecie sie do reszty zniszczyć? A któż wam zdrowie odda, jak sie straci? Czy wam już nic po niem na świecie?
Począł ich gromić w słowach ostrych, nie stając po żadnej stronie, co ich najwięcej złagodziło. Najpierw ochłonęli starzy; a potem już i młodych odpadła zawziętość, wnet ich dotkliwy ból uśmierzać począł, było bowiem wśród nich wielu ciężko poranionych, niemało srodze zbitych; niektórzy z nich odeszli, powlekli się do swoich chałup, a niektórych widziano jeszcze długo, jak świecili po jarmarku skrwawionymi łbami.
Rakoczy urósł w oczach ludzi. Garnęli się ku niemu zewsząd, każdy chciał choć słowo z nim przemówić. Tłok był taki, gdzie się ruszył, że go to poczęło drażnić, pozierał tylko, jakby się wydostać i zejść z tłocznego rynku. Nagle dojrzał z daleka Hanusię, jak wchodziła do sklepu. Czemprędzej popłynął w tę stronę, wydarł się gwałtem z ciżby i zniknął za drzwiami sklepu, napełnionego narodem.
Na rynku o nim gwara szła bez końca. Przychodzącym dopiero na jarmark opisywano całą bitkę dwóch zajadłych rodów i niespodziane wmieszanie się Franka. Opowiadano po sto razy, coraz to inaczej. Przypominano ową kłótnię, jaką miał z radnymi, pamiętliwsi powtarzali jego słowa śmiałe, tłómacząc je po swojemu wszystkim ludziom wokół. Najdonioślej ci głosili Rakoczego sławę, co zwątpili już byli o jego mocy doznaku.
— Takiby sie wam Suhaja zląkł? — mówili. — On sie ich wszystkich nie boi...
— Ale też ma siły w sobie!
— Hej!
Trafiali się zaś ludzie, którzy, widać, już od urodzenia źle byli usposobieni do świata. Albo insi zmożeni do ostatka biedą. Ci nie wierzyli nigdy wartko słowom. Ale jak posłyszeli Franka Rakoczego — pomiękli.
I niejeden z nich szepnął:
— Żeby to nie było wszystko jedno, to kto wie, czyby nie warto było uwierzyć w sprawiedliwość jaką...
W jednej z izb przytykających do sklepu siedział Franek z Hanką. Nikogo, prócz nich, tu nie było. Z przybocznej izby dolatywał gwar; tem śmielej przeto mogli mówić z sobą. Przed nimi na stole stały nienaruszone lampki wina.
— To mi zarzucasz, żem twoich krewniaków zgromił, a cożby było, jakby sie na śmierć pozabijali?
Mówił z wyrzutem, nie kryjąc swego żalu. Zabolało go to ciężko, że ona miast pochwały, wymówki mu czyni. Kiedy rozwalał całą górę chłopów, a ludzie stali dookoła — myślał przecie i o tem, że ona może z niedaleka patrzy i dziwuje się jego mocy wielkiej. Ale się zawiódł, bo ona przeoczyła, widać, jego śmiałość, a baczy ino o despecie, jaki się jej rodowi stał z jego przyczyny. To go bolało, gdy mówił:
— Tak, trza mi było stanąć zdala i nie mieszać sie w to piekło. Ale człowiek nie poradzi, jak naremność porwie. Najlepiej, żebyś między ludzi nie szedł... Nie stałoby się dużo rzeczy, których potem żałuj...
Przestał mówić, a ona wpatrzyła się w niego z uwagą, jakby dalsze myśli chciała poznać, i powiedziała z naciskiem, by słyszał:
— Ja ta zaś nigdy nie żałuję...
Zrozumiał słowa jej odrazu, podniósł ściężałą od zamyśleń głowę i długo patrzał w jej oczy. Żal, jak mroczny cień o wschodzie słońca, ustępował szybko przed promieniami jej spojrzeń i chował się w najskrytsze kąty jego serca. Natomiast południowe gorąco uczucia wiało, jak podmuch wonnych traw, na jego zmysły. Wnet już nie baczył nic po za nią. Wyciągnął rękę po jej dłoń i szepnął tkliwie:
— Hanuś... ty wiesz, żeś moją?
— Nie wiem... — odrzekła z naiwnością, patrząc ku niemu uśmiechem z po za zsuniętych na dół rzęs.
— Najdroższą moją żoną! — powtórzył.
— A kiedyż mnie tak ludzie nazwią?
Niewiedzieć czemu, pytanie to powiało, jak chłód, po jego sercu.
Po dużej chwili szepnął:
— Prawda, że to i ludzie żyją...
A obaczywszy w jej oczach zdumienie, dodał wartko:
— Ja zawdy zapominam o tem, jak jestem przy tobie... Zdaje mi sie, że nima nikogo na świecie, ino ty i ja — nas dwoje...
Przysunął się ku niej blizko i mówił serdecznie:
— Ja wiem, co cię niepokoi... Nie lękaj sie przecie. Sto ślubów nic nie znaczy, jak miłości nima... A czy może kto bardziej miłować odemnie? Wierz mi, ja o tem przemyśluję często, aby sie jaknajprędzej pochwalić światu, żeś moją...
— A o wypłat mówiłeś?
— Nawet parę razy. Szwagier nijak nie odpowiadał, ale widać, że jak będzie pilna potrzeba, to da. Woli przecie postarać sie o wypłat, niż odstąpić połowę gruntu i chałupy.
— No to jakże?
— Wpierw z ojcem twoim muszę dojść do rzędu. A nie, to i bez tego sie obejdzie. Niech padają pod nogi i najhrubsze kłody — nie cofnę sie i przejdę, i przewiodę cię do swojego domu...
— A kanyż twój dom?
Na to pytanie żartobliwe nie odrzekł nic, ino spojrzał na nią prędko, ale tak dziwnie, jakby to nie był jego wzrok. Za chwilę, w której, widać, bronił się czemuś, co go zlękło, szepnął:
— Pytasz sie, kany mój dom...
Wstał i przeszedł parę razy po izbie dokoła, potem wrócił, ujął obie dłonie Hanki i, ździwionej, serdecznie popatrzał w oczy...
— Jesteś moją! I nigdy już mnie nie opuścisz... No powiedz, Hanuś, tak?
— Ino sie staraj o to, com ci powiedziała...
Siadł przy niej, przysunął wino i uprosił ją, że nadpiła. Sam dopił do dna, odstawił i oparł głowę na dłoni.
— Bo, widzisz, Hanuś, mnie od jakiegoś czasu dziwny niepokój prześladuje... Bronię sie temu, jak mogę, nie daję przystępu, ale zwalczyć nie porada. Chodzi, jak cień, zdaleka i nie ustępuje. Pytasz sie, co to takiego. Czy ja wiem? Zmora jakaś... Może to i nazwy nie ma, bo nie widać nikany, a jest. Jakby człek nie odganiał, toby sie na śmierć zadumał. Taką ciężką chmurą zwali i obsiędzie myśli. Zlatują sie nieraz chwile po cichu, jak sowy, i taki czynią postrach w sercu, jakżeby już śmierć wnet nadejść miała. Tak trwożą, tak niepokoją, tak mnie z jarmarku życia wywołują. Ale jak se pomyślę, że jest naród boży, a w tym narodzie jest ktoś, co mnie czeka, i ktoś, co nigdy już mnie nie opuści...
W te razy Hanka wyrwała mu dłoń swoją, którą z uczuciem przyciskał do piersi, i podbiegła ku drzwiom.
— Czekacie na mnie, tatusiu? Zaraz idę, ino jeszcze koszyk...
Wróciła się prędko, wzięła z ławy i, przechodząc, szepnęła Frankowi:
— Nie zadumuj sie napróżno, lepiej o tem pomyśl, coby ja ich już nie musiała słuchać...
— Idziesz, czy nie? — zadudniło w sklepie, i oczy groźne, czerwone łysnęły przez drzwi.
— Ostań z Bogiem...
Poprawiła chustkę na głowie i poszła.
Rakoczym zatrząsł gniew. Zerwał się, ale wnetki usiadł.
— Co ja mu powiem? Ma prawo...
Wpatrzył się w otwarte drzwi i długo siedział nieruchomie. Widać, miał jeszcze nadzieję, że Hanka wróci. Skoro chwil minęło sporo, i nikt nie nadchodził, wtedy poczęło mu być ciężko, ale to tak bardzo, jakby się góra owiozła na piersi. Zwolna gorycz, jak źródło zamknięte pod ziemią, dobywała się, rosła i buchała warem. Pieniła się w nim i wrzała dusząca wściekłość.
— Czy ja mam na świecie jaką moc?
Trzymanym w ręku kielichem trzasnął o ziem, aż szkło na wszystkie strony prysło. Wpadł zadyszany kupiec i zalękły pytał, co się stało.
— Wina!! ni mogę sie dowołać...
Kupiec odszedł, za chwilę przyniósł dużą flaszkę. Rakoczy począł pić, jak wodę świeżą w czasie letniego upału. Ale wnet przestał, czuł wyraźnie, że mógłby tak do rana pić i dłużej, a smutku z serca nie odegna. Zwiesił głowę i popadł w martwe zamyślenie. Mrok już zalewał izbę, hałas ucichł, ze sklepu ino gwar dochodził. Przy gwarze tym, jak przy bełkocie wody po kamieniach, dumał Rakoczy w izbie.
— Tak przyjdzie... wyłamać zęby na zgrzytaniu i udławić sie nimi na ostatku. Jedyny koniec.
Poprzed jego myślą procesya szła. Za Suhajem ludzi mnóstwo, znajomych i obcych.
— Żeby też choć jeden człowiek znalazł sie w tej ciżbie.
Przyszło mu na myśl: gdzie on stoi? Kto jest koło niego? Hanusi niema. Poszła z procesyą. Nawet się nie obejrzała. Co ją tam powiodło? Czyja wola? Powinna zostać przy nim, tu... Rozgląda się dookoła... Jakaś pustka... Nie był tu jeszcze nigdy w życiu. Co go tu przywiodło? Procesya minęła i nie widać jej... Może ją jeszcze z tej górki obaczy... Wybiegł lekko, jak pióro podrzucone wiatrem. Nikany nic nie widać... ino szare piaski... Słońce domiera na zachodzie... A tu cmentarz... widocznie... jałowce porosły... Ani jednego krzyża ponad ziemią... pogniły... pozapadały się już dawno. Idzie pośród jałowców, po uschniętej trawie, i widzi grób wysoki, zarośnięty mchem... Zachodzi bliżej...
— Światła!! — zawołał takim głosem, że się aż sam wzdrygnął. — Nie opuści mnie to widmo... ten umarły Ja...
∗ ∗
∗ |
Nazajutrz i przez wszystkie dni następne rozchwalali się po wsi ludzie biedni, jak ich Rakoczy uszanował w rynku.
— Zeszło nam — powiadają — na jarmarku do samego zmroku. Juścić słyszymy, ludzie mówią: Rakoczy w ratuszu... «O, to pódźmy, kiedy tak, pogwarzymy nieco». Bo z takim człekiem warto i pogwarzyć. Przychodzimy, on siedzi i duma o czemsi. Wino przed nim na stole, światło mu się świeci... Jak człek, wiecie, uczony, to go wszędy poważą. Rozradował sie, że nas widzi, bo strasznie był czemś otruty, juścić nas obsadza skraja, kazuje wina sporo, i pijemy... Jak zwykle przy pijatyce, każdy mówi o tem, co go boli. Poczynamy sie uskarżać na tę miłą biedę, a on słucha i słucha i do końca słucha... Skoro my już wygadali, po koleji każdy, co komu ino ciężyło na sercu — wtedy on wstał i powiada: «Mnie haw też nie letko, może gorzej, a nikt mi na to nie poradzi»... Trapi go, wiecie, cosi dużo niepomału. A wracając do nas, mówi: «To sie da przewalczyć, ino chciejcie!» No chciejże, jak cię niemoc gnębi? «Krzepcie sie — powiada — wzajem, bo was bieda poźre, zniszczy tak, że i śladu po was nie ostanie»... Dyć niejak! Może łacwo i do tego przyjść... «Ni mają o was starunku, to sie sami krzepcie! Ratujcie sie — powiada — bo was śmierć wytrapi»... I tak jął rozpowiadać długo a niekrótko, a wszystko, co powiadał, było sprawiedliwe. Niejeden otarł łzę po cichu, bo serce nie skała. Skoro ino zakończył, tak my: «Rakoczeńku!... Ty nas broń, ty nas wspieraj, bo nikt nie da rady. Poratuj nas w tej biedzie i nie opuść przecie»... Zgruchnęli się ku niemu zewsząd, molestują... Aże powstał na nowo i rzekł uroczyście: «Bóg świadkiem, że was nigdy w nędzy nie opuszczę!» Taka, wiecie, otucha wstąpiła w każdego, jakżeby sie na nowo na świat narodzili. Co se myślicie! Taki człowiek, to przecie nie sieczka! Widzieliście, jak na rynku Sołtysami prał? To mocarz wielgi! A uszanował nas godnie, choć ta wiecie, z nas niejeden człowiek bodaj jaki...
Tak się to rozchwalali po wsi ludzie biedni. Co było w tym rozchwały, a co prawdy — któż wie...
W sołtysowem osiedlu niezwyczajnie ludno. Roi się od głów na podwórzu, w sieniach i na drodze. Przeważają włosy siwe, osędziałe, śnieżne. Nie pamiętają ludzie, jak żyją, takiej gromady u wójta. Sam kwiat sędziwych ojców rodu, cały stary Przysłop. Widać zgrzybiałe postaci, których się już od dawna na świetle bożem nie widuje, gazdów, o których młodzi sądzą, że dawno pomarli. Pozłazili z wyrków swoich i o kulach przyszli, aby dać świadectwo prawdzie — jak Suhaj powiada.
Powoli naród ściągał i oblegał ściany. Widziało się, że już ani jednego gazdy nie brak; po chałupach ostały ino: czeladź, niewiasty i dzieci.
Za chwilę wypadł głos Suhaja z sieni i zadudnił po osiedlu, niby odgłos bębna. Wszystek lud naraz zachwiał się i ruszył i począł się pchać do sieni, jak stado niesfornych owiec, gdy je gazda, troskliwy o statek, zwołuje na sól. Wnet się osiedle opróżniło. A z chałupy Suhajowej dobywał się gwar, jak z wybutwiałej wewnątrz starej kłody, którą trzmiele zajęły rojem.
Niedaleko osiedla Sołtysów, przy drodze, na obalonej wiatrem wierzbie, siedział Franek Rakoczy i dumał. Gniew i oburzenie chwiały nim, jak wicher smrekiem, a wściekła prawie świadomość niemocy przyginała ku ziemi głowę jego, na dłoniach opartą, podobnie, jak naremnica wietrzna, która idzie za burzą po lesie.
— To ja nie mam prawa głosu? Kto mi śmiał odebrać?! Czy ja do gminy nie należę, nie płacę podatku?
Milczenie wokół było ciężkie. Ino potok huczał w dole, jednostajnie, głucho.
— Przeszli rodowi procesyą, chałupnicy, wszyscy... I nikt sie na mnie nie obejrzał. Możesz owce paść przy czasie, jak nie masz co robić...
Gorycz kroplami sączyła się w serce. Tyle jej naszło, że ją uczuł w krtani. Omało ino, że nie trysła z ócz.
— Żadnego prawa! Jak człowiek umarły... Abo ten, którego nie ma. Nie urodził sie i kwita. Tyle żyć, co i nie żyć — na jedno wychodzi.
Zlatywały się myśli coraz większą chmarą, jakby je jakiś trybunał zwoływał na protestowy sąd. Obsiadły ugór jego duszy i rozkrzyczały się, jak smutne kanie, łaknące kropli dżdżu.
— Małego prawa! Abych czuł, że jestem człowiekiem... Bo dotąd, jak zwierz podły, poniewoli chodzę. Nijak sie z więzów oswobodzić... Poskrępowali ręce, nogi, ani sie rusz, bo zewsząd ściągają powrozy. Od maleńkości wrzynają się w ciało, i wejdą w żyły, w krew, jeśli nie porwiesz. Zatrują ducha rdzą, i nie uwierzysz, żeś mógł być kiedyś zdrowym.
Tak myślą płakał, zadumany, a gorycz w nim rosła.
— Kto śmiał bezemnie rozporządzać mną?... Zaszczepili mi niewolę, jak ospę dziecku — najbliżsi... Ochrzcili mnie poniewoli i związali węzłami na życie. Potem, choćby człek chciał iść, którędy sam pragnie — już nie może... Lecą za nim głosy drogie, ostrzeżenia blizkie: »Wróć sie! Tam niebezpiecznie...« Abo jak często: »Nie przeskakuj! Podleź...« I skrępują troskliwością, sprowadzą na drogę, na gościniec udeptany, którym woły w jarzmie chodzą, żegnając na ostatku: »Niech cię Pan Bóg strzeże...« A ciebie już nie zratuje nikt, boś duszę stracił. Kto ci ją zgubił? Serce, przywiązanie blizkie. W niewoliś urodzony, niewolą umierasz...
Pochylił głowę, aż ku ziemi, jakby ją ciężar niewidzialny tłoczył.
— Nie wolno mi nawet chcieć! gdybym chciał... A powiadają: wolna wola. Wierutne zmyślenie. Gdzie jest człowiek, któryby mógł powiedzieć: Sam idę... Gdzie jest ten wolny człowiek? Wszystko nim rządzi, kieruje, począwszy od przypadku. Szczęśliwszy okwiat ostu, który wiatr obrywa i miota nim na wszystkie strony świata... Szczęśliwsze drzewo, które burza łamie i karczuje z korzeniami, wyrwanymi ziemi... Szczęśliwsza skała, którą woda toczy, nie dając jej spoczynku, ani odetchnienia... I szczęśliwsze, zaprawdę, wszelakie stworzenie, które żyje w trwodze wiecznej, aby nie było pożartem przez drugie. Wszystko szczęśliwsze od człowieka, który nieporównanie mocniej czuje tę niewolę życia. Tak i mnie ona smaga, jak tę skałę rzeczną, jak ten kwiat ostu, jak to drzewo, jak to zwierzę leśne. W paściach bolących od mała wyrosłech i nie wiem, gdyby mi dano swobodę, czybych dziś umiał w niej chodzić. Tak członki moje w paściach zakostniały, tak sie duch pogiął, zgarbił i skaleczał. A rwał sie, rwał przez moc do życia! Nie dali żyć... Pamiętam tę noc dobrze, gdy nasłuchawszy sie o »wolnych ptakach«, zebrałech sporo rówieśników swoich i poszedłech z nimi na szczyt Groni, palić smolne wici. Było jasno w okolicy, jaśniej w mojej głowie. A lud spał — nikt nie wyszedł, nikt sie nie obudził. Dziś, choćby i świat gorzał, choćby sam Bóg zapalił wici — lud nie wstanie... Tak go uśpiło to życie, co, jak śmierć, usypia ludzi na nieprzespaną noc. Dzieciństwo było we mnie wtedy, ale był i ogień święty. Gasili pomału. A życie szło — to ciężkie i niemiłosierne. Biczowało bez przerwy ducha i uczyło, aby sie umiał poniżać, jak pies, przed obcą wolą. Nauczyło. I człek pogardzał sobą...
Stanął mu obraz przed oczyma duszy, znany, jakby go kiedy już widział był we śnie.
...Równiny — pola puste — smutna okolica. A tu dymy się snują nad ziemią, jak stada czarnych chmur. Nie widać słońca i zdaje się, że nigdy nie wejdzie. Jednostajność ołowiana, szara, bezlitosna. Gromady wron obsiadają rdzawe, mokre pola i, niestraszone, zrywają się nagle, jakby je tchnęło skądś przeczucie śmierci.
Przerzedza się dym kopiasty, występują mury — żywy dziedziniec głów zrudziałych — oczerniałe twarze. Zimno wieje od tych bruków skamieniałych czaszek, z których oczodołami patrzy groźny spokój śmierci. Ponura cisza. Nagle... błysk od bramy wchodu — jeden, drugi, trzeci — morze głów runęło falą odbitą od brzegu... Dym zasłonił cały obraz... Nie widać już nic. Słychać ino huk wystrzałów, a za każdym jęki...
Wświdrowały mu się w duszę, jak oczy konającego: nie porada uciec od nich, ani ich zapomnieć.
— Com ja zawinił? — szepnął błagająco i począł drżeć przed obliczem sumienia swojego, które stanęło przed nim w postaci anioła, dzierżącego w prawicy swojej wagę.
Podniósł oczy od ziemi — widmo znikło. Sen rozemglił się i rozwiał, jak obłok na wietrze. Uspokoił się, długo patrzał po szerokim świecie, jakby chciał wchłonąć oczyma światło z całej ziemi.
Nie zegnał jednak słońcem owej słoty, jaka ciemnicą zaszła w jego duszę. Było mu źle i widział, że mu coraz ciężej.
— I duszno... Ale to tak, jakby sie niebo zniżało ku ziemi. Zbraknie wnet powietrza piersiom. Jak w dole wązkim, zatęchłym od wieku — taka dusznota dookoła. Powiadają, że ten świat jest ogromnie duży, a ciasno jednemu człowiekowi na nim... Gdzież sie duch człeczy ma rozrastać? Kiedy jest jak drzewo w gąszczu. Zewsząd cień i ucisk wielki, gałęzie schną prędko, a ostanie wierch zielony, to taki mizerny, że nie zdoła dać owocu, ni udźwignąć szyszek. Tak to karleje drzewo w gąszczu... A co z niego na wolnem polu mogło wyróść, jaki obłoczny maszt!
Myślą stanął u wierzchołka, i zamąciło mu się w głowie.
— Nieprzyzwyczajone oko — szepnął. — Po ziemi jeno ślizgać umie. Ale paręnaście djabłów zjadł, kto nie udoła dojść do wierchu! Raz trzeba poczuć, kto mocniejszy: ja, czy wszystko insze. Onoby mnie tak przygniotło, jak robaka w mule. Zwali sie, jak góra piasku i poczyna gnieść. Zasypuje oczy, gardło — człek pluje, jak przed urokiem; nie sposób odżegnać licha. I zatrapiłoby... Nie ulegnę i nie dam zwątpieniu przystępu!
Potrząsł głową, jak źróbek, kiedy się z toni na brzeg wydobędzie.
— Krępowali mi ręce, nogi, trzy lata życia wzięli marnie, a przeciem nie osłabł. Nie zgryzła mnie ta niewola, choć kąsała rdzą. Osierocili z praw i obrali z wolności wszelakiej, ale jest jeszcze pole w mojej duszy, gdzie nie postał oczyma nikt, bo nikt nie śmie spojrzeć w to urwisko... Dzieli je wieczna przepaść od praw tego świata. Na to pole nikt z ludzi nie nałoży podatku.
Pewność jasna spływała zwolna w jego serce, jak światło szczeliną wązką w zaciemniony dom. I stało mu się dużo widniej, raźniej i weselej. Rozpatrzył się dookoła i zatrzymał dłużej oczy w osiedlu Sołtysów. Z chałupy Suhajowej szedł gwar, zdawało się, że potok w dole tak bełkoce.
— Zeszli sie ojcowie rodów i rajcują sami. Suhaj doparł przecie swego. Pozganiał nawet i takich, co na sejm do Pana Boga powinni słać posły, bo śmierć już stoi za ramieniem. Wszystko to ożyło naraz; rzekłbyś, że nigdy o niczym inszem nie myśleli, jak ino o tem, aby sie prawom ich krzywda nie działa, aby gminie jaknajwięcej rozumów przysporzyć. Niech radzą, niech ostatni raz wybiera swoich, bo ich harenda praw niedługo potrwa. Może przecie na ostatku rozum ich nawiedzi... Bywa czasem, że Duch Święty i przez głupiego przemówi.
Podobnym uspokajaniem tłumił w sobie protest, jaki się zrywał na myśl, że jego od spraw gminy odsunięto milczkiem przez nieprzyznanie prawa głosu. Kto śmiał?! — nadlatywało, rozdmuchując gniew. Ale się zwalczył i postanowił przeczekać, aż naremność przejdzie. Znał dobrze, jaki wściekły obłęd ma każdy jego pierwszy zamiar. Zda się: nie ma przeszkody, którejby nie złamał. Ale tych czynów samorzutnych obawiał się sam. Wolał podać głowę myślom i zastanowieniu, choćby go tak umęczyły i stłukły, jak woda kamień, który rzeką niesie. Potem się opamiętywał i działał z rozumem. Tak i teraz chciał uczynić. Niech ta chmura przejdzie...
— Nikt ludziom słonka nie zasłoni, choćby na kościele stanął... To darmo.
Długo i uważnie patrzał ku Suhajowemu osiedlu. Spodziewał się, że ujrzy kogo, że Hanka może wyjdzie z izby i stanie na progu. Nie doczekał się, a bardzo pragnął zobaczyć ją, choć zdala...
— Co ona też tam robi? Nie widziałech jej tak dawno. Musi jej sie cnąć bezemnie, biedactwu... Żeby z tym ojcem jako można dojść do rzędu! Cóż, kiedy nie porada. Coraz to nowe podnoszą sie wały, i coraz większy rozdział rośnie. Ja rozwalam jedną górę, a on sypie drugą. Przewlekłech już, na jej prośby, wojowanie z radą. Przyszło mi to z wielkim trudem, ale myślę: dla niej... Niech-że przycichnie zgiełk o tyle, żeby sie mogła ku mnie dostać... I odwróciłech oczy, a tymczasem on budował płoty. Rozwalę ci je, bedziesz widział stary, i Hankę wywiedę z domu, jak Pan Bóg przykazał.
Pięść zaciśniętą podniósł w stronę osiedla Sołtysa, jakby chciał z oddali przesłać widomy znak siły.
— Komuż to tak grozicie, Rakoczy? — ozwało się za nim zblizka.
Odwrócił się i ujrzał niedużego człeka, o twarzy dziwnie pomarszczonej, szarej, podobnej bulwie suchego karpiela. Poznał w nim odrazu Drozda, który miał niedaleko stąd chałupę swoją, przy samej wodzie, na kamieńcu. Przywitał go i odrzekł:
— Czasem sie nazbiera złości, nie wiedzieć, kogo już winić. Wtedy człek i wiatrom grozi...
— Bywa i tak, bywa...
Przyszedł bliżej, odkrzypnął i sparł się na drzewie. Przyjrzał mu się Franek lepiej, bo go rzadko widywał i zdala. Mało go znał, wiedział jeno, że go ludzie zowią Drozdem, jako: że z natury swojej wodnemu drozdowi blizki, bo nad wodą przesiaduje, rybami się żywiąc. W pierwszej chwili zauważył jego wzrok odmienny. Miał małe oczka i nie patrzał, jak drudzy, przed siebie, ale w głąb, wewnątrz siebie kierował wejrzenia. Promienie z ócz nie wybiegały, lecz się cofały, jak odbite od niewidzialnej jakiejś tafli. Stąd oczy szkliły się podobnie z wierzchu, jak ziarna zimnego kwarcu. I głos jego był dziwny: jakiś stłumiony, suchy, podobny temu, jaki się słyszy zblizka, gdy kamienie spadają po skale. Gdy mówił, zajmowało go wszystko dookoła, a najmniej to, co mówi, lub kto gwary słucha. Taki się widział Frankowi ów człek, Drozdem zwany, nie dosięgający piersi chłopa swoim przykrótkim wzrostem.
Sparł się na drzewie pomaleńku i zaczął po chwili:
— Dyć tak... Sprawiedliwie gadacie, moiściewy. Zgniewa czasem, zezłości, choć taka chudzina. Żeby to co godnego było, nie powiem, ale młodziak nieduży, nie warty zachodu. Wlazł pod skałę, schował się do największej głębi i nie sposób go wywołać. Sięgam ręką, ale trudno. Kiebyś ręce miał, jak żerdzie... Powiadam mu: Wyleź, nie kuś człowieka nadaremno, bo i tak nie ujdziesz. A ten jeszcze głębiej wlazł i siedzi. I nie zezłości? Powiedzcie... Tyle kamieni ma dokoła — nie, on musiał tamten wybrać, aby ino utrapić człeka po próżnicy.
— I jakżeście go dostali?
— Musiałech wodę obrócić na jazie, dopieroż wtedy przyszedł mi do garści. Nie wart był, jak powiadam, tej mitręgi ciężkiej, bo nie dorastał nawet łokcia. Zwyczajna pstrążyna. Alem sie uparł, za to ino, że sie tak bardzo drożył.
Przestał i począł pogwizdywać zcicha, jakby nikogo przy sobie nie widział. Franek, który myślą i oczami stał w Suhajowem osiedlu, spytał po chwili od niechcenia:
— A dużo pstrągów tego roku?
— Nie mocki. Po insze lata bywało ich dużo, ale teraz i na nie bieda przyszła. Jak wiecie, lasy poniszczyli w okół; przyjdzie deszcz, abo ulewa, to wszystka woda na dół wali. Nie utrzyma sie, bo kany? Do skały nie wejdzie. Juścić powodzie coraz częstsze, a to niepeć dla żywiny, jaka żyje w wodzie. Powytłukuje o kamienie, przymuli, zabiere i nic sie nie ostoi, nawet śliz powszedni. To i pstrągów coraz rzadziej; tyle, co, jak sie woda uleży, z dołu przywędrują. Ale i tam ich, widać, niszczą, bo ich coraz mniej podchodzi. Kanyby też człek żywinie jakiej dał sie ozmnożyć?
I znów przestał i wodził oczami dookoła, a z takim zajęciem wielkim, jakby wszystko, co spotyka, pierwszy raz oglądał.
Franka poczęła zwolna zastanawiać ta inaksza natura w człeku, żyjącym wśród ludzi. Poznał z jego słów rozumnych, że nie jest głupawym. Coś inszego w tej głowie...
Nieraz, idąc koło wody, napotkał w piasku rzecznym kamyk, który go zdziwił odmiennością swoją. Brał go do ręki i dumał, co pod tą powłoką szarą może się znajdować: czy jaki dziwny kryształ rzadki, czy też taki sam, jak wokół, piasek?
Ten człek podobnie zajął go, i ciekaw był dowiedzieć się coś o jego życiu.
— Jakże wam sie powodzi? — spytał.
— Nienajgorzej... Niema o co narzekać, bo niema. To ino źle, że nieszczęście jak spadnie, to nie odrazu, tak, żeby już człek nie mógł dychnąć, ale pomału spaduje, letko, po jednej gałązce. Widzi sie, że każda ma walor zabić, a nie zabije. Tak ino powoli tłuką. Powiedziałbych, że to nienajlepiej. I nie wiem, nie mogę nijak wydumać, komu sie tak chce zabawiać z człekiem...
Zamyślił się, jakby sobie coś przypominać począł.
— Gruntu nie macie?
— Jest... kamieniec. I chałupa na nim stoi. Nie wiem, długo to ta potrwa, bo ja nie wierzę, żeby sie oparła wodzie, jak naremna przyjdzie.
— Czemuż nie ochraniacie?
— Dyć-ech murował tamy długie i płoty i jazy. Com sie skali nadźwigał, moiściewy! Do dzisiednia czuję je na plecach. Ledwo-ch zmurował — będzie, myślę, ochrona chałupie — a tu przyszła woda i zabrała. Rozwaliła wszystkie tamy i do jednego kamyka wyniesła. I stawiaj znowu na nowo. Co ja sie przy tym namitrężył, naklął, com zdrowia swojego sterał! Ta jedna woda by wam powiedziała... I ochraniałech zawdy od wypadku, co roku, co miesiąca dźwigałech te mury. Ale teraz — dałech spokój wszystkiemu. I zdrowia do tego niema. A po prawdzie powiedzieć, to mi sie i nie chce. Od czasu, jak nie stało mojej niebożyczki... Bo wiecie, że mi w samą Wielkanoc pomarła?
Skądby wiedział? Ile to ludzi mrze, którym nie dzwonią...
— Od tego czasu już mi wszystko jedno. Bo czy ja to dla siebie te tamy murował?
Oczy jego stały się bardziej szklące, jakby je opłynęły niewidocznie łzy.
— Niech przyjdzie woda, niech biere...
Milczenie długie stanęło pośród nich. A potok ino huczał w dole, jednostajnie, głucho i od chałupy Suhajowej szedł stłumiony gwar.
— To widzicie — zaczął Drozd po chwili — ja wiem, do czego mówię. Mogło nieszczęście, skoro spadło, zadusić odrazu. A ono zabrało siły i milczkiem odeszło. Człek ostał, jak ten kamień wyrzucony z wody. Żyje sie, bo sie musi. Co będę narzekał?
Wstał, odchrząknął parę razy i zabierał się do odejścia. Rakoczy szukał w myślach, coby mu powiedzieć...
— Toście sami?
— Juści sam. Odeszli mnie wszyscy...
— A macie z czego żyć na świecie?
— Ho, o to frasunku nie ma. Człek dużo nie potrzebuje. Pstrąga sie złapi, upiecze na skale... Ino wam powiem — zbliżył się do ucha — że soli, tom już dawno nie miał. Ale sie musiało obejść. Wezwyczaić sie najgorzy. Potem, to sie już tak nie cnie... O to by sie kto frasował? Co wy macie w głowie? Jest, chwała Bogu, czem odegnać głód, byle ino człek zdołał przełknąć. Bo czasem, to nieurada. Chwyci zwyczajnie za gardło i dusi, jakżebyś łańcuchem ściągał. I nie opuści, aż umorduje do znaku.
— Cóż to takiego?
— Czy ja wiem! Jakaś zmora wściekła. A najprędzy wtedy przyjdzie, jak se o niej zbaczę...
— O kim powiadacie, ojcze?
— O niebożyczce...
Ustał jeszcze chwilę, ustał, wreszcie się pożegnał.
— Trza iść na jaz, może sie co złapi...
— A słuchajcież — ozwał się za nim Franek. — Jakby was bieda przycisnęła mocno, to mnie patrzcie, może co poradzę...
— Biedy sie już nie lękam, moiściewy, niczego sie już na świecie nie boję... Ale za dobre słowo dziękuję. Ostańcie z Bogiem.
I poszedł. Rakoczy patrzał za nim, dopóki się nie skrył za wikliną. Pomyślał też odrazu, że przy najbliższej okazji poda mu kruch soli. Przecie może tem nie wzgardzi, choć się odzwyczaił.
— Ilu to takich Drozdów jest na bożym świecie...
Stanęły mu przed myślą chaty opuszczone, które wiatr jesienny rozwala — gniazda nadbrzeżne, które woda topi, i gniazda leśne, które deszcz zalewa — krzycząca rozpacz ptaków, którym pisklęta poginęły, i niema rozpacz matek, które biegną ponad wodę, obłędem porywane — cała ta procesya chat bezludnych i ludzi bezdomnych, nad którymi powietrzem leci płacz żałosny, z rozwianemi włosami, jak płomień na wietrze, a na ziemi, na roli, w przybróździe głębokiej, wije się, jak wąż raniony, wściekła niemoc ludzka... Wszystka nędza rozpaczna tych padolnych stworzeń zaszła mu chmurą przed oczy i stanęła obrazem krzyczącym przed jego myślą rozpłakaną.
Poznał, że jest niewola, której nie ma nazwy, której imienia nigdy nie znał i nie słyszał z ludzi.
— Cóż moje bóle znaczą?
Wobec tych smaganych wiatrem, burzami, ulewą — ujrzał się w polanie jasnej, rozkwitłej swobodą. Wobec tych najemnych istot, które służą okrutnemu, ślepemu gaździe-życiu — ujrzał się juhasem wolnym, uganiającym po halach za stadem niesfornych myśli, które, jak ptactwo nieuczone, rozlatują się po wierchach.
— Cóż ja mam za niewolę? Doznaku tak, jakbych usiadł na progu koleby, twarzą do wnętrza zwrócony i począł płakać, że mnie zawarli przemocą, że nie mogę wyjść...
Jasnemi strugami, przeciskając się obok smutków, szło światło w jego duszę. I wprowadzało młode życie, po którym, jak po zbożu bujnem, wiał gorący wiatr.
— Nie dam sie kołysać żalom... Temu żonę pochowano, dom na wodzie stoi — a przecie nie złorzeczy. Mam-ż ja sumienie skarżyć się? Nie! Raczej zbierę wszystkie krzywdy, jakie ci opuszczeni bez skargi dźwigają na barkach, nieświadomość ich zastąpię i poniesę ludziom. Komu rzucę pod nogi, to zadrży! Choćby to był sam... Nie powiem, aż nadejdzie chwila.
Wstał — a równocześnie prawie ozwało się zdaleka osiedle Sołtysów oswobodzonym gwarem ludzi. Widział, jak ciżbą wychodzili z sieni, zapełniali dziedziniec po brzegi i po jednemu sypali się przez furtkę na drogę. Poszedł naprzeciw, nie spiesząc się, chciał bowiem dowiedzieć się z ust którego gazdy, jaki jest wynik głosowania. Wiedział, a raczej przypuszczał z góry, jaki może być przy takim składzie, chciał się przecie upewnić i słyszeć z ust naocznego świadka.
Spotkał paru siwych ojców, ale ci krzywo nań patrzyli. Nie miał też ochoty pytać ich. Pozdrowił ich ino zblizka i minął. Naszedł paru komorników, ale ci, jakby się zlękli, obeszli go chyłkiem. Wreszcie napotkał Gnieckiego. Z tym się przywitał i począł:
— Jakżeż tam wypadło? Musieliście być do końca?
— Dyć-ech był, bo trudno było wyjść z tej ciżby, ale mnie nie dopuścili...
— Czemu?
— Dyć i ja też o to pytam. Oni ta wszyscy jednacy. Zebrali się między sobą i głosują sami. A naród stoi za drzwiami...
— Jaki naród?
— Wszyscy.
— Z wami sie trudno dogadać...
— O, mojeśty, nie bądź-że też gorąco kąpany. Usłyszysz pomalutku, ino miej cierpliwość. A naprzód powiem ci jedno, com se już tam w sieni myślał: że ty masz rozum niegłupi... To ci powiem otwarcie, poprostu. Już wtedy (pamiętasz, Franuś?) myślałech se różnie...
— Jakże sie skończyło? — przerwał.
Nie słuchał dalej, bo go już naremność owładnęła. Poszedł między ludzi i tam się dowiedział wreszcie, że wybrano trzech Sołtysów — z rodu i nazwiska.
Między nimi był i Suhaj.
O więcej nie pytał.
Minęło sporo chwil niemałych. W osiedlu Sołtysowem nastała już cisza. Lud się pomału porozchodził, roztracił po drodze, nie ostał ani jeden człek z gromady wielkiej.
Natomiast mrok-włóczęga zawitał w osiedle. Obchodził nieśmiało ściany, zazierał do okien i patrzał z po za węgła do drzwi z dziwnym niepokojem. Po chwili, po namyśle, rozodział płaszcz uszyty z ciemnej pajęczyny i rzucił pod wysoki płot, a sam ułożył się na ziemi, na wilgnej murawie, tak, że go prawie nie znać było, ino płaszcz z daleka widniał, czernił się pod płotem.
W izbie za stołem siedział Suhaj. Jeszcze dymu było pełno, znać, że niedawno ludzie wyszli. Siedział sam, oddając się medytacyi spokojnej.
— Tak bywa... Niczem inszem ludzi nie przygłaszczesz, ino srogą postawą, a łagodnem słowem. Mało jest bowiem nielękliwych, a jeszcze mniej takich, coby nie radzi byli słuchać miętkiej mowy. Zrazu najgorzy, nieporada nijak opanować, bo każdy chce mieć swoje zdanie, choćby go i nie miał. Ale to tak, jak z owcami, kiedy sie je do koszara zawiera na noc: staną u wchodu, pospierają nogi przednie na wysokim progu i patrzą szerokiemi oczami w ciemne wnętrze, dumając, czy nie lepiej byłoby nocować na polu. Nawołuj głośno, wganiaj, proś — nie słyszą. Żadna cię złaza wtedy nie usłucha. Stoją w skupieniu i patrzą po sobie. Aż dopiero jedna, śmielsza, przełoży za próg nogi, wówczas i drugie, widząc, że sie tamtej nic nie stało, wchodzą... Tak i z ludźmi: najtrudniej, żebyś jednego pociągnął za sobą, to już reszta łacwo pójdzie, nie pytając, dokąd. Ba, to by mi był porządek, jakby sie owce pytały, kany je gazda powiedzie. Choćby i na sprzedaj wiódł — ma prawo, bo sie o nie stara.
Ostatnią myśl powiedział głośno i podniósł w górę dłoń, jakoby na obronę słuszności tych słów. Skoro nie widział znikąd zaprzeczenia, złagodniał i jął dalej rozsnuwać swe myśli.
— No, chwałaż Bogu, zrobiło sie wszystko... Nie myślałech se nawet, że tak łatwo pójdzie. Ludziska jeszcze mają Boga w sercu, nikomu sie nie baży o jakiejś odmianie. To ino strachy takie były, żeby człowieka przeląc i odebrać odwagę, zanim sie opatrzy. Ale niechta, minęło, może to i lepiej. Rody sie opamiętały, bedą odtąd pilniej baczyć, aby swoją powagę i znaczenie chować. A na inszych ludzi postrach, to najlepsza rada. Zgarnie sie pomału naród, ino trza dać poziór, coby nikt jego ciekawości na bok nie odciągał, bo stąd powstaje zrada. Pomalutku, uważnie, a wszystko sie zrobi. Jakoś i rozum dospomaga człekowi na starość. Żeby ino Pan Bóg dawał siły, a Opatrznością swoją wspierał... Ciekawym, co tam Rakoczy porabia? Od jakiegoś czasu przycichł. Może go Duch święty natchnął...
W te razy drzwi się otwarły i w progu stanął wysoki cień. Suhaj, spojrzawszy, drgnął.
— Ki go tu djabli niesą? — szepnął.
— Niech bedzie pochwalony!...
Żadnej odpowiedzi.
— Czy nima nikogo w izbie? — zadudniło głośniej.
Suhaj odchrząknął niewyraźnie.
— A, jesteście sami, wójcie, trudno ujrzeć, bo jak sie z pola raptem wejdzie, to ciemność ogarnie.
— Trza było za wideka przyjść...
— Kiedym chciał z wami pogadać osobno, a tu ludzi było pełno do samego zmroku.
Podszedł bliżej ku stołowi, przywitał Suhaja, a ten go ręką zaprosił, by usiadł naprzeciw.
— Zeszłoby sie zaświecić — rzekł Suhaj.
— Jak uważacie...
Nie spieszył jednak z wołaniem o światło, myśląc, że Franek prędzej zechce odejść. Ten zaś nie przypominał, bo się już rozpatrzył po izbie i Suhaja mógł widzieć wyraźnie. A wolał z nim, gdy padło, po ciemku pogadać, jako, że o mroku łatwiej trafić do sumienia i łatwiej serce ująć, niż koło południa.
Pierwszy zagadnął Suhaj:
— O czem-żeś to tak pilnem chciał pogadać ze mną?
— Pilne, nie pilne... A zawdy lepiej odrazu.
— To prawda, może uciec...
— Wójcie! Jakim prawem to sie stało, że ja nie głosował?
— Hm... jakim prawem... Co ja ci na to poradzę, jak ty nie znasz praw?
Rakoczy odetchnął ciężko, by nie rzucić Suhajowi słowa przynagłego, i po niemałej chwili zaczął:
— Ja sie ino, wójcie, pytam, skąd takie prawo?
— Ha, to sie już zapytaj tych, co prawa stanowią.
Długie milczenie stanęło pośród nich. Oddechy ino było słychać i sapania starego Suhaja.
— Słuchajcież — odezwał się nareszcie Franek — bo wy pójdziecie wnet wybierać tych, co prawa mają stanowić. Baczcież, byście takiemu głosy swe oddali, który święcie przyrzecze współudział gorący przy stanowieniu dobrych praw, a kasowaniu złych i nierozumnych.
— Mojeśty, dajmy temu spokój, jak nadejdzie czas, to wtedy...
— Nie, wójcie. Poto-m jedynie zaszedł do was, aby o tem mówić. I, co mi leży na sercu, powiem, a wy posłuchajcie, może w niejednem przyznacie mi słuszność, jak rozważycie z uwagą. Świat idzie naprzód, o tem wiecie, i trudno za to ludzi winić, że nie stoją tam, kany ich ojce. Bo czasy insze ponastały, czucie sie zmieniło, duch ludzki stał sie cliwszy na wszelką niedolę. Trza sie przygotować na to, że coraz nowsi ludzie przyjdą, coraz więcej będą gadać, coraz głośniej wołać. Zatykać uszów nie ma co, bo płacz zbudzi i o północy, obudzi i w grobie. Póki człek na świecie żyje, winien sie wsłuchiwać i mieć oczy otwarte na krzywdy narodu — baczniej ten, co na wierchu stoi — winien też całą mocą, na jaką go stać, przyczynić sie do zmniejszenia krzywd i nieprawości. A za to ino po śmierci zapłacą. Kto nie uczyni tego, lepiej, żeby nie żył. Ród zaginie w pokoleniach, zatraci sie wszystko, a zasługi ostaną i trwać będą, dopóki świat nie skończy biegu. Tak, moiściewy...
Odpoczął chwilę, a widząc, że Suhaj siedzi w milczeniu głębokim, poradził się myśli swoich i tak dalej prawił:
— Musicie być mili ludziom, kiedy was tak długie lata na wójtowstwie dzierżą. I wierzę, że dobro gminy tak wam leży na sercu, jak i mnie. Ino zrozumienia krzywd tysiącznej nierodowej rzeszy, tej wam, niestety, brak; a baczyć trzeba, że to jest pień gminy, choćby rody były nawet szyszkami na tem drzewie. Szyszki oblecą, pień ostanie. I trza go opiekować pilnie, by go robactwo nie stoczyło, by go wiater wiejący od morza nie złamał na pół, by od mrozów i śniegów nie skaleczał marnie. I dlatego też powiadam: Wybierajcie takich, coby sie o jego krzywdy upomnieli w radzie. Ileż to spraw do wywołania przed obliczem prawa! Posieje nędzarz ugór — zwierzyna mu zniszczy zasiewy przed czasem; upoluje rybę w rzece, aby miał czem choć na jeden dzień oddalić głód — zabierą mu za to odzież; umrze i ostawi dzieciom ten lichy dobytek — muszą one od przepisania wnieść połowę spadku. To sie nazywa żyć na roli! Adyć niejeden woli rzucić to swoje bogactwo i iść we świat za chlebem na wieczną tułaczkę. Ba, ale to nie wszystko, to dopiero jeden potok tego morza nędzy. Kraj też powinien pomyśleć i o tem, żeby woda nie zabierała gniazd ludzkich, żeby taki Drózd nie musiał murować tam przez całe życie! Wybrano was i waszych braci. Zabaczcież na tę chwilę o rodach, o sobie, a pamiętajcie o gminie, o całej ludności biednej, bo ona tam nie pójdzie swoich skarg wylewać!
Mówił to prawie serdecznie, tak się rozełzawił. Na ostatku dodał jeszcze:
— To chciałech wam powiedzieć, wójcie... A jakież wasze myśli?
Suhaj nie odpowiadał zaraz, i nie wiedzieć, co było z myśli jego w twarzy, bo ją mrok owinął doznaku. Po dużej chwili zaczął:
— Przez telo roków już wójtuję i wiem, co komu dolega, a co nie. Tak strasznie znowu nie jest, jak ty opowiadasz. Bez biedy sie nie obejdzie, to swoją drogą, ale też i ludzie huncfoty są, ni mają Boga w sercu, ani uczciwości, to nie dziw, jak im Pan Bóg darów nie przysparza. Ty zaś lepiej nie mieszaj sie do nieswoich rzeczy, bo, co kraj, to kraj, to ma władzę swoją, niech ona sie ta już trapi za nas wszystkich.
— Spierał sie z wami nie bedę, bo wiem, że to na nic... Musielibyśmy z jednej góry na świat patrzeć, a to sie już nie da. Spytam sie ino krótko, węzłowato, komu oddać myślicie swe głosy?
— To rzecz nasza...
— I gminy!
— Gmina oddała nam pełnomocnictwo, to mamy prawo robić, co nam sie spodoba.
— Tak rozumiecie to prawo?
— A jakże? Może ciebie mamy sie o radę pytać?
— Nie pytaliście sie mnie przy wyborze...
— Ha, widzisz — przerwał Suhaj — bez twojej rady sie obeszło.
Rakoczy, który się już od paru chwil hamował, poczuwszy śmiech szyderczy w uwadze Suhaja, wstał i zawołał popędliwie:
— Nie kto inszy, ale wy odebraliście mi to prawo!
— Jak śmiesz...
— Na pewno teraz mogę twierdzić! Odsunęliście tych wszystkich, coby za mną stali, a i tych, których-eście nie byli pewni, ostawiliście za drzwiami...
— To fałsz!
— Nie jeden poświadczy. Napróżno sie osłaniacie prawem, bo-ście bezprawiem obrani! Tak wy, jak i wasi bratankowie...
— Rakoczy! Miarkuj swoje słowa...
— Stłumiłech w sobie gniew i oburzenie, które mnie parły odrazu, aby iść prasnąć w oczy prawdą przy całej gminie, przy wszystkich! Zdławiłech sie przemocą, bom sądził, że was ujmę słowem szczerem dla sprawy narodu. Teraz widzę, że darmo wyrzucałech słowa. Wyście tak osędzieli w rodowem osiedlu, że was nic z prochu nie otrzęsie, i największy wiatr! Ino sie dobrze, drogo dajcie sprzedać...
Nie domówił myśli, bo Suhaj raptem dźwignął się z za stołu, a stół, obalony, padł na ziemię i uczynił huk.
— Zamilcz! zamilcz!! — powtarzał ochrypłym głosem — bo jak jeszcze jedno słowo powiesz...
— To co?
— O sprzedaży ani zmianki! Ja ci tu dam, sędzio! Ty śmiesz mi zarzucać zdradę? Sumienie wytykać? Mogę wisieć za grzech ciężki, za przedajność nigdy! Nigdy!! — powtórzył z mocą wielką, piał prawie od złości.
— Ja o nie takiej sprzedaży...
— O żadnej!
— Co ja winien, jak sumienie wam nic nie wytyka? Różne są trybunały, surowsze i...
— Cicho!
— Mnie jeszcze nikt na świecie groźbą nie przeraził!
— To ja uczynię...
— Wy?!
— Ostatnim słowem: Hanka nie będzie nigdy twoją...
Nastało milczenie. Stali oba naprzeciw siebie, w mroku, jak dwa pioruny w chmurach blizkich. Oczy im się skrzyły, jak dwom wilkom, stojącym w ciemności.
Franek pierwszy opamiętał się.
— A ja was nie chcę przerazić — rzekł i wyszedł z izby.
Dudniły dyle poprzed sień, jak szedł za osiedle.
Suhaj opadł na ławę. Dyszał ciężko i z mozołem zbierał myśli, chcąc się zastanowić nad ostatniemi słowami Franka. Długo dumał w ciszy wielkiej i nie mógł nijak zrozumieć ich wagi. A niepokój po nim szedł, jak mróz po rzadkim drzewie. A wreszcie począł drżeć na całem ciele, wstał wolno z ławy i zawołał:
— Hanka!
W głosie jego był przestrach i groźba zarazem.
— Hanka!! — powtórzył głośniej, aż echo zatrzęsło ścianą.
Ale mu nikt nie odpowiadał. Hanki nie było w chałupie.
Ledwo Rakoczy wyszedł za osiedle, przypadła ku niemu, zdyszana, i poczęła mówić prędko, idąc koło niego.
— Nie bój sie, nic sobie z tego nie rób, co gadają. Oni ino tak straszą, a po cichu, to inaczej myślą. Czy ja to nie wiem, nie patrzę sie codziennie w ich oczy? Srogość mają na licach, a łagodność w sercu... Dużoby sie ten pomylił, ktoby ich ze słów sądził.
— To nie były słowa puste...
— Skądże możesz wiedzieć? A choćby i naprawdę tak postanowili, to jeszcze wieko nie zapadło. I strachu dużego nima. Przecie oni tu wiekować nie będą. A zresztą, czy ja ich to mam koniecznie słuchać? Kiedy oni tak rządzą mną, to ja też będę nimi rządzić...
Biegła prawie, by nadążyć jego długim krokom, i nie zatrzymując słów, mówiła dalej:
— Musisz sie zaraz o wypłat dopomnieć, jak ino przyjdziesz do chałupy. Jak bedziesz miał majątek w garści, to łatwiej bedzie poczynać. Skoro obaczą, że sie bez nich można ładnie obejść, to zmiękną i nie muszą stawać na przeszkodzie. A potem, to nas sami bedą pięknie prosić, żebyśmy przyszli do chałupy. Komużby grunt ostawili? Przecie nie oddadzą w ręce niepilego człeka. A któżby ich opiekował, jak zdrowie upadnie? Muszą się na mnie obzierać, choćby i nie chcieli. Ino, jak ci powiadam, nie przedumuj długo, ba weź, co swoje, i zacznij nareszcie.
Rakoczy stanął, ujął ją za rękę i stłumionym od umęczenia głosem spytał:
— A jakby padło, żebych ci powiedział: Pójdź ze mną na kraniec świata!... Przystaniesz?
Nie widział jej ócz, bo je zmrok osłonił, a chciał w nie spojrzeć głęboko, wnikliwie.
— Teraz sie o to nie pytaj — odrzekła. — Wiesz przecie, co ja dla ciebie... Ino pomyśl o czem inszem. O wypłat sie staraj.
Postał, podumał długo, nareszcie poszepnął:
— Prawda, masz rozum, moje dziecko...
I poszli razem ugorami, bo Hanka uparła się odprowadzić go na blizkie działy.
Noc była czarna, gdy zaszedł ku izbie, w oknach się już nie świeciło, widać, że ludzie posnęli. Zlekka otworzył drzwi, by nie skrzypiały, i cicho wszedł do wnętrza. Nie szukał światła, ani wieczerzy nijakiej, ino legł na posłaniu i pogrążył się w dumaniach o jutrze swojem.
Przeróżne obrazy życia stawały mu przed myślą, jasne i mroczne, szare i niezwykłe, a nie mógł nijak wybrać i oprzeć oczu na jednym. Niepokój przylazł, przyczołgał się do łoża jego i nie ustąpił, aż sen uśmiercił myśli. Kur prawie opiewał północ.
Duże rano już było, gdy Rakoczy wstał. Nie budziła go siostra, bo wiedziała, że późno wczora przyszedł.
Po śniadaniu, skoro się już poodbywali z robotami w izbie, a szwagier, wziąwszy siekierę, zabierał się w pole, ozwał się Franek:
— Zaczekajcież, chciałbych z wami pogadać otwarcie. Bo tak dzień za dniem schodzi, nigdy nie ma czasu, nawet chwili nieurada wydostać na słowa.
— Dyć ja tu przecie nie za światem... — mruknął w sieni szwagier. Ale zawrócił wnetki i złożył siekierę.
— O czem-żeś to chciał pogadać? — spytał.
— O tem, co nas łączy razem, a chciałbych, żeby sie już raz urwało. Nimielibyście wy nad głową biedy, ani ja związanych rąk.
— Czy nam to bieda? — zagadnęła Zośka. — Dyć przecie, chwała Bogu, nic nam sie nie dzieje.
— Tak, ale zawdy trzeba sie spodziewać, że rozłąka może nastąpić kiedy tedy. A lepiej wcześniej i odrazu, to i wam dużo milej bedzie pracować na swoim.
— No dyć o to, to ta i prawda — mruknął szwagier.
— Nie bedzie wam wsze, jak ta zmora, nad głową wisiało.
Usiadł na ławie. Skoro widział, że uwaga zajęła całą izbę, począł:
— Wspomniałech wam niedawno o zamiarach żeńby. Nie wiedziałech jeszcze wtedy, jak sie to ułoży. Od ojca bowiem dużo zależało: mógł mnie przyjąć, abo nie. Myślałech se różnie. Ale teraz wiem napewno, czego sie mam trzymać. Otoć tak wam powiem, szwagrze: Gruntu nie wymagam, bo wiem, że go i na zbyciu niema. Jeden ledwo tu wyżyje, dwaj musieliby biedować.
— No dyć sprawiedliwie padasz...
— Nie chcę też ukrzywdzać siostry, bo i na drugiej połówce narobiła sie od mała...
— Od dziecka prawie — dorzuciła.
— To też o gruncie nie myślę. Niech ostanie przy was. Ino żądam spłatu z niego, ale odrazu, bez zwłoki, abych miał czem poczynać, nim kany osiędę...
Zatrzymał się i po chwili zadumania wyrzekł:
— Smutno to jest opuszczać ojcowiznę swoją. No, ale darmo! — podniósł głowę. — I jakże myślicie?
Nikt nie spieszył z odpowiedzią, bo każde czuło, że to moment ważny, trafiający się raz na jedno życie. Trza się więc długo nad tem zastanowić, zanim się słowo wyrzecze. Zośka stała przy nalepie, z opartą brodą na dłoni; szwagier spoczywał na gnacie i zdawał się być mocno zamyślonym; jedynie mała Marysia nie czuła ważności onej chwili. Włóczyła po izbie mysz na sznurku, przerobioną z lalki, i serdecznie się śmiała, gdy jej kot nie mógł dogonić. Trwało to dość niekrótko. Aż ucnęło się kotowi daremne bieganie — siadł — Marysia, rada nie rada, musiała mysz schować. Wtedy szwagier podniósł głowę, ozwał się pomału:
— No dyć dobrze... Kiedy trza, to trza, to nic nie pomoże. Ale powiadasz pono: «Nim kany osiędę»... To wójt nie myśli cię przyjąć do chałupy, czy jak? Bo niedoznaku rozumiem...
— Eh, co ta o tem gadać! Dość, że spłat mi jest potrzebny i to dziś odrazu.
Z tego wymiarkował szwagier dwie rzeczy: Naprzód, że Suhaj Franka musi nie rad widzieć, i kto wie, czy mu zechce po dobrej woli dać Hankę; powtóre, Franek musi rety potrzebować pieniędzy, skoro tak przenagla. A trzecią myśl już letko wysnuł z dwóch poprzednich: że łatwa będzie z nim ugoda i nie ciężki targ.
Ośmielony tą myślą, przeżegnał się w duchu, by na złą chwilę nie trafić, i zagadnął:
— Kieloż-byś to chciał wypłatu? Dy powiedz otwarcie...
Zośka chciała zapobiedz pytaniu, ale już było zapóźno. Franek się począł namyślać pomału. Dodała więc dla zmniejszenia:
— Zastanów sie i uważ, kielo ci potrzeba...
Ale słowa jej serdeczne nie znalazły zrozumienia, jakiego chciała. Franek bowiem odrzekł prędko:
— Mnie potrzeba więcej, niżby se kto myślał. Ale co ta o tem gadać. Dacie mi pięć stówek spłatu, i odejdę z Bogiem.
Na to szwagier powstał z gnata i zwrócił się do Zośki.
— To my tu nie mamy co robić. Kiedy tak słono szacuje, to niech ostaje, niech robi, a my weźmy spłat i pódźmy...
Ona zaś wybuchnęła płaczem i poczęła wołać:
— To nas chcesz zniszczyć doznaku? Masz ty sumienie jakie, abo serce? Choć szczyptę sumienia? powiedz...
Franek gniewem zadygotał i zerwał się z ławy.
— Czyż ja wam czynię jaką krzywdę? Sobie gorzej robię... Przecie ta ziemia więcej warta, niż dwadzieścia stówek. A budynki? A statek? A przystrój domowy? Jakby przyszło do podziału, któż by na tym stracił? Przecie nie ja, bo nie chcę nawet trzeciej części... I to wam zdaje się zadużo? Porachujcież w głowach swoich i osądźcie lepiej...
— Mojeśty — podjął szwagier — tu nie o to idzie. Insza rzecz połowę oddać, a insza zapłacić. Siedź-że ty na jednej części, wydobądź z niej telo, żebyś mógł drugą oczyścić i omyć z niej spłat, jak on jeszcze przelatuje jej wartość rzetelną.
— Przecież o pół mniej żądam, niż warta owa część!
— Tak ci sie to widzi... Podumaj sam, a uważysz i ztaniejesz hrubo. Teraz grunta upadają, wszystko idzie z góry, nawet ornistego pola nie szacują za dawne ugory. I obrobić nie łatwo, nie tak, jako drzewiej. Teraz ludzi nie upytasz darmo do roboty, ba kiebyś każdemu płacił i to jeszcze słono, do tego proś, obłapiaj, kłaniaj sie niziutko. Tak sie ponauczali po tych djablich miastach, że nic, ino zapłata i pieniądz odrazu. A tu skąd sie telo nabiere? Człek nie ma pojęcia. Bo na sobie nie urwiesz, ani z tych skali zatraconych marnego centa nie wygrzebiesz.
Wodził oczami za Frankiem, gadał i jęczał bezustanku. A Zośka ocierała łzy czarną zapaską, ile razy ku nalepie zbliżał się chodzęcy.
— To słuchajcież! — stanął Franek. — Opuszczę wam sto, i niech już bedzie. Nie trapmy sie wzajem.
— O, mojeśty — podjął szwagier — tobyś ty łatwy chciał mieć koniec...
— To wam jeszcze zadużo!
— Na żaden sposób nie przystanę...
— A kieloż wy chcecie?
— Ja uwazuję: sto śrebła, to już masz gardło niemały...
— Czyście wy przy dobrym zmyśle? Czy ze mnie kpicie?
— Nie kpię — kanybych zaś śmiał! Ani mi też Pan Bóg (tu się skłonił) łaską Swoją przenajświętszą rozumu nie odjął, ino, jak powiadam...
— Zośka! A ty co na to?
Trząsł się wewnątrz oburzeniem.
Zośka nie odpowiadała prędko, najpierw łzy otarła, potem zapaskę otrzepała dłonią i rzekła wolno:
— Cóż ja na to powiem? Sam widzisz, że nam sie znikąd nie leje...
— To ździerstwo! — odwrócił się do szwagra. — W biały dzień! I jakże wy śmiecie coś podobnego...
— A ty jak śmiesz stawiać takie sumy? I nie wstydzisz sie Boga Ojca. Cóż ja to takiego powiedział? Moi ludzie drodzy... Przecie sto śrebła, to pieniądz! Trza sie dość nałamać kości, nim sie je z gruntu dobędzie...
— Nie słucham żadnych labiedzeń. Dacie mi spłat, jaki żądam, czy nie? Ostatnie słowo!
— Sto śrebła możesz dostać odrazu...
— A resztę?
— Jaką resztę?
— No, moiściewy, ja ze siebie nie dam kpić. To darmo. Nie chcecie przystać po dobroci, to was prawo zmusi...
— Franek! Co ty masz w głowie? — skoczyła Zośka, lecz ją szwagier wstrzymał.
— Niech skarży! Bedziemy widzieli, kto wygra. Ja tu swoją pracę włożył, a on co? Może ten rozum, jakim sie przechwala? Adukatować radby ino, chciałby se letko żyć...
— Ani słowa! Bo jak mnie złość porwie...
— To co? W swojej chałupie nie wolno mi gadać?
— Chałupa wasza?
— A czyja? Tyś już dawno wybrał z domu, co ci sie patrzyło. Nic, ani złamanego kija nie dostaniesz. Chciałech po dobroci z tobą, ale nieporada. Kiedy tak, to sie prawujmy!
— Jędruś...
— Cicho! Nie płacz! Nauczymy go rozumu, kiedy taki masny...
— A zmilczcież, bo już dłużej nie ścierpię...
Począł się prędko zaodziewać.
— Słuchaj! — zwrócił się do szwagra. — Żebych na nią nie uwazował — wskazał siostrę — tobych cię tak sprał...
— Pomału! Coś mi ta za rycerz!
— Kości-bych ci pogruchotał doznaku na piekne.
— A sądy kany? A prawo?
— Ja sie też idę o nie pytać...
Pchnął drzwi i wypadł z izby, jak z waru.
Schodził ścieżkami wśród zbóż, a złość go parła, jak wiatr mocarny, gdy uderzy w plecy. Zamknięte oczy miał na świat słoneczny, nie widział nic dokoła, ino krzywdę, wołającą pomsty. Zbiegał wartko w niżnie pola, mijając zagony wązkie, i ani się nie obejrzał na chałupę w górze. W myślach jego był bezład, kotłowanie takie, jak w chmurze gradonośnej, którą szum poprzedza.
— Ty mnie chcesz z ojcowizny wyzuć, jak przybłędę? O, poczekaj, miły szwagrze, dowiesz sie, kto bliższy, i pożałujesz srodze swojego łakomstwa. Ja go ochraniam, boję sie ukrzywdzić, a ten mnie bez sumienia chce zedrzeć ze skóry i jeszcze powie, że mi dobrodziejstwo czyni. Co tu na taką przewrotność poradzić? Choćby człek był, jak paproć leśna, słodki, to musi zgorzknieć i piołunem ostać, chcący żyć nadal między tymi ludźmi. Nie można nijak z nimi począć i rozstaj sie na dobrej drodze. Niechże prawo rozsądza, kiedy tak, a obaczymy, kto zwierchuje. Przecie może jest jaka sprawiedliwość na tym świecie...
Ujrzał się blizko osiedla i zwolnił kroku, by ludzie nie pytali, dokąd spieszy. Czuł w sercu ogień wstydu na myśl, gdyby im odpowiedzieć musiał, że do sądu... Myśl ta powiodła jego duszę przez obce jakieś pola, gdzie drogi pozagradzane płotami cierniaków, wszystkie miedze otyczone, ścieżyny wązkiej nie upatrzy, którąby można było przejść — i zawiodła ją na ugory znane, pełne dalekiej przestronności, po których za lat chłopięcych siwe owce pasał. Rozełzawił się tym wspomnieniem i począł wołać w sercu:
— Gdybyś ty wiedział ojcze dobrotliwy, jaki ten pasterz twój ma żywot smutny! Pożałowałbyś go i pocieszył, jak wtedy, gdy z ugorów przyszedł z płaczem wielkim, powiadając, że mu leśny zajął owce z wrębu. Dziś po ugorach insi pasą, niepile ręce orzą ziemię sprawioną twym znojem, a syn twój, odegnany od własnej dziedziny, u ludzi musi szukać prawa...
Spotkał się z drogą, wiodącą na dół wzdłuż roztoki i szedł powoli długi czas, dumając nad swoim losem. Złość go naremna ominęła, oburzenie zcichło, począł się zastanawiać nad tą chwilą przykrą, jaką mu padnie przeżyć pod ramieniem prawa. Choć zasłoni i skryje, człek zawdy uczuje przymus nad głową swoją, jak chmurę wiszącą. Żeby ją oddalić jeszcze...
Usiadł przy drodze na kamieniu, pogrążył się w myślach, a słońce szło po niebie, woda odpływała. Z falami czas uchodził, chwile się traciły, jak te obłoki wiotkie, które z wiatrem płyną.
Zaludniła mu się droga, fury się toczyły, ale więcej ludzi szło pieszo: po jednemu, po dwoje i w gromadach większych.
— Czy to dziś święto? — pomyślał. — Czy jarmark...
Ale, porachowawszy dni, poznał, że nie. Taki dzień zwykły, jak setki do roku. Zastanowił się, skąd tyle narodu... I gdy jedna z kobiet starszych pochwaliła Pana Boga, zapytał się jej po starym zwyczaju:
— Kanyż ta idziecie, matko?
— Do sądu...
— Zapisujecie dzieciom grunt?
— O nie... — stanęła przy nim. — Ja już grunt zapisała. I to też, com najgorzy zrobiła w życiu, czego wyżałować nie mogę dosiela. Dzieciom? Powiadacie... Mocny Boże! Takie ta dzieci...
— Kieloż ich jest?
— Jeden, jedynak... Ale szkoda... Lepiej, żeby sie był i ten nie urodził.
Zadumała się nad czymś, potem zwolna jęła opowiadać:
— Chowałach to, jak złoto, jak skarby najdroższe. Niczem mi było wszystko, nawet kościół zaniedbowałach skróś niego. Nieraz Mszy nie dosłuchałach do końca, bojąc sie, że on tam krzyczy, labiedzi bezemnie. A jak podrósł od ziemi, tom go ochraniała, jak tę jabłonkę młodą; niczem nie dałach mu ruszyć, żeby sie nie zerwał. Nieraz nieboszczyk (bo już na boskim sądzie oddawna) zwoływał go do roboty, ja odwoływała; musiał se poganiacza upytać do wiesny, abo służącego utrzymywać, jak padło. I rósł w górę, jak smreczek nieprzyginany ku ziemi. Sprawiłach mu przyodziew, jakiej nie miał nikt we wsi, nawet prymne chłopy. Zawdy chazukę miewał nową, koszulę cieniutką, serdaczek bielił sie na nim, jak śnieg noworoczny. To se możecie uważyć, żech dbała o niego. Juścić przyszło do ożenku... Ja mu nie radziła. Wybrał sam, jaką se żywnie spodobał. Poszłach z nim do urzędu i zapisałach mu wszystko, ostawiając ino telo, coby se len wsiewać. Bo ja w zimie rada przędę, a jak sie nie wsieje...
Połknęła parę łez i domówiła:
— Kiedy on, wiecie, i tego kawałeczka mi zaprzeczył. A jak-ech mu powiedziała, że se nie dam wziąć — to skoczył i wybił mną drzwi od sieni...
Rozpłakała się w głos cały, aż ludzie przechodzący poczęli stawać, pytając, o co tak bardzo zawodzi. Odeszła, by nie zwracać ócz ludzkich na siebie, ale jeszcze długo słychać było jej żałosny płacz.
Za chwilę stanął przed Frankiem chłopina nieduży.
— Jak to i hańta zawodzi... słyszycie? Musiał ją ktoś niemało ukrzywdzić.
— Syn własny...
— E, dyć ono tak z tymi synami... I ja haw mam trzech, a co który, to bardziej dojada.
— Idziecie i wy do sądu?
— A jakże. Trza koniecznie jaki koniec zrobić. Bo tak żyć nieporada, to daremny sposób. Oddałech grunt najstarszemu. Będzie — myślę — gazdował jako lepiej, a ja se odpocznę... Mocny Boże! Kanyby też człek znalazł wyrękę! Trza sie było jeszcze więcej narobić. Ja mu też wnet odebrał i dałech młodszemu. Będzie — myślę — choć na ojca uwazował jako... Ale cobyś! Nie było dnia, ba, nawet godziny, żeby mnie kopą djabłów nie obłożył. Masz ty tak piekłować — myślę — poczkajże! Odebrałech i dałech grunt najmłodszemu... Alech trafił akurat, jak z pieca na kocieł. Wiecie wy, ten sie do bitki ze mną biere! Wnetby i kij na ojcu złamał, huncwot zatracony! Takie to mam skrzepienie na starość. Co ja sie też nadumał, jak spokoju dostać! Nie poradzisz, bo darmo, bo dzieci ladaco. Ten ci sie widzi dobry, skoro mu oddasz grunt — już sie przeinaczy. I tak ze wszystkimi...
— Cóż teraz myślicie? — spytał Rakoczy.
— Myślę iść i odebrać temu zdrajcy, a oddać pierwszemu. Przynajmniej bitki nie bedzie w chałupie. A może sie już i on upamiętał i bedzie ojca miał w poszanowaniu...
— Nie wierzcie! — odparł za nim chłop starowina, który nadszedł i chwilę się już przysłuchiwał zblizka. — Nie wierzcie temu, co gadacie, bo to wszystko bajtki. Któryby też syn szanował ojca? Ja ich mam pięciu, chwała Bogu, a żaden mnie nie słucha. Nie dość, że w chałupie gryzą, to jeszcze po sądach człeka na starość wywłóczą...
— O cóż takiego?
— Dużo gadać. To wam ino powiem, moiściewy, że: tak źle i tak niedobrze. Oddasz grunt, to cię z chałupy wyżeną — nie oddasz, to sami wezmą. Jak i mój najstarszy...
— Jakże poradził wziąć sam?
— Jak poradził... No dyć słuchajcie, to wam powiem. Długo mu sie widziało czekać mojej śmierzci, toż to poszedł do stryka i namówił go, żeby mu stanął za ojca. Poszli do notereusza, i tam ten przybrany ociec pooddawał mu wszystko, jako swoje... Braciom poostawiali spłat na piśmie, i na tem stanęło. Ja nie wiedział...
— A synowie?
— Coby nie wiedzieli! Ino sie hycle razem tak uwzięły na mnie. Skoro przyszło do opłaty, tożto sie wydało. I ściągają mnie teraz, włóczą po urzędach...
— Ale i stryk niedobry...
— Ba, kieby dobry był, toby za ojca hyclowi nie stawał. Ale odbeczy i on za swoje. Tak mnie to synowie uczą, tak, moiściewy... Ale ja se już powiedział: Żadnemu nic nie dam, wolę cyganowi ostawić, a nie dam. Niechże sie cieszą naprzód, kiedy tacy...
— Słuchajcie, kumie, ja wam cosi powiem...
Reszty słów Franek nie dosłyszał, bo się zajęli razem i poszli, świadcząc sobie po drodze wzajemnie. Jeszcze ich z oczu nie stracił, kiedy go przywitał człowiek znajomy z Przysłopia.
— Cóż was tam wiedzie?
— Bieda, Franku... Taka mnie chmara obsiadła, że nie wiem, czy sie zdolę z pod tego wydobyć. Ociec nieboszczyk, zanim pomarł, powydawał siostry, ożenił braci i wyczęścił wszystkich, do jednego. A mnie ostawił na gruncie, jako najmłodszego. No i był spokój, i mogłoby tak być aż do śmierzci. Ale djabli nie sypiają, ludzi złych i zazdrosnych nigdy i nikany nie brak. Poczęli siostry podjudzać, podbełchtywać braci, no i tak ich poruszali, jak to gniazdo osie. Wszystko sie zleciało do mnie, obsiedli mnie, jak te wrony biednego kocinę. Daj — powiadają — wypłat, bo jak nie, to cię sprawujemy na nic. Ja im tłómaczę, jak mogę, że przecie wybrali wszyscy, co im sie patrzyło, że ich przecie nieboszczyk ociec powypłacał... Ale cobyś poradził na łakomstwo ludzkie! Co nam — powiadają — ociec dał, to ociec, a ty na to podpisu nijakiego ni masz. No i skarżą mnie o wypłat. Co ja teraz pocznę? Chyba mi się powiesić przyjdzie, bo inszej rady nima. Baba w głowę zachodzi od krzyku, a mnie sie we łbie mąci, jakżeby mnie kto obuchem zwalił w samo ciemię. Co mnie też trafiło, że ten grunt nieszczęsny do mnie przywarł! Lepiejby mi było służyć do dzisiednia; patrzałbych se roboty i ni miałbych turbacji o nic. A tak — zachodź, zaganiaj ze wszystkich stron, i dla kogo? Przyjdą insi, zabierą, z przed oczu zagarną, a ty szukaj z dziećmi wiatru po świecie i mrzyj głodem. Do tego przyjdzie, ja już czuję, że sie nie zratuję. Tak, mój kochany Franku... Ostań z Bogiem, i niech ci Bóg da, żebyś kłopotów ni miał nad głową, bo ja to już tak chyba muszę dokawęczeć...
Odszedł, a za nim nadchodzili insi: co który, to z gorszą krzywdą i większym lamentem. Temu brat zesiekł potrawę i jeszcze go pobił; drugiemu wydana córka ukradła krowę z obory i przyszła go żałować przy ludziach, że go takie nieszczęście spotkało; a inszemu znów sąsiad taką złość wyrządził, że poobrywał wierchy smreczkom jego, aby od ziemi nie odrosły.
I lała się ta rzeka mętów szeroką roztoką, a koło niej przykopami odpływały łzy...
Zdawało się, że ustanku nie ma i nie będzie tej strasznej procesyi ludzkiej.
Szły gromady tak zajadłe, tak nienawistne sobie, że widziało się, iż do końca świata żaden trybunał ich nie zgodzi; osiedla całe, powadzone z sobą, które się drogą wadziły bez przerwy; zwaśnione rody, skarżące się wzajem o jednoraźne pobicie, a tak oślepłe w zawiści ku sobie, że cała droga ich do sądu była jedną bitką, jak powiadały ślady krwi ostałej na dużo ostrych skałach. A za tymi falami, pieniącemi się złością okrutną, szły: dzieci, winujące swoich własnych ojców, pasierby, wołające o pomstę do nieba, ojcowie, przekleństwami darzący swych synów, i matki, skarżące się tak cicho, żałośnie, jak wiatr opłakujący liści na jabłoni...
— Piekło!... — zawołał Franek i zasłonił oczy.
I tak pozostał w tym bezruchu niemym, aż płacze zcichły, głosy poginęły i nie było słychać znikąd gwaru nadchodzących ludzi. Wtedy podniósł głowę ciężką i powiedział głośno:
— Miałbych wpaść do tego morza... przyczynić się skargą swoją do wesela piekieł? Nie! Choćbych ino kroplą był, to nie chcę! Wolę raczej wszystko stracić...
Zadumał się chwilę i dokończył myślą cichą:
— Moja krzywda ostanie we mnie na wiek wieków. I nikt się o niej nie dowie...
Wstał wolno i, chcąc porachować czas, spojrzał na słońce. Stało na samem południu.
— Co teraz czynić?
Nigdy jeszcze nie znalazł się w takiej próżni wielkiej. Miał takie uczucie, jakby go ktoś uwodził z zawiązanemi oczyma po jarach, debrzach, wertepach, urwiskach, a potem wyprowadził go na przestrzeń pustą, gdzie ani miedzy, ani końca, i rozwiązując mu oczy, powiedział: »Teraz idź, gdzie chcesz«...
— Co czynić?
Daremno myślał, nie mógł nic wydumać. Już się począł zastanawiać nad tem, czy jest na co przydatny światu, gdy sobie przybaczył Hankę, a równocześnie ujrzał Jasia, idącego drogą.
— I ty też do sądu idziesz? — zawołał ku niemu.
Jaś, zalękniony, przystanął i począł prędko zaprzeczać.
— Co mówicie! Ja do roboty... Ani mi sie śni o jakich sądach! Musiał was ktosi zcyganić. Bo ja z nikim nie mam zajścia, ani żadnych sporów. A choć mam żal, to... wybaczcie i nie dziwcie sie niczemu na świecie.
Długo za nim Franek patrzał.
— Ten sie nie poskarży...
Zawrócił potem pomału i poszedł roztoką w górę, nie myśląc nad tem, dokąd idzie.
W całej roztoce pełno było słońca i rozpalonej mgły, przejrzystej, białej. Powietrze drżało, jako struny cienkie, z siwych płomieni, rozpięte na wietrze. Nużyła oczy jego ta jasność rozlana wokół, podobnie, jak zwierciadło śniegów, w którym się przeziera słońce; gorąc, idąc od zbóż i koniczyn, wiał parnym, dusznym wiatrem w idącego. Począł się obzierać w koło, czy nie dojrzy smreka, pod którego chłodzącym cieniem mógłby złożyć głowę. Ale napróżno wypatrywał oczy; musiał iść dalej.
Niezadługo wszedł w gwarne osiedla. Uderzyły go naprzód krzyki bitych dzieci, potem płacze i klątwy i nawoływania. A to wszystko tak wyraźnie odciskało się na jego mózgu, że za każdym głosem prawie czuł ból i ukłucie. I dziwił się niepomału, że mu się tak za jedną dobę mocno zaostrzył słuch. Wczoraj jeszcze przechodził mimo obojętnie, nic go tak wielce nie raziło z boku. A teraz — zewsząd, jakby się jaskinie otwarły, wyłażą ślepe jaszczurki nędz, gady okrutnych klątw i węże zawiści. Zewsząd ku niemu wychylają łebki, z każdej chałupy wyzierają i patrzą z tych bolesnych wrażeń.
— Piekło! — powtarzał często i szedł do góry wsią.
Przyspieszał wartkiego kroku, chcąc jak najprędzej odejść gwaru, hałasów ludzkich. Zapragnął stracić życie z przed oczu na chwilę, choć na małą chwilę odetchnąć gdzieś w cieniu jałowca, gdzieby go nie dochodził odgwar tego życia.
— Zajdę do roztok — myślał — tam odetchnę. Tam w cichości pomyślę, co mam dalej czynić...
I szedł wartko, mijając osiedla przydrożne. Zmęczenie czuł ogromne, skołatanie takie, jak przy turkocie wodnych młynów. I jak wędrownik pragnie wody, tak pragnął spokoju... Cel jeden znalazł przecie. To go umocniło. Szedł, jak lunatyk śpiący, pośród gwaru ludzi, nie bacząc już na wszystko, co go otaczało.
Śródwieczerz był, gdy minął ostatnie osiedle. Coraz rzadziej bielały płaty owsa; po obu zboczach ciągnęły się ugory, zakończone przylaskami u stromych wyrębów. Ludzi już nie spotykał, idęcy roztoką, jeno z odległych szarych pastwisk dolatywały go echa krzyków niedużych pasterzy. I szło ku niemu łagodną muzyką dalekie, smętne turlikanie owiec.
Za chwilę zbocza poczęły się zwężać. Wchodził do lesistego wąwozu. Na wstępie zaraz owiało go zimno i zapach smrekowych iglic. Wdychał powietrze całą piersią i szedł wolno dalej.
Równa droga wiodła prosto koło samej wody. Roztoczne fale skakały z kamieni, jak rozpędzone rumaki, wstrząsając w górę białemi grzywami zwełnionych, miękkich pian. A szum od ich rozpędu chwiał, jak wiatr, smrekami i głośnym hukiem uderzał o skały.
Za chwilę wąwóz minął, wyszedł na dolinę, gdzie go przywitał spokój wielki, cisza, jak w kościele, gdzie się milczenie modli samo. Życie stąd odeszło — spłynęło roztoką na dół — nie słychać tu już echa gwarnych osad ludzkich.
Ogromną ulgą odetchnął Rakoczy.
— Przecie sie raz straciło...
I długo, długo spoczywał w dolinie.
Słońce się już schowało za wysokie wierchy i na przeciwległą ubocz rzuciło cień długi, posuwający się wolno w górę po zrudziałych pniakach. I zmrok wstawał z roztoki niewidzialną mgłą.
A on nie myślał odejść.
Jak na cmentarzu, gdzie wieki posnęły, zadumał się nad swojem życiem od kołyski i przeżywał myślami dużo chwil zbaczonych.
Pamięta... Małym chłopcem pasł owce po brzegu. Nachodził się za nimi i usnął w dolince, w takiej małej dolince, że go ledwie skryła. Co się też matka nawołała, naszukała wszędzie! Nijak nie mogła go odnaleźć. Sto razy przeszła po nad tą dolinką, a nie zdołała dojrzeć przecie, jak zwinięty spał. Tak turbacją o niego zamgliły się jej oczy. Latała po chałupach, pytała się ludzi — nikt nikany go nie widział. Zazierała do studni, czy nie wpadł przypadkiem, nie wierzyła już oczom swoim, sięgała habiną, ale ino woda czysta zmąciła się piaskiem. Wtedy ona, taka mądra, tyle razy wyrzucająca ludziom zabobony, poczęła wierzyć, że jej go chyba płanetnica wzięła...
— O matko moja! Nie darmoś wierzyła. Bo ja dziś szczery płanetnik...
Pamięta jeszcze... W mieście był, daleko. Cnęło mu się tak za ugorami, że se nie mógł dać rady. Siedząc nad książką dumał nad tem, jakby tam zajrzeć choć na chwilę, obaczyć owce, jak się pasą i ptakiem odlecieć. Dolatywać tak, choć na momenty, nachlipać się smrekowych zapachów i wrócić. I nie uszło dużo... A jak to dziwnie stało się i prędko! Wyraźnie baczy ten orszak pogrzebny i ten grób otwarty długo... Wypłakał nad nim całą duszę, wszystkie swe nadzieje. Zapamiętał się w żalu doznaku, ledwo go ludzie oderwali. I został w chałupie... Odtąd rozpoczęło się to ciągłe szarpanie.
Przypomniał sobie dalej, co go spotykało, ale wszystko było jakieś zszarzałe, odległe, podobne szarym ziemniaczyskom w polu, po których oko błądzi i, znużone, na niczem się nie może oprzeć.
Przechodząc myślą, zauważył, że życie się odeń cofa, ale to tak dziwnie, że: co ostatnie — staje się najdalszem, a co dawniejsze — pozostaje i nabiera barw. Najjaśniej, najwyraźniej snują się chłopięce lata, jakby je kto umalował i ukwiecił życiem. Zastępują poprzed oczy, jak u bramy śmierci.
— Nie dziwota — pomyślał i spojrzał w około — taka musi być dolina wiecznego spoczynku...
Wodząc okiem po polanie, dojrzał u stoku przeciwległej góry, w miejscu, gdzie się dwie roztoki schodzą, sterczący ponad zieleń łąki oczerniały dach. I zaraz zbaczył sobie, co opowiadali starzy, że tam podobno była drzewiej huta. Stąd miejsce to powszechnie zowie się Huciskiem.
— Niedawny czas!... Trzaskały ognie, dymiły się piece, huczały wałkownice i łoskot szedł naokół. Pełno gwaru i turkotu, jak w zapadłem mieście. A teraz — spokój wieczny... Ani słychu dychu.
Party myślą, by obaczyć, co pozostało z tej przeszłości hucznej, wstał i poszedł po polanie ku stopom onego zbocza. Długi czas szedł, nim dotarł na koniec doliny.
Uderzyła go naprzód pustka taka, że się jej zląkł prawie. Wszędzie znać było ślady minionego życia i wyraźniejsze ślady śmierci, która po niem przeszła.
Gruzy, nasypowiska i zwały rumowisk. Całe pole gruzów ostrych, zczerniałych od wieku. Chodził po tych kopcach dużych, utykając się, jak po grobach starego cmentarza. Wyraźnie rozpoznawał rozsypane piece, skorupy warzonego szkła i potaż ciemny. Gdzieniegdzie między żwirem zawadzały się i czyste łzy. Brał je do ręki, obracał i przypatrywał się im długo.
— Musiało ich tu być więcej — szeptał. — Szklane ostały, a insze wsiąkły w ziemię...
Niedaleko tej pustki, jak otwarta kostnica przy starym cmentarzu, stała rudera wielka, świecąca szparami. Ku niej Rakoczy zbliżał się powoli, aż nareszcie i doszedł. Minął pokrzywy, zrosłe pod okapem, sparł się na słupie odrzwi nizkich i zajrzał do wnętrza... Było, jak duże boisko wymiecione, puste. Nikt tu, widać, nie mieszkał oddawna; kto wie, na co kiedy komu służyła ta szopa. Przy jednej ścianie na ziemi był popiół i niedopalona głownia; pasterze, widać, przed deszczem chronią się tu czasem, abo, gdy ich noc zapadnie, nocują. Ściany nijak nie omszone, powała z desek napół zgniłych; musi i dach być, jak przetak, nie dający oporu ulewom.
— No! — rzekł, skończywszy przegląd. — Jeszcze nie taka ostatnia nędza...
Usiadł na progu, twarzą na powietrze zwrócony. Teraz dopiero zauważył szum, wiejący zblizka. Smreczki, porosłe, zasłoniły, ale zda się, nie daleko musi być roztoka. Może nawet tu się schodzą dwie, idące z góry.
Długi czas siedział, dumając nad niczem. Tyle wstrząśnień przebył dzisiaj, że się jakoś stępił dziwnie i dużo znieczulił. Dopiero zmierzch, kryjący się po za cienie smreków, zastanowił go i wywołał turbację myśli.
— Co teraz czynić? Co czynić...
Całym wysiłkiem woli giął swój rozum, naginał, jak drzewo młode, kiedy się pragnie, aby wierchem dostało ku ziemi. Na nic! Odgina się i wraca za wiatrem.
— Do chałupy nie pójdę, nie chcę ich już widzieć. Do wsi również nie ma poco. Kto mnie tam wyziera? Może Suhaj? Nie darmo zaprzeczył mi Hanki... To ja nędzarz, jak widzę... Nie bedzie nawet kany przenocować.
Obejrzał się za siebie.
— No, jeszcze nie taka ostatnia... Ale co czynić?
W te razy usłyszał szelest. I z poza smreczków wychylił się chłop, jak widać, młody, a obaczywszy siedzącego, zbliżył się.
— To wy, Rakoczy? Cóż wy tu robicie?
— A siedzę.
— Dy ja widzę. Ale cóż was tu zagnało?
— Wiatr.
— Gadacie tak we świat...
Stanął przed Frankiem i uważnie popatrzał na niego.
— Wam cosi musi brakować... Widać to po oczach.
Ale Franek, chcąc zagadać, spytał:
— Skąd-że wy idziecie?
Leśny, bo leśnym był ten człowiek, znajomy Frankowi, odpowiedział z przechwałą:
— Byliśmy cechować drzewo.
— Z kim?
— Z panem od tartaku. Zeszło nam prawie od rana, bo ubocz niemała. Byli i hrabscy leśniczowie, ja, i chłopów paru. A teraz idę na dół, trza zgodzić jakiego chłopa, coby sie podjął ściąć tę ubocz jeszcze przed jesienią, tak, coby ze spychaniem nie zeszło do zimy.
— Któraż to ubocz?
— Hańta... — wskazał toporzyskiem.
— Wiecie co... Ja sie podejmę.
Leśny się wypatrzył w niego.
— Śpasujecie chyba...
— Nie! Sumiennie wam gadam, że sie sam podejmę. Nie szukajcie już nikogo i powiedzcie panu, że jest taki, co sie zgodzi.
— A dacie to radę?
— Jak nie zdolę sam na czas, to chłopów przynajmę. Ale myślę, że sie obejdę bez nich. Czas niemały...
Mówił stanowczo, leśny widział, że to nie są żarty.
— A nie rozmyślicie sie?
— Nigdy.
— No to ja was już godzę, kiedy tak... Trzy stówki!
— Zgoda, ino ja se wymówię naprzód coś...
— Nie szkodzi.
— Zdałoby mi sie na żywność...
— Czy wam nie bedą z chałupy donosić?
— Nie, bo nie warto, za daleko, wiecie...
— No, jak już uważacie. To ja sie na was opieram!
— I ja na was.
Podali sobie dłonie prawe i mocno ścisnęli.
— Wy ostajecie jeszcze?
— Ostaję — odrzekł Rakoczy.
— A kanyż sie ujrzymy?
— Ja was ta już najdę...
— No, to ostańcie z Bogiem.
Poszedł prędko, bojąc się, że go noc dogoni. A Rakoczy stał chwilę i spoglądał za nim. Skoro go już stracił z oczu, rozejrzał się wkoło i, wskakując jak chłopiec na pierwszą kupę gruzów, zawołał z bolesnym śmiechem:
— Patrzcie! Mam swoje państwo i swój kraj!
WŁADYSŁAW ORKAN
W ROZTOKACH
POWIEŚĆ
TOM II
LWÓW
NAKŁADEM TOWARZYSTWA WYDAWNICZEGO
WARSZAWA — KSIĘGARNIA S. SADOWSKIEGO
1903
Prawo przekładu zastrzeżone i przekazane firmie:
Dr. J. B. Marchlewski & Co w Monachium. KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.
|
Turbacz, jak się już rzekło, wysoko czoło dźwiga nad gromadą Gorców. Stoi w pośrodku nich, jak gazda przygarbiony wiekami i rządzi. Nie może ino baczyć na te wierchy, co nie mają z nim blizkiego krewieństwa, jako od czasu niepile. Za to oba ramiona rozciągnął nad dziatwą: prawe nad Kopą i nad Turbaczykiem, lewe zaś nad Obidowcem, nie widząc Suhory, bo ta się dużo poniżyła.
Z pod pazuchy tych ramion wytrysły roztoki i pośród ścisłych Brzyzków niewidocznie płyną, szukając się z gorączką w zagłębieniach leśnych. Aż spotkały się w dolinie i witają się w milczeniu, w cichym uścisku idą razem aż do wązkiej bramy, do onego wąwozu, który zamknął kotlinę, i stąd, porwane szałem rozhukania, jedną roztoką dalej pędzą.
Wszystkie zbocza, okalające dolinę ściśnioną, i Turbaczyka i Suhory, szarzeją wrębami, są, jako cmentarze stare z pomnikami pniaków. Od nich to wieje smutek na dolinę i w koło pustka się rozchodzi.
Jedyna ubocz góry, która się przygięła wierchem do kolan Turbacza, ta jedna czerniała lasem.
I tę miał ścinać Rakoczy.
Pięła się ona bystro w górę wprost z międzywidla dwóch roztok, a dochodziła na dół aż do ich połąki, tam, kany dawno, drzewiej, za ludzkiej niepamięci stała ta sławna, wielka huta.
Na jej pogrobie, jak się rzekło, ostała rudera. W niej to Rakoczy osiadł i zamieszkał.
I rozgazdował się na dobre. Z odziomków starych jedli, nalezionych w potoku, narznął gnatków, naszczypał giętkich tylin i uplótł wrota, które przymocował do odrzwi zawiasami łycznych korzeni, wyprutych z ziemi w gąszczu i oparzonych w dymie nad ogniskiem. Tak samo z tylin i przeplecin stworzył sobie łoże, umocował je w kącie i podparł nad ziemią, potem nazmiatał liści pod bukami, naznosił na posłanie, aby miękko było, i zgotował legowisko wcale nie od rzeczy. Dach pozawłóczył gontami, powałę poprawił i umszył szpary w ścianach, aby wiatr nie miał przystępu. Przedtem wyrżnął w ścianie bocznej nieduże okienko. Następnie z poostałych po hucie kamieni, a wypalonych mocno, ułożył nalepę, na której mógłby upiec i wołu z rogami. Nareszcie wtoczył gnat szeroki, parę nizkich gnatków, aby mieć i stół, i stołki, jak bogaty gazda.
Nie widziało mu się jeszcze, że ściany są gołe.
— Jakożby tak człowiek mieszkał? Trza je przyozdobić.
Poszedł w las i nazbierał porostów wiszących, spadających z gałęzi, jak zielone brody, naobcinał hub olbrzymich o dziwacznych kształtach, gałęzi z młodych jedlic i okwiatu z buków — to wszystko przyniósł, porozdzielał, miarkując uważnie, aby je tak porozwieszać po nierównych ścianach, iżby oko z przyjemnością mogło na nie spojrzeć.
I wnet owo boisko odmieniło się do cudu. Niktby nie poznał, nie uwierzył, że tu niedawno wiatr chadzał samopas.
Żywności też przysposobił, zakupił na dole i, choć dostatku nie sprowadził, nie bał się już głodu. Rozgazdowal się w tej pustce i przywykł pomału. Z początku było mu tak, jakżeby z jasnego pola wszedł do ciemnej świątnicy; powoli jednak rozpatrzył się i począł odnajdywać rzeczy, których nie postrzegł odrazu.
Więc najpierw zauważył, że w różnych porach dnia różne przybiera barwy ta dolina. Ma wyraźne rumieńce życia. Ma też głos i mowę swoją, smutki i wesela.
O wschodzie całą przebiega dreszcz święty. Czuje z oddali narodziny słońca. Potem osusza łzy radości, które perlą się na trawach i na liściach drzew, i, gotując się do wesela, przystraja odzienie. Zielone chusty łąk po równi ściele, wzorzyste hafty traw po wrębach wiesza, wieńce mirtowe z gajów splata, stopy omywa w pienistej roztoce i włosy, rozwiane wiatrem a strojne zielenią, gładzi złotym grzebieniem gęstych odpromieni.
A kiedy słońce stanie na południu, pozdrawia je dolina miłosnym uśmiechem. I poczyna się wesele w pełni świateł, blasku, w rozżarzonem do białości morzu czystych ogni. Zdaje się: cała dolina przepełniona szczęściem.
Ale słońce-oblubieniec wnet kryje się za wierchy, posyłając na odchodnem ostatni odblask-drużbę z łagodnem pocieszeniem: do jutra... W obliczu zcichłej doliny widać zturbowanie, chęć wzniesienia się, by zoczyć, kany słońce idzie. Niemoc ogarnia całą, potem smutek, w końcu rezygnacja bolesna. Jeszcze z za wierchu prześwieca długa miotła drużby — pęk związanych promieni — snop białego światła — od niego oświetl o licach różanych zstępuje na dół ku samej dolinie, a kiedy jej ostatnie pozdrowienie szepce — blednieje, i powietrzem zachodzą jej lica. Dolinę dreszcz przebiega, ale zimny, trwożny, pełen niespokojności i lęku przed nocą.
Tak żyje ona w dzień słoneczny.
A gdy nadejdzie słota, długie dni, w których słońca musi nie widywać, wtedy owija się cała łoktusą mgły szarej i w zasępieniu ciężkiem siedzi, nie patrząc na chmury. Nieraz w tym smutku odrętwieje, i gdy nagle słońce wejdzie — nie wierzy, nie odchyla łoktusy z przed oczu, aż ją promień, budząc z martwych, pocałuje w czoło.
Jaką żywo czującą była ta dolina, poznał Rakoczy, pilnie bacząc na jej dzienne życie. I stała mu się przez to bliższą, bardziej ulubioną. Częściej rozpatrywał się po niej i obaczył, że suche jedle po wyrębach sterczą niby szkielety ludzkie z podniesionemi ku niebu ramiony, jakby uschnęły w modlitwie albo w groźbie wiecznej; że potracone modrzewie chowają się skrycie i zachylają wiotkie ciała po za plecy smreków, jakby czuły wyraźnie, że tu nie ich państwo, i zdają się po boku pytać harnych smreków, czy im pozwolą koło siebie róść, taka w nich bojaźń; a białe, srebrne, słabiutkie osiki drżą, gdy się trąci o jeden liść skraja.
Wędrując okiem, naszedł niespodzianie wciśniętą między jedle, opuszczoną brzozę. Stała tu, jak samotnica, jak płaczka żałobna. Taka w niej była niewieścia lękliwość, tyle tęsknicy, smutku i rozpaczy, że Rakoczy, patrząc na nią, uczuł żal serdeczny.
— Cóż ciebie tu przesadziło w te nieswoje strony?
Myślał, że go odczuje i odpowie płaczem. Poczynał bowiem wierzyć, że zaklęta w niej dusza dziewczyny jakiejś tak się smuci. I przyrzekł święcie, na głos cały, że gdy będzie spychał drzewo, tak uważnie puści, aby jej nie skaleczyło najmniejszej gałązki. Bo stała w dole, pod uboczą, którą musi ciąć.
Żył tak, rozpatrywaniem doliny zajęty, bo czas roboty jeszcze był nie nadszedł. Zżywał się z każdą skałą, z każdym prawie smrekiem, aby stracić swoją pustkę i czuć się w gromadzie. Bo poznał niezadługo, że pustki tu nie zastał, ino on ją sam z sobą w to zacisze zawlókł. Dopieroż go z dnia na dzień pomału opuszcza.
Widział, że nie sam tu jest z przybytku Noego. Jak odnajdywał w każdem drzewie utajone życie, tak codzień prawie spotykał w tym kącie żywinę jakąś niespodzianą.
Raz, idąc koło gąszcza, usłyszał gwizdanie. Pewnym był, że chłop jaki po cetynę przyszedł i przygwizduje sobie dla większej odwagi. Wszedł między smreczki i poznał, zdziwiony, że to nikt inszy, ino kos. Siedzi na drzewie i gwiżdże zajadle, aż echo wraca od uboczy.
— Jaka to pokłęba czarna! Zdoła zwieść człowieka...
Ale, mimo omyłki, rad mu był niemało. Odgwizdnął mu nawet parę razy podobnymi tony.
Inszym znów razem, kiedy się zapędził między ścisłe Brzyzki, podszedł niespodzianie głuszca, który ostrzył kosę i tak się widać zapamiętał, że stracił obawę. Można go było letko złowić. Ale Rakoczy pominął sposobność, rad, że ma w swojem państwie takie duże ptactwo.
I tak pomału napotykał: sojki trzepotliwe, żołny o siwych piórkach, gołębie gruchacze, dzięcioły w czerwonych czepcach i drozdy szarawe, które, jak ludzie mówią, mają talent w dzióbie. Napotkał też ptasikróla, mizerną ptaszynę, która się kryje po dziuplach przed wzrokiem jastrzębi. A było tych rabowników moc w tej okolicy. Nieraz spadały znienacka, jak strzały wypuszczane z chmur, i rzadko powracały z luźnymi pazury. Często je widywał za dnia, jak śmiałą drużyną krążyły nad doliną, wypatrując żeru. A wyżej, wyżej, gdzieś w obłokach samych kołował zwolna szerokimi kręgi zmalały wysokością lotu chmurny orzeł. Kiedy się zniżył nad dolinę i rozpostarł skrzydła, to słońce ćmiło się, jak czarną zasłonięte chmurą. Rakoczy wzrok podnosił, i duma w nim rosła, że taki harny ptak nad jego głową.
— Ino mi sionka nie zasłaniaj! — wołał. — Żeby i w mojem państwie było jasno...
I począł mu się kraj ożywiać coraz większym ruchem. Żywina wszeleniejaka, która się pochowała przed nim w gąszcze ciemne, widząc, że nie jest drapieżnikiem, jako insi ludzie, zaczęła zwolna wychodzić na światło i ośmieliła się z czasem.
Nieraz mu z pod nóg zając wypadł i pomknął w jałowce, kuna wyjrzała z gniazda i cofnęła głowę, a wiewiórki, swawolnice, to się już tak rozigrały, że im końca miary nie było. Wieszały się po gałęziach tuż nad jego głową i po ziemi tańcowały ślebodnie jak w raju, abo śmigały po drzewach jedna ponad drugą, jakżeby kto szyszkami smrekowemi ciskał. Nic się nie bały te stworzenia małe.
Ale najwięcej śmiałości to już nabrał lis. Ten się tak srodze rozzuchwalił, że w jeden dzień przypołudnia, kiedy Rakoczy obiadował, zajrzał przez próg do wnętrza koleby, czy też tam nie ma jakiej kury, abo czego z drobiu. I wypatrywał bez obawy; aż Rakoczy, wstając, sięgnął ku ścianie po strzelbinę — wtedy dopiero umknął.
Milszą miał niespodziankę Franek kiedyindziej, kiedy powracał do koleby po zachodzie słońca. Oto spotkał na łące, pod samą roztoką, całą rodzinę sarn. Siedem ich było, dwie najmłodsze, nie większe od jagniąt. Pasły się gromadką całą pod dozorem matki, a rogacz stał na straży i czuwał nad niemi. Tyle w nich było miłości wzajemnej, taką harmonją grała ta rodzina, że Rakoczy przystanął i pomyślał w sercu:
— Żadną miarą nie płoszyłbych im szczęścia... niech sie pasą.
I chciał obejść po za drzewa, ominąć zdaleka, ale ociec pilnie baczy; przeczuł go po szmerze i zaraz ostrzegł swoje młode. Postanęły wszystkie i, zalęknione, wsłuchały się w ciszę... Zdawało się, że słychać jak im serca biją. Rogacz stał wyżej, na wzniesieniu, rozglądał się w koło i nieustannie strzygł uszami, pytając się wiatru. Nie widać było w jego oczach lęku, ani trwogi, ino niepokój przed nieznanem, które idzie skądś. Troskliwy o swoje siutki, bał się je ostawiać dłużej w niepewności zdradnej i wydał hasło do ucieczki. Pomknęły odrazu, a on sam wskazywał drogę, migając rogami. Niezadługo wpadły lotem do suchego wrębu; trawy się ino kołysały, wskazując ich ślad.
Żal się zrobiło Rakoczemu, że je tak postraszył. Pasały się widać rade na tej łączce cichej, a teraz już nie będą mieć takiej śmiałości. Szkoda, tak blizko, przy jego osiedlu, mógłby je z czasem ośmielić do siebie i miałby z niemi niemałą uciechę...
Kiedy tak myślał, idęcy, obaczył zdumiony, że ma innych sąsiadów niebardzo przyjemnych. Potknął się parę razy o wyryty trawnik i, popatrzywszy na ziemię, poznał zaraz. Dziki... Po rywocinach świeżych widział, że niedawno były.
— Ale to cały kerdel! Kany sie to bestyjstwo gnieździ?
Obejrzał się dookoła i nie mógł zaprzeczyć, że kryjówek mają dość i siedzib. Jeszcze gęstwin jest niemało, buczyna porosła, a po wrębach trawy takie, że się łatwo może stracić i przeleżeć za dnia.
To go, powiedziawszy prawdę, niemile spotkało. Do dzikich świń miał urazę, choćby ino za to, że nieraz musiał ślęczeć na ugorach i pilnować nocą owsa, aby nie stłamsiły.
Ale, mimo ich rywocin, nie naszedł żadnego. Nawet i nocą nie dosłyszał, żeby blizko były. Musiały, widać, pomiarkować, że on tu nocuje, i boją się pokazywać przy jego osiedlu. Zabaczył też wnet o ich sąsiedztwie. Ale przedtem strzelbinę opatrzył uważnie i nabił ją grubemi lotkami ołowiu.
I tak żył, otoczony żywiną wszelaką, nie czując samotności, ani utęsknienia, rozpoznając obyczaje różnego stworzenia. Ponauczał się wiele, przepatrzył żywą księgę, zamkniętą w kotlinie. Nie wiedział ino, że w tej społeczności żyli, prócz niego, i ludzie. Nigdy nikany ich nie zaszlakował, nie mógł nijak przypuszczać, żeby się tu kryli. A przecie...
Raz szedł w górę uboczą i napotkał człeka, który klęczał w dolince i, przyłożywszy ucho do ziemi, nadsłuchiwał. Takby go był naszedł zblizka, ale ten, posłyszawszy kroki z dołu, zerwał się i uskoczył za najbliższe drzewo; stamtąd wyjrzał niebawem, a twarz Frankowi zdała się znajomą, jakby ją gdzieś był przez sen widział. Był w niej i śmiech i przestrach — w połączeniu ciągiem. Włosy rozwiane, spadające ku wązkim ramionom, usta rozwarte śmiechem dziwnym, oczy, jak dwie błyszczące kule, przerażone, wielkie. Musiał go już kiedyś widzieć, ale sobie nie mógł zbaczyć, gdzie i w jakim czasie.
— Coż wy tu robicie? — spytał, nadchodząc ku niemu.
Człek, bo inaczej trudno go nazywać, nie odrzekł nic na te słowa, ino się roześmiał szerzej, a równocześnie prawie z oczu wyjrzał większy strach. Skoro Franek, mniemając, że się z nim nie dogada, chciał się zabierać dalej, wtedy ten podszedł ku niemu i tajemniczo szepnął:
— Jest!
I wskazał ręką na dolinkę. A gdy widział, że Franek nie rozumie jeszcze, począł prędkim szeptem gadać:
— Dźwięczy... I to nie w jednem miejscu. Musi to być skarb, o jakim ucho...
Teraz dopiero zbaczył Franek, skąd zna tę postać człeczą. Z opowiadań. Tyle się o nim nasłuchał od ludzi, że nieraz w myślach widywał go żywym. Tak, to on, Jantek, poszukiwacz skarbów, którego po wsi zowią Djabłem...
— Nie wierzycie mi? — szeptał ciągle. — Zejdźcie odrobinę. Ani wam sie nic nie stanie, a przekonacie sie sami...
Pociągnął go za sobą na dolinkę.
— A teraz uważajcie! Abo nie... wy tupnijcie, a ja bedę słuchał.
Klęknął, jak wprzódy, na ziemi i przyłożył ucho.
— Tupnijcież! Moiściewy... Mocno! Jeszcze mocniej! Tak... słyszycie teraz? O, jak dźwięczy...
— Rzeczywiście...
— A co? Nie mówiłech?
Przypadł do Franka i z radości ściskał go za ramię. Przyczem szeptał gorączkowo:
— Muszą być pełne kotły miedzi. Ale nie... miedź nie tak dzwoni. To musi być złoto...
Ostatnie słowo wyrzekł prawie głośno, głosem nabrzmiałym radością bez miary. Nie zaprzeczał mu Franek, nawet dodał, że i to możliwe. Po co — myślał — zasmucać człowieka, skoro i tak inszego szczęścia nie ma. Niech się cieszy... I na dowód, że wierzy w ten skarb ukryty, spytał:
— Jakże sie myślicie dobyć?
— Ja ta już poradzę. Ino sie telo dorobię, żebych se kopaczkę sprawił... To już o resztę mniejsza.
I z zaciętością ogromną zawołał:
— Choćby mnie tu śmierć miała trafić, to nie spocznę, i muszę sie dokopać!
Jakiś dziwny dreszcz owiał Franka. Ta dolinka miała wyraz, który niepokoił. Coś w niej było zaklętego, choć nie wiedzieć, co.
— Trza iść w górę — powiedział nieswojo.
Podprowadził go Jantek i nie mógł się mu dość nagadać o swoich nadziejach. Pierwszego człowieka spotkał, co go nie wyśmiewał, to też chciał przed nim wszystkie myśli wypowiedzieć z serca.
— Ale ja was jeszcze spotkam? — zapytał na końcu. — Bo chciałbych wam opowiedzieć o tym buku próżnym, abo, wiecie, o tej jedli...
— To zaglądnijcie do mnie wieczór.
— A kanyż wy nocujecie?
— W kolebie.
— O, to godne macie spanie. Ja ta zajrzę czasem. A nie bedzie wam za przeszkodą?
Nie czekając odpowiedzi, uścisnął Frankowi ramię i odszedł prędko. Z oddali, z po za smreków obejrzał się jeszcze, i Franek dojrzał w jego twarzy tensam wyraz dziwny: śmiechu pomieszanego z przestrachem.
— Ma coś nieswojego...
Ile razy, idąc w górę, mijał tę dolinkę, zawdy mu się wychylała ta twarz z po za drzewa; ale nie mógłby przysiądz, czy ją widzi naprawdę, na jawie, czy mu się ino tak przezdaje w oczach.
Inszym razem ciekawsze miał jeszcze spotkanie. Było to w czasie, kiedy, pokończywszy przyrządzania różne, zabrał się do ścinania uboczy. Ledwo obalił pierwsze drzewo, i echo jeszcze nie zamarło w lesie, gdy wypadł ku niemu z gąszcza nieznajomy człowiek i, chwytając go za rękaw, zawołał z rozpaczą:
— Co robicie?! Zastanówcie sie, przez litość, i miejcie sumienie... Czy nie widzicie, czyście ślepi, kielo-ście zamieszania sprawili, to drzewo ścinając? Żywina bez pamięci ucieka przed siebie, a ptactwo lata w kółko, jak zwaryowane. Nie słyszycie tych płaczów, tych lamentów strasznych? Co ono was tak ogłuszyło pieknie?
Franek się zdumiał, zastanowił i obejrzał w koło.
— No dyć patrzcie — powiedział nieznajomy — a miejcie oczy ku patrzeniu. Czy nie słyszycie, co to klątw nad waszą głową?
Rakoczy ze zdziwieniem zauważać począł, że to nie są przywidy człeka, ani bajki. Ptactwo latało bez upamiętania z inakszym krzykiem, niż zwyczajnie. A ów człek, widząc zastanowienie u Franka, jął łagodniej, z prośbą w głosie przedstawiać mu dalej:
— To dopiero jedno drzewo... A telo już postrachu wzbudziło dokoła. Osądźcie, kielo krzywdy zrobiliście światu. Bo nie myślcie jako insi, że las, to jak zboże. Zetnie sie i posieje, i nowe urośnie. Tak ino myślą bezrozumni, abo ci, co nie mają nijakiego zmysłu. A jeżeli człek ma uszy, to na to, by słuchał; oczy też nie na co insze, jak ino na to, aby patrzał. Ale patrzeć, moiściewy, to jeszcze nie sztuka, bo to bądź-kto potrafi, ino trzeba widzieć, trzeba umieć tak po ludzku oczami pomyśleć. To wtedy i las inaczej bedzie sie przedstawiał. Dy to świat nie podlejszy od naskiego świata. A więcej w nim ciekawości, niżby se kto myślał. Przemieszkują tu narody nie głupsze od ludzi, choćby ino, na ten przykład, mrowczyce robotne. A inszych stworzeń co niemiara, ani wypamiętać. Żebyście tak rankiem przyszli, przysłuchali sie uważnie, jak to wszystko gwarzy... Gwar telo przerozmaitych, bo każde ma swoją, że choćby człek całe życie wsłuchiwał sie pilnie, to sie nijak nie zdole wszystkich ponauczać. To se możecie uważyć, kielo tam narodów!... Teraz wam powiem taki przykład, może sie wam przyda... Nie macie kąta między ludźmi, szukacie osiedla i zachodzicie w taką okolicę, kany możecie śmiało i bezpiecznie osiąść. Wypatrzyliście odpowiednie miejsce i uradziliście se w myślach swoich wybudować dom. Juścić z wielkim mozołom znosicie kamienie, piasek, glinę i belki i wszelaki przystrój. Musicie wszystko sobą wozić i na sobie dźwigać, bo wołem trudno sie wyręczyć, jak go niema, a psa nie upytacie, coby wam dospomógł. Wreszcie po długiej męce postawiliście chałupę i pourządzali wszystko, jak wam sie żywnie spodobało. Teraz myślicie ino o tem, jakby ją gwarem zapełnić, aby nie czuć pustki w izbie i w całem osiedlu. Szukacie se towarzyszki, błąkając sie długo, aż nareszcie spotykacie stworzenie przepiekne, o włosach połyskujących jak skrzydło janiołka, który obłokiem staje przed wychodem słonka. Serce onej boginki porywacie śpiewem, i oswaja sie jak ptaszę, i leci za wami, nie pytając kany, dokąd, na jakie wygnanie... A taką towarzyszkę mieć, to duże szczęście. Zaludniła wam sie chata, i gwar jest w osiedlu. Tak mija rok i drugi, i trzeci, i więcej. Codzień o świcie stajecie przy oknie i, witając białe słonko, śpiewacie se psalmy. Spokojność macie za sąsiedztwo, szczęśliwość przy sobie. I dnia jednego, przypołudnia, idziecie do lasu, aby rodzinie swojej przynieść jagód, abo korzeni jakich do jedzenia, abo jeszcze co. Raptem słyszycie zdaleka huk straszny. Z bijącem sercem pędzicie napowrót — i cożeście zastali w miejscu swojej chaty? Pustkę... pagórek rozsypanych gruzów. A tam w kołysce były dzieci... i matka przy nich...
Zaprzestał. A spoglądając w górę obojętnie, poszepnął zcicha:
— Co tu gniazd po drzewach...
— Człeku! — zawołał Franek. — Chyba cię piekło posłało na to, byś mnie kusił... Ja tę ubocz muszę ścinać i muszę ją wyciąć, choćby djabeł na djable jechał! To nic nie pomoże...
Stała się rzecz niespodziana. Ten człowiek starawy, bo już mocno siwe włosy miał nad śniadem czołem, przychylił się Rakoczemu do kolan i objął nogi jego drżącemi rękami.
— Ja was proszę, nie tnijcie... Niech ta ubocz stoi. Bo kanyż sie zwierzyna zachroni przed biedą? A i człek czasem potrzebuje dachu...
Podniósł głowę i spojrzał, a w jego zielonych oczach tyle było smutku, co w jeziorach spokojnych po zachodzie. Bruzdami twarzy zoranej i zastygłej, jak rola na suchu, toczyły się powoli dwie błyszczące łzy.
Rakoczego żal okrutny ścisnął tak za gardło, że nie mógł nijak słowa wypowiedzieć. Po chwili dopiero, podjąwszy starego od ziemi, rzekł:
— Co ja na to poradzę? Nie mój las... Podjąłech sie ciąć, to muszę. A nie bedę ja, to insi, to stu inszych znajdą...
— Jakoż to? — wypatrzył się, ździwiony, na Franka. — To tu nie wasza wola? A ja myślał...
— Że to niczyje? — poddał Franek.
Ale ten potrząsł głową.
— Nie... że to ludzkie — dokończył po cichu.
I ustał jeszcze chwilę, umedytował, wreszcie zabrał się i poszedł, nie powiedziawszy słowa naostatku.
Rakoczy patrzał za nim, nie wiedząc, czy wołać, spodziewał się, że wróci, i czekał siedzęcy. Skoro go już setny czas nie było widać, uwierzył, że naprawdę stracił się mu z oczu. Uczyniło się mu przykro i nad wyraz ciężko. Takiej dusznoty w sercu nigdy nie doznawał. To milczące odejście zdało mu się wzgardą, jaką mu pozostawił ten człek niewiadomego imienia. Gniewu jednak nie miał w sercu, a czuł winę wielką wobec jakiegoś trybunału, który go nie wzywa. Za tym człowiekiem poszły jego myśli... I z niepokojem ujrzał wkrótce jakieś pęknięcie w swym rozumie, jakąś szczerbę, co mu duszę powoli rozdwaja. I dziwna rzecz: on, co zawdy czuł się między ludźmi wyższym, wobec tego człowieka nieznanego rodu, co mu się do kolan schylał, widzi się, jako pasterz, który czyni szkodę. Czem go ten człowiek przerósł? — dumał — czem się nad niego tak wywyższył? Czoło jego takie jasne, jakby w słońcu stało, a oczy takie przejrzyste, jak dna jezior czystych. I długo myślał, medytował, przypominał słowa jego, aż po niemałej chwili szepnął:
— Jego miłość większa...
Wyraźnie widział jego serce, jako morze ognia.
— I cóż moje nienawiści?
Po chwili znów dodał.
— U niego sie tam poczyna świat, gdzie u innych kończy... Muszą to być krainy dużego poznania... Tyle narodów, powiada, jak o swoich swój. Nie dziwota, że go boli, ale co ja pocznę!
Długo nad tem przemyśliwał, siedząc na pniu drzewa. Oddalona postać rosła, zdawało się czasem, że się ku niemu przychyli od wierzchołków drzew. To znów widział, zdawało się, jak się przesuwała cicho po za hrube pniaki, a na twarzy przychylonej, ziemistej i szarej błyszczały krople, jak dwie rosy spadłe z igieł leśnych.
Do południa tak zesiedział, dając myślom folgę. W końcu powstał, popatrzał po wysokim lesie i rzekł półgłosem:
— Darmo! Nie bedę ja, to insi...
I jął ścinać dalej.
Jęk był w dolinie, jak za czasów, kiedy stała huta.
Zwierzyna się polękła, potraciła rozum, jakby już przyszedł dla niej ostateczny dzień. Ptactwo się z krzykiem rozlatuje i obsiada jedle, poostałe po wrębach z wyniszczonych lasów. Wiewiórkami obłęd rzuca z gałęzi na gałąź, dobiegają na kraj zbocza, na otwarte pole i tu głupieją doznaku, nie wiedząc, co począć. Nawet zająca, który twardo sypia, obudził hałas, lecący po drzewach. Przeciera łapami oczy i, widząc uciekające, zrywa się w strachu wielkim...
— Co to?
— Ścinają las!
— Można sie jeszcze przespać — mruknął — zanim do mnie dotną...
I ułożył się na nowo, ale nie mógł usnąć. Obawa go nachodziła, by nie zaspał czasu. Wstał i pomknął się od huku o jakie dwadzieścia susów.
— Teraz mi bieda nic nie zrobi. Psa nie słychać znikąd...
Lis, przezorniejszy, jak ino posłyszał pierwszy hałas w lesie i wymiarkował o co chodzi, uczynił prędko naradę małżeńską, i uradzili se z lisicą, aby się przenieść do innej uboczy.
— Zawdy bezpieczniej zawczasu...
Sam poszedł pomiędzy trawy, wyszukał kryjówkę, a lisica tymczasem przewłóczyła młode. I zabrali się z kretesem; kości tylko, ostawione, świadczyły, kany było ich dawne osiedle.
Przezorność nie zawadziła, bo las umniejszał się z dniem każdym.
Już białe smreki zaścielają ubocz, jak szereg trupów olbrzymiego wojska, odartych z broni i odzieży. Rakoczy tnie, aż echo odbija się o przeciwległe zbocza; tnie z okrutną zawziętością las, a w sercu płacze... Spochmurniał, zczerniał, jak ten człowiek, który pełni zbrodnię.
Wieczorami dumał długo, siadując na progu. Myśli i oczy jego przyciągała ta ubocz nieszczęsna, którą musi ciąć, jak przy niewoli.
— Jedyna ubocz, którą las odziewa. Tak miło było na niej oku spocząć, gdy się weszło w tę pustkę, w ten gołogór wielki. Wnet się ją rozodzieje z zieloności drzewnej, i bedzie oczy straszyć, jak i te wyręby, co się po hańtych zboczach cmentarzami wleką...
Dumając nad tem, winił wszystkich, cały świat w dole ostały. Ale i jemu sumienie nie dało spokoju. Już tyle zbrodni w swem mniemaniu popełnił w tym lesie, że nie wierzył, aby odtąd mógł spokojnie sypiać. Chodziły za nim wspomnienia bolesne, nie mógł się im nijak ognać. A jedno najbardziej go trapiło. Była to pamięć smutnego wypadku, jaki się zdarzył raz przy starej jedli.
Ścinał ją długo, a nie postrzegł, że u samego jej wierzchu w rozłożystych gałęziach było gniazdo orle; dopiero, jak gruchnęła na ziemię, obaczył; wypadły zeń pisklęta, na miazgę stłuczone. Żal mu ołzawił serce na ten widok, ale jeszcze większą uczuł żałość, gdy po niejakim czasie zleciała orlica i, kołując ponad lasem, szukała oczyma gniazda. Skoro dojrzała nieszczęście, wydała krzyk dziwny, ścinający przestrachem krew w żyłach człowieka. Zdawało się Frankowi, że mu na łeb spadnie i wdziobie mu się pomstą do samego mózgu. Stał w niemem oczekiwaniu, jak po wielkiej zbrodni, gotów ponieść wszelką karę i największą, byle nie czuć w sercu swojem winy. A orlica, gnana bólem, wzbiła się wysoko i, kołując nieustannie, krzyczała, jak dziecko, jak małe niemowlę człecze, kiedy się w płaczu doznaku zapomni.
— Uli! Uli!
Słychać było ten lament przez cały dzień, nazajutrz i w następne święto. Nie wiedział zresztą, jak długo, bo już i tydzień minął, a on słyszał to wołanie ciągle.
Zbaczyła mu się teraz przypowieść nieznajomego. I ten człowiek z dnia na dzień stawał mu się bliższym, choć go już potem długo nikany nie widział.
Djabła spotykał w lesie, nawet go u siebie gościł. Ale snać i ten nie lubiał w domach bywać, bo mimo, że z dnia na dzień obiecywał zajrzeć, nie zachodził, i pewnie nie pokazałby się był do ostatka, gdyby go była bieda nie dognała.
Nadeszła lić, przez trzy dni deszcz lał bezustanku, zdawało się, że potop drugi na świat przyszedł. Rakoczy nie opuszczał swojego schroniska, ale, co chwila, wyzierał na pole i patrzał po jednakiem, ołowianem niebie, wyczekując z utęsknieniem, rychło się te chmury przedrą.
Wody buchały na dół roztokami z takiem warczeniem i wściekłością, że widziało się, iż brzegi poszarpią i skały zdrapią do imentu. Na trzeci dzień deszcz polżył, ale wody nie opadły z sił, jeszcze mocniej targały brzegami.
Nad wieczorem Franek wyszedł, zaodziawszy smrekową skórę na ramiona, i chodził w deszczu jak płanetnik, wzdłuż rwącej roztoki, przypatrując się zapasom rozwścieklonych fal, które dzierżyły w znojnych dłoniach połamane drzewce i dźwigały na grzbietach, okrytych pianą, straszne, potworne pnie, wyrwane z brzegu.
I błądził ponad wodą w zapatrzeniu ciągłem, aż chmury nocą opadły ku ziemi; wtedy wrócił do koleby, rozpalił ognisko i począł się ogrzewać, siedząc przy nalepie. Ogień trzaskał, pożerając bukowe gałęzie, iskry wylatywały z dymem pod samą powałę. Ogrzał się i począł myśleć o jakiej wieczerzy. Wtedy to niespodzianie zaskrzypiały wrota, i wychyliła się z po za nich twarz dobrze znajoma: strach był w niej i śmiech, dziwnie podobny do płaczu.
— Wejdźcie dalej! — poprosił Rakoczy.
— A nie bedzie wam za przeszkodą?
— Co se też myślicie? Przecie ja tu sam, i zecnąć mi sie chce na piekne. Od trzech dni już pokutuję... Ale, bójcie sie biedy, człeku, kany-żeście wy tak zmokli?
Djabeł się uśmiechnął gorzko. Cała odzież na nim była do nitki przemokła, z włosów, pozlepianych, ciurkiem woda się toczyła. Nie mógł się nijak poruszać, bo wszystko przylgnęło na nim jak lepka smoła. Gdzie stanął — stawek utworzył się z wody.
— A grzejcież sie! — wołał Franek — bo was zimnica roztrzęsie...
Djabeł, klepiąc zębami, zbliżył się ku nalepie.
— Wierzcie mi, moiściewy — począł się tłómaczyć — jaby was tu nie napastował, nie, ale mi ognia brakło...
— To czemużeście odrazu nie przyszli?
— Kiedy tak... Myślałech se, że to wnet ustanie. Że to może jako przetrwam... A ono nie i nieporada doczekać sie końca.
— Kanyżeście nocowali?
— Hań, w jedli, pod Czeską... I godne było jeszcze spanie, pokiela w środku było sucho. Bo jedla hruba, wypróchniała doznaku na wewnątrz. Ale jak zdołu namokło i z góry poczęło kapać, to już nijakim sposobem nie dało sie wybyć. Telo płaci, cobyś i na deszczu stał, jednako zmoczy.
Obracał się przy nalepie, susząc się dokoła. Para z niego szła, jak dym z pniaka zwilżonego słotą, gdy się go zatli od wnętrza wywietrzałą hubą. Skoro się już osuszył, cofnął się ku ścianie i, stojąc w milczeniu zdala, śledził oczyma ziemniaki, które Franek mieszał w ogniu bukową gałęzią. Widząc to, Franek poprosił go zaraz, aby sobie wybierał, które się upiekły. Ale Djabeł się ociągał.
— Cożby wam ostało?
— O mnie sie już nie turbujcie. Przecie nie ostatki...
Wtedy się zbliżył nieśmiało i począł wyjmować. Nie wybierał, ani szukał, które upieczone, nieoskrabywał, ani soli nie używał do nich, ale brał skraja bezustanku i połykał prędko, dusząc się, parząc, wykrzywiając twarz na wszystkie strony. Oczy mu nabiegły łzami, czoło i lica krwią. Wnet powyjmował wszystkie, do jednego i, obaczywszy, że już nie ma, obejrzał się z przestrachem na Franka, który stał z gałęzią w ręce i smutno mu się przypatrywał.
— Zaczkajcie — szepnął Franek. Skoczył w kąt chałupy i wyniósł w troku chazuki dwa razy tyle ziemniaków. Rozsypał je po węglach i, dokładając drew do ognia, dymiącego z boku, rzekł:
— Wnet sie upieką.
Djabeł w milczeniu stał i czekał, a potem już dużo wolniej wieczerzał przy Franku, starając się zatrzeć jako poprzednie łakomstwo.
— Bo czasem — mówił — to sie ta i nie je... Najgorzej, jak słota padnie. Wtedy znikąd nic..
A Franek jął go przyośmielać, wypytując frasobliwie o wszystko, co go trapiło. W końcu zagadnął:
— Moglibyście u mnie dłużej ostać. Byłoby i wam lepiej...
— Kiedy sie boję...
— Czego sie macie bać?
Djabeł się przychylił ku niemu i, zniżając głos do szeptu, począł:
— Tam ludzie chodzą, wypatrują, mogliby mnie podejść. Ja odnajdę, wyszukam, a oni mogą przyjść, wykopać i zabrać, jak swoje. Trza dniem i nocą wysiadować, pilnować uparcie, aby każdy widział dobrze, że sie nie dam zegnać. Bo łakomstwo, to gorsze, niżby se kto myślał. Ono sie i zdrady chwyci, jak bedzie potrzeba. Niejeden śmieje sie z tego, co ja opowiadam, a pocichu przedumuje, jakby mnie tu ubiedz. Wy nie znacie, nie wiecie, jaki to lud chytry. Oni mnie tak pilnie śledzą, jak te psy zająca. Taki Cyrek, naprzykład... Krok w krok za mną chodzi. Skąd on na to czas biere? Powiedzcie... Kany ja zajdę, tam i on. Co ja go też razy na dzień spotkam! A zawdy, jak mnie ujrzy, udaje, że czegoś szuka. Ale czy to ino on jeden? Oni sie wszyscy na mnie zaprzysięgli... Tak, tak... Dziękuję za dobre słowo, ale wam nie przyobiecuję. Bo tam jest czego pilnować. Ho! — podniósł w górę oczy — są majątki, o jakich ucho nie słyszało. Ino sie trza umieć dobyć, trza wiedzieć kany ich szukać. Bo są i miejsca bałamutne, które głupich zwodzą. Sto razy można przejść i minąć, a nic sie nie uwidzi. Ja ino wiem o miejscach, ale mnie nie zdradźcie...
Przytoczył gnatek ku nalepie, siadł nizko i, przychylony, począł Frankowi opowiadać. Dźwigał się do jego ucha z tajemniczym szeptem, abo opadał i mówił jakoby do siebie. Gorączka nim owładnęła, jakiś obłęd dziwny. Śmiech i przestrach naprzemian chodziły po jego twarzy.
— Niedaleko pod Czeską jest pniak wypróchniały, a pod tym pniakiem, siedem łokci w ziemię, znajduje sie pełny kocioł śrebła... Nie wierzycie mi? Idźcie kiedy w nocy, a obaczycie już z daleka, jak sie biało świeci. Bo co noc na tym pniaku śrebło sie przesusza. Ale niech was Bóg uchroni nabliżać sie wtedy...
Przestrach mu z oczu patrzał, kiedy mówił dalej:
— Ja taki śmiały był, żem podszedł. Alem sie zaprzysiągł, że sie już więcej razy na to nie poważę.
— Coż was takiego spotkało?
— Czy ja wiem! Do dzisiednia nie umiem nazwać, co to było. Ni ptak, ni zwierzę, ni jaka potwora... Wyleciało z takim szumem, żem sie ledwo od wiatru na nogach utrzymał; jużem też nie czekał dłużej, bo mnie strach ogarnął.
Po niedługiej chwili zaczął:
— Wiem o jednem miejscu, kany jeszcze oko ludzkie nie stanęło zblizka. Jest tam buk, okręcony dookoła jedli. Tak sie trzymają w uścisku, jak brat ze siostrą, abo inaczej, bo ja nie wiem — dość, że razem rosną. Pod tym bukiem jest garnek, przykryty skrzyżalą, a w tym żeleźniaku pełno okrągłych dukatów. Czy wy to miarkujecie, jakie tam bogactwo! Cały kraj mógłby za to nabyć, i ostałoby jeszcze na dnie na jaką złą godzinę... Uważcie! Ale jeszcze bogatszy skarb jest w owej dolince, o której wiecie, bo ja wam powiedział. Co ja też razy tamtędy przechodził! I nigdy mi na myśl nie wpadło... Aż jednego dnia idę z góry, a tu ziemia dzwoni. Staję, słucham — dyć wiecie, boście na to przyszli. Dopierom potem poznał, że to jest to miejsce, któregom tyle lat szukał po wszystkich uboczach. Jest o niem dużo różnych opowieści. Jedna powiada: Jest tam kłoda, pod tą kłodą strzelba, a od tej strzelby na sto kroków znajduje sie kamień, a z pod tego kamienia prowadzi wchód, jak do piwnicy, prościutko do schowu... To ino nie wiadomo, która to ta kłoda, bo ich tam jest niemało, a wszystkie jednakie. Ale to tak: kto jest godny, to ją wnetki najdzie, a kto nie, choćby ją i naszedł, to mu sie w oczach straci. Ja też, niewyczytajęcy, suszę siedem dni co tydzień, a co ósmy, to nie jem. Może dostąpię kiedy tego szczęścia...
Oczy mu zaszły mgłą, i kiwał się na gnatku, dumając.
— Wiecie wy — zaczął znowu — jaki mię wypadek trafił?... Wychodzę raz na Turbaczyk, było to w południe, i napotykam u wierchu mały otwór w ziemi, zdawało sie, lisia jama — ale nie dowierzam. Juści próbuję stopami, ziemia sie osuwa, i wnet sie odkryła przepaść. Zazieram do wnętrza, a tam schody, jakby do piwnicy. Ja też, nie wiele myślęcy, ułamał gałąź na drzewie, natopił smoły i oblał ją dokoła; zapaliłech na jednym końcu, jak świecę, a drugi wziąłech do garści i schodzę. Tych schodów było dość niemało, alem nie rachował. Skorom już ostatnie minął, słyszę szmer podobny, jaki potoczek wydaje, kiedy płynie przez wysoki las. Co to może być? dumam, postępuję naprzód i przekonuję sie, że to nic inszego, ino woda tak szmerzy i tak se szeleści. Przyświecam bliżej ku tej rzeczce — widzę na niej kładkę. Próbuję nogą, ale drewno, zbutwiałe widocznie, rozsypało sie jak próchno. Cofnąłech sie zaraz, świecę dalej popod nogi — napotkałech nóż. Bierę do rąk, opatruję, trzonek sie rozleciał, a żelazo poostało, rdzą zjedzone mocno. W te razy łuczywo zgasło — wiatr taki dmuchnął, że mi od lodu zęby ścierpły. Strach mnie okropny porwał — do dziś nie wiem, jakem sie znalazł na wierchu.
Franek, który, przy wyliczaniu przez Djabła miejsc, mających skarby, zdawał się, przytakując, o czem innem myśleć, ostatniej opowieści słuchał z ciekawością i patrzał pilnie w oczy mówiącego. A gdy ten ustał, zagadnął:
— Co was tam ciągło w ten loch?
— Czy ja wiem! Ciekawość ludzka...
— Byliście tam potem?
— Nie był...
Franek długo przeżuwał myśli, zanim spytał:
— A nie wiecie co o tym kamieniu, co na Czole Turbacza spoczywa?
— Ho! — odrzekł z tajemniczym uśmiechem na twarzy. — Żeby ten skarb wydostać, co tam pod nim leży!... Ale to nieporada, sam Lucyper strzeże. On przyniósł ten kamień z Rzymu i mocno przycisnął. Są tam na nim litery, których nikt nie zgadnie. Kto je bedzie znał odczytać, temu sie otworzy. Ale taki sie nie znajdzie...
Zamyślił się i szepnął po cichu, jak we śnie:
— Tam jest skarb, o jakim ucho...
Rakoczy widział, że się więcej od niego nie dowie. Przygotował mu posłanie i sam już dumał o spaniu. Przyszło mu jeszcze na myśl...
— Nie widujecie wy człeka, niedużego wzrostu, w płóciennem, szarem odzieniu?...
— To Cyrek! Przecie ja wam opowiadał o nim, jak mnie wszędy podpatruje...
— Kanyż on mieszka?
— Czy ja wiem! Powie to człekowi? On sie tak umie ukrywać, jak ten kun przebiegły.
I począł rozpowiadać na nowo obszernie, jakiego ma prześladowcę w tym cichym człowieku. Rakoczy usnął już, a ten się skarżył, i kto wie dokąd i jak długo, bo rano nie mógł się dowiedzieć. Gdy się obudził i rozejrzał, Djabła już nie było. Chmur nijakich na niebie, pogoda, jak uśmiech; jeno ociekające z ros gałęzie świadczą o niedawno minionej ulewie.
Franek z podwójną siłą zabrał się do pracy. Wyrzuty, zcichłe, powstały na nowo, krzywdy go obstąpiły płaczącą gromadą. Obalając harne smreki, przypominał sobie często słowa tego człeka, którego Djabeł nazwał Cyrkiem.
— Nie mylne miano — myślał, — bo, jak cyrek w drzewo, tak mi sie wwiertał w mózg pamięcią przykrą. Nawet doznaku nie pojmuję, żeby sie mógł inaczej nazywać, niż Cyrek. Mały to robak, ale idzie drzewem i trocini pomału, aże całe zniszczy; nie ostoi sie, choćby i najhrubsze, przed tą zajadłą, maleńką owadą. Tak i ten człek nieduży myśli moje trapi. Coś w nim jest, co bezustanku chodzi za człowiekiem. Niedarmo też i Djabeł uskarżał sie na to. Dziwne: trzech nas w tej pustce, a już nam za ciasno. I jakże tacy mają między ludźmi żyć?
Próbował się rozweselać, ale się nie dało.
Spodziewał się z dnia na dzień, ścinając zawzięcie, że Cyrek przyjdzie z wyrzutami. Zauważył ze ździwieniem, jak go niepokoiły: ta szara, ziemna twarz, te siwe oczy, widziane w myślach nieustannie. Ciskał się wtedy i gniewem wybuchał.
— Co on mię ma niepokoić? Czy ja co zawinił? Ścinam, bo muszę, bom dał ludziom słowo. I nikt nie śmie rzec, żem słaby, że nie wytrzymam do końca.
— Wolałbych i ja zaprawdę chodzić, jak ten zwierz, po lesie, dumając nad swojem życiem; ale skoro mi tak padło, to się nie oderwię. Jak on śmie nademną stawać? Mizerna człeczyna... Jak śmie osądzać moje dzieło? Jakiem żywem prawem?
Myślał, że oburzeniem łacno go pokona, i odżenie od siebie tę zmorę milczącą, ale się nijak nie dało. Postać surowa rosła w górę i stawała nad nim. Taki majestat był w niej, jak w tych smrekach, które w milczeniu czekają na ścięcie. Rozchwierutany trwogą i wyrzutami gnębiony, począł nareszcie pragnąć, by go ujrzeć i wyspowiadać się z czynu, jaki pełni po niewoli własnej.
— Powiem mu, że sam boleję, niech sie już nie gniewa. Bo gorzejby jeszcze było, jakby insi przyszli. Ja przynajmniej ochraniam niedorosłe drzewka, tak uważnie obalam poderznięte smreki, aby, padając, nie połamały ich, baczę też przedtem, czy niema gniazd jakich, na wszystko daję poziór i chronię, co mogę; a insi by szli, jak burza, która wszystko niszczy. To mu powiem. Niech dłużej nie chowa urazy. Żeby ino wyszedł ku mnie.
Zdarzyło się raz we święto, gdy nad wieczorem błąkał się po lesie, iż sam znienacka nadszedł Cyrka. Stał on przy jakimś kopcu nizkim i, nachylony nad ziemią, zdawał się nie widzieć Franka, aż ten przywitał go nieśmiało, wtedy podniósł głowę.
— Nad czem-że to tak dumacie?
— A tak se ta patrzę...
— Widzę, mrówki was zajmują?
— A zajmują... bardzo.
— Cóż tam u nich ciekawego?
— No dy chodźcie bliżej...
Usunął się i odsłonił ruchliwe mrowisko.
— A tu drugie — wskazał ręką na sąsiedni kopiec.
Franek przyglądał się zblizka i udawał mimowoli ogromne zajęcie. To się, widać, spodobało Cyrkowi, który śledził z uwagą twarz jego i, przysuwając się, szepnął:
— Widzicie, jak one żyją... rozumniej, niż ludzie.
Po chwili dodał dużo milszym głosem:
— Co ja im sie tu napatrzę, a nigdy mi sie nie ucnie. Zawdy coś nowego znajdę w tym ciekawym świecie. Jakie one mają piętra, przypatrzcie sie dobrze, co tu trza było roboty, a zmysłu dużego! A jak one roboty dzielą między siebie... Te budują — mają, widać, talant do budowy; te obrabiają zgrabne belki to są, widać, cieśle; a hańte zwłóczą zewsząd drzewo, piasek i kamienie. A są jeszcze i pomocnice, które pomagają tamtym, aby prędzej robota szla; widzicie, jak podają belki i wynoszą w górę piasek, ziemię, co potrzeba. Abo lecą naprzeciw tamtych, co zwłóczą materyał z pola i, jak widzą, że której ciężko, to dospomagają; jedna bierze za jeden koniec, druga za drugi, i niesą. Tak sie wzajem krzepią.
Franka począł ciekawić ten rozumny wykład, przypatrywał się uważniej i sprawdzał oczami słowa, zachęcając pytaniami do dalszych wywodów. Cyrek się też nie dał prosić, rad był, że go Franek słucha z podziwieniem w oczach, i prawił dalej, pokazując:
— Widzicie tę mrowczycę, tu, niedaleko od kopca, na końcu wystającej do góry gałązki? Stoi na samym cypelku, a jeszcze sie na zadnie nogi wspięła. Wiecie, poco aż tam wyszła?
— No?
— Stoi na warcie... Nie widzicie, że tam jest obce mrowisko? Nie jedna, bo ich jest więcej, wypatrują pilnie i, jakby ino jaka zdrada, zaraz dają znać. I z tamtej strony tak samo. Ale zbliżcie sie prędziutko i patrzcie uważnie, bo teraz bedzie ciekawa historya. Widzicie: z góry idzie chrząszcz wąsiaty, prosto na linię, która odgranicza oba państwa. Dojrzały go już straże, jedna leci wartko do mrowiska, daje znać, patrzcie, część porzuca robotę, idzie za nią, zbliżają sie prędko do granicy. Ale i z tamtej strony idzie oddział równy, i tam już, widać, dali znać zawczasu. Poczyna sie utarczka... Te chcą go zabrać do niewoli, i tamte nie opuszczają swego — te ciągną za nogi z jednej strony, a tamte znowu z drugiej. Chrząszcz biedny zapiera sie wszelkiemi siłami. O, znowu oddział przychodzi na pomoc... i z tamtej strony równie! Bedzie walka. Widzicie? Patrzcie, jak sie już kotłują, i spychają, i gnietą dookoła niego. Coraz nowe oddziały spieszą ku granicy. Już gorączka wojenna owładnęła niemi, w mrowiskach zamęt wielki, praca poustała. Ta, patrzcie, niesła belkę, rzuciła ją po drodze, i pędzi, co ino sił, swoim ku pomocy... No, już dość, mogłyby sie poniszczyć na piękne. Szkoda strat, niech se raczej pilnują swych robót.
Mówiąc to, sięgnął smrekową gałązką, wyjął z pośród nich chrząszcza, i odrzucił na bok.
— Odejdzie cię ochota po granicach chodzić... Teraz patrzcie... Zdumienie ogarnęło rzesze. Rozbiegają sie prędko, jak w oszołomieniu.
— Pewnie myślą — rzekł Franek z uśmiechem — że sie stał cud?
A Cyrek na to zadumał się chwilę i szepnął cicho, patrząc w ziemię:
— Kto wie, może i tak myślą...
Prędko jednak wyrwał się z zamyślenia swego i jął Frankowi opowiadać dalej o ich obyczajach różnych, którym się napatrzył.
— A wiecie, jak ono sie witają ze sobą? Jak sie dwie spotkają w drodze, to sie wzajemnie trącają rożkami. A chodzą zawdy jedną ścieżką, jak ludzie gościńcem. Jak natrafią na wodę, to próbują z brzegu, czy nie zagłęboko; bo jak sie nie da przepłynąć, to szukają mostu. Za taki most, to im nieraz służy patyk abo źdźbło rzucone. One se ta zawdy jakoś umieją poradzić. Teraz wam powiem naostatku najciekawszą rzecz. Wiecie wy, że one se chowają krowy?
— Co mówicie? — roześmiał się Franek.
— I doją je, i mają mleko.. Bajek wam nie pletę. Dyć sie przyjrzyjcie mrowisku, obaczycie wnetki, że są tam skrzydlate mrówki, które nic nie robią. To są, wicie, te ich krowy...
— Jakimże sposobem?
— Pytacie sie, jak je doją? Juści, że nie tak, jak naskie. Łechcą je rożkami po plecach, a te im wydają w bańkach białą, jak mleko, ciecz, którą bardzo rade ssią, a zwłaszcza młode, bo starsze zaś to chciwsze na owadzią krew.
— No powiedzcie... A jakże-ście wy na to przyszli?
— Ba, czy ja to nie mam czasu patrzeć? Świat mnie zajmuje. Na to oczy, aby go człek poznał.
Po chwili zaś, na odchodnem, dorzucił po cichu:
— Nie łatwo, bo i oczami trzeba umieć myśleć...
Franek przybaczył, że to zdanie już od Cyrka słyszał wówczas, kiedy ten wyszedł go namawiać, aby przestał ciąć. Zbaczyło mu się i owo milczące odejście. Począł, postępując obok, przyzierać się twarzy Cyrka, czy nie dojrzy cienia wzgardy, jakąby mógł chować w sercu, nie okazując po wierzchu. Ale nie widział poszlaku i nie umiał zgadnąć. Twarz była ziemista, szara, osłonięta smutkiem jak rola sucha, dawno poorana, gdy ją wieczorna mgła oprószy; oczy z niej wyzierały, jak dwa stawy, które opar zamglił. Takim szarym smutkiem pola popatrzał na Rakoczego, kiedy go ten, nie mogąc niepewności żywić, zagadnął:
— Nie chowacie już do mnie urazy?
— O co?
— Że ścinam ten las...
— Nie... bo wiem, że to nie wasza wola. Ino mi żal stworzenia, co marnieje przez to...
— Wierzcie! że mi do płaczu przychodzi, jak se o tem zbaczę...
— Tak to niewolnemu człeku...
Zadumali się oba i stali w milczeniu. Pierwszy Cyrek podniósł głowę, obejrzał się za słońcem, schowanem za wierchy, i ozwał się z westchnieniem:
— Ha no, bądźcie zdrowi...
Franek, jak zbudzony ze snu, spytał:
— Dokądże idziecie?
— Do chałupy — odrzekł Cyrek z żałosnym uśmiechem.
— Daleko macie?
— Jak czasem...
Franek się zmiarkował. Ale Cyrek dodał jeszcze:
— Źle w jednem miejscu ostawać, bo człowiek przywyka. Potem żal, jak musi odejść. A mnie raz tak padło...
— Nie zajrzycie do mnie kiedy?
— Bedę widział, jak czas powie.
— Wpadnijcie na wieczór.
Podali sobie ręce i rozeszli się w pogodzie. Franek aż lekcej stąpał, że się pozbył winującej myśli, która mu każde cięcie smreka odbijała w mózgu.
— Teraz już raźniej pójdzie robota — pomyślał — byle ino deszcz nie odganiał za często.
I zajęczała na nowo dolina, każdy pniak, oddawał echa uderzeń siekiery. Zdawało się, że stu ludzi tnie tę ubocz leśną. Smreki padały z strzaskiem, jakby je piorun obalał.
Franek, łupiąc za świeża obalone drzewa, ocierał często rękawem pot z czoła i spoglądał z utęsknieniem ku górnej uboczy.
— Jeszcze do wierchu daleko...
Sporo czasu minęło, odkąd zaczął ciąć. Widziało mu się, że się wnet upora, a tu się wlecze, jak to życie strapionego człeka. I coraz ciężej, dni ubywa, a końca nie widać.
— Czy ten las przyrasta w nocy? — pytał się ze złością.
Z początku ponaznaczal siekierą na drzewach, gdzie na jaki czas ma dociąć; porachował dni, tygodnie do czasu oddania pracy i rozłożył je linią wzdłuż całej uboczy, wyłączając z rachuby święta i niedziele. Pozostawił też, jako człek przewidujący, parę dni luźnych na przeszkody. I tak się zabezpieczył od ducha lenistwa, gdyby go miał ochotę kiedy napastować.
Ale ze smutkiem postrzegł niezadługo, że się dni kurczą, a ubocz wyciąga. Znaki się pocofały i utraciły moc nawoływania, cały ten powróz, idący do wierchu, stargał się, nieporada powiązać go na nowo. Włączył nadwyżkę dni, ale nadarmo; widział, że jeśli sił nie zdwoi, to nie zetnie na czas.
— Taka twierdz, jak żywa skała. Rąb i rąb, a nie ubywa.
A było jeszcze jedno z powolnych utrapień, coraz to natarczywiej nachodzące duszę, czego jednak nie chciał widzieć i krył sam przed sobą. Była to powstająca tęsknota za ludźmi.
Zrazu nie mógł uwierzyć. Przecie od nich uciekł i szukał miejsca, gdzieby ich nie było. A potem rad był, że ich ostawił w dole razem z gwarem i że odetchnie piersią pełną, nie czując ucisku. Nie była to przecie złuda, bo, gnany tą jedną myślą, wszystkiego odniepadł...
Z tęsknoty owej wstawało cierpienie, kiedy pomyślał o Hance. Z początku gniew na ludzi zasłaniał mu jej postać, potem obawa, co jej powie, gdy spyta o wypłat, oddalała chęć widzenia jej. Postanawiał, że wówczas obaczy się z nią, kiedy zetnie tę ubocz i stówki otrzyma. Ta myśl będzie mu jeszcze podwajała siłę. Sądził, że ten czas spłynie, jak fala roztoką. A tu końca nie widać, doczekać się trudno, a tu się cnie...
I coraz częściej widywał ją w myślach i coraz bardziej tęsknił za jej głosem. Czasem robotę przerwał, stanął, słuchając uważnie, czy nie usłyszy jej wołania skąd... Ale jeno dzięcioł z lasu odpowiadał kuciem.
Wtedy go żal ogarniał, i szeptał z wyrzutem:
— Mogłaby przyjść... przylecieć choć na małą chwilę. Musieli jej ludzie donieść, gdzie ja sie podziewam.
Raz mu przyszło na myśl, czy nie chora... I odtąd niespokojność rosła w jego sercu, stawała się z dniem każdym coraz dokuczliwszą. Chwilami nawet nachodził go lęk.
— Kto wie, co tam może zaszło. Tu nikt nie doniesie...
Postanowił w najbliższe święto zajrzeć na dół do wsi.
— A jeśli jej nie obaczę, to sie choć dowiem, jak sie jej powodzi.
I takim niepokojem ciężkim obarczony, kiedy schodził raz ku wieczorowi z uboczy leśnej, napotkał przy samej drodze podletnią niewiastę, która zwłóczyła gałęzie z cetyną. Rozradował się na jej widok i, choć ją mało znał, bo wiedział tylko, że jest wdową, a ludzie ją zwyczajnie Teklą nazywają, przywitał ją serdeczniej, niż swoją własną chrzestną matkę. Usiadł koło niej na pniaku i jął się zaraz rozpytywać.
— Cóż tam słychać w Przysłopiu?
— Jak zawdy... Biedy kroćsetnej moc i tyle.
— Ale ludzie zdrowi?
— Chwała Bogu. Nikto haw nie umarł. Niektórzy ino chorują...
Franek namyślał się chwilę, jak ma dojść do Hanki.
— Siostry mojej nie widzieliście? — zapytał.
— Ba! Byłabych se doznaku zabaczyła. A to przecie wy nie wiecie, skoroście tu w lesie...
— Coż takiego? — z niepokojem spojrzał.
— Coż takiego... Wybiła swojego chłopa i teraz go leczy!
— Kto?
— Dy nie kto, ino Zośka...
— Moja siostra? — roześmiał się. — Jakimże sposobem, o co? Bo mi sie nie chce wierzyć...
— Przyszło między nimi do wymówek... o co, to wam już nie powiem, bo jedni tak gadają, a drudzy inaczej. Podobno o jakiś wypłat. Ale mi to cudno było, bo przecie sióstr niema więcej, a wam sie połowa patrzy, jako jedynemu. Nie słychać też było znikąd, żebyście w niezgodzie żyli...
— No i coż dalej? — przerwał.
— Dyć opowiem. Przyszło zrazu do wymówek, a potem z tego do tego, nareszcie do bitki. Musiała go i ona niemało napalić, kiedy Jędrek, człek spokojny, a zdołał podnieść rękę...
— To on ją pierwszy uderzył?!
— Juści podobno on. Kłapnął ją ta, powiadają, cosi po ramieniu, a ta wtedy, jak nie skoczy, jak nie porwie laski z młynka!... «To ty, powiada, niepilaku, śmiesz na mnie rękę podnosić?! A dyć ty mi za pasterza niegodzieneś służyć»... I sprała, jak sie należy, a potem wypchnęła za drzwi. «Idź, powiada, kany chcesz, niech cię oczy moje nie widzą».
Rakoczy śmiał się głośno, przechylając głowę.
— No patrzcie... Ani bych se nigdy nie pomyślał! Taka sie wydawała przy nim bojaźliwa...
— No dy widziecie, co to gniew potrafi.
— I jakże sie zgodzili?
— Tego nie umiem powiedzieć. Podobno nasyłał brata, i błagał na wszystko w świecie, żeby go przyjęła. Obiecował se śmierzć zrobić. Powiada: «Wezmę kopaczki i zakopię sie»...
— Cha! cha!
— No i ona gwoli tego, żeby obrazy boskiej nie było, dała sie wreszcie upytać.
— Tak sie zwykle historye kończą na tym padole... No, i coż tam więcej słychać?
— O was opowiadają...
— Aha, coż tam o mnie opowiadają?
— Przeróżnie. Jedni mówią, że was jakaś płaneta pojęła...
— Ci sie nie mylą.
— Drudzy, że wam za ciasno było przy szwagrze...
— I ci sie też nie mylą.
— A insi znowu, ale to z zazdrości, bo sami pewnie chcieliby zarobić...
— Coż takiego? powiedzcie.
— Że was rozum odszedł.
— Znać, że Suhaj żyje jeszcze... Widujecie go ta czasem?
— Nie widuję prawie. Ja ta nie idę do urzędu, bo i nie mam po co, a do ranie też ta...
— A od wójta spotykacie kogo?
— Wiem już, o co wam zachodzi... Ja wam, moiściewy, nie umiem powiedzieć ani tak, ani owak, bo Hanki nie widuję, jak ino w kościele. Ale bywa, widziałach ją w ostatnią niedzielę, wystrojona, jak zawdy, i nie znać po niej, żeby zbiedła.
Franek odetchnął spokojem.
— Ino wy sie nie oddalajcie bardzo — szepnęła, podchodząc bliżej — bo tam podobno trafiają sie insi..
— Ktoż taki?
— Ja ta nie wiem, taka słyna idzie. Ociec pono powiada, żeby ją rad wydać, a ludzie sie zlatują, bo i jest do czego. Rola, jak plebańskie pola...
Po chwili dodała:
— Podobno Michał od Cichańskich zaskradla sie koło niej...
— Ten woli łeb?! — zawołał Franek. — Jakżeby on śmiał? Rozumu nie ma za grajcar...
— Ale za to majątku bedzie miał za dziesięć stówek...
Widząc, że go zmartwiła niechcęcy, poczęła się wymawiać.
— Ja ta nie wiem, może to i bajtki...
— Nie bedziecie wy na dole? — zapytał po chwili. — Możebyście byli dobrzy obaczyć sie z Hanką i powiedzieć...
— Dyć wy sami możecie ją widzieć.
— Kiedy nie schodzę na dół.
— Ale tu, na borach... Już wczora zaczęli kosić, a jutro, jak da suszyć, bedą składać kopy. Mają tam i Sołtysowie, bo to spólne łąki...
— Skoro ja we dnie czasu nie mam...
— Ktoż wam o dniu gada? Przecie nocą sie gromadzi cała młodzież ze wsi. Nie pamiętacie to?
— Prawda! Jak ja se zdołał zabaczyć!... Przecie to bory sieką!
— A i ona lubi tańce, niezawodnie bedzie.
— Tak, tak... Dziękuję, żeście mi zbaczyli. Bory sieką... — powtarzał, przywodząc na pamięć zapomniane obrazy nocy księżycowych.
Tekla związała tymczasem gałęzie powrozem i zarzuciła je na ramię.
— Ostańcie zdrowi...
— Z Panem Bogiem — pożegnał ją Franek. — A przyjdźcie kiedy, to wam naostawiam najparadniejszej cetyny!
— Tak, wicie, sama muszę odganiać tę biedę...
Mrok już owinął drzewa, rozwlókł się po ziemi, a Franek jeszcze siedział na pniaku, dumając. Zastanawiał się i nad tem w rozumie swoim, co mogło siostrę przywieść do takiej odwagi. Przecie ją znał inakszą, niemającą woli... Musiała zrozumieć krzywdę po jego odejściu. Ujęła się widocznie za nim, a jak śmiało!
To życie ją zmieniło i starło całkiem odmienność, jaka w niej była, jaka mogła być. Mogła ostać orlicą, a ostała kurą. Co kto woli! Niewiasty wybierają drugie.
Myślał o wszystkiem z umysłu, byle odegnać to, co go najbardziej dotknęło. Ale ono powracało zwiększonem przez wyobraźnię oburzeniem serca. Jak śmie takie człek niemrawy sięgać po jego Hanusię? Jak śmie nawet o niej myśleć? A choćby to nie było prawdą, to już samo gadanie o tem może gniew rozjarzyć.
— Suhaj, widać, w myślach swoich wyszukuje zięciów i rozpowiada bajtki ludziom, aby jarmark powstał. Wie, że na ludzi trzeba dzwonić, choć i do kościoła... A kto wie zresztą — myślał — może i ona zcyganiła, nie mając nic innego do opowiedzenia.
Uspokoił się w sercu pomału, bo i czemże nareszcie miałby się trapić? Czy to Hanusia nie jego? Niech się dobija o nią, kto chce... Ino jak śmie... — szarpało nim, gdy przypominał twarz Michała. Choć to może i nieprawda. Wierutne zmyślenie. W każdym razie postanowił zapytać się samej. Na myśl, że ją zobaczy wnet, odetchnął i uśmiechnął się, jakby witał nadchodzące szczęście.
Wstał i zawołał wesoło, jak wówczas, kiedy pasterzem nawoływał drugich:
— Jutro idziemy na bory!
— Na bory! — grały, powtarzając, echa.
U stóp wstających stromo zboczów, gdzie już osiedla ludzkie nie dochodzą, ciągnęły się ściśnione ugorami łąki i dobiegały szyją aż do wązkiej bramy, która zamknęła kotlinę. Staczając się po uboczach, ugorne kamienie zwęziły je i zepchnęły nad samą roztokę, nad stromy, porośnięty jałowcami brzeg. Drzewiej na miejscu tych łąk stały bory; temu je zwano po wszej czas borami, choć z borów nie ostało ani śladu znaku. Podobnie, jak osiedle zwie się imieniem pierwszego właściciela, choćby to imię już dawno wymazane było z pośród żywych.
Drzewiej też one łąki, a inaczej bory, były własnością wspólną rodów, jako, że rody wyszły z pierwszych osiedleńców. I tak było, dopóki rody żeniły się pomiędzy sobą, nie krewniąc się z obcymi z dołu przybyszami. Ale później, gdy nastał dobry czas na córki, a nieurodzaj na synów, i nieporada było dogrodzić się płotów koło swoich twierdzami stojących osiedli, musiały rody schylić kapelusze i słać nierzadko swaty, kany padło. Powoli bory skrajano na wiana, i tak za czasem przeszły odróbkami do całej prawie wsi. Nie było gazdy w rozległym Przysłopiu, któryby tu choć małej okruszyny nie miał.
Bory te koszono wspólnie i wspólnie siano suszono, a potem, podług uwagi, wiele kto mógłby zebrać z obszaru swojego, dzielono się kopami. I nikt se nigdy nie krzywdował.
Podczas suszenia, gdy pogoda trwała, schodziła się tu wszystka młodzież ze wsi, cały prawie młody Przysłop, na nocne hulanki. Gdy już nadchodził ten czas, to jakieś drżenie owładało nieletnim narodem. Pasterze przyganiali wcześniej bydło z pola, szepty chodziły po za węgły, a córki zwijały się w izbach jak wrzeciona, całkiem podobnie, jak w przeddzień odpustu. Ojcowie już miarkowali, co się na noc święci, i zapowiadali ostro przed każdą wieczerzą, aby się żadne nie ważyło iść z chałupy na te pokuśne bezeceństwa. Ale skoro ino po wsi przeleciał głos trąby, wywierała się młodzież z pozakładanych drzwi i pędem biegła, nie szukając ścieżek, nicby jej nie zdołało utrzymać na miejscu. Lecące hasło: »Na bory! Na bory!« działało, jak rozkaz tajny, jak przemocny cud. Po chałupach ostawali jedynie ojcowie, biadający w cichości nad zepsuciem świata.
Tego lata pogoda szczęśliwie dotrwała. We dnie słońce pomagało suszyć wilgne siano, a noce były księżycowe, białe, jak sny dziecka.
W taką noc szedł Rakoczy doliną Huciska. Wesół był, wiedział dobrze, że przy takim czasie wszystko, co żywe, wylegnie na bory, i Hanusia pewnie będzie. Szedł, jak na wesele.
Księżyc mglistem, łagodnem światłem zalewał dolinę; roztoka w oczach mieniła się srebrem, a po za cienie cichych smreków kryło się milczenie. Powietrzem, jak omamienie, które mgłą na oczy siada, snuła się błękitna przędza, osnuwała zbocza i czarodziejsko odmieniała kraj do niepoznania.
W taką noc dziecku zbłąkanemu w lesie otwierają się skarby ukryte pod pniami; w taką noc na stromej skale tajemnego zamku siada z kądzielą zaklęta królewna i, oczekując wybawienia swego, tęskno poziera okiem na dolinę; w taką noc przy cichych stawach, przy zadumie smreków rodzą się, jak mgły z jeziora, nieśmiertelne baśnie.
Rakoczy tkliwy był od czasu na urok księżyca. Szedł doliną lunatycznie, jak we śnie czarownym. Magnetyczne światło nocy spływało do jego duszy, polnej nadziei miłego spotkania, i wzdymało przypływami idącymi w niebo, jak miękką wełnę wód, jezioro cichej szczęśliwości.
Czuł w sercu swojem przepełnię uczucia; tryskało w górę, jak snop wody, rozpryskującej się w djamenty przy świetle księżyca. Budziły się w nim pieśni, przepojone czuciem, które się ujawniały na świat kaskadami słów. Lecz słowa były, jak te krople, nie czyniące dźwięku i przeźroczyste, bez rumieńca, bez złocistych barw. Tęcza od ich prześwietli padała na jego duszę — on sam ją widział i sam słyszał muzykę tych pieśni. Ale wygrać nie umiał zewnętrznemu światu.
Idąc, mówił, jak dziecko, śpiewającym głosem:
— Jest kraj nieznanych cudów,
Gdzie z białych gór
Potoki srebrem płyną,
Doliny śpią,
A tajemnicze źródła leśne
Czyszczą ze szmerem przy świetle księżyca
Połyskujący, złoty piasek.
Smreki w milczeniu stoją, bez oddechów,
Jak straże nocne w przedsieni kościoła,
W którym za mgławą tajemnic osłoną
Bóstwo, nieznane ludziom, śpi...
A jedle drżą,
Dygocą lękiem utajonym,
Czy ich nie zdradzi światło białe,
Które na nie pada;
Bowiem sięgają nagiemi ramiony
W głębie rozpadłych, wązkich szczelin
I wyczuwają palcami korzeni
Skryte głęboko pod skałami skarby.
Albo na ziemię kładą się cieniami
I, wstrzymując dech, słuchają,
Co tam w głębi dzwoni.
A to dzwonią owce białe, idące uboczą;
Wełna im się zdala srebrzy,
Jak te włosy fal,
Wspinających się w księżycu
Ku urwistym brzegom.
Przeszły ubocz,
Już dochodzą pod zamglony wierch...
A małe jagnię ostało,
Nie może nadążyć,
Samo idzie po polanie, zawodzi i płacze
I woła, woła, by je poczekali.
Ostatniej owcy grzbiet łysnął za wierchem.
W głuchej ciszy słychać jeno ten samotny płacz.
O kraju! O dolino smutku!
Tam — przy nieznanem drzewie
Ukryty drogi skarb,
O którym nikto nie wie...
Wszedł w wąwóz. Huk roztoki zgłuszył dalsze słowa. Niezadługo minął wąwóz, przeszedł wązką bramę i ujrzał się na drodze w przestronnej dolinie, wśród ugorów rozległych, na krańcu Przysłopia.
— Już niedaleko bory! — szepnął i przyspieszył kroku.
Doleciało go z oddali zawodzenie skrzypiec. Począł dygotać w sercu, drżeć na całem ciele. Ile razy posłyszał kiedy zdala skrzypce, zawdy to drżenie dziwne owładało nim. Nie wiedział jeno, skąd się bierze, jaki temu powód. Może powstaje nieświadomie na wspomnienie chwil, jakie dotąd pamięta z dzieciństwa swojego.
Spał w izbie... Naraz przebudził go widok. Owies zadzwonił na szybach. Skrzypce zajęczały. A on się zrywał: »Tato! tato! kolędnicy przyszli...« I z drżeniem biegł do okna patrzeć na te cuda.
Były to czasy dużej szczęśliwości...
A raz, pamięta, zbudziły go krzyki: »Pali sie! pali!« Wyskoczył na pole. Tłumy ludzi, wieś cała biegła na wierch Gronia. Pobiegł i on. A lecąc, dygotał, jak w febrze. Palił się las. Przeraźny widok był, bo zblizka. Morze płomieni szło uboczą, a dymy, jak chmury ciężkie, wisiały nad ogniem. Ktoś wyniósł skrzypce, grali, tańczyli przy świetle...
I odtąd, ile razy usłyszy płacz skrzypiec, drżenie wraca, jak odgłos potrąconych strun.
— Bo też ino nasze skrzypce tak umieją płakać.
Co on się nasłuchał muzyk po szerokim świecie, i takich i owakich, a przecie żadna nie działała tak, jak one skrzypce. Jest w nich czar, który pada urokiem na duszę.
— O, jak płacze, jak sie żali, jak sie skarży głośno!
Nietylko słyszy, ale widzi tę muzykę zdala. Idzie, idzie po ugorach, ręce załamała, włosy rozpuściła na wiatr i zawodzi w płaczu, lamentuje, jak zdradzona płanetnica leśna. A serce człeku rwie się za nią; trzepoce, jak ptak schwycony, bije skrzydłami i krwawi zasklepioną pierś.
Coraz wyraźniejsze tony szły naprzeciw niego. Rozpoznawał melodje, uśmiechał się do nich. Zbliżał się zwolna ku borom, widział zdala kopy, dokoła nich taniec cieniów, migających w świetle; zdało mu się, że napotkał tajemnicze święto, jakieś pradawne, zabyte duchów pohulanki.
Nadchodząc bliżej, usłyszał niewyraźny śpiew. Słów nie mógł powiązać uchem, ale nutę poznał. Gorączka nim owładnęła, i niepokój parł.
— Kto wie, czy Hanka jest? — pomyślał.
Chciał jaknajprędzej ujrzeć i sprawdzić naocznie. Ustawili się prawie do nowego tańca, kiedy stanął za kołem wśród zgrachy ciekawej i począł szukać oczyma Hanusi. Obaczył ją nagle i miast roześmiać lica, spłonął, jak podpalony, suchy krzak jałowca.
Na przedzie, przed muzyką stał Michał Cichański, a przy nim Hanka. Dłoń oparła na jego ramieniu...
Obaczył ją tak Franek i zakipiał gniewem, zatrzęsło się w nim serce, zaćmiły się oczy — chciał biedz w pierwszym momencie, rozbijać, rozrywać... Prędko jednak opanował naremność szarpiącą.
Poznali go stojący blizko i pytali:
— Coż was przywiedło ku nam? Tak dawno, jak nie byliście na borach...
Nie słyszał i nie odpowiadał. Przeciskał się przez tłum i szedł milcząco ku muzyce z ogromnym spokojem, jak chmura ciężka, która idzie ołowianą ciszą. Oczyma, jak piorunami, świecił poprzed siebie. Ludzie się rozstępowali i cofali trwożnie.
Raptem Hanka, jakby czuła te oczy na sobie, obejrzała się, a twarz jej biała przy świetle księżyca, stała się jeszcze bielszą. Z cichym krzykiem, który zmarł na ustach, cofnęła się za plecy swojego tancerza. Rakoczy odchylił go na bok ręką lewą, jak oną gałąź z przed oczu wśród gęstwi. Ten odruchem podniósł pięść w górę, ale, widząc Franka, opuścił ją i trwożnie usunął się w ciżbę.
Rakoczy stanął blizko przed zalękłą Hanką i cichym głosem, w którym dzwonił rozkaz, rzekł:
— Chciałbych z tobą przemówić słów kilka.
I wskazał ręką pośród ciżby drogę, którą był piersią przed chwilą otworzył.
Hanka, widząc w jego twarzy niezwyczajne wrzenie, zawahała się, ale wnetki postąpiła naprzód i, z udaną gotowością, wartko przed nim szła... Stojący zblizka cofali się na bok i prowadzili ich oczyma, szepcąc między sobą. Michał się już nie nawinął.
Minęli gromadę, zrównali się ramionami i szli w milczeniu po trawniku wśród lasu wonnych kóp.
Franek, zapamiętały w gniewie i wściekłości, chciał ją zrazu pokarać dotkliwie obelgą, ale, nim w myślach słów wyszukał, już gniew zmalał w sercu i słowa one zdały się za ostre. Dobierał inszych, a tymczasem złość go omijała. Miał też czas, idąc przy niej, zauważyć przestrach i drżenie ptasie w jej cichej postaci. Chwiała się wiotkiem ciałem, jak gibrzyna leśna, z której wiatr obrywa kwiecie i otrząsa puch. To go powoli rozbrajało. Długo ważył słowa, i tak w milczeniu doszli razem do ostatnich kóp.
— Powiedz mi — ozwał się Franek z surowością wielką — powiedz mi, ale tak szczerze, dlaczego tańcowałaś z tym człekiem niemrawym?
Podniosła ku niemu oczy, od których śnieg tajać może i odrzekła po cichu:
— Bo ciebie nie było...
Nie spodziewał się Franek takiej odpowiedzi. Myślał, że powstanie z krzykiem, z niewieścią urazą i pocznie bronić swobodności swojej... »Cóż mi to nie wolno — powie — tańcować z kim zechcę?« Miał już na to słowa gniewem jarzące, jak iskry rozdmuchiwane wiatrem w spopielonej watrze. I teraz wszystkie pogasły odrazu, jakby je nagły pozalewał deszcz. Ona, jak dziecko, które czuje przewinienie swoje, broni się cichym wyrzutem: »Bo ciebie nie było...« I cóż tu na to powiedzenie rzec?
Hanka zaś mówiła dalej:
— Takeś mnie ostawił, jak ten pasterz głupią owcę na ugorach w nocy. Ani światełka, ani głosu, ani znikąd nic. Myślałach, żeś już o mnie doznaku zabaczył...
I po licach jej poczęły staczać się, jak tarki, siwe, w świetle księżyca migocące łzy.
Zachwiał się Franek, obaczywszy płacz. Żal naremny potokiem spłynął w jego serce i uderzał o brzegi spienionymi nurty. Ostatki gniewu, litość i miłość bezmierna walczyły w nim, i żadne zwierchować nie mogło. Patrząc na jej łzy, cierpiał i bolał okrutnie, a przecie tego nie chciał jej powiedzieć. Gdzieś na samem dnie serca rwała się, jak pies z uwięzi, chęć torturowania, dręczenia jej i siebie podwójnie za jej ból.
— Co ja sie też naczekała! — mówiła w płaczu. — Com sie nawyzierała daremno! Kielo nocy nieprzespanych, sam Paniezus wie i Matka Boska Pocieszna, bom sie nieraz godzinami przed nią naklęczała...
Na wspomnienie tych utrapień nowy potok łez.
— A przecie — rozpoczął Franek, gwałt zadając sercu — miałaś czas o inszych myśleć...
— O nikim! Nieprawda!
— Nie gadaliby mi ludzie.
— To ludziom dajesz prędzej wiarę, niż mnie? Teraz, to już wiem, że mnie nie kochasz...
— Hanka!
— Przyczyny szukasz, aby sie oderwać, ale ja cię nie związała — mówiła obłędnie — możesz iść, kany zechcesz, ka ci sie podoba. Ja ci nie bedę zagradzała drogi. Ino skoczę do roztoki i utopię sie...
Jakby chciała odrazu wykonać ten zamiar, zwróciła się ku roztoce i poczęła iść. Franek zmartwiał, przeląkł się i zabiegł jej drogę.
— Hanuś! miej rozum...
— Puść mnie! — zawołała. Coraz to większa rozpacz owładała nią.
Ujął jej dłoń i począł z tkliwością przepraszać.
— Daruj mi, bo ja nie wiem sam, co mnie nadeszło. Przecieżem z taką chęcią dążył na te bory! Z taką uciechą wielką, jak do raju... Ale, gdym ujrzał obok ciebie ten łeb wyświecony... Daruj mi, bo ja ciebie ta bardzo miłuję, że nie zdołam letko przenieść, aby taki wół wierutny śmiał o tobie przez moment inaczej pomyśleć, niż jako o wielkiej pani, która patrzy z chmur. Bo wierzaj mi, chciałbych cię tak wysoko stawić, iżby ludzie, patrząc na cię, mrużyli oczy podobnie, jak w obliczu gwiazd. Hanuś, dziecino moja, ustanów sie w żalu i nie płacz, bo mi serce doznaku popęka...
Prosił i błagał, nie wiedział już wreszcie, jakiemi słowy mówić, by ją ulegować. Przyciskał jej dłoń do piersi, a z taką czułością, jakby żywego ptaszka dzierżył w ręce. I jak ptaszę, któremu serce bije z trwogi, drżała jej drobna dłoń przy jego piersi.
Ucichła i otarła łzy przyschłe na licach. Ale jeszcze zapaskę trzymała przy oczach i patrzyła z po za niej, jak łaska z po za cienkiej strzechy. Widziała, że już niema znikąd zagrożenia. Milczała jednak, idąc przy nim, jak strapienie ciche; dopiero, kiedy doszli do ostatniej kopy, siadła na sianie, założyła ręce i poczęła z surowością:
— Teraz ty mi powiedz... Powiedz mi, ale tak szczerze, dlaczegoś nie dotrzymał przyrzeczenia swego? Pamiętasz, jakeś obiecował święcie? Miałeś zaraz nazajutrz starać sie o wypłat... Ja cię nie przynaglała, sameś sie wyrychlił. A potem, co cię opętało złego, żeś uciekł ze wsi od ludzi, jak dzik? Czemuś nie przyszedł, nie powiedział, ani nie dał znać? To ja nie godna, żeby słówko od ciebie usłyszeć?
I, nie czekając odpowiedzi, mówiła dalej:
— Wiesz ty, mogłabych umrzeć z turbacji, ani byś o tem nie był wiedział. I jak miałeś sumienie tak mnie poostawić, w takiej niepewności i trwodze? Musiałach sie od ludzi inszych dowiadować. A myślisz, że mi miło było słuchać, jak mnie żałowali! Abo jeszcze i gorzej, bo sie śmiali ze mnie, że za płanetnika wyjdę. Powiadali ludzie, żeś sie z Djabłem stowarzyszył, i chodzicie razem...
— Ale nie wierz-że ludziom...
— Aha! Tyś nie wierzył? Widzisz, jak my sie to zeszli...
Uczuł się skruszonym i na chwilę nie wiedział, co jej ma powiedzieć. Wreszcie począł:
— Bywają różne przeciwności. Ja natrafił na taką, żem sie musiał cofnąć.
— A powiadałeś, że sie nigdy przed nikim nie cofniesz!
— I dosiela powtarzam. Ale bywa różnie; przeszkody mocne znajdą sie i w sercu. Człek musi nieraz cofać sie przed samym sobą...
— Toby nikany nie zaszedł, abo w przeciwną stronę, niż zamierzył.
— Ja też tak — uśmiechnął się. — Zamierzyłech iść na dół roztoką, a zaszedłech do Huciska...
— Coż cię tam ciągnęło?
— Bardziej mnie ono pchało, niż ciągnęło. Ale to wszystko jedna siła — dodał — dość, żem sie tam niechcęcy dnia jednego znalazł. I nie żałuję! — począł mówić z wstającym zapałem. — Nadżyje sie, co przeszło, wszystko bedzie dobrze. Bo może nie wiesz, Hanuś moja, że ja ścinam ubocz?
— Powiadali, ale mi sie nie chciało koniecznie wierzyć. Bo jakżebyś sam dał radę...
— Czy ja to nie mocarz? Ścinam już od paru niedziel i raduję sie, że wnetki dojdę ku wierchowi. A wtedy se odetchnę szeroko, jak wiater, i kiela stówek zgarnę do zanadrza.
— Hej? To ci telo aże obiecali?
— Za cożbych sie mocował z twardymi smrekami? Za jakie tajne grzechy świata? powiedz. Przecie to nie żadna rozkosz, ino męka szczera. Tak, moje dziecko, tak mozolnie tych skarbów dobywam, o jakich ludzie myślą, że ich z Djabłem szukam. I powiem ci, że choć strasznie cnęło mi sie za tobą, nie miałech postanowienia obaczyć cię wcześniej, aż pieniędzy uzgarnuję...
— Przecie wiesz — przerwała — że choćbyś i goły przyszedł...
— Ale mnie samemu byłoby to nijako. Zresztą, o czem gadać, kiedy i tak bogaczem przed tobą nie stoję.
— Siądź przy mnie — poszepnęła.
Posłuchał jej rady i usiadł ostrożnie z boku, by kopy nie zwalić.
— Czemuż tak daleko? — pytała z uśmiechem. — Boisz sie jakiej zrady? Ja sie zaś nie boję...
I przysunęła się ku niemu z wesołością dziecka, obejmując jego ramię splecionemi dłońmi. On jeszcze myślą stał w poprzedniej gwarze i, z tego wierchu pozierając, mówił:
— Wszystko sie dobrze złoży, nawet lepiej, niżby se kto myślał. Na jesień ubocz zetnę, zapłatę otrzymam, i będziemy se radzić o inakszem życiu. Już ja sie nie dam biedzie ostać na mojem gazdostwie. Bedę ją dotąd prześladował, aże mnie opuści. A jak mi sie świat rozwidni, to obaczysz wtedy, co Franek Rakoczy może, jakie cuda zdziała! Ino ty wierz we mnie, Hanuś, bo mi trza koniecznie, aby ktoś we mnie uwierzył, choć jedna duszyczka...
— Twoja! — szepnęła, przytulając się.
— Nie spocznę, pokąd krzywdy nie obalę we wsi! Tak ją bedę wycinał, jak tę ubocz leśną.
— Myślałach, żeś już o tem zabaczył...
— Przenigdy! To ino życie odniosło mie na bok, jak ta fala mętnej rzeki odnosi łódkę rybaka. Ale ja sie wnet odbiję od cichego brzegu i wypłynę na sam środek...
— A jak cię topielec wciągnie?
— Topielców już niema.
— A ludzie powiadają, że jeszcze są...
— Nie wierz. Ale ja nie o tej rzece...
— Mówmy o czem inszem. Abo lepiej nie mówmy, słuchajmy, jak grają...
Umilkli. Słychać było zawodzenie skrzypiec. Ludzi nie widać, zasłonił ich las kóp rozstawionych. Po za tem oddalenie kryło ich po za mgłą, która oparem zaległa doliniaste bory. Odgłos tupotów głuchych szedł po równej trawie. Śpiewy dolatywały do ostatnich kóp.
»Kochałach cię Jasiu,
Kochałach cię dosić,
Trudnoż mi cię było
W podołecku nosić...«
Szum niedaleko płynącej roztoki owijał melodje, głuszył i przywracał, zdawało się, że fale wynoszą je z wody. Przewijały się w widnej księżycowej nocy, jak wiotkie ciała boginek rozkosznych, które się rade pluskają na jazie w mlecznych i srebrnych pianach wodospadu. Czasem pierś zaśnieży biała, błyśnie cudo-łono, czasem oczy zamigocą urokiem i zgasną, gdy je zawieje płomienny wicher złotych włosów. A czasem, ale rzadziej, ukaże się postać, zapatrzona w głębinę, jak brzoza płacząca. Tak się snuły melodje w tej nocy urocznej.
Za mglistem, białawem światłem widać było tęczę, jak stroiła miesiąc blady w pożyczane szaty. Dobierała promieniami siedmiorakich barw, dwie się jej zwidziały bardzo i ostała przy nich.
»Jużem był, jużem był
Po kolana w niebie,
Alem sie zawrócił,
Anielciu, po ciebie...«
Pieszczota melodji kołysała serce, mgła owijała myśli i siadała pomroką na oczach, siano pachniało, jak kadzidło, które poi zmysły.
— Czemu tak drżysz?
— Pytasz sie, a sama dygotasz...
— To od zimna.
— Nie wierzę...
— A od czego? powiedz...
Przychyliła się ku niemu, jak habina giętka. Od boru śpiewy leciały swawolną melodją. Dzwoniły, jak dzwonki owiec, turlikały głośno, jak puste śmiechy pasterek, gdy się zejdą razem.
»Wianeczka odemnie
Chcesz Jasiu koniecznie?
Ożeń-że sie ze mną,
Bedziesz go miał wiecznie!«...
Leciało trzepotliwie, grająco, jak ptaszę, które się skrzydłami z wiatrem bije.
— Słyszysz?
— Nie słyszę nic, wiem ino, żeś moja...
— Pamiętaj!
Całą dolinę jasność zatopiła, morze światła białego, bez dna i bez brzegu, kołyszące się cicho w uśpieniu głębokiem przez jakiś bezmiar siny, nieskończenie wielki, który dokoła opasuje wieczność. Ucichły płacze i śmiechy umilkły i ustał wszelki gwar stworzenia; dolinę całą wypełnił Bóg-twórca. Na cześć Niewidzialnego wstają pieśni mocne, zrodzone z wyobraźni zolbrzymiałej duszy, a śpiewane, jak przez las tajemny, milczeniem, którego dźwięk głośniejszym jest od surm anielskich i echo dalej niesie, niż płacz ziemi.
— Oczy twe odbijają w sobie światło gwiazd.
— A w oczach twoich płomienie się jarzą.
— Księżyc na czoło twoje świeci i ubiera cię jak świętą.
— Czoło twe czarne, jakby jo smoła opaliła. A twarz podobna teraz djablej...
— Nie lękasz sie?
— Nie, bo wiem, żeś ty jest przy mnie, bo cię czuję.
— Niech sie świat zapadnie ze mną!
— Zabij mnie!
Księżyc znowu rozgarnął po dolinie światło, rozprószył białe mgły i porozwieszał je po stromych zboczach. Roztoka się rozwidniła, bory się odkryły, kopy stoją, jako stały — nic się nie zmieniło. Odgłos tupotów głuchych odzywa się w ziemi, i słychać z oddalenia zawodzenie skrzypiec. Zmęczone głosy dolatują do ostatnich kóp.
»Czemuż ci sie, Franuś,
Piórko nie migoce?
Dałeś je Hanusi
Za złote warkoce.«...
∗ ∗
∗ |
Na niebie poczęło świtać. Gwiazdy pobielały, a od wschodu wychodziły coraz śmielej zorze. Roztoką szła i błądziła siwiejąca mgła.
Ludzie z borów pomału poczęli się tracić. Zasępienie i senność zeszły się nad wodą i wiły się leniwie ponad siwe młaki. Niejeden z borujących padł na wilgne siano, aby dać wypoczynek znużonemu ciału.
Uboczą, po ugorach, we mgle, jak płanetnik, szedł grajek, który całą noc przegrał na borach. Grał ludziom, a teraz sobie. I śpiewał pod nutę. Było w niej dziwne powiązanie uczuć, można rzec: szczęśliwość smutku. Albo jeszcze insze...
»Hej, biedne moje serce
Na poły sie dzieli —
Jedna strona płacze,
Druga sie weseli...«
Głos czysty biegł, a skrzypce zabiegały wartko; mijały się i w pustej ginęły uboczy. Zwoływały się długo smutnemi echami. Wreszcie głos przepadł. Echo skrzypiec zapłakało po nim.
W chałupie mrocznej radzili ojcowie. Nad losem dzieci swoich dumali po ciemku, układając w rozumach słowa przeznaczenia.
Ślebodną chwilę wybrał Suhaj, bo wieczór w niedzielę, kiedy się naród z urzędu potracił, i każde poszło z Panem Bogiem do swojej chałupy. Ostał się sam z Cichańskim, ojcem jedynaka. I w bezpiecznym spokoju mogli wzajem radzić.
Mówili zwolna, pomału, nie spiesząc się zbytnio. Każdy długo ważył słowa, nim je wypowiedział. Oba czuli w sercach swoich, że co tu uradzą, to tam Pan Bóg nieomylnie do wyroków włączy.
— Tak, moiściewy — prawił Suhaj — ochotnych nie braknie. Co sie też tu nazachodzą! To z tej, to z owej strony... Bo majątek niemały, rola odpowiednia. I zresztą Sołtysówna, to nie byle kopyść. Trafiają sie i z gruntem, i ze stówkami, ba, nawet i tysiące paru obiecuje. Ale coż z tego? Dy wiecie, jaka dzisiaj młodzież. Ani Boga w sercu, ani poszanowania dla ojców, ani żadnej stateczności, ino letkomyślność. Rozumem swoim wszystko wie, niczego jej nie ucz, ba żebyś jeszcze sam od niej brał naukę życia. Choćbyś i sto lat żył na świecie, to to nic nie płaci. Byle podrostek powie ci, żeś głupi. Taka teraz ponastawała młodzież. Ledwo głową dostanie do ocapu odrzwi, a już chce mieć swój rozum, i dyabeł wie, czego jeszcze jej sie nie zachciewa. Ty ojcze za nic, Pan Bóg za nic, ino jedna wola rządzi z upartością w parze.
Zasapał się i dyszał oburzeniem serca. A stary Cichański na to:
— Ja wam to przyznaję, bo sam zabiadam nieraz nad tem, a co bedziecie robić. Świat idzie ku dołowi, z roku na rok spada, i ludzie się inaksi rodzą. Wszystko sie przeodmienia na tym bożym świecie, a przecie nie na lepsze, ho! bo nie na lepsze. Baczycie, jaka była w nas insza natura, choć i człek młodym bywał. Bo wtedy przykazania były w sercach ludzkich. Nie uczyli ich po szkołach, ani nie wypisowali na drzwiach, a każdy wiedział o nich dobrze i znał, jak sie ma zaobchodzić we wszystkich stosunkach. Ojcowskie prawo było święte, nikt go nie naruszał. I Pan Bóg nie żałował ludziom swojej łaski. Opatrzność czuwała wszędy, chleba było podostatkiem, niczego nie zbrakło. A teraz naród stęka, jak w ciężkiej niewoli. Biedą go Pan Bóg skarał za to, że sie przeinaczył. A to wszystkiemu młodzież winowata, bo, jak słusznie powiadacie, ni ma Boga w sercu. Choć są wyjątki. Jak i mój Michał na ten przykład... Nie powiem, żeby i on ni miał wad nijakich, bo nie, bo też i nima człeka bez przywary — ale co sie tyczy, powiem, kościoła bożego, to już pilnuje w każde święto i nie opuści sumy letkomyśnie. Już ta co do tego, tu mu nima najmniejszej przygany. Ino to jedno, że jest niezaradny; niczego sie sam nie ima bez porady ojca. Zawdy mu trza nakazować, bo sie nie domyśli. Swoim dumem nic nie zrobi, o wszystko sie pyta. Już ta rozumem nie grzeszy, to darmo, i nima go na zbyciu. Ale co bedziecie robić, kiedy już taki był od czasu i taki pewnie poostanie.
Przestał; i siedzieli oba długi czas w milczeniu, zgadując myśli swoje. Nareszcie Suhaj przerwał ciszę, mówiąc, jakoby do siebie:
— Dobrzeby to było i nieźle, jakby sie doprowadziło do skutku, co sie przedumuje, bo rody podupadają, ubożeją przez to, że nie dbają o siebie, nie łączą sie wzajem. Trza te węzły zacieśniać, co je czas ozluźnił, trza je ściągać, żeby sie całkiem nie zwolniły. A niebezpieczność wielga, bo już fale mętów ludzkich dochodzą pod ściany. Trza to mocnego domu, żeby sie oparł uderzeniom wściekłego żywiołu. Jak ino ściany słabe, podgniłe od spodu, to sie letko osuną, i woda je zbiere. Na nic wtedy osęki, ratowanie próżne. I tak powinny stać nasze osiedla pośród napływu przeróżnej gawiedzi, jako te twierdze kamienne na morzu, których podwalinami samorodna skała. Bo inaczej to nas połkną, zaleją doznaku. A przecie nie na to mocarzyli tu nasi ojcowie, abyśmy, schylając głowy, poszli w poniewierkę. Już i tak nas niewielu, bo sie dużo poniżyło z dobrowolnej woli, abo i z musu, jak nie miało pomocy od swoich. To też ci, co poostali, powinni sie krzepić i nie oddalać, ale zbliżać przez krewieństwa blizkie. I majątki sie powiększą, i rody sie wzmocnią. Zapanuje sprawiedliwość, jak za dawnych czasów. I dlatego też powiadam: dobrzeby to było, jakby sie tak nienajdłużej myśl z uczynkiem zeszła.
Na to Cichański:
— Wola Boga i Jego przenajświętszej łaski. Jak Mu sie upodoba ono młode stadło, to je złączy bez dużej przyczyny człowieka, a jak nie, to choćby człek sto rozumów nabył — nie wskóra, nie poradzi przeciwko wyrokom. Ale ja tak uwazuję: Wypełni sie dobro, to dla Pana Boga chwała i cześć przedewszystkiem. A my przecie ku dobremu radzibyśmy ciągnąć. To nas Pan Bóg nie wypuści ze swej opieki. Na wszystkie strony byłoby to dobrze. Bo i rody by sie zeszły, i majątku by przybyło, i człekby se uśmierzył głowę, nie turbując sie, co bedzie, jak go tu nie stanie. Wiecie, ja nieraz nad tem przemyśliwał, jako to bedą gazdować ci młodzi, czy se dadzą radę ze wszystkiem, i czy nie zaprzepaszczą swojej ojcowizny. Teraz o gospodynię dobrą straszecznie niełatwo; ze sta jakby jedna była, a i to niepewne. Wszystko to takie światowe, ozpustne, nijakiego zdania we łbie, ino marne plewy. Przyjdzie święto, abo i niedziela, to nie patrzą nabożeństwa, ale pijatyki; wystawają poprzed sklepy i oczami świecą, jak to pokusy dyabelskie. A tego drzewiej nie bywało. Jak wyszła z kościoła, to prosto z matką do chałupy, bez żadnych postawań. Chciałeś ją widzieć, toś sie ojców musiał pierwej pytać; a teraz o znajomstwo łatwiej, niż o tabak; wnet ci sie skądsi nawinie i sama zaczepi. Za grajcar wstydu nima u tych córek. I na jakie to matki powyrasta? Ej, mocny Boże, jest nad czem zabiadać. Nie takie to bywały nasze niebożyczki...
Zadumał się, a Suhaj niżej zwiesił głowę. Miał i on w sercu niemałe strapienie, o którem nikto nie wiedział; i temu chciał wydać Hankę, jak się da, najprędziej. Dumał po cichu, żując turbacyę. Wnet jednak opamiętał się i otrząsł myśli z obaw ciężkich. Nie spadły wszystkie, bo i owoc zielony nie spadnie, chociaż drzewem zatrzęsie najmocniejszy wiatr. Ale mu już nie ciężyły nad schyloną głową, gdy się ozwał po chwili:
— Nie wiem, jako ta inszych, ale mnie to już Pan Bóg opatrzył dzieckiem usłuchliwem i bez żadnych zradliwych od świata nawyknień. Figlów ona nie ma w głowie, jako insze dziopy, woli cicho posiedzieć, jak czasu dopraśnie. I roboty dopilnuje i służbą zarządzi; dyć już od wielu lat zastępuje gaździnę w chałupie. Nie mam sie na co uskarżać...
— No, to chwała Bogu. Jak sie dziecko wydarzy, to szczęście człowieka. A w tych dzisiejszych czasach, to prawdziwy skarb. Ilu to ojców, ile matek przeklina i pomstuje swoje własne dzieci. Niejeden wolałby raczej psa chować w chałupie. Bo pies sie wywdzięczy za to wiernem przywiązaniem, a dziecko... mocny Boże! Dobrze, jak ojcu kija nie pokaże i nie wyżenie z chałupy. Trafia sie i tak, moiściewy, i nie w jednem miejscu. To też człek winien Panu Bogu chwałę, jak go opatrzy uczciwem potomstwem. Coby to niejeden dał za to, a darmo! Co sie już złem ulągnie, to złem poostanie.
— Kiedy znowu i starunek niemało przynosi. A ojcowie po części sami winowaci, bo nie trzymają ostro cugli, jak Pan Bóg przykazał. Jakby raz i drugi ukarał przykładnie, to ono by sie ta przyuczyło słuchać i musiałoby żyć w bojaźni bożej.
— Prawda i to, ale znowu różne są natury. Niedarmo też powiadają, że opornego kijem do nieba nie wpędzisz. Trafi sie czasem taka psiapara uparta, że na nic, na żadne kary nie dba. Bij go, co żywnie chcesz, łam na nim najhrubsze kije, to on jeszcze gorszy. Zatnie sie, i ani rusz. Z takim na żaden żywy sposób nie poradzi.
— Jużby ja go ta ulegował...
— Tak sie wam to widzi...
— Przywiązałbych do słupa i dotąd bych morzył, ażby sie w pokorę udał...
— To umrze na złość, a nie ukorzy sie...
— Dałby ja mu umrzeć!
Powiedział to po cichu, z taką zaciętością że aż Cichański zadrygnął się w sercu. Duża chwila uszła, nim się ośmielił przemówić:
— Co sie mamy o czyje dzieci trapić, kiedy nasze, chwała Bogu, dobre są i w bojaźni przed ojcami chodzą. Raczej podumać wypada nad tem, jak przyprowadzić myśli do uczynku, aby sie wypełniło, co jest przeznaczone.
Suhaj nie odrazu spieszył z mądrą odpowiedzią. Siedział jeszcze chwilę, dysząc, a wreszcie rozpoczął:
— Dumanie takie, moiściewy: Jak wy rozumem swoim przystajecie i nie macie w swojem sercu nijakiej przeszkody, to ja gotowy przyzwoleństwo dać każdego czasu. Bo z odwlekaniem nie zawdy dobrze sie wydarzy. I to wam jeszcze powiem: Choćby ludzie rozumów nabrali, i obgadywaniem Hanki odstręczali was od przedsięwzięcia, to się nie dajcie skierować na żadną złą stronę. Bo dyabeł nie śpi, ale czuwa, pilnuje, aby dobro nie przemogło w świecie. On ta ma swoje sługi i pomiędzy ludźmi, którzy zamiarom czystym podstawiają nogi. Wtedy ich radość, jak sie człowiek na prostej drodze obali, a jeszcze większa, jak zboczy i za nimi pójdzie. To też powiadam: Czuwajcie, nie dajcie sie przewieść, bo was bedą odciągali wszelkiemi siłami, jak ino wartko posłyszą, że sie Michał żeni.
— Ho, moiściewy — rzekł na to Cichański — ktoby też ta uważał, co sie ludziom baje. Człekby nikany nie zaszedł, jakby szedł za ich przewodem, ino kręciłby sie w koło bez ustanowienia. Jeden tak mówi, drugi zaś inaczej, a wszyscy razem, to wierutny Babel, pomieszanie ozorów, jak powiada pismo. I dyabli nie śpią, słusznie powiadacie. Ale ich moc ustaje u progu kościoła. «Bramy piekielne nie przemogą cię!» Jak co postanowione od Boga, to sie musi spełnić, choćby sam Lucyper stanął z czeladzią na warcie. A, widać, takie było zdawna przeznaczenie, skoro nas Duch Święty natchnął jednakim zamysłem.
Siedzieli oba długi czas w milczeniu, żując w cichości każdy swoje myśli. Wreszcie poszepnął Suhaj:
— Trudna rada. Nie doczekał sie człowiek syna...
— O moiściewy — rzekł Cichański, widząc, że go trza pocieszyć — nima czego żałować, ani nad czem biadać. Z córki większe skrzepienie, bo jak padnie na człeka chorość, niedołęstwo, to sie prędzej nabliży i zaopiekuje, serce ma zawdy przychylniejsze starobliwym ojcom.
— Dyć i to prawda. Ale znowu markotno człekowi, że nie bedzie miał nikto po nim urzędu odzierżyć.
— Przecie was, chwała Bogu, krzepkość nie opuszcza. Pożyjecie jeszcze długo, nie gryźcie sie darmo.
— Hej, mocny Boże! Już to nie te siły, jakie bywały, bo nie te. A tu sie zewsząd zwałują na głowę coraz to większe ciężary. Anibych wam opowiedzieć nie zdołał...
— Ja wierzę.
— Złość ludzka z przewrotnością wzięły sie za ręce, upytały głupiego rozumu na pomoc i chcą obalować wszystko, co im sie nie widzi.
— Kanyż-by sie podziała zazdrość? moiściewy...
— Dy nie co insze, bo zazdrość wierutna. Ona to milczkiem wojuje o władzę, a rozpowiada głośno, że o krzywdę...
— No powiedzcie wy ludzie, jaka to przewrotność!
— Trza mieć przeziorność wielką i uwagę, by sie nie dać łatwo podejść, trza mieć dużo siły, bo inaczej zrada może zwyciężyć, a wtedy... Panie ratuj, zachowaj od takiego końca. Byłaby to gospodarka, o jakiej sie ojcom naszym za życia nie śniło.
— To też, jak wydacie Hankę, bedzie wam już lekcej. Uśmierzycie se głowę choć po jednej stronie i bodziecie mogli wtedy ślebodniej wójtować.
— Dyć żeby Bóg dał...
— Uważcie, że wam bedzie lekcej.
— Trza jako radzić...
— Końcem trza nadtem podumać.
— Bo czas leci...
— Nie stoi...
— Piekło nie zasypia.
— No to kiedyż myślicie naprawdę poczynać?
— Czy ja wiem, moiściewy. Zeszłoby sie jaknajprędzej. Jadwent na ramieniu...
— No to radźmy, kiedy tak...
— Radźmy, w imię Boże...
I radzili, jak dwa bogi zmurszałe od wieków, owinięte chmurami przed oczyma pasterzy, którzy, baraszkując swawolnie przy ognisku gasnącem, nie czują, ani wiedzą w uszczęśliwionych sercach, jaki los im gotują nieznane wyroki.
Tak w chałupie zamrocznej radzili ojcowie.
A o tym czasie Franek odprowadzał Hankę. Spotkali się na wierchach prawie o śródwieczerz. Hanka wyszła po sumie na maliny do wrębu, jak zwyczajnie, przy święcie, mając czas ślebodny, a on czekał na wierchach, i tak się spotkali. Zwidziało im się bardzo to wysokie miejsce; uradzili se odtąd co niedzielę schodzić się na tej polanie. A rada trwała dość niekrótko, bo ich mrok zaskoczył, musiał Franek sprowadzać Hankę na dół drogą.
Skoro ostatni lasek minęli na zboczu i ugory się otwarły przed ich oczyma, podziękowała mu za opiekę, mówiąc, że tu już śmiało pójdzie sama. Więc ją pożegnał i skręcił ku dolinie roztok. Zdaleka zawołał jeszcze:
— Ale przyjdź na pewno!
— Przyjdę!
Rozśmiała się ku niemu i pobiegła na dół, przeskakując zagony, jak sarna spłoszona. Wnet zbiegła ku roztoce i zginęła w mroku.
Franek idęcy zboczem pozierał w dolinę, czy mu się nie zabieli jej postać zdaleka. Ale napróżno wypatrywał oczy. Gęsty mrok zastąpił drogę, i nie widać nic. Chcąc jej powiedzieć zdaleka, że wciąż o niej myśli, zaśpiewał głośno, aby echo nie straciło słów:
— Hej!... Czy ja nad doliną,
Czy ja na uboczy —
To za tobą, dziewczyno,
Lecą moje oczy.
— Mógłbych śpiewki układać — rozśmiał się do siebie.
Chwilę przystanął, słuchał, czy mu nie odpowie. Ale jeno echo grało na przeciwnej stronie. Skoro zmilkło, rozpoczął, potęgując głos:
— Hej!... Goworzy roztoka,
Rozpowiada szumnie —
A ja wołam z wysoka,
Obróć oczy ku mnie...
— Byłoby — śmiał się — nie takie ostatnie... Ale coby tu nowego? — spojrzał dookoła.
Za górą czerniło się czoło Obidowca.
Zawiódł głośno, aż ubocz zadudniła w okół:
— Hej!... Popod las, popod las,
Popod Obidowiec,
Nawróć-że mi, dziewczyno,
Rozstrachanych owiec.
Nim echa powróciły, dopowiedział dalej:
— Hej!... Nawróć-że mi, nawróć,
Abo ja nawrócę,
Ej, abo cię pociesze,
Abo cię zasmucę...
I jął wywodzić coraz nowe, na przeróżne nuty, i śmiał się i radował, jak dziecko nieletnie, gdy mu się słowa zeszły i złożyły składnie.
I śpiewał, o czem jeno oko powiedziało. To o zorzy zachodu, która, obaczywszy mrok na dole, zbladła i skryła się za skrzydła osowiałych chmur, to o lesie ostatnim, skazanym na ścięcie, który, nie czując złego jutra, owinął się w czarny płaszcz i szepce przed spaniem pacierze, to o wierchach, które w mroku chylą się ku sobie, to wreszcie o tem, co najbliższe: o swojem kochaniu...
W szczęśliwem sercu jego zrywały się ptaki skore do lotu, dziwnie rozśpiewane. Takiej swobody nie pamiętał dawno, chyba wówczas, gdy pasterzem po zachodzie słonka zganiał z ugoru owce, napasione godnie. Od tego czasu dużo wody spłynęło roztoką. Aleć się powróciły zapomniane chwile, pozlatywały się wszystkie zabaczone śpiewki, i nowe się urodziły z miłującej duszy. I nie mógł się ośpiewać — tyle szczęśliwości było w jego sercu, pełnem słowiczych trzepotów. Czuł chęć wypowiadania na głos wszystkich myśli, wyśpiewania wszystkiego, jak dziecko, które śpiewaniem rado mówi, czy je kto słucha, czy nie.
I stał się dobrym w sercu przez miłość wezbraną — gdyby świat jedną postacią zjawił się teraz przed nim, ująłby go w ramiona swoje rozskrzydlone i serdecznie uścisnął. Ziemia nawet, ta smutna, zdała mu się piękniejszą — każdy wierch, każde drzewo pozdrawiał z daleka.
Rozgrały się ubocze, rozchwiały się jedle, gałęzie w rozkosznem drżeniu tarły się o siebie, kołysały się trawy melodyą miękką, jakby szła po nich fala uśpionego wiatru, po całej dolinie echa pieśni błądziły jak cienie, jak roztrącone po lesie bojaźliwe dzieci, nawołując się żałośnie, niewyraźnie, długo — ożywiła się do cudu ta pustka zamarła, gdy Franek śpiewajęcy zstępował w roztokę.
Naprzeciw obaczył zdala czerniącą się ubocz.
— Bedę też ciął! — zawołał, aż echo zaszczekło, a bełkocąca roztoka na moment przycichła.
Z lekkiem, jak pióro, sercem poszedł do Huciska.
Z zapałem ciął tę ubocz leśną i myślami o swojej Hanusi skracał sobie dłużący się przy robocie czas. Przez owo myślenie ciągle rozpołowił mu się tydzień na dwa duże dni, z których pierwszy zdawał mu się krótszym, drugi zaś znacznie dłuższym, bo tak: Od niedzieli do środy żył wspomnieniami chwili białej, na wierchach przebytej, a zaś od środy do niedzieli oczekiwaniem nowego spotkania. To oczekiwanie tak na długość wałkowało czas.
W niedzielę za to było wielkie święto w jego duszy. Cała dolina, zamknięta wąwozem, zdawała mu się ogromnym kościołem, którego ściany zieloność przybrała: jasna, i ciemna, i spłowiała nieco, pnąca się w górę wzorzystym rozkwitem aż ku samemu wierchu, pod sklepienie; a zaś po onem sklepieniu niebieskiem płynęły baranki czyste, wykąpane w rosie, to znów pierzaste, jak łabędzie, nieprzejrzanem stadem; niekiedy patrzącemu przezdało się w oczach, że to rój małych aniołków i drobnych anieląt, posplatanych rączętami, w nieskończoność leci... I cichość taka była wielka w tym jasnym kościele, jak i w inszym z kamieni, albo i z przyciesia, kiedy zeń ludzie do jednego wyjdą, i nie słychać nic, prócz ciszy, zamodlonej w sobie; przez okno wązkie od sklepienia wdziera się światło białą smugą, pada z ukosa na ołtarz i odbija się na kościół rozczepionym blaskiem, jakby schodziły odpromienie złotej monstrancyi.
Podobnie i tu, tylko więcej jasności dopływa. Nie przez uboczne okno, lecz przez całe błękitne sklepienie leje się z góry rzeka światła i zatapia ciche wnętrze białością przejrzystą. A hań, wysoko lśni promienna monstrancya światów, oczom ziemi za widna, za dużo przeczysta, aby wprost ku niej mogły patrzeć: rozżarzone słońce...
Franek błąkał się po tym kościele od samego rana, od świtu. Zachodził nad roztokę, podumał i wracał, przesuwał się przez gąszcze, wyłaził do wrębu i, wędrując pośród zrosłych traw jak błędny rogacz, na każdej łączce odpoczywał chwilę.
— Jaki w tym kościele spokój! Ani echa głosu... Wszystko dokoła świętuje. Zwierzyna sie pochowała, i ptactwo pomilkło. Drzewa stoją w skupieniu, i trawa nie szmerzy. Nawet i woda ciszej płynie...
Pozierał w roztokę. Widział z góry, jak perlącą się pod słońcem smugą snuje się pomiędzy skały, a napotkawszy większe głazy — zeskakuje wartcej.
W miejscu, gdzie się dwie roztoki witają u zbocza, widać było wodospad niedużo wysoki, ale cudnie z daleka światłami grający.
Czasem zwieszał się nad nim sierp tęczy uciętej, niby pasmo wielorakich barw, jak struny nad wodą rozpięte, po których chodzą krople światełkami gwiazd, to opadają deszczem migotliwych pereł, gdy wiatr, strzepując je, lekko o struny potrąci. Pod wodospadem widać było czerniącą się głębię, wirującą pianami toń, zwaną baniorem, z brzegu wysterczające ponad wodę skały — ławy dla wypoczynku zdradliwych topielców.
Tam też najczęściej Rakoczego ciągło... Ułaziwszy się po trawach, spinających nogi, schodził na dół ku roztoce i siadał nad wodą, na skale, gdzie zdradliwe topielce siadują. Z początku, dając wytchnienie sennemu w ciele znużonem duchowi, patrzał bez myśli na wodę, która poczynała zwolna rozbawiać jego oczy. Gonił przelatujące migiem fale, chodził za kręcącemi się w kółko pianami, albo rzucał urwaną na brzegu gałązkę lub patyk złamany w palcach i śledził, gdzie i dokąd fala je zaniesie. Zwolna chłód od zimnej wody orzeźwiał go i budził wypoczęte myśli; poczynały pomału wyzierać oczami i psuć zabawę dziecka. Wtedy widział, co przódy, ślizgając po grzebieniach fal, nie zauważył, że woda odbija niebo i maluje je na dnie, w niezmierzonej głębi.
— Taksamo tam, na dole, po niebieskich polanach słonecznych idą, pasęcy sie, baranki czyste... Tak samo po błękitnych jeziorach powietrznych pływają lśniące łabędzie... bez końca...
Zdało mu się raz, że siedzi na krawędzi ziemi — bezmiar powietrzny u stóp i nad głową — zawieszony na cyplu duchem nieciężącym, na krańcu wystającej nad otchłanią skały... Przeląkł się, aż dech zaparł od lęku i trwogi i, przerażony, cofnął się od brzegu. Chcąc oczy upewnić całkiem, że na ziemi stoi, rozglądnął się dookoła i nabrał spokoju w serce, aże poweselał. Przybaczył sobie zaraz, że w młodości opowiadano mu o jednym człeku, który chciał widzieć grzmot. Bóg go za tę ciekawość dosadnie pokarał. Ujrzał ino ucho grzmotu i padł na miejscu nieżywy; tak się przestraszył. Zbaczył sobie to Rakoczy i pomyślał w sercu, że i on mógł paść, rażony strachem, gdy ujrzał ucho nieskończoności.
— A nawet nie całe ucho, ba! nawet nie włos...
Bywało, gdy go tak bezmiar przydusił ku ziemi, odginał się niby smrek wichrem przyłamany, rozprostowywał zwolna ducha i podnosił wzrok ku niebu, jak człowiek, który z padołu pokrzepienia prosi.
I, uświęcony w sercu swojem przeogromną ciszą, modlił się:
— Panie! Wskrzesicielu światów! Władco dusz! Opiekunie ziemi i stworzenia! Oto ja, wędrowiec mrówczy i skurczony duchem, gnę sie przed Twojem obliczem, jak łodyga słaba, jak pęd, który od ziemi nie odrósł, a gnie sie... Daj mi moc! Niech wiem, że żyję choć tę małą chwilę... Na złe jej nie obrócę, o tem wiesz sam, Panie. Z nieprawością wojował bedę aż do końca, pokąd mi sił wystarczy, pokąd życia! Za moc potężną ducha oddam na ugruntowanie królestwa Twojego. Za cały regiment stanę, za tysiące — sto śmierci po mnie przejdzie, a nie zadrżę — ino daj moc duchowi mojemu, Panie...
Czuł się blizkim tego Pana, pewnym był, że go słyszeć musi, skoro sercem do Niego z padołu przemawia. Łudził się nawet chwilę, że mu z chmur odpowie głosem, od którego cała dolina się wstrząśnie. Bo wierzył, że jak grzmot na jasnem niebie, musi być Jego głos przerażny, wielki. I w kornem pochyleniu głowy oczekiwał, ale znikąd nic nie słychać było; ino woda huczała w dole na roztoce, spadając poszumem w ciszę, jak skrzydlate dni, po schodach zlatujące w przepaść. Nic nie mąciło spokoju, tylko jeden czas, co wodę od wieków przelewa. I nie wiedzieć, co wyraźniej słychać: czy szum wody, czy oddech zdyszanego od zmęczenia czasu.
Rozczarowany beznadziejnem milczeniem i ciszą, jaka się wokół rozszerzała głucho, dźwigał ku niebu ociężałą głowę — i dziw! — przezdawało mu się w oczach, jakoby dojrzał twarz posępną, chowającą się nagle za obłok. Czekał, czy mu się jeszcze nie objawi, ale napróżno, już się więcej nie wychyliła z za chmury.
— Czyżby ino przywidzenie?
Widzi jeszcze tę twarz w myślach, widzi jej obraz odbity na niebie, nawet, gdy zamknie oczy — widzi jeszcze... Skąd to dziwne omamienie? Baczy, że nieraz widział to oblicze. Na obrazkach, w biblii, w kościelnej kaplicy... Ta sama biała, długa, pomierzwiona, jak z wiszących obłoków uprzędziona broda, te same oczy groźne, czoło pomarszczono i włosy rozwiane wiatrem — ten sam żywy.
Czując w sercu wątpienie mocne, począł wołać:
— Ukaż mi sie jeszcze raz, o Panie! Abo daj znak, że jesteś, na świadectwo prawdzie. Coż ci to szkodzi wyjrzeć na sekundę, na jedno okamgnienie małe?... Nic nie widać. No to poraź mnie, ubij, skoro bluźnię.
Przeląkł się w sercu i w śmiertelnej trwodze oczekiwał, rychło się ozwie grzmot na jasnem niebie. Ale cisza była wielka, ani echa znikąd.
Wtedy uczuł śmieszność całą swojego wołania. Począł się wstydzić sam siebie, swojego wiatractwa, i przyznawał szczerze w duchu, żeby się nie odważył tak wołać ku niebu, gdyby się chmury zeszły czarne i stanęły groźną burzą nad jego głową.
I znowu długo błąkał się po wrębach; wreszcie schodził do koleby, gotował obiad, a co chwila wyzierał za próg, daleko tam słonko. Skoro się już przechyliło na zachodnią stronę, zasuwał wrota i puszczał się znaną ścieżyną ku wierchom.
Trza było minąć roztokę, przejść stromy wrąb, ciągnący się wzdłuż przez całą ubocz, następnie przylasków parę, dwie małe polanki, i za ostatnim gąszczem dopiero otwierała się polana widna, zajmująca wierch Wasielki, blizkiej Turbaczyka.
Tam na tej wysokiej łące miał czekać Hanusi. Tu, opuściwszy chałupę po sumie, miała dojść o śródwieczerz, idąc za malinami wrębem który się tu sterma.
Franek wychodził zawczas. Z dołu mu się widziało, że słońce już nizko, a teraz postrzegał nierad, że jeszcze niemałe koło po niebie zatoczy, nim śródwieczerz nadejdzie. Mając dość próżnego czasu, rozglądał się w koło. A miał gdzie patrzeć. Bo choć Turbacz od południa zasłonił sobą świat, a od wschodu bliźnie Gorce podźwignęły czoła, to na zachód i na północ była przestrzeń duża. Mógł dojść oczyma aż do Babiej, aż do Zimnych Dolin, które się od jej ramienia na prawo rozwłóczą, a ku północy jeszcze dalej, bo aż w lackie niże.
Na tych obszarach wszystkie miejsca przewędrował okiem. Znał je, i w każdem myślą postał, podumał na chwilę. Wreszcie zawracał do wsi, wgłębionej w roztokę. Widział, że dopiero ludzie wychodzili z kościoła po sumie. Znać ich było po drodze, jak rozsypane paciorki.
— Który też paciorek mój? — zgadywał myślą.
Ale ani uznać z tak wysoka. Czernią się, bielą i toczą się niepostrzeżenie; po drzewach i opłotkach można tylko miarkować, że im drogi ubywa.
Rachował zwolna czas, kiedy Hanusia dojdzie do chałupy, jak długo w niej zabawi, kiedy wyjdzie, i dużo cienia przyrośnie w uboczy, nim się na polanie zjawi. Ale w rachubie mylił się o długo, bo to pono nie tak nogami mierzyć, jak oczami.
Wreszcie nużył się rachowaniem czasu i silił myśli ku czemu innemu. A łatwo było je oderwać, bo świat z wysoka drobniał jakoś; rozszerzał się, a malał. Zdawało mu się, że siedzi na chmurze, jak płanetnik, i patrzy z góry na ziemię. Przelatują popod nogi, jak znikające obrazy: wsie, miasta, góry, lasy, doliny, roztoki... Wszystko z ogromną szybkością pędzi i, jak te fale na rzece, ucieka bezpowrotnie. A oczy nieruchomieją od znużenia, od wirujących kołem świateł i tańczących barw.
Zadumywał się tak mocno, że się zapominał, gdzie jest, w jakiej nieznanej przestrzeni. Tracił się doznaku. I budził się dopiero, kiedy śmiech uderzył o jego uszy, albo głos wyraźny:
— Franku!
Hanusia stawała przy nim.
— Można cię ukraść, a nie będziesz wiedział... O czem ty tak myślisz wiecznie? powiedz...
On, zamiast odpowiedzi, wyciągał ręce po nią i sadzał ją na kolanach, jak dziecko nieletnie. Czasem się mu wyrywała, a niekiedy zlatywała ku niemu sama, jak oswojone ptaszę. Za każdym razem przynosiła jakąś nową pieszczotę nieznaną, że się aż Franek dumiał.
— Ty mnie musisz bardzo kochać...
— Bardzo. Ino o niczem nie myślij.
Nie lubiała, gdy się przy niej zadumywał o czemś. Raz nawet, stając przed nim, powiedziała wprost:
— Wiesz, Franek, czasem, to mi sie zdaje, że ty patrzysz na mnie, a nie widzisz mnie, tak, jakżeby ja szybą stanęła przed tobą, a ty jakbyś przez nią wypatrywał coś dalekiego za światem.
Poczęła mu czynić wymówki, aż jej przyobiecał, że nigdzie od niej myślą nie odejdzie, przynajmniej wówczas, gdy jest przy nim. Dotrzymywał słowa, nawet chętnie, bo go umiała zająć i rozbawić. Czas ulatywał przy niej, jak skrzydło popędzane wiatrem. Pozostawał tylko w myślach rozkoszny szelest uleciałych chwil. Rozmowy ich były puste, swawolne, jak figle dzieci, którym ojcowie jeszcze żyją.
— Kto bardziej kocha?
— Ja...
— Nieprawda, bo ja!
— Co ty robisz przez tydzień?
— Myślę o tobie... a ty?
— Ja taksamo.
— Żeby tak świat przed nami stanął...
— To co? Powiedziałbych mu, żeś moja...
— Nie ogoliłeś sie, widzisz, wyglądasz, jak cygan.
— Skądże ja tu, moja ty, brzytwę wezmę? Musiałbych chyba trzaskę ustrugać z gałęzi...
— Weź skąd chcesz, a pozbądź sie tych gwoździ kolących. Bo inaczej, to cię przestanę kochać... bedziesz widział!
Nie zważał na jej słowa, ani na opór słabych rąk, ale brał ją przemocą, sadzał na posłaniu z liści i całował bez upamiętania, aż do utraty tchu. Wiła się pod gorącem jego pocałunków i szeptała, jak we śnie, przymykając oczy:
— Mój! mój! mój!...
Cichość ich otaczała zewsząd. Czasem tylko, spadając, zaszeleściał rozkwitły owoc buka, rozgałęziającego się po nad nimi w górze; rósł na kraju polany, owinięty całem ciałem dookoła jedli, i tak się z nią doznaku spoił, że nie uznać było zdala, czy to buk, czy jedla; zdawało się patrzącemu, że to jedno drzewo.
Mrok już gęsty zapadał, kiedy Franek sprowadzał Hankę na dół wrębem, układając w głowie śpiewki coraz to cudniejsze.
I tak czas wartko upływał, mijały tygodnie, a pasterskiego ich kochania nic nie mąciło. Widywali się na wierchach o jednakim czasie i przeżywali coraz dłuższe chwile upojenia. Świat im ginął, zdawało im się, że nikogo, prócz nich, niema na całej przestrzeni.
Franek się coraz rzadziej zadumywał w sobie. Spostrzegła to radośnie Hanka i darzyła go pieszczotami, o jakich pojęcia nie miał. Widziało się, że cały tydzień ino o tem musi myśleć, jaką Frankowi na niedzielę zgotować pieszczotę. I dziwnie jakoś odmieniła się w sercu. Dawniej była w niej obawa, niepokój o jutro, a teraz to wszystko znikło, jak mgła się rozwiało.
Ile razy chciał Franek zacząć rozmowę poważną, a nawet o ojca spytać, przerywała mu pocałunkami, nie dając słowa wyrzec.
— Nie myślij o tem. Bedzie czas... Ino kochaj! kochaj!
Jakaś dziwna lekkomyślność ją opętała. Widniała z jej ócz roześmianych beztroska o przyszłość, czego dawniej nie widywał w niej, choć pragnął widzieć. Ukołysał się i on przy niej, odurzył, i nie myślał już o cieniach życia. Żył, jak w pół-śnie, pół-jawie, otoczony mgłą rozkoszną, która owijała jego myśli i na oczach osiadała niby wiotka pajęczyna babiego lata. Poddał się z ciekawością temu wrażeniu i ani czuł, jak ono powoli, zdradnie rozluźnia jego wolę i omotuje umysł. Wszystko, co czynił w tym czasie, zdawało mu się jakieś mgławe, nierzeczywiste, tymczasowe i dziwnie jakieś lekkie. Ani jedna myśl trapiąca nie nadeszła go teraz. Dziwił się sobie, tej przemianie złudnej, ale niepokoju nie czuł w sercu, ani wyrzutów nijakich. Gdzieś w jego duszy, na samem dnie odzywał się czasami o mroku jakiś przyduszony głos nieśmiałem ostrzeżeniem myśli. Ale go Franek uspokajał i pocieszał słowami: «Nie bój sie, to ino tymczasem... Potem inaczej wszystko sie ułoży. Jakże ja teraz mam inaczej żyć? No uważ se i powiedz. Niech sie ta już tak samo żyje do jakiegoś czasu».
W tem śnie-życiu obudziło go na chwilę parę wypadków.
W jedną niedzielę, z południa, jak zwykle, szedł na polanę oczekiwać Hanki. Minął wrąb i wszedł do gąszcza, zarosłego krajem, i tu niespodzianie całkiem nadybał Cyrka. Zabaczył o nim i nie myślał, że się tu jeszcze plącze. Stał on przy małej jedliczce, a obaczywszy Franka, przyłożył palec do ust i przez zaciśnięte zęby syknął:
— Tssst!
Franek też, podnosząc stopy, aby gałęzi nie łamać, zbliżył się cicho na palcach ku niemu.
— Czegoż to wypatrujecie? — spytał.
Ale Cyrek nie odrzekł, zapatrzony w górę. Dopiero po chwili szepnął:
— Ona tu zaraz przyleci, ino jej pozierać...
I patrzał w milczeniu dalej. Wreszcie, umęczywszy wzrok, opuścił głowę.
— Musiało ją cosi zajść... Kanyż idziecie?
— Na polanę.
— To was kawałek podprowadzę.
I ruszył z Frankiem, opowiadając po drodze:
— Ani pojęcia, jakie to stworzenia zmyślne! Co ja sie im też napatrzę! Nieraz mi zejdzie i do zmroku, dopokąd nie posną. Tyle gwary przez cały boży dzień po hańtym lasku, że sie osłuchać nieporada wszystkiego, co one pletą. Wygnaliście je z uboczy, to sie tu osiedliły. Ale i na nie bieda. Gałęzie rzadkie, padnie słota, to im dość pracy napsuje.
Opowiadał o gniazdach, zatopionych deszczem, o rozpaczy powodzian skrzydlatych za dziećmi.
— Muszą sie, wiecie, na nowo budować, i to sie ściągnie do jesieni. Zanim młode odchowają, to je mróz zapadnie. I znowu bieda...
— A wam sie jako wiedzie?
— E, tak ta, nie najgorzej... Ale te stworzenia, to już mają wieczne utrapienie z życiem... A tak biedactwo krótko żyje... Co też to ma za rozum! Żeby to między ludźmi tak... Ale nie warto i myśleć. Jak one se pomiędzy sobą gadają! Ha! ha! Żebyście sie przysłuchali...
— Wy już musicie znać trochę ich gwary?
— Ba! Dyć to nie wielga sztuka. Każdy może łacwo pojąć. Trza sie ino przysłuchać uważnie. Drózd naprzykład przeklina w ten sposób: — to rzekłszy, począł udawać głos chrapawy drozda: «Koninion, koninion, łysopol, łysopol, biczem go, łysego, popod brzrzuch!»
Franek stanął, zadziwiony, jakby wyraźnie drozda słyszał. Dopiero teraz pojął jego śpiewną gwarę.
A Cyrek, widząc niemałe zdumienie w oczach Franka, uśmiechnął się z pewną dumą i począł dalej udawać:
— Abo ludzi nawołuje: «Orać, orać, siać, siać, skródlić!» Abo znowu opowiada: «Mój brat, mój brat, w morzu siedział, ryby jadł!» A nie jednako opowiada, bo inszym razem: «Mój brat, mój brat, górował, owcarował, serr jadł!» Bo, widzicie, ma dwóch bratów. Jeden po wodach lata, a drugi po wierchach. A on jest trzeci, leśny. I tak różnie — czasem to go nie można nijak wyrozumieć, jak gada: «Śtuchlik! śtuchlik! śtuchlik! ciachciachok!» Kto wie, kany sie ta wyuczył takiej gwary. A jak widzicie, zawdy powtórzy jedno słowo po dwa i trzy razy. Ziemba, bo ino po naszemu: «Siej, siej, siej garzteckę siemieniaa!» A na końcu, to tak przyrznie, przytuży człowiekowi, żeby sie nie opuszczał na nic. Konopka znowu ma swoją filozofję, a jakże. Jak padnie na przednowku, mór idzie na bydło, i chłopa taka bieda ściśnie, że mu ostatnie cielę skapie, to wtedy, wiecie, konopka siędzie przed izbą na gałęzi i pociesza strapionego chłopa: «Nie bedzie, nie bedzie zdechłemu cielęciu nic!»... Takie to mądre...
Ponad głowami stojących przy lesie ze świstem skrzydeł przeleciał ptak ciężki i przepadł w ciemnych gałęziach smreczyny. Cyrek, który mu się w przelocie przyjrzał, począł się gorączkowo żegnać z Frankiem.
— Powiadałech wam zaraz, że ją musiało cosi zajść. Ona tu nigdy stąd nie wraca. Trza iść, uważyć, co takiego...
Franek, zaciekawiony jego powieściami, chciał go zatrzymać dłużej.
— To był grzywacz, zdaje mi sie — zagadnął.
— Grzywaczowa, moi drodzy. Bo on ma pióra czarne i wstążkę białą na podgardlu, a ona szara cała i ma korale białe pod szyją. Przecie widać... Oni sie wywodzą z drozdów. Ale nie mam czasu, moiściewy. Kiedyindziej, to wam opowiem i o nich. Ostańcie zdrowi.
I odszedł. Przepadł, jak echo, w lesie.
Drugi raz mniej przyjemne Franek miał spotkanie. Wracał z polany w niedzielę o mroku. Jeszcze nie było ciemno. Przeszedł roztokę, huczącą po skałach, wyszedł na polankę cichą, gdzie kiedyś spotkał pasące się sarny, i zdążał prosto do koleby. Naraz słyszy trzask gałęzi w kraju blizkim lasku — odwraca się i widzi łeb straszny, potworny. Wydało mu się w pierwszem mgnieniu, że to szatan stanął przed nim, albo jaki strach. Zatrząsł się cały, i nogi pod nim się ugięły. Ale w tej chwili poznał postać dzika. Lęk go nie odpadł z tej pewności, ogromne kły świecące zamajaczyły mu przed oczyma. Pomyślał, że już koszyk w pysku niesie na jego kości. I mimowoli obejrzał się za jaką ochroną — w te razy dzik charknął trwożnie i przepadł w ciemnościach. Słychać było jeno tupot i dudnienie ziemi.
Ochłonął, ale postanowił sobie nigdy tak próżno nie iść o tym czasie. I zawdy, gdy wychodził, brał ze sobą strzelbę. Idąc zaś do ścinania, ostawiał ją po drodze w wybutwiałej kłodzie.
Te zdarzenia jednak przeszły, jak coś powszedniego, nie ostawiając w jego sercu trwałego wrażenia. Przez oddalenie zszarzały i zeszły z jego pamięci.
Żył, jak w zaczarowanym kraju, śniąc jeno, że żyje. Całą uwagę jego pochłaniała myśl o minionej niedzieli i tej, co ma nadejść. Zatapiał się coraz bardziej w beztrosce leniwej i rozmarzał wyobraźnię rozkoszą kochania. To było jego snem i jawą i całem myśleniem. Jakiś urok czarowny padł na jego oczy i zamglił mu je tak doznaku, że nic nie mógł wyraźnie widzieć, prócz jedynie postaci ukochanej Hanki. Wszędzie za nim szła, zastępowała świat cały i nagością jaśniała przed nim, jak różowy wschód. I byłby się Franek uśpił pod promieniami jej ciała, gdyby nie przypomnienie, które go zerwało i obudziło moc czuwania, zaostrzając oczy.
Oto w jedną niedzielę, popołudniu, nie mogąc się doczekać Hanki na polanie, poszedł po wierchach dla rozrywki i zaszedł niewiedzący na szczyt Turbaczyka. Wierch ten górował nad inszymi, i widać było zeń dobrze wszystkie polany naokoło.
Franek stanął na szczycie i rozglądnął się. Naraz zadrżał i pobladł ze wzruszenia... Przed nim blizko, tak blizko, że prawie ręką sięgnąć, łysiało Czoło Turbacza, a na niem czernił się kamień.
Rakoczemu, jakby łuska opadła nagle z oczu. Wszystko się tak wyraźnie zarysowało przed jego wzrokiem, że się aż tej jasności niespodzianej przeląkł.
Kamień rósł, olbrzymiał w jego oczach, widać było mech żółty i litery duże. Rakoczy, stojąc w blizkości przed tym kamieniem, powtarzał:
— Lacki... Koldras Lacki...
Ale nie czuł, jak wonczas, lęku, ani trwogi, ino potęgę jakąś, w duszy swej uśpioną, którą to imię obudziło. Jakieś hasło z za grobu brzmiało w tem imieniu. Zdawało mu się, że zmartwychwstała Moc tak musi wołać.
Czuł się związanym jakąś tajemnicą z tym duchem blizkim, a nieznanym, i ślubem wielkim, który musi spełnić. I czuł jakoby dwie połowy siebie. Jedna umarła — ta nieznana — a druga w nim żyje. Myślą nawet rozdzielał, szepcąc:
— Koldras — Lacki...
Mijały dni za dniami, a Rakoczy klął światu, że musi bezowocnie tę ubocz ścinać. Gniew swój odbijał na drzewach i rąbał je z wściekłością, niby wrogów zaciętych w bitwie, aż miazga pryskała z ich ciał. A tu końca nie było widać. Ta ubocz zdawała się wiecznością znużonym pracą siłom. Chwilami ciskał siekierę.
— Pójdę! Świat szeroki. Nic mnie tu nie uwiąże. Co ja bych sie tu miał targać, i to po próżnicy, kiedy tam sto rzeczy czeka...
Jednak po krótkim namyśle schylał się po toporzysko i znowu rozpoczynał swoją ciężką pracę.
— Darmo! Skoro sie rzekło, to nic nie uwolni. Trza tę niewolę przetrwać i dociąć do końca. Ej, przychodzi to! — westchnął czasem. — Jak i mnie teraz... Czyją letkomyślność wspierać i wspomagać grzech.
Tem większa gorycz zalewała jego serce, że widział teraz dużo jaśniej tyle na nic straconych i zmarnionych chwil.
— Żebych to choć dom budował z takim mozołem... Szczęście, że sie to przydarzyło w lecie mojego żywota, że pozostaje jeszcze do użytku czas dłuższy, jak uwazuję po siłach. Ale, gdyby tak padło na jesieni życia, to wtedy byłoby gorzej. Umieraj w rozpaczy człeku, boś na darmo żył.
I tak, uwiązany przy pracy niewolnej, jęczał w sercu, a pragnienia jego mocne rwały się ku nieznanemu. Dusza jego, ockniona z chwilowego snu, rozprostowywała zwolna skrzydła i, umacniana przeciwieństwem obecnej niemocy, rosła w siłę. Czuł jej potęgę i młodość, nie trwożną przed bojem życia, niepokonalną, zwycięską, jak światło wybuchające. Nieraz powtarzał głośno:
— Hej! Coby ja mógł!...
Na razie widział się okrążonym zewsząd rumowiskiem zwalonych przeszkód i jakoby w więzieniu od świata zamkniętym. Mógł jeno śnić o potędze i o niejasnych ciemnemu rozumowi dziełach. Śnił też i marzył całe długie wieczory i święta. Wszystko, co było krewne jego myślom — potężne, wielkie, wspaniałe — stawało mu przed oczyma jawą.
Widywał we snach Tatry... Przez wyobraźnię spotężniałe, rosły w przeraźny ogrom, w nieskończoność. Wierzchołki ich wychodziły ponad krainę słońca, gdzie już króluje Nic — i stamtąd patrzały na dół twarzą zzieleniałą strachem własnej potęgi.
Mierzył się myślą z wierzchołkami Tatr, i z ciężkim żalem spostrzegał, że jeszcze głowę trzyma w słońcu na równi z okrwawionemi ścianami, daleko od granicy królestwa nicości, ale czuł, że gdy się wolą, spiętrzoną w swojem wnętrzu, od ziemi odbije, to się wyniesie nad nią czołem, choćby miał spaść i głowę roztrzaskać o granie.
Te sny mówiły mu o szczęściu prawie niezdobytem. Przeto lgnął do nich sercem, pragnieniami, duszą. Wszystko, co zagradzało drogę do ich myślowego urzeczywistnienia, począł z niechęcią widzieć i uczuwać wrogiem. Począł się nawet lękać zdrad własnego serca. Za to stawały w przymierzu z jego myślami rzeczy, przed któremi niedawno uczuwał obawę. Porywało jego wyobraźnię wszystko, co niezwykłe. Dziw! Z zapomnienia szarego wyłaniała się chwilami postać cyganki, którą był spotkał w Kowańcu, wracając z Ludźmierza. Piękność jej dzika i tak niezwyczajna jawiła mu się teraz wyraźniej, niż wtedy. Nieraz o zmroku, gdy dumał siedzęcy, widział wpatrzone w siebie jej oczy ogniste. I dziwnie potężnego doznawał wrażenia. Jakby płomienie tych wpatrzonych oczu parzyły jego mózg... Gnałby na przepaść, na wiatr z gołą głową — łamałby wszystko, przezwyciężał — leciałby na śmierć bez pamięci — niech wszystko się zawali potem! Byle te oczy patrzały, te oczy... Nie było w nich rozkazu, ani zachęty, ani prośby — nic, jeno jakieś straszne, patrzące przeznaczenie, które czeka... A ty idź naprzód, nie uwazuj, z rozkoszą wściekłą druzgotania i nie bacz na nic, co cię spotka: zwycięstwo, czy zagłada — odżycie, czy grób. Te oczy nie zapłaczą, ani podziwem nie rozbłysną, a przecie za ich spojrzenie przez piekło można brnąć...
Więc marzył i tak w dumaniu:
Porzuci wszystko, pójdzie do Kowańca, zaraz na wstępie do osady spotka tę młodą cygankę przecudnej urody i już jej nie obejdzie, jak wtedy, a ona obdarzy go potęgą, jaką daje wiadome tu na ziemi przeznaczenie. Już będzie wiedział, co ma czynić. Zwoła całą osadę i ogłosi się ich królem, który ich ma wyprowadzić z domu niewoli. Uwierzą mu i dadzą posłuch, bo ona pierwsza schyli przed nim głowę wyczekująco, jak poddanka. Tylko jej oczy będą mówiły, że jest panią jego czynów i jego serca. Wtedy powiedzie wszystkich na węgierskie niże, gdzie ich bracia rozliczni w pohańbieniu żyją. Na głos jego powstaną ochotnie i raźno, i będą się zlatywali, jak ptaki, na wiece. A nie jeno ci, bo wszystkim będzie hasło grzmiało: »Kto chce swobody — ku nam!« Któżby jej nie pragnął? I będą zastępy rosły wśród fanfar, bijących w niebo, aż się cała dolina zaczerni. Będzie ich taka moc, że grody padną od samego strachu. Morzem szumiącem zaleją dolinę, zatopią wszystkie góry Siedmiogrodu i na najwyższym szczycie zatkną sztandar, który będzie łopotał czarnemi skrzydłami, niby orzeł przykuty łańcuchem do skały. Czyje imię będzie wówczas szumiało morze? Czyj głos będzie, jak łoskot nagłej błyskawicy? Echo, z wichrami przyleci ku Tatrom, a Tatry głucho odhukną: »Rakoczy!« I po wszej ziemi będzie echo grało. A on będzie w jej oczy patrzał zapytaniem: »Czy chcesz więcej? Górę rumowisk u stóp ci zesypię... Czy chcesz wyżej? Świat cały oddam za podnóże«... Póki oczy jej, ogniste szczęściem, nie odpowiedzą: dość. Wtedy pocznie się cygańskie wesele...
Na samą myśl, że ta dzika, jak bramy piekieł niedostępna, za któremi nieznane piekło raju, może być jego kochanką — obłęd zawrotny porywał jego mózg, jak gdyby z nagła stawał nad otchłanią... Głębia nieznana ciągnie i odpycha — śmierć wydaje się rozkoszą i lękiem... Dreszcz go przebiegał, ale dziwny, dreszcz niepojętych wzruszeń.
Gdy się otrząsnął za dnia z tych marzeń płomiennych, jeszcze czuł w sercu echo ich przejść, które ostało, jak cisza po burzy, jak watra po ognisku. Gasiło do reszty te niedotlone głownie snów samotnych spotkanie się jego z Hanką, w której starał się widzieć przewodniczkę swoją i jedyny przedmiot, bo najbliższy, miłosnych swoich pragnień. Ubierał ją wyobraźnią i malował oczom swoim, jak chciał w myślach ją widzieć. Przeto wydawała mu się omal że cudem, i nie pojmował chwilami, jak mógł o innej pomyśleć. Wstydził się w sercu i wyrzucał sobie ciężko tę zdradę potajemną wobec ukochanej. Przy jej widoku mgliła się coraz niewyraźniej i traciła barwy żywe postać cyganki. Nie nachodziła go nocami, oczy jej tylko czasem w mroku łysnęły dziko i zagasły, albo zaświeciły zimnym, szydzącym ogniem. Tak te oczy go niepokoiły. Były mu jakby wyrzutem. Sam już mieszał się w rozumie, co nienawidzieć, odganiać, a czemu dawać posłuch. Myśli i pragnienia duszy stawały nieraz wyraźnie w poprzek jego sercu, musiał je nieraz naginać i niewolić gwałtem. A tu znowu instynkty jakieś niechowane odzywają się, mówią, każdy swoim głosem. Nieraz te wszystkie władze wnętrzne zewrą się i uczynią chaos taki głośny, że głowa od niespokoju pęka. Widział tylko, że wszystkie godzą się na jedno, wszystkie pragną dla niego mocy i potęgi. Praca głuszyła ich spór, stawały się wówczas jedną myślą. A zaś odpoczynek je rozwydrzał i powodował ich starcia wewnętrzne. W takiem rozkłopotaniu i rozterce spędzał Rakoczy wieczory i święta.
Chcąc ujść ramionom samotności, które go oplatały podczas mroku i duszącymi uściskami niewoliły mózg, opuszczał chętnie nad wieczorem próg swojej koleby i wałęsał się po dolinie aż do późnej nocy. Gdy się trafił czas swobodny, wtedy zachodził dalej uboczami, nieraz do skraju polan, które zwykle wierchami się ciągną. A w tym czasie było dużo ruchu na polanach. Ludzie, którzy za dnia suszyli pokoszone trawy, dokładali kóp, zwijali się i zamykali koleby, aby ich noc na wierchach nie zastała, bo dalekie drogi mieli do chałup swoich; niektórzy byli z Klikuszowej, inni od Nowego Targu i z dalsza jeszcze. Pasterze zaś spędzali woły do koszarów. Odzywały się holokania przeciągłe i śpiewy. Nieraz od Czoła z wierchu zaleciało:
»Hej!... Turbaczu, Turbaczu,
Cożeś tak osowiał?
Ej, czy cię mgła obsiadła,
Czy cię wiater owiał...«
Wtedy Rakoczy wspominał z lubością swoje pasterskie czasy, kiedy z rówieśnikami pasał woły po polanach. Było to życie! Jakieś dziwnie lekkie, pełne swobody i beztroski. Szukał pamięcią w załonionych latach i nie napotkał tak szczęśliwych chwil, jak te, przebyte za młodu na halach. Tak się przypominały, jak te łąki, wygrzewające się leniwie w słońcu. Widzi je dobrze, i tęsknotą wyrywa mu się ku nim dusza. Hej! Żeby się to wróciły...
Baczy — nieraz i miesiąc nie pokazał się w chałupie. Za dnia chodzili z wołmi po trawiastych zboczach, a nocą legowali w kolebie na liściach buczyny. Ziemniaki piekli pod jedlami, a gdy żywności nie starczyło, to zbierali dziki agrest kosmaty i bukiew. Lasy były nieprzebyte; nieraz tydzień szukali wołów zaginionych. Jakaż była radość wielka, gdy je nadeszli leżące w powalonych trawskach leśnych, że im jeno rogi duże wystawały z traw.
I tak pędzili żywot lekki bez obzierania się na potem. Ze sobą byli zawdy w zgodzie; jeden drugiemu rad woły przywrócił, i każdy nie zjadł nic bez towarzyszów. Gdy im się zadużo siły nazbierało w sobie, wtedy rąbali siekierami kłody lub ścinali twarde buki, żyłowate w środku, i darli je na łuczywo podczas leniwych słot. Raz ktoś wypatrzył tak hrubego buka, że go czterech nie mogło rękami obstać; to go trzy dni ścinali, nim legł. Albo też, co najczęściej, brali się za pasy i siłowali się po dwóch na widoku, a reszta stała i patrzyła, zagrzewając słabniejących śmiechem lub uwagą. Kto zwyciężył, ten musiał z drugim iść w zapas do tela, pokąd go kto nareszcie nie położył. Zdarzyło się dwóch jednakiej siły, którzy się raz od rana do nocy wodzili, a żaden żadnego nie zmógł. Jednak nigdy w tych zawodach jeden drugiego nie ukrzywdził, nie przychodziło do zajadki, ani stąd powstałych bitek.
Bywały bitki — ho! i bardzo krwawe — ale nie między swoimi. Trafiało się o tym czasie, kiedy polany koszono, że pasterze lubomirscy, którzy w sąsiedniej roztoce pasali, przyganiali swoje woły na przysłopską stronę.
Stąd oczywisty powód wojny, jaka się toczyła z przerwami aż do zimy, kiedy już woły pozganiano z polan. Ale przyczyny bywały różne. Kto je ta już dziś spamięta! Trza było dać upust siłom — i to też przyczyna. Hej! Były to czasy, były! o jakich i z opowieści niełatwo usłyszeć.
Jedną tylko znał Rakoczy opowieść podobną, a to historję rzymską z czasów Romulusa. Nieraz, czytając, porównywał i dziwił się w sercu, jak się to tak czasy zejdą — dalekie i blizkie.
Bywało — ogień obsiędą i radzą, którędy ich zajść znienacka, aby nie postrzegli. Zwykle najśmielsza myśl miewała posłuch, a ten, kto ją poddał pierwszy, prowadził wycieczkę. Niekiedy znajdował uwagę i podstęp, zwłaszcza, gdy tamtych zebrało się więcej, i nieporada było na nich iść przemocą. Więc było i tak, że wysłano jednego z pośród siebie, aby zaprosił Lubomirzan na spólny obiad. Poszedł z bojaźnią wielką, ale poszedł i, stając przed nimi, mówi: »Bić mnie nie macie prawa, bo ja tu przychodzę z prośbą... Kazali wam powiedzieć nasi, że sie ziemniaki dopiekają i żebyście przyszli«... Ci mu odpowiadają: »Nie zwiedziesz nas... A kielo was jest przy wołach?« — »Jest nas pięciu«. — »A Franek jest między wami?« — »Niema«... Popatrzyli na siebie, porachowali się w myślach i obaczyli, że ich jest trzy razy tylu. »No, to pójdźmy. Ale pamiętaj, że nie twoja skóra, jak nas ocyganisz«... I ruszyli wszyscy za nim. Skoro na wierchu stanęli, zawahali się jeszcze, ale, widząc zdaleka czterech siedzących przy ognisku, pozbyli się wszelkich obaw i poczęli schodzić. Droga wiodła z polany lubomirskiej przez wązki przesmyk bukowego lasu na polanę dużo niższą, gdzie paśli woły przysłopscy. Na drodze leśnej przewodnik się stracił — a w te razy na pędzących śmiało Lubomirzan poczęły padać zewsząd pociski zdradliwe, i uczynił się taki łomot wielki, iż się ci polękli w sercach i pomyśleli, że się las, podcięty, wali. Poczęli w trwodze uciekać napowrót, ale tu Franek im zastąpił drogę; sam widok jego ich przeraził, nie wiedzieć czemu, nie miał bowiem nic w ręku, prócz wykarczowanego pniaka. Rzucili się w bok na obie strony i popadli w las. Nie ocknęli się ze strachu aż w swojej uboczy. Jeden z nich, który w ucieczce zaplątał się w łamy, dostał się w ręce przysłopskich pasterzy. Pojmali go na postronek i wiedli do ogniska śpiewajęcy:
»Hej! Turbaczu, Turbaczu,
Cożeś tak osowiał...«
Zdumiał się przywiedziony, obaczywszy na oczy, że ich ino siedmiu. Raczyli go ziemniakami i śmiali się, opowiadając całą historyę skraja. Obiecał okup drogi, cały rękaw gruszek, więc go puścili, wytrzymawszy przy sobie do wieczora.
Przychodziły na pamięć Frankowi nawet drobne zdarzenia z owych czasów. Tak się bawił niemi, jak dziecko, które stawia domek z patyków i śmieje się wystawionemu. Chętnie powracał myślą do pasterskich lat. Przypominały mu one swobodę, jakiej już potem nie zaznał.
I, włócząc się po uboczach popod znane wierchy, pozdrawiał okiem każde miejsce, które mu jakieś wspomnienie przywiodło.
A myśl, niepokojąca pragnieniem potęgi, chodziła za nim nieodstępnie, jak cień podczas wieczorów księżycowych, jasnych. Nie skryły jej wspomnienia, ani sny, kołyszące ducha w rozmarzeniach. Chodziła za nim uparcie ta krzycząca myśl i raniła wyrzutami słabniejące serce. Nie mógł się oprzeć jej kuszącym słowom, i z czasem owładnęła nim. To jedno miał na uwadze, że trzeba iść — ale jak, którędy, dokąd, nie pojmował głową. Wszystko jeno w nim tętniło wezbranem pragnieniem.
Działo się w jego duszy podobnie, jakby roztokę ktoś zatrzymał w biegu: nadpływają nowe fale, a nie mają ujścia; kłębią się i podnoszą i cofają pianą; szukają drogi gorączkowo i, złamane niemożnością, rozpływają się bezradne i stają w niemocy ciężkiej; jakieś oczekiwanie skupione odbija się w ich powierzchniach, a głębie ich, rosnące zwolna, patrzą ku niebu coraz większą, posępniejszą groźbą; wreszcie, wzmocnione przypływami, poczynają wiertać ziemię, rujnować kamienie i sięgać niszczącemi ramionami w głąb między samorodne skały; niedługiego czasu trzeba, jak je rozważą i wcisną się pomiędzy nie gwałtem; tak rośnie tajemny potok, przedziera się ziemią, aż natrafi na powierzchnię i buchnie znowu roztoką. Taką tajemną wnętrzną pracą nurtowały w jego duszy zatamowane przeszkodami siły i szukały widnokręgu, aby się ujawnić.
Znużony włóczeniem się po stromych uboczach i zmordowany myślami, które go pędziły, siadał nieraz na wierchu otwartej polany i rozpatrywał się po świecie.
W głowie jego wstawały wówczas przeróżne plany, wysnuwane z obrazów, które w zorzy zachodniej widniały w dole przed oczyma. Wyobrażał sobie naprzykład, coby czynił, gdyby wojsko szło z dolin ku roztokom...
Najpierw zapaliłby wici po wszystkich gromach i skrzyknąłby naród wszystek, aby się, co rychło, gromadził w niedociętym jeszcze lesie pod Czołem Turbacza. Stamtąd rozesłałby straże na wszystkie wierchy, któreby o obrotach nieprzyjaciela dawały znać ogniem. Ogniska te byłyby, jak chorągwie, różne; na każdą wiadomość insze. Potem wybrałby z ludzi najmądrzejszych, aby dawali baczność na znak każdy i uspakajali słowami rozsądku naród, trwożący się w sercach. Sam zaś zabrałby najśmielszych z gromady i piorunem spadłby z nimi do Nowego Targu; wziąłby armaty, jak swoje, i kazałby je wieźć przez wierchy wprost na niższe wzgórza, które górują nad dolną roztoką i nad otwartym ku północy niżem. Pod ziejącemi śmiercią oczami tych armat ani myszby się nie prześlizgnęła. Wszystko by legło pokotem. Ktoby się odważył zbliżyć, to na pewne zatracenie. Takie czoło żelazne stawiłyby roztoki każdemu, ktoby je chciał przemocą zalać.
Ale przypuśćmy, żeby się nie udało wziąć armat. Co w takim razie? Wróciłby do oczekujących, pościągałby z wierchów straże, tylko jedną, osłoniętą od doliny laskiem, ostawiłby po to, aby donosiła o blizkości nadchodzących wojsk. W te pędy posłałby ludzi na całe Podhale, aby, kto żyw, zlatywał na obronę dziedzin. Zgarnęłoby się moc narodu, zamknęliby wąwóz i czerniawą nieprzejrzaną pokryliby zbocza; stanęliby żywym lasem... A jakby też naród nie posłuchał wezwania — bo i to trza mieć na uwadze — jakby spokojnie ostał w domach i chcąc mieć łaskę w oczach nowych panów, wskazał jego, jako podburzyciela i herszta nienawiści? Jakby go przez to wyjęto z pod praw i urządzono nań, jak na zwierza, zajadłe polowanie? Wtedy wiedziałby, gdzie się schronić. Słyszał przecie tyle razy o jamach tatrzańskich, słyszał o jednej w wąwozie wysokim, do której prowadzi ścieżka, jak po ścianie. Żeby ino żywności naprzód przysposobił, mógłby se tam ślebodnie przebyć lata całe. Bo z dołu, ani z góry dostępu nijakiego, znikąd. A naprzeciw równie ściana i równie wysoka. Siedziałby se, jak na chmurze, i spluwałby se na dół, na łysinę komendanta, któryby już od samego czekania wyłysiał. A jakby się któremu zachciało wyłazić w górę, toby ino starczyło nogą poruszyć kamień, lada gruz wysterczający, a jużby wartko zawrócił łbem na dół, nie miałby czasu przeżegnać się, lecęcy prosto do piekła. I żadna ludzka moc nie zdołałaby się dostać do tych zbójeckich okien, przez któreby se patrzał na świat, urągając prawom.
— Ale i to byłaby niewola — pomyślał z żalem po chwili.
I tak w radości snując plany różne, zawdy dochodził do smutku. Ten się do serca przyczepił, jak oset, i w rzeczywistości codziennego życia rósł, jak to złe ziele w słońcu.
Ścinając ubocz, smucił się, że czas na niego nie czeka. Odpoczywając, myślał o tem, że czas nie odpoczywa. I w ciągłej był z sobą rozterce. Widział dobrze, że snami oszukuje siły, które wracały z dalekich wędrówek zbite, jak gdyby ciężką przeszły pracę. Wywłóczył je po świecie wyobraźnią swoją, i po wielkich przedsięwzięciach powracały z niczem.
Widząc całą niemoc swoją w stosunku do zamysłów duszy swej, opętanej przez urok potęgi, postanowił nie podawać głowy snom i majaczeniom, a upatrywać rzeczy bliższych, które się wolą dadzą przeprzeć, choćby z wysiłkiem niemałym.
Wtedy to, wracając myśli z awanturnych wypraw, obrócił baczniej oczy na roztoki.
— Dyć i tu świat jak inszy...
Czuł, że i tu potęgi można dojść w działaniu, a niemożebność nie zastąpi.
— Od czego począć? — dumał, siedząc na wierchu polany. Wyszedł, jako zwyczajnie w niedzielę przy święcie i, chociaż Hanki nie spodziewał się doczekać, bo już coraz to rzadziej się pokazywała, przecie nie myślał zejść w dolinę, aż o późnym mroku. Trzymało go tu i przyzwyczajenie i owe stanowisko otwarte, wysokie, z którego mógł przezierać świat poniżony w dole i czuć się wyżej ponad nim, jakoby na chmurze. Stąd można objąć Przysłop jednem spojrzeniem szerokiem.
Myśl jego kołem orła krążyła nad roztokami i chwiała się w powietrzu, upatrując czynu. A oczy jego przyciągał barwami zewnętrzny obraz roztok.
Zbiórki były w tym czasie. Zieleniły się tylko zagony koniczyn, częstsze płaty ziemniaków lub kawałki spóźnionego popod laski owsa. Zresztą w całej dolinie i po zboczach rozchylonych roztok była wesoła białość rozpoczętych żniw. Gdzieniegdzie już połyskiwały ścierniska. Ale gęściej widne były złocące się w słońcu płatki dojrzałego jęczmienia i innych pobielałych na stojącu zbóż. Kóp było rzadko po polach, deszcz widać nie straszył ludzi. Co było przed niedzielą zżęte i nie wyschło, leżało na pokosach, mieniących się zdala. Wiele robót było pozaczynanych, ówdzie pokos użęty, ówdzie snopków parę związanych na pokosie; zdawało się patrzącemu, że ludzie zeszli z pola na chwilę i wrócą, nim jeszcze słońce stoczy się za wierchy. Ale cichość była wielka, znikąd echa głosu. Wyraźne święto odpoczynku. Widać było na polach niedzielę słoneczną, uciszającą nawet trawy, by nie szeleściły.
Rakoczy patrzał z góry na tę uciszoną ziemię i oczyma błąkał się po widnej przestrzeni. Myślał, jak wyglądały roztoki, gdy były lasem doznaku pokryte.
— Czerniawa, bory, nieprzejrzane puszcze... Gdzie sie to popodziewało? Żeby to chociaż w ziemię było wpadło... Przyszli ludzie, wycięli, i dziś goła pustać. Ile to czasu minęło, nim ta przemiana powstała. Ile to warstw narosło z trumien na cmentarzu... Kto też tu pierwszy był? Czyje osiedle najstarsze? Ani pamięci ludzkiej o tem niema.
Począł przechodzić oczyma osiedla: Michalczewskich, Potaczków, Cichańskich, Sołtysów i wielu jeszcze innych zasiedziałych rodów. A myślą zaś przezierał ich długie koleje.
— Przyszedł człowiek nieznany; nikt się go nie pytał, skąd, z jakiego przybywa kraju; zajmował kawał ziemi, nikt mu jej nie bronił, rąbał las i budował schronisko rodzinie. Tak powstawało osiedle: jedno, drugie, trzecie, aż całe wzdłuż i wszerz roztoki zapełniły się osiedlami. Każdy se siedział na swojem osiedlu i obsiewał swoją rolę, abo wypasał na niej owce, co ino żywnie chciał i umiał. Ale z czasem trza było dzieciom miejsce robić, wydawać córki, żenić synów, a luźnej ziemi już nie stało. Wtedy to ojciec niejeden przeciął swoją rolę na pół, abo na dwie, na trzy części. Ale osiedle ostało osiedlem. Pastwisko było wspólne, domy razem, ino gazdów namnożyło się z latami. I tak przyszło pomału — gdzie był jeden gazda, tam dziś dwunastu i więcej. Role, dawniej całokształtne, pokrajano w strzępy. Jak i rola Potaczkowa... ile to na niej miedz!
Począł przelatywać okiem ściśnione zagony. Wyobrażał sobie w myśli, jak je czas zwęża pomału, jak niepostrzeżenie, milczkiem pomyka granice.
— Gdybyż to choć było gdzie rozprzestrzeniać sie ludziom... Ale już wszystkie zbocza zaorane, zasiane wszystkie wertepy i brzegi, i tłoki skalne, i urwiste drapy, i już sie na samych wierchach głowami grunta poschodziły. Dalej nie sposób posuwać sie pługiem, bo zewsząd napierają równie mocno i równie łakomie. Ile na tych granicach krwi rozlanej o parę marnych skib! Gdyby nawet i peczek nie było sadzonych, to wyraźnie znaczyłaby sie krwią graniczna miedza. A drzewiej, za lat dawnych, za pierwszych osiedleńców, kto ta gdzie komu ziemi sprzeczył! Było jej dość, do zbytku, nikto sie na nią wieldze nie łakomił. Mniej piekła było w narodzie, więcej przychylności. I przeszły czasy, minęły, nie wrócą — roztoki zalane ciżbą, aż sie przepełniają...
Tak dumając, patrzał z góry na wieś poniżoną i szedł oczyma po polach, z osiedla w osiedle. Wszystko zatrzymywało jego uwagę, jakby pierwszy raz przezierał tę okolicę.
Już się słońce zatoczyło za wierch Obidowca, a on nie myślał oczu swoich oderwać od zacienionych pól i chałup szarych. Coraz nowe obrazy, jedne z drugich, jak różaniec snów. Owinęły jego myśli pomroką tak gęstą, że się świat cały zatracił, jak w czasie zaćmienia. A obrazy były jasne, przeraźliwie jasne.
...Najpierw stanęło mu w oczach pole niezmierzone. Naraz poczęło się kurczyć ze wszystkich stron. I powoli, powoli szły granice ku sobie, coraz bliżej i bliżej, aż się zeszły. Miejsce pola zajęła jakaś przestrzeń dziwna, bez nazwy i wyrazu, bez świateł i barw. Tak się wyrażać musi chyba nicość. Zaląkł się tego widoku i w te razy obraz się rozemglił. Pomyślał sobie w duchu, że to była mgła.
Ale zaraz drugi obraz nadskoczył podobieństwem tamtemu tak blizki, jakby zeń powstał.
...Oto obszar, pokrajany na wązkie zagony. Te nagle poczęły mu się w oczach zwężać, zamieniać na ledwie widoczne smugi, i ponikły. A miedze, które się niepostrzeżenie pomykały, jak wskazówki czasu, doszły ku sobie i stanęły. I cały obszar długi stał się polem miedz, bez płatka zaginionej czarodziejsko roli. Gdzie okiem dojrzał — miedze, wysokie i nizkie, pozwężałe i szersze, o różnym wyglądzie. Stały zwarto, jak skiby na mokrze odorane. Rdzawiło je słońce czerwone, jakieś inne, nie to, które ziemi świeci, i zdały się krwią oblane, przepotwornie straszne. Aż zadygotał cały od lęku i trwogi.
Obraz przepadł, a wtedy otwarły mu się chałupy. Jakby ściany powyjmował z nich, wszystkie wnętrza odsłoniły się jego oczom.
Ujrzał niezliczony drobiazg, na raczkach pełzający po ziemnej podłodze, gazdów ponuro siedzących na ławach, kobiety załzawione i dzieci w kołyskach śpiące. Wśród tych ujrzał na zapiecku przyczajoną nędzę, popod ławy snujący się głód o wilczych zębach, i z podchylonych drzwi ze sieni patrzący zarazą — pomór...
I naraz zrozumiał wszystko. Poprzednio obrazy zeszły się, i stanęła mu przed oczyma twarz blizkiej przyszłości, patrząca niemiłosiernie czarną otchłanią...
Poznał, że jego naród stoi nad urwiskiem. A pod stopami miałki piasek. Zagłada i śmierć.
— Ratunku! — zawołał sercem i uczuł ból, jak kamień ciężki, nieznany dotąd ból. Zdało mu się, że widzi przed sobą człowieka, skazanego na zagładę, który o tem nie wie.
Zwolna powracał myślą na tę ziemię i rozpatrywał się przelękłym wzrokiem, jakby po strasznym i przeraźnym śnie. Ta ziemia straciła już dla niego odtąd barwy jasne i wyglądała tylko ziemisto, jak grób rozkopany świeżo.
Odtąd też o niczem innem nie myślał, jak o tem, aby ratunek wynaleźć dla człeka, który skazany na zagładę i który o tem nie wie.
Aż w chaosie ciemnych myśli błysnęła mu zielona gwiazda.
Widnemi nocami siadywał Rakoczy na progu swojej koleby, i kładąc deskę białą na kolana, rysował na niej przy świetle księżyca plan gminy, jaką w długich snach myślenia wyśnił. Do rysowania używał lubryki, czerwonego kamyka o miękkim dotyku, jakiego się zazwyczaj używa do cechowania drzew. Nie brał odrazu na uwagę całych rozgałęzionych w dole roztok, ale jeno jedną gminę, rodzinną swoją, Przysłop. Tej się przyjrzał dokładnie z wysokiej polany i najpierw pooznaczał granice linią. Potem uważył dobrze w myślach, które grunta i w jakiej stronie bardziej urodzajne, które mniej żyzne i uprawne, a które nieużytki, i części te wyraźnie wyznaczył na mapie. Było ich sporo, lecz mniej niż dawnych osiedli.
Podzieliwszy tak gminę, począł bez porządku znaczyć, co mu się tylko nasunęło w myśli rozognionej. Nie zatrzymywał się długo nad jednym planem, odkładając szczegółowe przemyślenie na dalsze wieczory. Chciał bowiem jak najprędzej objąć całokształt życia gromadzkiego w granicach zakreślonych przez oświetle myśli. Przeto jeno znakami utrwalał w pamięci swojej mgławice planów i pomysłów, i gorączkowo dalej biegł wśród mroku nieznanego, zdążając pilnie do celu, który przed wzrokiem jego duszy błędnem światełkiem migotał.
W sercu się palił, gorzał cały, to rozpaczą wysiłku, to trwogą, to nadzieją szczęśliwości, jaką przeczuwał na ziemi. Ale nie dawał się opanować żadnemu uczuciu, chciał naprzód rozumem wszystko ułożyć i zważyć, aby świat nowy powstał na opoce, którą nie łatwo skruszyć.
Rozłożywszy grunta gminne na części podług urodzaju, począł dalej przemyśliwać nad sposobami ich uprawy.
— Przypuśćmy, to tak, jakżeby jeden miał te wszystkie grunta. Abo jeszcze lepiej, jakżeby jeden ród posiadał je wspólnie. Własność niczyja i wszystkich. Wtedy łatwo zauważyć, jak bedzie z uprawą. Tam, gdzie pole korzystniejsze, sadzi sie ziemniaki, sieje sie żyto, jęczmień, orkisz, wykę, koniczynę, i łoży sie w uprawę, bo ziemia to wróci. Tam zaś, gdzie rola strasznie skąpa, wysiewa sie owies. A resztę, co sie nie da zorać z powodu pustki, niedostępu, abo innych przyczyn, obraca sie na pastwisko lub na zalesienie. Gmina odrazu przez to zmienia wygląd i jest jak jedno wielkie gospodarstwo, na którem łany, jak jeziora, kołyszą sie zbożem, abo zielenieją płaty szerokie i długie. Miedze sie poobalają, granice ponikną, przez to sie pola przyczyni o spore stajanie.
Zamrużył oczy w rozkosznem dumaniu i widział obraz rzeczywisty przyszłej swojej wsi. Uśmiechał się do niej tęskno, podobnie, jak na obczyźnie uśmiecha się człowiek we śnie widokom swoich pól. Obejrzawszy obszar cały wszerz i wzdłuż, rozsnuwał dalej.
— Grunta obrabiają wspólnie i zgromadzają plony wszelkie do wspólnych spichrzów gminnych. Skoro już wszystko zgromadzą, wtedy sie dzielą zebranymi owocami prac. Każdy otrzymuje tyle ze wszystkich darów ziemi, żeby mógł ślebodnie przez cały rok, bo aż do przyszłych zbiórek, rodzinę swoją wyżywić. Gdyby zabrakło zboża, to jest gminna kasa, jest kapitał gotowy z rozmaitych wpływów. A gdy zaś padnie lato piękne, zboże sie udarzy, i po bogatym podziale jeszcze zbędzie plonów, to sie je chowa w śpichrzach na czas nieurodzaju. I niema obaw przed złymi rokami, jakie trapiły naród głodem, i dosiela trapią.
Odetchnął. Widziało mu się, że to już tak wiele, iż o niczem więcej nawet myśleć nie potrzeba. Radość mroczyła jego głowę i przesłaniała wyśnionym widokiem wszystko, co nie z tego świata. Już się tak rozmarzył w sobie, że na nic dookoła uwagą nie baczył. Wszystkie nadzieje, myśli i pragnienia zestrzelił w jeden obraz, malowany sercem, w to światło, które zapaliło jego wnętrzne siły i rozprószyło czatujący mrok przed jego duszą. Ledwie mu zamajaczył ten świat mgławicowy, a już go oczarował, niewoląc ku sobie. Zarysowały mu się z daleka granice, i już wśród nich przeczuciem widział łąkę jasną, na którą tylko wejść i zrywać kwiaty szczęśliwości. Cudował się sam sobie, że wcześniej na to nie przyszedł.
— Wybierze sie wielką radę z dwunastu najmądrzejszych, i ci powprowadzają w życie kolejno wszystek plan. A potem rada mądrych, co parę lat zmieniana, ma czuwać nad robotami, aby jeden nie ponosił ciężaru więcej, niż drugi. I przy podziale plonów musi być dozór uczciwy, aby sie krzywda nikomu nie działa.
To pomyślawszy, pewnym był, że już wszystko gotowe, ino zacząć.
Chwilami przychodziło mu na myśl porzucić ścinanie, iść i apostołować za swoim zamysłem. Ale się wnet rozumem opierał gorączce, postanawiając dociąć już do końca. Skoro wyrzekł słowo ciężkie, choć i w konieczności, to musi dotrwać i pokazać, że nie jest słomianym chłopem, ale opartym na wszystko, na wszelki wiew. To i ludziom się spodoba, i chętniej mu dadzą posłuch, wiedząc, że się nie uboi potwierdzenia słów działaniem do ostatka sił.
Przytem miał w sercu jakiś lęk kryjomy przed nagłością powstania planu. Zdumionym też był równie, czemu to tak łatwo przyszło i stanęło mu w prostocie jasnej przed oczyma. Ani głowy nie natężał, ani znikąd nie słyszał nic o czemś podobnem.
— A może to już jest na świecie, albo kiedyś było, a pokazało sie niedobrem i zaniechali... kto wie!
Jak człowiek w najgorętsze pragnienie swoje uderzony, zasmucił się i strwożył niepokojem serce. Ale to jeno chwilę trwało. Wnet się osatał i począł bojaźliwie osłaniać świat swój odkryty przed zalatującemi myślami z tej ziemi, które każdy zamysł nowy zwykłe obejrzeć, wyśmiać lub powiać nań zarazą, że się jeszcze w zaczątku pocznie próchnem świecić i, nim się słońcu ukaże, już po nim, już śladu niema z jego chwilotrwania.
Wiedział to dobrze Rakoczy, bo nieraz, gdy się zamyślił o tworzeniu czegoś, już czyhały te wrogi rojem, ogłuszającym każdy szelest myśli dopiero poczynanej. A gdy zamierzył coś wykonać, nie dbając na trwogę przez nie rzucaną na serce, wtedy stawały przed nim postaciami o najdziwaczniejszych kształtach, przybierały wygląd ludzi znajomych i blizkich, pokazywały twarze drwiące, wargi szyderstwem skrzywione, lub brały się za boki dłońmi i aż włosami ziemi dotykały, nachylając się w śmiechu. I to go nieraz wracało. Ale też i nie mniejszą zamiarom jego przeszkodą było rozważanie w myślach, podobne usypianiu sił, by nie wstawały; była to jakby zabawka, przecie nużąca ducha bardziej, niż sam czyn z zamiarów owych poczęty; brał je w myśli na wagę i ze wszystkiem, co myśl nadniosła, próbował; oczywiście przeważało w końcu wszystko insze, bo zamiar każdy nie miał ciężkości nijakiej w porównaniu z rzeczami, bytującemi na ziemi.
Teraz to wszystko nadlatujące zarazą, Rakoczy łatwo mógł rozpłoszyć, i plan jego przeważył w myślach skałą, bo z ziemi urodził się i na niej był oparty. I jak ta ziemia rzeczywista, tak rzeczywistym jego oczom wydawał się ten obraz objawionej gminy.
— Kto idzie naprzód, musi dojść, gdzie myślą zamierzył, choćby sto strachów zastąpiło na rozstajach drogę.
I tak pewnym był dojścia swego do tej świtającej w dali jasnej polany, że ani się nie zaturbował, jak iść, którędy i przez co. Wszystką uwagę skupił na widnym krajobrazie. Ścinając drzewa, jak przed tem, czynił to machinalnie i nie patrzał, wiele uboczy ubywa, a cały myślą stał w przyszłości blizkiej, jakby w niej żył i mieszkał ciałem.
Tak go to pochłaniało, że i na głód przestał już być ckliwym i zapominał nieraz, czy gotował obiad lub wieczerzę.
Dumając nad swoim planem, przeważnie nocami, zauważał w nim pomału braki, które go trapiły. W dziele już poczętem w myślach rysowały mu się szczerby, podobnie jak rzeźbiarzowi, który w glinę tymczasowo zamknął myśl, a glina się zesycha i pęka; inne zaś strony życia gromadzkiego, którym nie oddał jeszcze swej uwagi, czerniły się, jak tablice niczem niezapisane, stawały niepokojącą jego umysł próżnią, trwożyły jego serce nieznanem, jakie patrzało pytająco z ich pustych lic.
To równie przyłożyło się, że postanowił dokończyć z uboczą. Widział, że mając czas przy ścinaniu, może wszystko dokładnie przemyśleć i każdy szczegół z osobna. Zanim się obraz uwypukli, zejdzie chwil niemało. A gdzież sposobniejsze naleść, jak nie tu, w roztokach śpiących, z daleka od gwaru świata, od zamętu walk.
Schodziły te chwile szybko, ani się obejrzeć na nie, ani je dostrzedz, jak mijały. Dopiero środa była — już niedziela. A na uboczy nie znać było tych lecących chwil.
Rakoczy z utęsknieniem wyzierał swojej Hanusi, której już od dłuższego czasu nie widział. Chciał jej powiedzieć, co go radowało, co przez czas jej niewidzenia przyszło mu do głowy. Chciał się jej zwierzyć ze swoich zamysłów — co ona też na to powie, czy ją zachwycą, czy zlękną...
— Pewnie zlękną z początku... moje małe, drogie! Otworzy oczka, jak ta sarna, w zdumieniu trwożliwem, kiedy sie jej odkryje nieznane pole. A potem sie uraduje, jak dziecko nieletnie. Jaka uciecha, jaka duma w jej oczkach rozbłyśnie, że to jej Franek, nie kto inszy, na tę myśl natrafił. Wtedy jej powiem: Moja Hanuś, moje ty wszystko na świecie, ja myśląc o tem, o tej gminie, miałech i ciebie na myśli. O obojgu nas myślałech. Bo skoro przyjdzie do spólności, to wtedy każdy, co bedzie pracował, bedzie miał udział swój we wszystkich plonach. I nam sie bedzie dobrze działo, jak równie i wszystkim inszym.
Zarzuci mi ręce na szyję i powie: «Toś mój, mój jeszcze bardziej, żeś i o mnie myślał...» Jakżebych nie miał myśleć, moje dziecko, przecieś ty moje, moje już na wieki.
I tak rozmawiał z nią przez wyobraźnię i roztkliwiał się w sercu, jakby głaskał jej lnianozłote włosy.
Tyle mu się nazbierało w tej samotności wywnętrzeń, że przepełniały się, jak zatamowane źródło; coraz częściej mówił głośno, ani się nie spostrzegał, jak się spowiadał drzewom, skałom i mrocznej pustce koleby; pragnął jakiejś duszy człeczej, którejby mógł opowiedzieć wszystkie radości, nadzieje, dumy, niepokoje. Czuł wewnętrzną potrzebę objawienia ludziom swoich ciężących zamysłów i patrzeć, jakie wrażenie wywołają w duszach, czy je olśnią, pociągną urokiem szczęścia, czy też wzbudzą nieufność zwyczajną do tego, czego jeszcze dotykalnie niema. Nie dla utwierdzenia siebie tego pragnął, bo wiarę miał w zwycięztwo dobra, a jedynie dobra pożądał w swych dziełach, ale dla rozchwały ziemskiej, jaka sercu daje odpłatę za trudy, myśli żarzy i do nowych zapala wysiłków.
Tembardziej wyglądał tęskno obaczenia się z Hanusią, która miłującą duszą odczuje, czego nie pojmie, a wszystko podziwem szczerym, z serca idącym, przywita. I co niedzielę popołudniu wychodził na wierchy i wypatrywał z widnych miejsc otwartych, czy mu się nie zabieli jej postać kochana. Nieraz do późnej nocy zezmarudził, wałęsając się po grzbiecie wyniosłej polany.
Jednej niedzieli, jak zwykle, wyszedłszy na wierchy, obrał sobie widne miejsce od strony Przysłopia, tak, że mógł całą wieś w dole, wszystkie osiedla mieć na oku. Dumał se, że chociażby i Hanka nie wyszła, to będzie miał sposobność oznaczyć oczyma cały plan, całą mapę swojej przyszłej gminy. I rozpoczął odrazu przezieranie pól. Najpierw też, nic dziwnego, stanął w osiedlu Sołtysów. Powietrze było czyste, bo jesień się już poczynała, wszystko się odkryło jaśniej, jakby się zbliżyło. Mógł widzieć zdala dobrze najmniejszą krzaczynę, nawet płot nizki przy ogrodzie na widok wystąpił. Franek zbaczył, jak niedawno stał koło tego płotu. A Hanusia była w sadzie...
— Gdzie ona też teraz? Nigdzie nikogo nie widać... Musi być w domu, abo jeszcze nie przyszła z kościoła. Żeby ja tak teraz zszedł na dół i spotkał ją kany niespodzianie...
Przerwał swoje zamierzenie, bo ujrzał wychodzących z osiedla Sołtysowego ludzi. Było ich kilkoro razem, szli nie drogą, jak się chadza, ale przez pola, na przełaj, i zdążali, widać było, wprost ku osiedlu Cichańskich.
— Cóżby to za ludzie byli? — pytał się w ździwieniu. I wpatrzył się z natężeniem, jakby chciał z tak daleka rozeznać postaci. Ledwo po barwach zmiarkował, że jest trzech chłopów, jedna niewieścia postać między nimi. Przypuszczenie, że to Hanka, zamieniało się pomału w pewność.
— Któżby inszy? Ona sie tak pomiędzy nimi bieli.
Szli pomału, stawali nawet czasem, jakby opatrywali idęcy ostatnie ścierniska.
— Ale wyraźnie, widać, opatrują grunt; i to Suhajów, bo po jego kawałkach przechodzą... Coby to było? — zaniepokoił się Franek. — Cóż Hanka między nimi ma do czynienia? Bo to pewnie polowi. Ale nie, w niedzielę przecie nikt nie urzęduje.
I sam nie wiedział, co myśleć. Uradował się, że widzi Hankę w zdrowiu. Bo nie wątpił już, że to ona, tak mu serce przekonywająco gadało. Ale i zły był, że sobie tak ślebodnie po polach spaceruje, jakby żadnego Franka na świecie nie było. A on tu czeka, Bóg wie odkąd, i przez tyle niedziel... Trzeba ją za to ukarać — poddawał mu gniew, zmieszany z uradowaniem serca. Szarpnęła go chęć zejść na dół, tak się mu wydało blizko. Ale namysł chwilowy odrzucił tę myśl.
— Jakby jej tu uwagę zwrócić na się...
Dziesięć pomysłów nadleciało, ale wszystkie nieporadne. Wywiesić chustkę na smreku? Nie ujrzy. Przecie to daleko. Z dołu jeszcze gorzej patrzeć. Zapalić ogień? Skądże będzie wiedziała że to on pali? Kiedy wie, że nigdy przy niej nie zakładał tu ogniska. A pasterzy dość po wierchach... Trza innej rady.
Wpadło mu na myśl, że nic lepiej, jak chyba zaśpiewać. Ale tak głośno, żeby usłyszała. Ba! po głosie nie pozna. A i śpiew pewnie do niej nie doleci. Chyba odzew, to prędzej...
Było to dawne pasterskie wołanie, mające właściwą sobie nutę, przeciągłą, jak fale wiatru. Drzewiej, kiedy pasterz jaki, stęskniony za widokiem pasterki, która była gdzieś w zapadłej uboczy z owcami, chciał się z nią zejść, to jej tylko tem hasłem dawał znać o sobie. A ona mu odpowiadała, jak echo jękliwe, i naprowadzała go na drogę, która ku niej wiodła. Inaczejby się nie spotkali w tych bezmiernych lasach. Nieraz on stał na jednym wierchu, a ona na drugim, i nie mogli się nijak rozeznać z daleka: poznawali się po sposobie przeciągania głosu, bo każdy pasterz i każda pasterka mieli swój własny sposób dokończania.
Franek pewnym był, że Hanka musi znać jego odzew, bo musiała słyszeć nieraz, jak się odzywał w uboczy, schodząc wieczorem do Huciska.
— Ino czy doleci do niej? Bo to przecie dal...
Poruszające się zwolna maleńkie postaci były już w połowie drogi między osiedlem Sołtysów, a Cichańskich. Rakoczy, nie zwlekając, nabrał oddechu w pierś i, jak mógł najpotężniej, ozwał się przeciągłym głosem:
— Ou-ho-ho--ho-ho!
A skoro echa pocichły, dorzucił, jakby ostatnie, ostro urwane:
— Ho-hu!
To najrozgłośniej się odbiło o wszystkie ubocze i wpadło do roztoki, jak skała puszczona z wierchu.
Z niespokojnością serca śledził oczyma wrażenia i spostrzegł po małej chwili, że postać biała, niewieścia, oddzieliła się od innych i szła napowrót, z początku pomału, a potem coraz prędzej, ku Suhajowej chałupie. Teraz z radosnym niepokojem patrzał, rychło z tej chałupy wyjdzie. I rzeczywiście wyszła wnetki, podała się ku roztoce i szła wzdłuż drogi chodnikami wyraźnie ku wierchom. Serce mu zatrzepotało uciechą i szczęściem.
— Moje drogie, najdroższe! — szeptał, wpatrzony w białą postać, która skracała widać drogę, przecinając pola. — Pójdę naprzeciw! — zerwał się ochotnie.
I pomknął na dół ścieżyną wśród gąszcza, a potem już i ścieżki nie patrzał pod nogami, wpadł do wrębu i na prost biegł po zdradliwych wertepach, byle prędzej ją ujrzeć i ździwić niespodzianie. Pędził, jak rogacz ku wodzie, wśród wysokich traw, wśród potrzasku łamanych pod stopami gałęzi i grzechotnego chrzęstu okwitłej gibrzyny.
Jakież było jego zdumienie, gdy spotkał Hankę już we wrębie, schodzącą, zdawało mu się, na dół. Przestraszona jego pędem i szumem, jaki uczynił, długo nie mogła słowa przepowiedzieć, gdy stając przed nią, zawołał:
— Hanuś! Skądżeś sie ty tu wzięła? Toś nie ty teraz szła z dołu?
Hanusia, trzymając się dłonią za piersi, oddychła i szepnęła z wyrzutem:
— O! takem cię sie zlękła...
I chwilę, patrząc na się, milczeli oboje. Franek jakiś zawód przewiewny uczuł w sercu, że to nie ona szła z dołu. Naprzeciw tamtej bowiem biegł, i trudno mu było teraz nagle wszystką radość ze spotkania obrócić ku niej. Ona zaś, zwyciężywszy lęk i pomieszanie, patrzyła nań z przebiegłą w oczach upartością i gotowo oczekiwała, co powie.
— Pędziłech naprzeciw ciebie — zaczął — bo mi sie zdawało, że ty idziesz od chałup, ale widać, że mnie oczy zwiedły.
I powiedział jej, jak było z tem całem złudzeniem.
— Musiałaś słyszeć mój głos...
— Słyszałach, i zganiałach zaraz owce, żeby wyjść ku tobie...
— Toś z owcami?
— Dy widzisz... Wyszły z ugorów do wrębu, i trza było je zegnać na dół, żeby kto nie zajął. Chcieli pasterza posłać po nie, ale ja sie sama wyrychliła na to, żeby cię widzieć...
— Jakaś ty dobra moja! — szepnął.
Uśmiechnęła się nieznacznie i poczęła się mu sprawiać, czemu tak długo nie była na wierchach. Gdy kończyła zażaleniem, już łzy jej w oczach stały.
— Nie dadzą mi iść nikany i zakazują ostro. Dopokąd jeszcze maliny były we wrębie, tom sie mogła wycyganić...
— No, nie płacz-że, moje dziecko.
Przygarnął ją ku sobie i, siadając na trawniku, posadził na kolanach. Wyrwała się, podbiegła do najbliższego pniaka, wskoczyła nań i rozejrzała się z uwagą na wszystkie strony. Poczem wróciła i siadła obok Franka.
— Nie mam dużo czasu... — szepnęła.
— O żebyś ty wiedziała, Hanuś, co ja przez ten czas przemyślał!
I począł jej opowiadać o zamiarach swoich. Mówił bezładnie, ciżbą słów, jakie się tłoczyły, przynaglane gorącością i zapałem serca.
A Hanka skubła mech palcami, wyczekując rychło skończy. Coraz niecierpliwiej targała mech i trawę razem i roztwierała dłoń nerwowo, upuszczając je na ziemię. Wreszcie przerwała mu:
— A ubocz ścięta?
— Nie! — odrzekł szorstko, dotknięty przybaczeniem, które go samego gryzło. I zaraz dodał: — Ale to nic. Zetnie sie jeszcze na czas. O tem nie myślę, bo, jak widzisz, ważniejsza rzecz jest do myślenia. Cóż marna ubocz wobec tego? Jak dzień chmurny, który już dochodzi, wobec jasnej i długiej przyszłości. O żeby ja ci to umiał wszystko opowiedzieć!
— Opowiesz mi kiedyindziej — przerwała szybko. I umilając uśmiechem odmowę słuchania, przycisnęła się do niego gorącem ciałem, które piekło i parzyło, jak mech w lipcowym skwarze południa.
Począł drżeć mimowoli i dygotać cały. Świat mu ginął po za nią i zachodził mgłą. A ona, nachylona piersiami ku jego piersiom, patrzała w jego oczy płomieniami ócz. Rozżarzał się pod jej spojrzeniem, i począł płonąć, jak smrek na suchu podpalony. Przywarł wargami do jej ust rozwartych i zabaczył już doznaku o wszystkiem.
— Bądź mój... tak strasznie... — szeptała w uścisku — bo kto wie, kiedy znowu bedziemy razem... . . . . . . . .
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
W oszołomieniu dziwnem powracał Franek do Huciska. Miał uczucie, jakby go ktoś, jakaś moc niezwykła uobracała w wietrznem kole na miękkiej pościeli i postawiła na ziemi. Dziwnie słodkie wrażenie napowietrznej jazdy i potem zawód niewytłómaczony. Jak gdyby przebył błogi sen szaleństwa i zbudził się z pamięcią o nim. Pamięć ta za nim szła i zaskakiwała przed oczy, otrząsnąć się z niej nie mógł. Przypominał mimowolnie rozkosze piekła czy raju, które jeszcze teraz, choć już przeszły, dreszcz w nim budziły.
— A potem... Cóż to było? Aha! Ktoś zawołał: «Hanka!» i znowu głośniej: «Hanuś!» Zerwała sie, powiadając: «Ujna mnie wołają»... To ta ujna szła z dołu, kiedych myślał, że to ona.
I tak o wszystkiem myśląc i o niczem, szedł w mroku, bo już mrok był, prosto do Huciska. Kiedy stanął u progu swojego domostwa, jak płaszcz opadło z niego uroczne omamienie, coś, jakby mgła płanetnicza, rozwiało się z przed oczu.
I poczuł niesmak ze siebie samego, jakiś wstyd wobec myśli, które go przywitały w progu. Tyle tu nocy przedumał...
— Nie wiedzieć, co mną rządzi. Jakże ja mógł zabaczyć przy niej...
Ale myśląc to, przyznawał, że mógł zabaczyć o wszystkiem.
— Kto wie, kiedy sie znowu ujrzymy...
W ciężkiem niezadowoleniu usiadł i podał głowę zadumie.
— Nie, nic jej nie powiem, skoro tak... Aże sie wszystko uwidoczni.
I począł snuć, jak pająk, przerwaną robotę. Chwile szły, coraz czarniej czyniło się dokoła, a on siedział, pogrążony w myślach, kąpiąc duszę w promieniach wschodu, który mu nad ziemią wymarzoną ognistem słońcem wstawał.
I rano tak się obudził, jak wieczór siadł. W pamięci pozostały mu odkrycia, poczynione w planie gminy, z której marzeniem zasnął. Te, jak dobre uśmiechy, przywitały go na dzień nowy i podnieciły do pracy.
Z każdym dniem ubywało po kilkanaście drzew z uboczy, z każdym dniem rósł jego plan, chowany w myślach. Rakoczy dorzucał doń w bezładzie, co nadeszło, pewny, że się całość stworzy z tych właśnie rozskoków.
— Podstawa główna to już jest, a potem — co kto woli? Niech se każdy gazduje w chałupie swojej, jak mu sie żywnie spodoba.
Rachując prace, zauważył, że ludzi zbędzie od robót.
— Teraz każdy na swojem namocarzy sie, narobi, a i tak nijak biedy nie zratuje, choćby i swoje ręce do łokci poudzierał; robota wlezie, nie znać jej, i ramion wsze brak do roboty. Inaczej, gdy sie wspólnie popycha naprzód pracę; wtedy sie toczy wartko, jak wałek po równi, i siły telo nie potrzeba, ostanie sporo rąk.
Co z nimi począć? Dumał. I stąd nowe zamysły wstawały.
— Trza zaprowadzić kopalnie, założyć warsztaty. Juści jeden nie poradzi, ale cała gmina. Na młakach Potaczkowych są pokłady gliny, możnaby cegielnię stworzyć. Kto na polu nie rad robi, a do fabrycznych zajęć chętny, to sie go użyje. I nikt nie bedzie po próżnicy bożego chleba jadł. A każdy najdzie taką pracę, co go zadowolili. Kto ino ma jaki talent, to go nie zakopie, ale wydobędzie na jaw na pożytek bliźnim. Weźmy kowala, krawca dzisiejszego: połowę czasu tracą na obrabianie pola, jakie mają, bo któż je im obrobi, a resztę zbytecznych chwil od zajęć gospodarskich obracają dopiero na rzemiosło. Ani tamtego, ani tego dobrze nie wykonują, ani stąd, ani stamtąd użytku dużego. I tak sie spycha i kutwasi jak może najgorzej.
To znowu rozsnuwał dalej:
— Każdy, jakąbądź pracą zatrudniony, czy rolną, czy fabryczną, czy wreszcie warsztatową, ma swoją część w plonach wszelkich, jakżeby je sam uprawiał, i równy udział we wszystkiem. Gmina łoży na naukę zdatnych rzemieślników, którym ojcowie, jako i dziś, nie mogliby dać żadnej pomocy od siebie. Gmina posyła zdolnych chłopców i do wyższych szkół. I wychowuje z latami: dla swoich fabryk techników, dla oświaty swej nauczycieli, dla chorób dusz swoich księży i dla chorób ciał lekarzy — cały zastęp ludzi swoich, którzy znać bedą przyczyny niedoli i zła. Bedą radzić, nauczać i leczyć zbawiennie, aże gmina ozdrowieje, i na sercach już nie bedzie nijakiego trądu.
Zaszedłszy myślami w przyszłość, gdzie już słońce grzało i serce się topiło w gorącu radości, wracał znowu do początku, do najbliższych zmian, i tak wędrował bezustanku nieznużoną duszą.
— Pastwisko bedzie spólne, rozumie sie, tośmy już oznaczyli na desce. Ale tego jeszcze nie, że dwoje, troje upasie wszystko bydło z gminy. Reszta pasterzy niech sie zawie o młodszych braciach swoich, żeby nie wypadowali z kołysek na ziemię, nie rozbijali głów zawczasu, bo rozumu szkoda. I tak zamało go jest w jednym mózgu, a jak sie jeszcze wytrzęsie... Bóg nie doda, i na nic wszelkie ofiary.
Rozweselony uciechą, że mu się wszystko tak składało bez trudu, pokpiwał w duchu z tej nieporadności, jaka się rozległa wokół i trapi naród klęską.
— Dyć ino chcieć, nic więcej, a wszystko sie rozpadnie. Cały ten śpichlerz gminny, w którym myszy gazdują, szukając plewy jakiej, bo ziarn niema. O ludzie nieobaczni! Tyle doświadczeń za wami... I co to wszystko płaci, kie sie nie chce.
Coraz większym zapałem rozpłomieniał duszę, gdy widział, że już końca dobiega myśleniem i że go już nieznane nie dręczy pytaniami W sercu uczuwał taką pewność lekką, jakżeby przeszedł gęstwię ciemną, nieznany jakiś bór i ujrzał wreszcie spodziewaną długo, tęsknotą w tej wędrówce leśnej ukochaną — jasną polanę. A na niej szczęście, już wyczekujące, patrzące słonecznemi oczyma przez drzewa naprzeciw idącego.
— Zło stopnieje w sercach ludzkich, jak bury śnieg ku wieśnie. I zapanuje dobrotliwość w naturze człowieczej. Powiadają, że natura nie da się odmienić. A Chrystus ją przeodmienił. Widać, że nie wieczna. Od tego czasu nie sto lat! Słowo ostało słowem. Opowieści o raju chodzą i nic więcej. A tu na ziemi piekło sie przestrzeni... Odrazu sie zagasi, jak sadze zatlone. Bo któżby dobrowolnie chciał pozostać złym, jak nie ma przyczyn ku temu? Człek nie bedzie sie turbował, co dzieciom da jeść, co jutro i pojutrze i dalej, nie bedzie se łamał głowy, skąd wypłat wydobyć córkom, jak synów podzielić gruntem, którego nie staje, stąd i zajadłość na ludzi odejdzie go odrazu. Jak płaszcz zmorą duszący, opadnie z niego złość, i wstanie inszy. Ani sie sam nie pozna po niedługim czasie, jak sie w naturze swojej przeinaczył. Nastanie spokój, do którego każdy, jak z czyśćca, z dzisiejszych dni wyciąga chude ręce. Ludzie dobrzy — sprawiedliwość — ponad wszystkiem spokój. I to bedzie prawdziwie chrześcijańska gmina.
Żył w niej myślami wszystek i prawie ciałem w niej przebywał, odczuwając przyjemność wyśnionego życia. I tak... W niedzielę po sumie widział się w gromadnem kole, w przestronej gospodzie. Zebrali się tu wszyscy, aby spożyć obiad. Nie brak i księdza, i nauczyciela, doznaku jak za czasów Chrystusowych gmin. Po obiedzie przechodzą do bocznej czytelni, aby okrzepić znowu ducha i umysł, przyprószony tygodniową pracą. Poczem zabawa. Młodzież popisuje się, czem umie: muzyką, śpiewem, zapasami, a starzy siedzą po ławach, jako sędziowie uważni. Poczem ciekawe gawędy, opowieści starych, a wreszcie wypoczynek pełen dobrych wspomnień. I znowu tydzień robotny, i znowu niedziela biała, i mieniąca się, jak wstęga, rozmaitość dni. A wszystkie jasne...
— Trza już raz zacząć! — porywał się, tęsknotą ku temu nowemu życiu pchany, tem mocniej, że je widział tak blizkiem i tak wyraźnem, iż wolą, zdało mu się, można je było za dzień dosięgnąć. A tu ubocz więziła go, jak łańcuch przykuwający. Szarpał się w sobie coraz to rozpaczniej. I nie widział nawet końca tej niewoli ciężkiej. Czy wieczność sama? — dumał. — Co ja se poradzę?
A tu plan dojrzał i wołał o życie. Franek trawił się gorączką, to w niemoc popadał. A dni leciały w pośpiechu, jakby je kto pędził. Wreszcie wpadł na myśl krzepiącą.
— Co mi z przechwały, że ja ją sam zetnę, kiedy sto razy ważniejsze czeka...
I postanowił przynająć dwóch chłopów, aby jeno prędzej skończyć i czas poświęcić gminie.
Schodząc raz wcześniej z góry, niedługo po zachodzie, nadszedł przy drodze Teklę, komornicę, składającą na powróz gałęzie z cetyną i chrust uschnięty, drobny, zdatny do podpały. Przywitał ją wesoło:
— Jak sie to przytrafia, że zawdy wtedy was spotykam, kiedy mam interes we wsi. Wyręczycie mnie i teraz, moiściewy, drodzy...
— O coż takiego idzie? — spytała, prostując powoli plecy.
— Trza mi dwóch chłopów do ścinania. Nie wiedzielibyście o jakich?
— Wiem... — odrzekła z powolnym namysłem — Chudomięt by sie zgodził, i Bekac by z chęcią przystał, bo oni haw już ni mają roboty, poprzątali, zebrali, co mieli na polu. A na zarobek każdy chciwy...
— To ich też upytajcie za mnie, moiściewy, bo musiałbych sam zejść na dół...
— No, nie turbujcie sie. Ja im ta już powiem. A jakże z płacą?
— Jak bedą chcieli. Abo za dzień, abo za sztuki wyłupionego drzewa, co wolą.
— Juścić, wy ich ta nie skrzywdzicie.
Schyliła się i poczęła składać dalej nazwłóczone za odwieczerz gałęzie.
— Coż ta na dole słychać? — spytał Franek.
— Jak zawdy... Biedy kroćsetnej moc i tyle. A więcej to ta nic ciekawego bardzo. Zresztą... musieliście i wy słyszeć, bo tu ludzie chodzą.
— O czem, myślicie?
Popatrzała w jego oczy z uwagą chwilową i zastanowiła się w duchu nad czemś. A potem poszepnęła jakoby do siebie:
— To wy, widać, nic nie wiecie, skoro tak...
W oczach, jak i w glosie jej dostrzegł Franek jakieś w zatajeniu skryte, litosne pożałowanie. To go uderzyło przykro.
— Mówcież wyraźnie! — zawołał.
Przychyliła się jeszcze niżej, jakby zlękniona jego naremnością. Po chwili, nie przerywając roboty, poczęła:
— Niejednakie są serca na świecie, bo też i niejednacy ludzie, moiściewy. To też to największa bieda, że razem żyją...
Franek się zastanowił nad jej słowami. Przebierał je chwilę w myślach i zdumiał się niepomału, skąd powstały w tej głowie biedaczej. Nie mógł zaś nie zauważyć, że były dokończeniem dłuższych przedumywań, kto wie gdzie i jak zrodzonych, przez jakie nieszczęścia. Myśl, zawarta w jej słowach, wydała mu się, jak ptak o nieznanem upierzeniu, przelatujący znagła poprzed oczy. I jak nieraz praca pilna, albo inszy nieczas nie pozwoli śledzić ptaka o dziwnym przystroju, tak obecnie niepokój, trącający serce, przerwał Frankowi rozsnuwanie myśli.
— Do czegóż to mówicie? — spytał.
Tekla jednak nie odrazu odpowiedziała.
— Ja wiem, do czego mówię. Wyście sto razy szczęśliwsi, żeście zdaleka...
— Ja zaś nie powiem, żebych był szczęśliwym...
— Ale mnie sie tak widzi.
Poskładawszy gałęzie, związała je powrozem i miała już ociepkę zawdziewać na plecy. Franek się przybliżył ku niej.
— Wy coś kryjecie przedemną — rzekł — ja tak uwazuję. Ale przecie możecie powiedzieć, mi otwarcie, tembardziej, jeśliby to mnie miało dotyczyć.
— Moiściewy, kochani! To trudno powiedzieć, jak się nic z poblizka nie wie... A ludziom wiary dawać nie popłaca. Bo ludzie pletą, co sami umyślą, prawda zaś zwykle po za płoty chadza. Ktoby ją chciał od ludzi nabyć, to sie sparzy. Jak i mnie nieraz sparzyło...
— Tu sie przecie obawiać nie potrzebujecie...
— Ja sie też nie boję o się. O was mi ino markotno, jakbyście se mieli przybierać do głowy to, co sie ludziom od wiatru przyśnije. I szkoda nawet, żech wam natrąciła... Wierutne bajtki muszą być, nic więcej, bo jakby prawdy było choć naparstek, tobyście wy musieli pierwsi o tem wiedzieć. Widujecie sie z Hanką...
— Widuję...
— Wiem, napotkałach ją kiedyś, wracającą z wierchów. I cudno mi doprawdy... Nic wam nie wspominała?
— O czem miała wspominać, myślicie?
— Niby o Cichańskiego zabiegach...
— Nie! — odrzekł szorstko, dotknięty przypomnieniem wolego łba, jak go nazywał zwyczajnie.
— Oj ludzie, ludzie! — szepnęła z westchnieniem i schyliła się po ociepkę.
— Zaczkajcież — odsunął ją łagodnie Franek — odniesę wam na chwilę, choć ku wodzie.
Spojrzała nań z wdzięcznością, a on gałęzie zarzucił na ramię, i poszli razem na dół drogą ku rwącej roztoce.
Skoro dochodzili wody, Tekla przystanęła, gotowiąc się do odebrania ciężaru. Ale on jeszcze nie myślał się żegnać i szedł z nią wzdłuż roztoki przez całą dolinę. Dopiero za wąwozem zdjął brzemię z ramienia, powiadając:
— Tu granica. Teraz wam już oddam...
— O, niech wam Bóg zapłaci! Boście mnie skrzepili setnie.
Przyklęknęła na ziemi i, odebrawszy ociepkę, wiązała końce powroza pod szyję.
— To sie już o tych chłopów nie trapcie...
— No moiściewy!...
Stał przed nią, wyczekując, aż powróz zawiąże, aby jej pomódz brzemię zadźwignąć na plecy, i spodziewając się jeszcze usłyszeć co od niej. Bo go jej słowa poprzednie nie zadowoliły i nic uśpiły w nim niepokoju serca. Skoro milczała, wprost zagadnął:
— To mi nic nie powiecie do końca?
Czekała, widać, i ona na to zapytanie. Nie patrząc nań, z przymusem jakoby odrzekła:
— Coż wam powiem, moiściewy, kiedy ja sama jak ta owca zabłąkana w lesie. Nic się pewnem nie wydaje, a domysły zwodzą. Ale, skoro tak koniecznie chcecie... Powiadają, że ta cosi u wójta sie stroi. Pono były namowiny...
— Kłamstwo! To nieprawda! — krzyknął.
— Ja wam też zaraz gadała, że to muszą być bajtki. Bo coby inszego było? Ludzie zawdy ludźmi...
I, nie czekając dalszych pytań, zebrała się wartko.
— Ostańcie z Bogiem — szepnęła.
Nie dosłyszał pożegnania. Stał w zadumaniu tępem, nieruchomo i patrzał zasępiony przed się. A mrok go osnuwał zwolna czarną pajęczyną.
Niema siły, powiadają, którejby trzech nie zmogło. To też ubocz przelękła się, gdy białym rankiem wyszło ku niej trzech chłopów do walki. A każdy dzierżył w dłoni piorun o błyszczącej stali, która na ostrzu niosła zgubę i niechybną śmierć. Z trzaskiem podały harne smreki, waliły się, niby maszty druzgotane burzą. Jedle zaś, upadając, wydawały jęk przeciągły, który po ziemi dudnił jeszcze długo po ich rozgłośnym skonie.
Ubocz, odziana lasem, poczęła się kurczyć i zmniejszała się widocznie z dniem każdym. Płat lasu topniał, jak płat szarego śniegu, który, przez wiatr nakryty ziemią, uszedł oczom słońca, aż ono, wyszedłszy nad wierch, dojrzało go z góry i w gniewie swe ogniste groty nań wypuszcza.
Coraz więcej bielejących, odartych ze skóry drzew zaścielało zbocze. Widziało się patrzącemu, że to pobojowisko jakieś smutne, gdzie trupy schną na słońcu niegrzebane, i świecą gęsto odziobane przez wrony piszczele. Groza zniszczenia i śmierci szła od tego zbocza. A łoskot walki posunął się wyżej, i zdawało się, jakby burza stała nad cmentarzem. Raz po raz trzask u wierchu, jęk i grzmot przewlekły, piorun, zda się, rozszczepia chmurosiężne drzewa — a na dole martwota zarośniętych zgliszcz, pniaki stoją omszałe, jak dawne grobowce.
Setnie dopomagali Rakoczemu: Chudomięt i Bekac. Przez dzień razem tyle położyli drzew, co sam przez tydzień. Bo też trzem łatwiej było podzielić się robotą, zastąpić sposobem siłę i nie dać się czasowi wyprzedzić. Dwóch podrzynało, a jeden podcinał i kliny bił, aby pile nie było duszno przedzierać się rdzeniem. W minutach kładli drzewo; potem je łupili i obrabiali dokoła na gładko. Szło tak sprawnie, jakżeby kto wiatr zaprzągł w maszynę i rozpędzoną roztokę dodał ku pomocy. Koniec już widać było; przez drzewa, gdy się spojrzało do wierchu, przeświecało niebo. Te białe okna wskróś zieleni przerzedniałych drzew patrzały w serce Rakoczego słońcem, jak jasne oczy wytchnienia.
Bekac z Chudomiętem schadzali na noc do wsi; chałupy ich bowiem były blizko, na kraju Przysłopia; chyba jak padła noc ciemna, że drogi nie uznać było, wtedy przyostawali w kolebie, i Franek ich gościł.
Obiady jadali razem; najczęściej ziemniaki piekli, bo im to najporęczniej było i najtaniej. Przy obiedzie też jedyne mieli za dzień chwile wypoczynku. Rakoczy swoim zwyczajem siadał na najbliższym pniaku i zwieszał głowę, oddając się medytacyom przeróżnym. Bekac zaś kucał nad watrą, co chwila wygarnował z popiołu żarzące się węgle, rozbijał je na dłoni i kładł do małej fajczyny, która mu ciągle, nieustannie gasła; cierpliwości się już nauczył przy niej i nie szacował sobie trudu, póki ognia stało. Chudomięt znowu legał na wznak opodal na ziemi, zakładał dłonie splecione pod głowę i rozprostowywał plecy, na które narzekał.
— Mnie nic tak nie pomoże, jak ta ziemia święta... Dziwny i to ból doprawdy, ni mogę go pojąć. Jak sie zweźmie nieraz, to tak drze, jakżebyście szczeciami jeździli. A przy robocie, to go nie czuć, kanysi sie straci. Dopiero, jak człek odetchnie, wtedy skądsi besterja psia sobacza wyjdzie. Co ja już nie używał na to! To ani... Co kto doradził, co ino apteki mają. A wszystko na nic, tak, jakżebyś za płot prał, bo nie inaczej. Jedna ziemia kochana, ta mnie trochę nituje i krzepi. Jak sie tak urobię dużo, a legnę se na gołej trawie, to mnie na chwilę opuści. Ale potem znowu wraca. Żebyś tak miał czas wiecznie leżeć...
Przymykał oczy, oddając się błogości spoczynku.
— Co ono w tej ziemi jest — myślał na głos — co tak człowieka ku sobie przyciąga. Wielu przed śmiercią kazuje sie na ziemię składać. Ono ta lżej na ziemi, ja sam po sobie czuję. Jakaś moc musi być w niej, co ma swój walor. Ssie niemoc z człeka, jak pijawka zmordowaną krew. Żeby mogła ten ból z pleców doznaku wyssać...
Bekać chwycił okazyę, żeby opowiedzieć powieść o ziemnym duchu.
On zawdy, gdy kto mówił, zdawał się nie słuchać, zajęty nieustannem zapalaniem fajki, a w rzeczywistości słuchał i równocześnie jeszcze myślał, jakąby tu historyę przyczepić do gwary. Tym razem łatwo było dostosować.
— Powiadacie: Ma swój walor... Juści, że musi mieć. Ale wy nie dufajcie, że zrazu pomoże, bo to najgorszy z duchów ten duch ziemny. On sie ino tak łasi, żeby was przycapnąć. Nie ujrzycie go nigdy, bo sie wam nie pokaże. Popod sam wierch ziemi chodzi i czyha na człeka. Ale nie do każdego ma walor. Jakeście nie bierzmowani...
— Juści nie...
— To sie strzeżcie.
Co chwila zapalał fajkę, przerywając gwarę.
— Miałech raz taki wypadek... Ale to już dawno było, jeszcze za nieboszczyka księdza...
— O, to już setnie temu!
— Hej. Drużbowałech z Jantkiem z Brzegu na jednem weselu. Ten, wiecie, Chudy od Pociechy wtedy sie żenił. Wesele padło na takie zadymki, że mało kto i do kościoła szedł, bo zaspy były straszne, co nierada. A tu nam wypadało ludzi zganiać. Poszliśmy jeszcze od kościoła na Lubomierz, tam-eśmy cały dzień prawie zmitrężyli, nikt, nawet z blizkich krewnych, nie dał sie uprosić, coby szedł z nami na wesele. Coż było robić! Zebraliśmy sie oba, już pod wieczór, i zdążaliśmy na prost przez przylaski, zapadając po pas i głębiej w zaspy. Jantka-ście znali, wiecie, że był chłop rosły i mocny. Ja przy nim był jak mizera. To też szedł naprzód i torował drogę, i tak-eśmy sie dopchali do Równi. Wtedy tam jeszcze las stał, śniegu było mniej, niż na otwartem polu. Widziało sie, że już łacwo dojdziemy do chałup. Dyć niedaleko było, bo ino ćwierć mili, a uszliśmy sporo więcej, nie rachując zboczeń. Ale jak nieszczęście ma spotkać, to i przy chałupie spotka. Noc nas przysiadła w lesie, jak płaneta, i oślepiła całkiem. Telo widno było, co od śniegu, że ino człek o drzewa nosem nie zawadzał. Ale więcej sie na domysł szło, niż na pewność, bo sie pamięć straciła doznaku z przed oczu. Naraz mój Jantek poczyna coś kwękać, o, i przyostaje za mną, spoczywa co chwila. Poczekuję go, widzę, że mu cosi chybia. «Coż ci to Jantuś?» — pytam. — «Nic mi, nic»... — powiada, i zbiera sie i chce iść naprzód, a nijak ni może. Wziąłech go pod ramię i z wysiłkiem prowadzę, a ten mi leci przez ręce i leci. Zmordowałech sie przy nim, co myślicie, przecie chłop, jak drzewo. Nieporada go było nad ziemią dotrzymać. Tak sie ku tej ziemi ciągnął. Upadł wreszcie na ręce, i poczyna sie gramolić, jak po ślizkim lodzie. Pomagam mu wstać, ale darmo, widzę, że nie wstanie. Proszę go: «Jantuś! Przecie też miej rozum... Ktoż widział tak sie dać osłabić?» Zaklinam na wszystko w świecie, ale ten nie słyszy, ino się ku tej ziemi prze i prze uparcie. «Jezus kochany! — myśle se. Coż ja tu z tobą bedę robił? Ani chałup poblizce, ani człeka»... I tak stoję bez rady przy nim, widzę, że chce sie jeszcze gratać, a tu już nie sposób. Pomyka sie na raczku i walczy z czemś i walczy, i nijakiej se ni może dać rady. A ja też nic widzę znikąd, jak mu i czem dopomódz. Wziąć go na się? Nie uniesę. Czekać, aż pomrze? Coż mu z tego...
— Ho! ho! moiściewy... — dziwił się Chudomięt, który tę historyę już słyszał od niego — I jakżeście poczęli?
— Rozum mi wtedy doradził, cobych po ludzi szedł. Juścić, nie zwłócząc, zabrałech sie wartko i poszedłech przez zaspy i śniegi na domysł. Musicie wiedzieć, jakech szedł, skoro już po czepinach było, kiedych sie zjawił na weselu. Przelękli sie mnie, jak ducha jakiego, bo nie inaczej musiałech wyglądać. W rękawach pełno lodu, jak mi potem powiadali, we włosach sople, a odzież cała śniegiem otulana. Telo zdołałech ze siebie wyjąkać, żeby szli wartko po Jantka, i powiedziałech, kany ostał. Więcej nie baczę, co ze mną robiono, bom sie dopiero po miesiącu leżenia osatał.
— A coż sie z Jantkiem stało?
— To sie stało, co sie miało stać. Nadeszli go koło pniaka, jeszcze ciepły był. A na ustach pełno pian, a w tem miejscu, kany leżał, śnieg tak staraszony, jakby sie tam co najmniej z pięciu chłopów biło. Niemałą widać walkę musiał przebyć. Chcieli go jako ratować, zapalili parę ociepek słomy, co ze sobą przynieśli, grzali go, obracali, to znowu śniegiem tarli, ale na nic. Temu sie ino dziwowali, że nie stwierdnął. Tak stawy chodziły w nim, jak za życia. I na twarzy miał rumieńce do samego grobu! Ktoby nie wiedział, że umarł, toby nie uwierzył.
— Ho! ho! moiściewy, drodzy — dziwił się Chudomięt, a po chwili zapyta! z wahaniem: — To myślicie, że sie z «nim» spotkał?
— Juści nie co inszego. Bo jak wam powiadam: «on» chodzi wiecznie ziemią, zaraz popod wierchem, jako ten kret podziemny, ma swoje chodniki. Trafi kto, jaki nieszczęsny, na jego tor przypadkiem, to sie już musi z tym światem pożegnać. Potąd sie z nim pasuje, pokąd go nie zdławi. Tak, moiściewy...
— To źle. Nie wiedzieć, czego sie strzedz...
— Strzeżcie sie ziemnego ducha.
— Ba, dyabliż wiedzą, którędy on chadza...
— Ja wam też nie powiem nijak.
— Opieka boska najpewniejsza...
Dźwignął się Chudomięt i tym osądkiem zamknął gwarę, bo się ruszali do ścinania.
Franek, zazwyczaj rozmowny, zmilknął jakoś i nie dał się długo wciągnąć do ich poobiednich gawęd. Zaczepiony pytaniem, rzucał słowo, częściej kiwnięciem głowy odpowiadał. Dziwili się niepomału, co go tak urzekło. I nieraz, idąc z góry na wieczór do chałup, mówili między sobą:
— Już to nie ten Franek...
— Widywaliście go dawniej?
— Ba, dy nie raz, nie dwa...
— Jak sie znalazł miedzy ludźmi, to końca mowy nie miał.
— Może i temu teraz taki smutny, że sie od ludzi odstrychnął.
— Coby! To nie to. Jemu cosi chybia... Jakaś płaneta wisi nad nim i tak go osępia.
— Ale też człek z niego walny! Ktoby wam drugi telo płacił?
— Chyba jaki szlachcic może...
— Ba! też dopiero szlachcic nie rad płaci.
— Powiedzcie mi, moi drodzy, co ono go tu dognało, że sie tak tej uboczy jął? I to sam jeden. Kiedy by on ją skończył?
— Ha no, ktoż wie... Takiemu sie, moiściewy, i dziwić nima co. Nigdy nie wiedzieć, co zamyśli.
— Ja to sie go, poprawdzie, i trochę pobawiam. Z tobą gada, widzi ci sie, a kanysi daleko poza ciebie patrzy...
— Inakszą ma naturę, i telo powiedzieć.
— Abo też ta płaneta...
— Ktoż wie...
Franek od czasu widzenia się z Teklą niemało przeżył zgryzot. Niejedneby z tych utrapień na lata starczyły. Nie dziw, że mu się i mówić nie chciało.
Największą męką jego serca była wyobraźnia. Ta mu przed oczy nasuwała przeraźne obrazy i włóczyła jego myśl po wszystkich piekłach. Nieraz go lęk przed życiem objął, nieraz strach opadł go, jak ryś w zamkniętej kniei. Nie było niepokoju, któryby mu nie zastąpił, patrząc zielonemi ślepiami w jego oczy. Widziało mu się, że idzie wśród pieczar po jakiś zaklęty skarb, a dziwaczne potwory zastępują drogę, straszą i przerażają okropnością serce. W tej piekielnej wędrówce niósł, ochylając zazdrośnie, niby czarodziejską lampę — swój plan. I to go przed wątpieniem strzegło.
Po jakimś czasie ochłonął. Najcięższe minął bramy. Co przeszedł, było tylko snem, majaką złudną. A życie przed nim otwarte. A czarodziejską lampę dzierży w dłoni...
— Niech ja ino ubocz zetnę... Niech stanę we wsi i opowiem... Wszystko sie naraz rozwidni!
Wiara, smutkiem przygasła, poczęła się na nowo żarzyć w jego sercu. Strzelały z niej promienie, jak z onej jutrzenki, która się po nocy ciemnej pojawi na widnokręgu. I rozjaśniała mu się dusza nadzieją dnia słonecznego.
— Kłamstwo wierutne... Czem ja sie nie trapię! Przecie by mnie pierwszemu powiedziała, jakby ją musili... Zresztą dowiem sie naocznie wnet. Żeby ino skończyć...
To mu najwięcej dodało otuchy, że już widział koniec blizki tego utrapienia. I myślą już wybiegał naprzód, ostawiając za sobą ubocz niedociętą, jako ten pielgrzym utrudzony, który, obaczywszy zdala kres swojej wędrówki, pragnącą duszą przelatuje w mgnieniu resztę drogi i przeżywa już naprzód chwile wypoczynku, nie patrząc, ile jeszcze padnie przejść manowców.
— Jednego dnia staję we wsi, jakbych z wierchów spadł... Ludzi ogarnia ździwienie, jednych radosne, drugich trwożne. Rozpytuję sie, co słychać. Mówią: tak a tak, u wójta sie tam cosi stroi... Zwyczajne bajtki. Nie słucham, rozumie sie, ludzie sie jeszcze bardziej dziwią, że mnie to nic a nic nie trwoży. Idę prosto do urzędu, zastaję radę, siedzącą na ławach, Suhaja w pośrodku. Radzą o czemsi z powagą. Przerywam im bez namysłu i przedkładam plan... Nie mogą odrazu pojąć, ale coraz dalej poczyna im we łbach świtać — zrozumieli w końcu. Wszyscy sie na to godzą, z radością przystają. I poczyna sie wesele, święto całego narodu. Hanusia z wielkiej uciechy ledwie mnie nie zdusi... Stary Suhaj błogosławi... Wszystkie ujne płaczą...
Sam rozczulił się tym obrazem i przywodził go parokrotnie na myśl z nadzieją w sercu, że co się w myśli utrwali, to się tem pewniej stanie jawą. Nagłą przemianę Suhaja i radnych usprawiedliwiał przed rozumem swoim poprostu cudem, który ich przemieni. Urok powszechnego szczęścia, wierzył, to grot, który w serca pada, to zorza złota, która wschodzi oczom od roku niewidzącym słońca.
Z wiarą budziła się w nim chęć rozchwały głośnej, ale ją tłumił wobec towarzyszów, wiedząc, że dusze ich zapałom obce. Gdyby je oświecić lepiej, naprowadzić na myśl... Ku temu nadarzyła się sposobność blizka. Jednego dnia nie przyszli do roboty aż koło południa. Znając ich obu, jako nieleniwych, ździwił się Franek i zapytał, co ich tak zbawiło. Bekac splunął czystą żółcią, a Chudomięt nieskwapliwie, i jakby ze wstydem, odrzekł:
— Wyjmowali-my cielę z pod sekwestracye...
— Jakto?
— Ano tak: Przyszli i pojęli, trza było iść i wyjąć, chcący sie dochować krowy...
— I wyjęliście?
— Nie — odparł z ciężkiem westchnieniem.
— A za coż to?
— Za podatek.
— No i widzicie, jacyście wy nieopatrzni. Nie mogliście to powiedzieć zawczasu? Dałbych wam naprzód co pieniędzy...
— Ho! Moiściewy! Ani wyrachować, kielo jeszcze na to czeka. Trza dokupić ziarna, bo to, co sie zebrało, do siana sie schowa. Ziemniaki trza zaochabiać, bo ich niema dużo; padnie potem do sadzenia — co począć, jak braknie? Trza czem módz, pokiel sie da, oszukiwać czas. I mlekoby sie przydało, a darmo. Wszystkiego naraz nie sprawi.
— To kiepsko, kiedy tak...
— Juści, że niedobrze. Dziś raniutko kumotr nadszedł, mieli-my sie zabierać do lasa, a ci wchodzą. Popatrzeli po izbie — nima nic do wzięcia. I byliby sie bez niczego pieknie ładnie zabrali, bo już na osiedle wyszli, kiedy na to szczęście dyabeł nadniósł kumoszkę sąsiadową, i ta im poraiła, kany cielę stoi. W oborze nic nie było, bo żyd krowę, którą nam przynajął, już na przedwieśniu z mlekiem zabrał, a to jedyne od niej cielę, to stało w komórce, przymykane zazwyczaj na skóbel, bo ja czuł, że oni ta już o niem myślą. No i nie omyliłech sie. Wzięli zwyczajnie i wywiedli, i teraz ich proś. Kumotr sie haw za mną ujął, niech mu Bóg da długie lata, ale coż z tego?
— To niepoczciwy naród — wtrącił Bekac, który się dotąd nie odzywał. — Idę za nimi i powiadam: «To tak Paniezus uczył?» A ci z pięściami do mnie. Dy widzicie... — odkrył kapelusz i pokazał łeb otłuczony setnie. — To taka z nimi gwara, moiściewy.
— Inszej rady niema, ino trza wykupić — rzekł Franek.
Lecz Chudomięt innego był zdania.
— Co bedę wykupował! Niech zjedzą. Ja choćem taki biedak, to i tak bez tego cielęcia wyżyję, a rząd choć taki możny, niechże sie pokrzepi.
I wylał dużo słów kipiących złością, aż mu się w sercu uczyniło lżej.
Franek w czasie obrabiania drzewa zwrócił się do obudwóch.
— Powiadacie: źle jest... Ja temu wcale nie przeczę. Ale któż wam winien? Jak sie tak dalej bedzie pchało, jak sie dotąd pcha, to ani gadki, żeby było lepiej. Możecie kląć po cichu, coż wam to pomoże? Teraz niema na podatek, a za lat parę, myślicie, skąd bedzie? Na opatrzność niebieską darmo sie opuszczać. Bo Pan Bóg na to człekowi dał rozum, aby sam o sobie radził. Pomyślcie ino trochę. Tak źle, to trza inaczej gazdować. Sposób sie znajdzie, jak sie go poszuka. Przypuśćmy: jedziecie z sianem; wóz wam sie obalił; mocy tyle niema w rękach, żeby go podźwignąć; wtedy szukacie sposobu i musicie znaleźć.
— Kiedy to życie, moiściewy, cięższe od tego wozu...
— A i tak je dźwigacie na plecach.
— Co robić!
— Nie stękać pod niem, ino sie ratować, póki do ziemi nie przyciśnie. Życie, powiadacie, cięższe, niż ze sianem wóz. Chałupę można przenieść, nie burtając dachu, jak sie sposobu zażyje. Ale człek naski to tak: rękami bedzie myślał, zamiast głową. To sie też jak wół narobi, ręce do łokci poudziera, i to wszystko na skapane.
— Dyć tak, bo nie inaczej. Ale kto na to poradzi?
— Człek ledwie rad, że żyje. Jeszczeby miał dumać!
— Skorośmy już o wozie zaczęli, to przypowiedzmy dalej. Widzieliście wy kiedy, żeby wóz woły uciągnęły, choćby ich i dziesięć było, jak sie je tak pozaprzęga, że każdy w inną stronę ciągnie?
— Któżby znowu był głupi tak je pozaprzęgać!
— Ha, widzicie. Miarkujecie, że ani z miejsca nie ruszą. A w gminie przecie tak sie dzieje. Każdy w swoją stronę ciągnie, i wszyscy od środka. Każdy o sobie ino myśli, nikt o wspólnem dobru. Przeto coraz ciężej ludziom, coraz to rozpaczniej. A skąd może być jakie wspomożenie, kiedy jeden drugiemu gorzej, niż wróg...
— Dyć niejak!
— Miasto jakiego poratunku, jeden drugiego ciągnie w przepaść na oczywistą zatratę. A żeby sie naród ocknął, uważył, co robi, toby sie przeląkł sam siebie, swej lekkomyślności. Jeszczeby sie mógł zratować...
— Ja to w to nie wierzę..
Franek uczuł bezsilność całą swej wymowy wobec tych paru słów. Chciał jednak wypowiedzieć wszystko, co zamierzył.
— Jakby sie wszyscy wzięli w kupę, jakby zaczęli ciągnąć w jedną stronę, jakby sie wspólnie krzepili, to kto wie... Gromada wielka siła! Uważcie, coby to za dobro było, jakby wszyscy ku jednemu szli — ku dobru wszystkich... Wtedy człek by sie nie bał jutra, niczego na świecie, ino jednego Boga i sumienia.
Na to Chudomięt:
— Dyćby dobrze było... Ale poradzicie to z ludźmi?
— To też trza iść i nawracać...
— Jak haw kumotr Bekac... Poszedł ich nawracać i wrócił z guzami na łbie.
Poczęli się śmiać gorzko, a Franek uczuł przykrość w sercu i zaprzestał gwary.
Za chwilę Bekac, który miał czas rozglądać się dookoła, zapalając nieustannie gasnącą fajczynę, pokazał ręką na blizką polanę i zawołał ze szczerem rozbawieniem:
— Patrzcie, on sie hań o nic nie trapi. Chodzi se całymi dniami, jak jaki konwisarz...
— A piesek przed nim — dorzucił Chudomięt.
— Ba, dy bez pieska trudno se go pojąć.
— Któż to? — zapytał Franek.
— To nie wiecie? — ździwił się mocno Bekac — Stary Dyzma, ten z Gronia, z Burkiem, niby swoim psiną...
— Aha, przypomina mi sie z dawna...
— No to on taki sam dosiela, jaki był, nic sie nie odmienił. Bedzie miał z osiemdziesiąt roków, abo więcy, a nie znać tego po nim. Latem przy bacy owczaruje, jak za młodych czasów, a resztę roku to tak przemitręży, prześpi lub przespaceruje, jak i dzisiejszego dnia.
— Co ono go tu przywiedło?
— A przyzwyczajenie, myślę. Zbaczyło mu sie, widać, jak se za owcami chodził i: «pódź, Dyzmo, do lasa!» — pociągnęło go, i poszedł. Co bedzie inszego robił? Kiedy nic nie umie. Bez owiec to on kiepski, jakoś mu wsze czegosi brak. Z owcami nawykł, to go ino cieszy, jak sie lato poczyna rozrabiać.
— Z czego oni z tym psem żyją? — zagadnął Chudomięt.
— Ho! oni se ta umieją radzić, nie bójcie sie. Ten pies dla niego, to duże zbawienie. Sprzedał go na przedwieśniu księdzu z Mostownicy. Pies pobył u księdza parę czasów, wreszcie sie zabrał i przyszedł do Dyzmy. Ten, nie czekając, aż sie ksiądz upomni, sprzedał go zaraz organiście za parę papierków. Pies znowu przyszedł. Mój Dyzma znowu sprzedał go komuś inszemu. I tak go w krótkim czasie po kiela razy sprzedawał. Aż pies urósł w taką sumę, że sie oba za ten pieniądz godnie wyprzednowkowali.
Frankowi zbaczyło sie owo przykazanie, którego trudno było cygana oduczyć.
— Tak, tak... «Siódme: żyj, jak możesz...» Jest w tem i rozgrzeszenie z win zawczasu... Jeden cygan chciał iść prawdą — i nie dali mu.
A Chudomięt z Bekacem, śmiejąc się z Dyzmy i psa jego, zapomnieli doznaku: jeden o guzach na łbie, drugi o cielęciu. Jakby ich nic nie było spotkało.
Czas umykał, przeplatany robotą, gwarą, śmiechem.
Bekac i Franka potrafił rozbawić, zmyślając często wesołe powieści o swojej własnej biedzie. A miał czas opowiadać, gdyż teraz częściej z Chudomiętem przyostawali na noc w kolebie. Dni się króciły, za to noce były dłuższe. Naopowiadał się też dość o różnych duchach, o strachach, o boginkach i o płanetnikach. A jeszczeby mu starczyło powieści na sto i jedną noc.
Chudomięt się i wydziwić nie mógł.
— Ho! ho! — powtarzał co chwila — Skądeście wy też telo tego nazbierali do głowy?
— Od starych ludzi, najwięcej od stryka, który sie jeszcze pląta, choć mu już sto lat dochodzi. Abo i kto wie, może mu już przeszło.
Franek też rad słuchał gadek, choć je już i nieraz słyszał, czem ujął Bekaca bardziej, niż hojną gościną. Nie rozstawali się teraz, robiąc i nocując razem, chyba, gdy padło na jaką noc zajrzeć do chałupy, dowiedzieć się, co tam słychać, i dostać żywności. Wtedy Franek pozostawał myślom na udrękę, a oni szli pod wieczór i wracali rankiem. Zwykle Franek przy witaniu pytał się ich o wieści z dołu, a ci zazwyczaj powiadali, że nic nie słychać ciekawego.
— Zresztą, jak wiecie, siedzimy pod lasem. Nikto do nas ode wsi z dołu nie dochodzi; mógłby sie w poniedziałek naski kościół spalić, a nie dowiedzielibyśmy sie o tem aż w niedzielę.
Jednego razu przecie przynieśli nowinę.
— Widzieli-my Dyabła na swoje oczy! Nie wierzycie?
Franek zmiarkował zaraz.
— Aha! Skądże on sie tam wziął?
— Szedł, jak powiadał, na kopanie... «Jakto? — pytamy sie go — to na pieniądzach siedzisz, a za zarobkami bedziesz chodził?» Ale cobyście sie z nim dogadali! Roześmiał sie i poszedł.
— Spotkali-my też i Drozda... Musicie go pamiętać, jeszcze z dołu?
— Wiem — odrzekł zciekawiony — ten, co to ma chałupę przy wodzie...
— Ho! Już jej niema...
— Jakto? Co sie stało?
— Pamiętacie te ulewy, co to trzy dni trwały? Wtedy mu ją zabrała woda. Z kamieńca nie ostało ani śladu znaku.
— I coż on, biedny, teraz robi?
— O je to, co i przedtem. Chodzi se wodą i łapie ryby kryjomo. Zwyczajnie: drózd... Edyć ten ma święte życie. Sam jeden jest. Co mu trzeba? O nic sie nie zaturbuje.
— Gdzieście go naszli?
— Na roztoce, wiecie, koło tego jazu...
— Wiem. A nie mówiliście mu o mnie?
— Nic my sie dużo nie rozgadowali, bo raz, że czasu nie było — a po drugie, co z takim bedziecie gadać?
Franek, doprasnąwszy chwili, umyślnie zeszedł ku roztoce, aby się z Drozdem obaczyć. Nie napotkał go jednak aż w trzeci dzień, kiedy schodził z towarzyszami na noc ku kolebie. Bekac go pierwszy ujrzał.
— Widzicie wy? Drózd...
Franek się rozglądał wszędzie i nie mógł go dostrzedz.
— Ku wodzie patrzcie, bo on inędy nie chadza.
Teraz dopiero Franek zauważył niedużego człeczynę, rzecby można: chłopca, zachylonego za wystającą z brzegu skałę tak, że go trudno było uznać, bo szary był, jak ta skała, i nieruchomo do niej przywarł. Na jego widok Frankowi serce się rozełzawiło.
— Idźcież, moiściewy, naprzód — szepnął towarzyszom — nagotujcie wieczerzę, ja ta zaraz przyjdę...
I zbiegł ku wodzie, przedostał się na drugą stronę roztoki, za chwilę stal już nad wystającą z brzegu skałą.
— Czy sie nie mylę?...
Na dźwięk padłego z góry głosu Drózd sie w przestrachu przyniżył, a potem podniósł z ciekawością głowę.
— To to wy? — zawołał z radością wielką i począł się odrazu wyczołgiwać na brzeg.
Skoro się już wydostał, ujął ręce Franka i przyciskał je długo w milczeniu do piersi, jakby chciał wcisnąć w nie ze serca wszystkie skargi i udręczenia swoje.
Franek się też roztkliwił i, zapobiegając, aby nie ranił powtórnie opowiadaniem serca swego, rzekł ze współczuciem:
— Wiem, co was spotkało... Opowiadali mi ludzie.
— Ludzie i tak nie wiedzą wszystkiego — szepnął, puszczając jego dłonie. Poczem usiadł na brzegu za przykładem Franka. Po niemałej chwili zaczął:
— Ja sie wam nie skarżę. Ja sie jeszcze nikomu na świecie nie skarżył. Ale sie już przepełnia w sercu...
Oczy mu zaszły łzami. Odwrócił twarz, aby je ukryć. I znowu chwila przeszła.
— Nie chcę prorokować... Ale sie cosi musi stać na świecie za to, że mnie ten los tak prześladuje strasznie.
Zapatrzył się na wodę i rachował w myśli, nie wiedząc, że głos powtarza za nim.
— Naprzód chudoba, potem dzieci, potem nieboszczka, potem chałupa, potem...
Osatał się i przerwał, kończąc po niedużej chwili:
— Tak sie mści i mści, nie wiedzieć, za co...
Roztoka bełkotała, to cichnąc, to podnosząc w zadyszeniu pierś okrytą pianą, jak ten czas głuchy na wszystko, zamyślony w sobie i w swojej drodze, której koniec za wiecznością ginie.
— Co ja sie też naspodziewał: przyjdzie i mnie koniec... Padło nieszczęście, myślę: zabiere i mnie... A tu sie nie i nieporada nijak dowyzierać. Zabrało wszystko, a ja ostał. Sam, jako ten kamień. Dyć najlichsze stworzenie ma sie do czego przytulić... Ale już nie narzekam. Może kto za mnie szczęśliwszy...
Zwiesił głowę na piersi i zamilkł, zapatrzony w połyskujące u stóp fale. Franek też nie co inszego robił. Oba się tak pogrążyli w zadumie i zapatrzeniu. Aż mrok, zastępując oczom, przebudził Franka pierwszego. Wstając, rzekł:
— Pójdziecie ze mną...
Drózd w ździwieniu widocznem podniósł ku niemu twarz.
— Kany?
— Niedaleko, za wodę, do mojej chałupy.
Widząc, że ten w niewiadomości za żart może wziąć jego zaproszenie, opowiedział mu krótko, jak się tu znalazł i jak mieszka. Ale mimo to Drózd nie chciał iść za nim. I ciągnącemu wypraszał się, mówiąc:
— Po co ja wam mam kłopot robić? Człek ta już wezwyczajony, to sie jakbądź wyśpi.
Ale Franek: «Musicie, i musicie» — nalegał i prawie gwałtem zabrał go ze sobą.
Po drodze Drózd z wdzięczności, niemogącej się niczem inszem objawić, jak tylko szczerością serca, począł się Frankowi zwierzać z ostatnich swoich przejść. Mówił jednak obojętnie, jakby je już dawno przebył i nie on sam, ale ktoś mało, mniej, niż człek, znaczący. Przytem swoim zwyczajem rozglądał się w koło i zdawał się uwagą swą zajmować wszystkiem, najmniej tem, co mu się gada.
— Ja by tu był nie przyszedł — prawił — ale tak.. Na dole już nieporada było wybyć. Wszystko sie razem zawzięło na jednego człeka, i, chcący żyć, trzeba sie było wyżej pomknąć. Dość, że żywiny mało tego lata, bo woda wytłukła, co nie zdołała zabrać, to sie jeszcze na dopłatek i ludzie tacy naleźli, co im sie krzywda widzi, jakbyś dostał jakiego głóca z pod kamienia, choćbyś pół dnia i dłużej za nim hledał. Siedzę jednego rana i pozieram we wodę, jak zwyczajnie, a ten mnie łaps! niemiłosiernie za kark i powiada: «Heresztuję cię, boś pstrągi chytał». — «Idź» — mówię mu — «dej mi spokój». A ten mi na to pokazuje blachę mosiężną na jakimś pasie. «Czy ja wiem, co to?» A ten powiada: «Prawo!» No i gadajcież z nim... Dopiero musiałech przysiądz, żem od lata nie widział pstrąga na oczy, bo i święta prawda była, wtedy mię popuścił. Na odchodnem powiada jeszcze: «Żebyś se pamiętał, że ci nie wolno nad wodą wystawać. Jak cię drugi raz ujrzę, to zaheresztuję, choćbyś sto razy przysięgał». No dy heresztuj — pomyślałech, ale potem mi przyszło do głowy, że lepiej głupiemu ustąpić. Prawem sie przekazuje... No dyć dobrze... Ja też miarkuję trochę, co to prawo. Ale mi sie nijak nie chce wierzyć, żeby zaś takie prawo było. Zresztą, kto ta wie... Niczemu sie dziwować nie trza.
Franek przybaczył Jasia.
— Słusznie. Niczemu sie dziwować nie trza...
— Ja też z tego wszystkiego zabrałech sie w górę... Bo se myślę: Bóg-że wie, co sie może trafić. Przyheresztują... no dyć dobrze... żeby to choć na śmierć sądzili odrazu... Bo wam powiem — zniżył szeptem — że czasem to i śmierć lepsza od życia. Ale jak do lochu wepchną, do jakiej ciemnicy... To już lepiej tak pomykać do jakiegoś czasu. A znowu myślałech se: Ledz na ziemi i czekać, aże śmierć nadejdzie, to też niedobry rozum. Może śmierć akurat obejść i oszukać człeka. Juści trza żyć — myślę se — bo kto bedzie za mnie?... I z tego dopierom tu przyszedł.
Przerwał, bo już stanęli u progu koleby. Bekac z Chudomiętem niechętnie i w ździwieniu przyjęli wchodzącego bojaźliwie Drozda, ale widząc, że Franek go opieką darzy, poczęli się i oni słowom jego przyuśmiechać i raczyć go wieczerzą, którą zgotowali.
Nazajutrz, po śniadaniu, skoro się już do roboty trza było zabierać, zwrócił się Drózd do Franka z podziękowaniami. Przyczem nieśmiało zagadnął:
— Może bych sie wam na co przydał w lesie. Bo jeść, a nic nie robić...
— Ho! ho! ho! — rozśmiał się Franek — My wam tu robotę damy. Nie jedną, ba sto robót, jeźli o to idzie. Bedziecie nam stroić obiad, gotować wieczerzę...
— Hej! — przytwierdzili Bekac z Chudomiętem.
— Przez to nas dużo skrzepicie. Bo dni sie krócą, czasu bardzo mało. A tak sie nie bedziemy odrywać od pracy. Hań macie drwa, tu ziemniaki, tam mąkę, sól i co potrzeba.
— Czy ja to bedę umiał wam dogodzić? — wymawiał się uradowany Drózd.
— Tem sie nie trapcie. My tu wszyscy niegrymaśni. Byle przez ogień przeszło, to już dobre.
Zabrali się do ścinania, on ostał w kolebie. I tak se wziął do serca to zadanie swoje, że już od rana myślał o obiedzie, a od południa o wieczerzy. Mając tyle celów przed sobą naraz, poweselał i okrzepnął na siłach, ba, nawet odmłodniał.
Komora Franka była dość zasobna, zresztą i ci dwaj dokładali, co który mógł i zdołał przywlec. Ale Drózd nie opuszczał się na gotowiznę. Nauczony biedą swoją, zawdy się obzierał na potem i na dalej, bojąc się, że może braknąć i to na złym czasie. W chwilach wolnych, których miał dość, zachodził ku wodzie, szukał pod kamieniami pstrągów, a jak tych nie mógł naleść, to łowił na płytszej wodzie głóce i przynosił. Parło go też ku temu wieloletnie przywyknienie, które naturze jego stało się potrzebą. Ryby umiał przyrządzać bez przypraw — nauczył go już oddawna mus, pan wiele możny — to też, gdy miał sól i masło i mąkę ku temu, jedzący nie mogli się nadziwić, że takie dobre rzeczy żyją w wodzie.
Zachęcony pochwałami, Drózd się sadził i coraz wymyślniejsze gotował potrawy. Franek z zadowoleniem patrzał na jego rozochocenie, Bekac na nowo zaczął swoje opowieści, aby je mógł i Drózd usłyszeć, a Chudomięt, zmlaskując przy każdej wieczerzy, powtarzał z rozradowaniem:
— Teraz człek wie, że żyje!
Cóż dopiero, gdy Drózd za łaską opatrzności znalazł, idąc ku wodzie, przeszło pół zająca, którego lis w ucieczce nie miał czasu zabrać, i gdy tę połowinę upiekł po swojemu i z uśmiechem tajemniczym podał na wieczerzę! Były gody, o jakich się Chudomiętowi w głodowych snach nie śniło. Drózd urósł nagle w czarodzieja, który z niczego, jakby na zaklęcie, potrafi stworzyć różne cuda smaku. Odtąd Bekac z Chudomiętem darzyli Drozda przyjaźnią i obiecywali mu dośmiertną pamięć.
I tak się wiodło. Schodziły dni na robotach, wieczory na pogwarce i opowieściach Bekaca — bez zamąceń.
Franek, mając zajętą myśl wciąż swoim planem, żył w kole towarzyszów, jak snem upowity. Przez dzień w robocie się pochłaniał cały, a wieczorem drętwiał na swoim gnatku, zadumany, i nieraz po trzy razy musieli wołać na niego, nim się do wieczerzy podniósł. Zaś po wieczerzy siadywał na progu, zapatrzony gdzieś w ciemność, w majaczącą ubocz, albo kładł się na swój wyrek i z oczyma otwartemi nieruchomo przeleżał nieraz do północy — nie wiedzieć: słuchał powieści Bekaca, czy też o czem inszem myślał, śnijąc tak na jawie. Już sie u niego z tem ozwyczaili, i nikt go zagadywaniem nie napastnął, gdy sam nie począł gwary.
Jednego dnia z wieczora — jeszcze widnawo było na polu — Franek siedział na nizkim gnatku, podparty, Bekac z Chudomiętem coś majstrowali przy nalepie, aby im widniej było od ognia, a Drózd z jodłowym pogrzebaczem w dłoni kucharzował, jak zwykle. Dopiero co wrócili z lasu.
W te razy zadudniła po za ścianą ziemia — i do wnętrza wpadł Dyabeł z okrzykiem radości:
— Jest! Jest! Jest!
— Co takiego? — wszyscy się poporuszali.
Dyabeł, ujrzawszy tylu niespodzianie chłopów, strwożył się i mimowoli cofnął się do progu. Przytem prawicę, w której dzierżył coś, szybko za siebie ukrył.
Patrzyli nań pytająco, co go jeszcze więcej trapiło. Przyośmielił go Franek, który, powstając, rzekł:
— Pójdźcież dalej... czego sie trwożycie? Przecie my tu sami swoi.
Wtedy przewalczył obawę, zaszedł koło ściany bokiem i zbliżył się do Rakoczego. A rzucając ostrożnie spojrzenia ku pozostałym, zachycił się przed ich oczyma za Franka i pokazał mu strzelbę, którą z za plec nieznacznie wysunął. Ciemno było, bo stali od ognia zwróceni, i Franek jej nie mógł dokładnie obejrzeć. Myślał, że nabył strzelbę i przyszedł się pochwalić. A Dyabeł, patrząc to na niego, to na strzelbę, którą dzierżył w dłoniach, uśmiechał się, jak dziecko, któremu ktoś daruje zabawkę wyśnioną.
— Jakżeście ją nabyli? — półgłosem zapytał.
— Tsssy! — uciszał prędko, pokazując oczyma siedzących przy nalepie.
Franek teraz pewnym był, że nabył strzelbę w celu kłusowania, i boi się, aby go ktoś na karę nie zdał.
— Nie bójcie sie, ci was nie wydadzą...
— Ho! ani bratu nie wierzę. We was mam ino ufność. To też wam jednemu powiem...
Przysunął się jeszcze bliżej i szeptem, urywanym przez niepokój i radość, mówił:
— Pamiętacie, com wam o tej dolince opowiadał? jaka o niej opowieść, ba nie jedna, ale jedna z wielu?... Nie wiecie?... Jest tam kłoda, pod tą kłodą strzelba, a od tej strzelby na sto kroków...
Głos mu wzruszeniem silnem osłabł, rozpłynął się w nadzieji szczęścia.
Teraz Franek zmiarkował wszystko. Dyabeł, widać, znalazł jego strzelbę, którą on przypadkiem przy tej dolince schował, a zapominał zawdy, ile razy szedł tamtędy, wziąć ją do koleby. Musiała dużo przyrdzewieć.
— Pokażcie-no ją — szepnął. — Ta sama...
— Jakto? Toście wy ją znali?!
W oczach Dyabła, radością promieniejących, zamigotał tajemny przestrach.
Franka zdjęła ogromna litość nad nim. Nie wiedział, co ma powiedzieć. W każdym razie nie będę mu rozwiewał złudy — pomyślał — to jego jedyne szczęście...
I omijając odpowiedź wyraźną, rzekł z powagą na twarzy, a litością w sercu:
— Los was obdarzył... I cóż myślicie począć?
Nie dosłyszał słów Dyabła, bo ich wszyscy trzej pozostali przy ogniu poczęli razem wołać do wieczerzy. Dyabeł się wymawiał zrazu i chciał się wycofać za próg, ale go Franek ulegował tem, że mu strzelbę doradził schować pod swój wyrek tymczasem, zanim będzie wieczerzał i gościł. Sam mu ją zaniósł i wraził za deski, obiecując, że jej tam żadne oko nie wyśledzi.
Podczas wieczerzy Dyabeł znalazł sposobności tyle, że, nachylając się do ucha Franka, zwierzył mu się z drugiej radości swojej.
— Mam już kopaczkę! — szepnął, a po chwili: — Musiałech za nią trzy dni ludziom kopać.
Po wieczerzy długo jeszcze zesiedzieli w noc. Franek, na gnatku sparty, z początku brał udział w gwarze, potem się pogrążył w myślach i zdrętwiał w zadumie. Drózd, skulony przy nalepie, dorzucał na ogień szczypy i przy migającem świetle obierał ziemniaki. Bekac się koło niego plątał, wygarnywał z watry węgle, tłukł je na dłoni i wpychał do gasnącej nieustannie fajki, przytem bez przerwy opowiadał historye różne; to o jednym wisielcu, który się sam odciął i nie mógł do ziemi dolecieć, bo już był w piekle, to o strzygoniach, które drzewiej były, aże je jeden ociec święty uśpił, to wreszcie, z powodu gościny Dyabła, o zaklętych skarbach. Chudomięt, w kącie drzemiący, budził się co chwila i, chcąc zaznaczyć, że pilnie słucha powieści, powtarzał z zadziwieniem; «Ho! ho! moiściewy...» A Dyabeł, siedząc na małym stołeczku, zdala od światła i ludzi, zatopił się w szczęśliwości i uśmiechał się tak słodko, jakby już w zanadrzu miał skarb, o którym marzył.
Jesień, posuwając się roztokami w górę, stanęła wreszcie w Hucisku. Tchnienie jej urokiem padło na całą dolinę. Najpierw trawy leśne po wrębach poczęły tracić zieloność przybladłą i przybierać różne stroje, coraz to czerwieńsze. Zdaleka patrzeć, zdawało się, jak gdyby chusty olbrzymie, stu kolorami wyszywane, rozciągnął ktoś po zboczach; takiem bogactwem barw nieznanych kraśniały teraz wręby. Potom krzewy przyleśne, na które padł od spłomienionych traw odblask, poczęły się rumieńcem krwawić, i czerwieniały zdala purpurowymi płatkami. Wreszcie po wszystkich zboczach roztrącone buki, gdzieniegdzie udające las rozgałęzieniem, poczęły żółknieć i rdzawić się liśćmi, przez co nadawały dolinie ubranej jakiś wyraz przedśmiertny.
Jedynie smreki i jedle nie zmieniły stroju. Tak samo czerniły się i zieleniły, jak przedtem. Ale ich mało znać było wśród bogato wzorzystych, zżółkłych i zczerwieniałych obrazów. Gdzieniegdzie tylko w skraju wrębu czerniały smugami, albo wyskakiwały z traw, jak kępy ciemne; przestrzeńsze płaty zrzadka były widne. Jedyny większy płat czarnego lasu, który okrywał całą ubocz stromą, już się minął tym latem. Kosmyk jeno ostał w górze, u czoła wierchu.
Franek z towarzyszami kończył już docinać. Z dnia na dzień spodziewał się ostatecznego docięcia. Potem jeszcze spychanie drzew, i po niewoli. Ze spychaniem, wierzył, łatwo pójdzie, bo ubocz bystra, sam sobie da radę. Ino żeby już to ostatnie drzewo obalić! — myślał codzień i rachował stojące. Rachowaniem trudno było przyspieszyć robotę, to też z dnia na dzień koniec się odwlekał.
A tu się już pierwsze zwiastuny zimy ukazywały. Ludzie ze wsi przychodzili i przyjeżdżali furami po cetynę. Dolina koło południa wypełniała się rozgwarem, turkotem kół i głośniejszemi nad inne głosy klątwami. Widziało się Frankowi, patrzącemu z góry, jak gdyby życie, przepełniające się w niżach, sięgnęło jedną falą w zaciszne Hucisko, podobnie, jak morze sięga w najskrytszą zatokę, gdy się przypływem wzniesie jego pierś przestrzenna.
Do tego życia tęsknił już gorąco. Wszystkiemi myślami tam był, w dole i płomieniste przeżywał chwile w wyobraźni. Niespokojność serca tłumił nadzieją prędkiego obaczenia wsi, wiarą powodzenia najbliższego, gdy ludziom objawi plan swój i zbawienie im poda, tem upewnieniem wreszcie, iż nie słyszał z nikogo potwierdzenia bajki, jaką mu Tekla przyniosła. Znał ludzi trochę i wiedział, żeby nie omieszkali pożałować go w oczy, gdyby prawdy było w tem choć na paznokieć.
Spytywał się spotykanych na uboczy ludzi, co tam na dole słychać, czy nie zaszło co nowego od czasu, jak wyszedł ze wsi; ale mu odpowiadano, że nic się nie odmieniło, ino biedy przyrosło trochę i tyle.
Ogółem byli to ludzie nędzą zbici, w ziemię patrzący przy rozmowie, zahukani od świata, bojaźliwi; każde pytanie trwożyło ich, nasuwając obawę, czy niema w niem zdrady jakiej ukrytej. To też Franek po paru próbach rozmowy przestał się z nimi rozznajamiać, mijał ich pochwałą Boga lub życzeniem szczęścia.
Aż raz spotkał chłopinę niedużego wzrostu, który, jak mu się zdało, był mu znajomym kiedyś, ale nie mógł na razie zbaczyć, skąd. Wlókł on wysoką ociepkę cetyny z uboczy stromej na dół ku wozowi. Dojrzawszy Franka zatrzymał się i, nie odpowiadając na powitanie, rzekł:
— Wiecie? Jaś umarł...
Franek nie mógł pomiarkować odrazu, o kim mówi, tembardziej, że nie zdołał jeszcze na myśl przyjść, skąd pochodzi ten człowiek, z jakiego osiedla.
— Który Jaś? — spytał z niejaką obawą.
— E, wiecie, ten Jaś Zatracony, bo sie tak pono nazywał, co tu u was za młodu sługował...
— Co powiadacie!
— No dy prawdę powiadam, bo go już kiesi schowali.
Franek się zadumał ciężko. Stanął mu przed oczyma taki sam, jakiego znał od mała, osierocony, smutny, o pacholęcym wyglądzie...
— Ociec mu niedawno pomarł. On sie też zadumał i... co bedę żył? — powiada, zabrał sie i poszedł z tego świata. Ani nic nie chorował — tak umarł. Nikt nie może zgadnąć, na co...
— Na przerośnięcie serca — szepnął Franek.
— Bywa to taka choroba?
— Bywa, rzadko, ale bywa.
— No powiedzcie... Ktoby sie spodział! O żabie w mózgu tom już słyszał i o robaku w nodze też. Ale o takiej...
Kręcił głową z podziwem i niedowierzaniem. Franek go pożegnał.
Idąc w górę, myślał wciąż o Jasiu. Przychodziło mu na pamięć wszystko, co z nim przeżył; jak razem pasali z młodu, jak się lubili, choć on dużo był młodszym od Jasia, jak mu ten ze smreczkowych wierchów fujarki wyrabiał, jak go uczył różnych śpiewek, jak przy ognisku zesiedzieli nieraz do późna w noc, jak się przytem rozmarzali, gwarząc o przyszłości... «Ty bedziesz panem» — mówił Jaś — «we wielgiem mieście bedziesz mieszkał, a my oboje ze Zosią bedziemy gospodarować na gruncie. Przyjedziesz do nas na Święta, to sie ucieszymy razem. A jak nie, to my do ciebie... Ale kto wie, kany ty bedziesz, w jakim kraju, czyby my sie dopytali»... «Cobyście sie nie mieli dopytać!» — z radością upewniał, i w końcu się schodzili oba w jednem zdaniu. Nic ich nie rozdzielało, a łączyło mnóstwo jednakich upodobań, pragnień i zamysłów. Nareszcie rozdzieliło ich życie. On do szkoły poszedł, a Jaś ostał; skoro wrócił, już Jasia w domu nie było. Nie wywróżył nieborak sobie ani jemu... Cała budowa, którą stawiali we snach przy ognisku, zwaliła się za jednym podmuchem, jak mały domek z patyczków.
— Jak sie to niemiłosiernie stało...
Nie chciał przypominać dalej, bo mu żal serce obejmował i gniew na swoich blizkich. Nawet cień matki swej musiałby winić!
— Nie, lepiej nie wspominać. Wszystko już cieniem jest. Przeszło. Żyjącym może jeszcze nieraz ten cień na serce padnie...
Myślał o siostrze. Przybaczył też spotkanie z Jasiem w sadzie i skargę jego, którą trudno z pamięci odegnać.
»Oj, sługował ci ja, Zosiu«...
Tak się te słowa spoiły z melodyą znaną, jak z ugorami smutek, szum z wodą lub jęk z jesiennym wiatrem. Z melodyą znajomą przychodziły na myśl, a ze słowami Jaś stawał na oczach.
— Dziwne... Już go niema... A zdaje mi sie, że jest... że sie jeszcze spotkamy...
Ze smętnych tych zamyśleń wyrwał go okrzyk:
— Ostatnie!
Chudomięt z Bekacem obalili je. Jękło tak rozgłośnie, padając, jakby skon całej uboczy odezwał się w niem.
— Nareszcie!... — zawołał Franek. I uczuł taką ulgę w sercu, jak gdyby po długiej słocie mgła się podniosła naraz i niebo się odkryło.
Dzień jeszcze Bekac z Chudomiętem zabawili u Franka.
Odpoczywali, siedząc i gwarząc swobodnie, jak zwykle po ukończeniu długiej, ciężkiej pracy. Drózd się wysadził naostatku na tak wspaniałą wieczerzę, że się jej najeść i nachwalić nie mogli do syta. Chudomiętowi tembardziej żal było opuszczać Franka. Przymawiał się też parę razy, żeby mógł ostać do spychania drzew, jakby trza było. Ale Franek, uradowany skończeniem najgłówniejszego, już się nie trapił o insze. Wypłacił obu towarzyszów pracy i podziękował im za pomoc.
Po ich odejściu Drózd posmutniał. Siedział długo na gnatku ze zwieszoną głową. W końcu, westchnąwszy ciężko, podniósł się i zaszedł przed oczy Franka.
— To ja wam już niepotrzebny...
— Nie bajcież. Kanyżbyście szli? Tak samo wasz dom, jak i mój. Co jest, to zjemy, i mnie bedzie milej z wami, a potem, jak sie bedę miał zabierać na dół, to wam ostawię pieniędzy na żywność, na tymczasem, dopokąd we wsi nie urządzę tak, cobyście sie i wy tam mogli zmieścić...
Drózd się począł wypraszać nieśmiało od tylu naraz dobrodziejstw, wreszcie ze łzami w oczach przystał, obiecując do śmierci wdzięczność i za grobem.
— Zaraz mie do was cosi ciągło, jakech was ino zaznał — mówił.
I, uradowany w sercu, legł na ławie, poskurczał się, aby jak najmniej miejsca zająć, i nakrył głowę starym płaszczem, aby módz lepiej rozmyślać nad przypadłościami życia.
Na nalepie jarzyła się niewygasła watra. Franek, opodal siedząc, zapatrzył się w te dobłyskujące iskry, a głowę podał myślom serca, płomieniącym mózg.
— Zmieszczą sie wszyscy... I ten wodny ptak osierocony, i ten pustelnik leśny, i ci samotnicy wieczni, których nędza ukochała wyjątkowo stale; ci pokaleczeni w sercach i duszach bogatych, których niemiłosierne życie stłukło i odrzuciło na bok, podobnie jak mętna rzeka, wezbrana powodzią, otłuka pnie, zabrane w drodze, po kamienistych dnach i samorodziach, a potem je, stłuczone, wynosi na falach, wyrzuca na spokojny brzeg i ostawia na piasku; życie płynie dalej mętną rzeką, a oni patrzą na nie z brzegu, jakby już raz śmierć przeszli; to też im i śmierć nie dziwna; rozpacznie jednak smutny musi być ten drugi żywot...
Wszystkich tych, dumał, wiatrem usypianych, ogrzeje ziemskiem szczęściem i nawróci do życia. A życie to będzie jasne, bez krzywd i nieprawości, jak ta polana na wierchu, gdzie swoboda wyleguje się w słońcu południa.
Widzi swą gminę, wykąpaną w jasności białego światła... Od czasu powstania swego zwyraźniała mu w oczach, każdy załom się odkrył, każdy rys stał się widocznym, doznaku tak, jakżeby ptakiem uniósł się nad Przysłop, kołował nad nim w powietrzu i z góry przepatrywał wszystko najdokładniej. Wiosna, lato i jesień zeszły się w tym słonecznym dniu i zharmonizowały się przedziwnie.
Widzi... Od białej szkoły rozsypują się paciorki różnobarwne: dzieci. Wyszły, widać, po nauce i toczą się, jedne pomalej, drugie prędzej ku oddalonym i blizkim osiedlom. W osiedlach czystość taka jak na łąkach; każdem oknem wyziera uśmiechnięte szczęście. Sady się kwiecą, czerwienią i osłaniają domy, niby roztoczone skrzydła wielkie o grających tęczami piórach. Wzdłuż dróg, po obu stronach, wije się zieloność drzewna, barwią się rzędy zasadzonych przez dziatwę jabłoni, snują się aż za widnokrąg wstęgi śliw, siwiejących przejrzałym owocem. Ogromne płaty zbóż srebrzą się i złocą w słońcu. Otacza je zieloność o przeróżnym stroju. Na jednym łanie skraja widać długi rząd kosiarzy; chylą się równo, ochotnie i pobłyskują kosami. Opodal taki sam długi rząd młodych żniwiarek; co która garść odrzuci, to się uśmiechnie życiu i zawiedzie jakąś pieśń zapamiętaną z niedawno minionych czasów. Hanusia im przoduje...
Ocknął się z tego pół-snu i uczuł, że płomień mu do serca doszedł. Gorzało całem pragnieniem, całą wezbraną tęsknotą — za szczęściem. Za szczęściem swojem i ludzi...
∗ ∗
∗ |
Przyszło spychanie. Od samego świtu do nocy późnej dolina jęczała głucho, trzęsła się od nieustającego huku i łomotu. Ktoby z za góry słuchał, mógłby myśleć, że dwa wojska zacięte zeszły się w Hucisku i toczą walkę bez upamiętania, a z równą prawie mocą; dudnienie idzie ziemią, turkot nie ustaje; noc tylko dzieli walczących, i na tę chwilę zapada cisza, a po niej wstaje łoskot z większą siłą; i tak dzień po dniu mógłby mijać w trwodze mieszkającemu za górą człekowi.
W Hucisku samem echa się ze sobą biły; gdyż od wielu naraz zboczów odskakiwały wraz i zderzały się czołami w roztoce.
Przez to nie wiedzieć było, skąd się huk wyrywa. Przyjeżdżający po cetynę musieli dawać baczność wszędy, bo ich uszy zwodziły co chwila. Widzieli ubocz przed sobą, po której drzewa śmigały, ale huk słyszeli zewsząd, niekiedy z całkiem przeciwnej strony. To też nie nabliżali się zbytnio ku żadnemu zboczu, a już zdaleka trzymali się od stóp uboczy, zaścielonej drzewem. Woleli mniej cytyny i ścieli uzgarnować, a być na dole z wołmi w bezpieczeństwie, nie narażając lekkomyślnie siebie i bydląt na przypadek. Chociaż Franek, w obawie, aby się ktoś z przyjezdnych bliżej nie zaplątał, za każdem zepchnięciem drzewa wolał przeciągle na cały głos:
— Wa-ruj!
I powtarzał wołanie coraz to rozgłośniej, dopóki drzewo nie wpadło w roztokę.
Dzień za dniem dudniała ziemia, huk się rozlegał, i szedł łoskot po całej dolinie. I z niedużymi przestankami słychać było:
— Wa-ruj!
Już połowę zaścielonej drzewami uboczy odkrył Franek, połowę drzewa zepchnął do roztoki. Teraz trudniej było puszczać, bo drzewa nie leciały wprost na dół, ku drodze, ale się w biegu skręcały na prawo i, wydostając się za przechylenie, wpadały w przylaski boczne, niekiedy w debrze i w wodę. Franek się złościł i wszelakich sposobów zażywał, aby je nakierować tak, coby na drogę spadały. Udawało mu się to w większej części i przy ogromnem natężeniu sił, ale się trafiały drzewa, zwłaszcza hrube jedle, które nijak nie chciały lecieć tam, gdzie on je popchnął, ba obierały drogę swoim własnym ciężarem i pędem.
Raz nad wieczorem ostawił najhrubszą z jedli, nie mając już sił, po całodziennem znużeniu, mocarzyć się z nią, tembardziej, że była dużo na bok wychylona.
— Wyjdę świtaniem, to ja cię tu sproszczę...
I wyszedł, jak rzekł, świtaniem nazajutrz i zabrał się odrazu do wykręcania tej jedli. Folgi na pniakach pozakładał i dźwigał drągiem od cieńszego końca, próbując, czy się nie da w ten sposób naprościć. Ale po chwili widział, że to na nic. Więc ujął jedną z dużych folg, założył końcem pod drzewo i, oparłszy ją o pniak, począł wyważać. Napierał z całych sił do ziemi, z ogromnem natężeniem, mniemając, że się drzewo, jak często, odtoczy po podłożonych gnatkach i naprości. Tymczasem drzewo, oślizgłe, ruszyło... Franek ledwie miał czas odskoczyć, i obaczył, jak mignęło jeno za przechyleniem, dudniąc i hucząc rozgłośnie. Pomyślał w tym momencie, że tam nikogo niema; jeszcze zawczas... Ale przyzwyczajeniem popchnięty, wrzasnął z gorączką:
— Waruj!
Echo nie dobiegło jeszcze przeciwległych zboczów, kiedy usłyszał z dołu krzyk przeraźny, krótki...
Wzdrygnął się w sercu i popędził, co sił, w kierunku drzewa. Powietrzem prawie zleciał po uboczy, minął jeden przylasek, wpadł w drugi — i tu dostrzegł już z dala drzewo, zaryte końcem w ziemię. Z błyskiem nadziei, że się nic nie stało, dobiegł bliżej — i teraz dopiero zmartwiał przerażeniem.
Pod drzewem, w dolince wązkiej, leżał człek, w którym Franek odrazu poznał Dyabła. Rzucił się ku niemu patrzeć, czy się da jeszcze zratować, ale obaczył wnet, że już po skutku. Drzewo, zwyczajnie, przeszło po nim i zgniotło pierś doznaku.
Leżał na poprzek, twarzą do góry zwrócony; w twarzy zsiniałej widać było strach i śmiech pospołu; oczy wyskakiwały z orbit, przerażając.
Odwrócił się też Franek, nie mogąc znieść tego wyrazu, i postrzegł obok ziemię, wyrytą niedawno, przy niej kopaczkę porzuconą.
— Dokopałeś się... — szepnął.
Postał jeszcze chwilę, postał i odszedł na dół po ludzi.
∗ ∗
∗ |
Upłynęło dni parę. Franek zepchnął wszystko drzewo i oczekiwał odbiorcy, któremu miał oddać je i otrzymać resztę należności. W wyczekiwaniu łaził po dolinie, nie wiedząc, co z czasem począć.
Od dnia wypadku w dolince jakiś męczący rozstrój owładnął nim. Nie mógł w kolebie usiedzieć. Wolał snuć się i łazić ponad wodę. Przypatrywał się Drozdowi, który za rybami hledał, chciał czembądź myśli zająć, aby go nie opadały. Wierzył, że jak się stąd wyrwie, to wszystko smutne ostawi za sobą.
Idąc w górę koło wody, doszedł do miejsca, gdzie się dwie roztoki łączą. Na prawo piętrzyły się kupy zwalonego drzewa, naprzeciw wstawała ubocz, którą ogołocił. Przybaczył sobie jej zieloność, która go przywitała spokojem, gdy tu przyszedł. I ten spokój, którego sam w tym kącie szukał, sam z tej doliny wypędził.
Chcąc uciec myślom przykrym, posunął się dalej. Naraz uderzył go obraz, który napływem żalu ścisnął jego serce.
Oto przed nim, na wzniesieniu, u stóp wstającego zbocza leżała, złamana całkiem, biała, płacząca brzoza...
Drzewo i po niej przeszło. Nie ochronił jej, choć przyrzekł.
Zsmutniały, usiadł na najbliższym pniu i długo, długo siedział nieruchomie, jak gdyby myślom czynił spowiedź z grzechów, które popełnił w tej uboczy.
Wreszcie, westchnąwszy ciężko, podniósł głowę — i ujrzał Cyrka przed sobą. Stał, milcząc równie, kto wie już jak długo, i patrzał zielonemi oczyma na niego z cichym, bolesnym wyrzutem.
Nareszcie nadszedł dzień, długo przez Franka wyzierany. W niedzielę, późnem ranem pożegnał się z Huciskiem. Kiedy już minął wąwóz, zamykający kotlinę, i wydostał się na otwartą przed oczyma przestrzeń, wtedy ciążące duszy niepokoje opadły zeń, niby płaszcz zmoknięty na deszczu. Stało mu się lżej na sercu i dużo swobodniej. Tam, za nim pozostały wszystkie utrapienia — przed nim wstawały uśmiechy, darzące nadzieją, jakiemi go witało zbliżające się rozgwarem życie. Miał wrażenie, jak gdyby po długiej i uciążliwej słocie wyszedł z domu i obaczył przeświecające błękitem od zachodu niebo, które zwiastuje pogodę. Nie baczył, że podobne wrażenie miał na wstępie do tej doliny, gdy tu szedł spokoju szukać, uciekając od widoku ludzi.
Teraz cieszył się w sercu na wspomnienie, że ich obaczy niezadługo, i w tęsknocie, zrodzonej z długiego osamotnienia, myślą pozdrawiał wyłaniające się z pamięci znajome ludzkie twarze. Wszystkie dobrocią, uśmiechami patrzały ku niemu.
I zdato mu się, że czekają nań z takiem utęsknieniem, z jakiem on ku nim dąży.
Widzi poczciwą twarz Gnieckiego, jak się przyjaźnie doń uśmiecha. «Powiem ci, Franuś, że ty masz rozum niegłupi»... Wyraźnie słyszy głos jego cichawy. A za nim widzi inszych z rodowego stanu, jak się życzliwie słowom przyśmiechują. Myśli o nich wdzięcznem sercem: Dobrzy z kościami ludziska. Nawet w obliczu Suhaja nie widać tej zawziętości, którą jakoby przez sen przypomina z dawna, lecz dobrotliwość z niej przeziera i zaduma tkliwa, jaka zwyczajnie smętniła mu oczy, gdy się rozgwarzył z rówieśnymi o minionych czasach. Wychyla się niby ze mgły i twarz siostry, Zośki. Zwraca ku niemu załzawione oczy i zdaje się przez nie mówić: «Takeś już o nas doznaku zabaczył?» Słowa te idą za nim, wracają uparcie, a za każdym ich powrotem zjawiają się inne oczy, pełne łez i rozżalenia. Widzi mnóstwo tych oczu, patrzących wyrzutem, które mu litość z serca piją, a zarazem czuje jakby niepopełnioną przez się winę, o którą go oskarża łzami ten milczący sąd. I rozpoznaje pomału twarze komorników, którym kiedyś u kościoła przysięgał obronę. Wnet jednak wszystkie te zjawy naoczne zasłania obłok, który leci, kształtnieje i rozwija się w postać smukłą, białą, w której Franek ze ździwieniem poznaje Hanusię. Bieży ku niemu, wyciąga ramiona i oczami, rozświeconemi do płomienia, wita... «Och, co ja cię sie naczekała!»
Dzień był pogodny. Ani chmurki na błękitnem niebie. I cisza, że się zdawało: myśli mówią...
Franek nie spieszył się, i umyślnie tak późno wyszedł z Huciska, aby prawie zajść do kościoła na sumę, gdy się już naród wszystek pozgromadza.
Idąc pomału chodnikami, rozkładał sobie w myślach czas pozostały do wieczora i rozmieszczał w nim, jak zwykle, zamiary najbliższe. Zajdzie do kościoła, zobaczy się z Hanusią, opowie jej o wszystkiem, co go tam w lesie trapiło, i z uśmiechem tajemniczym nadmieni jej o niespodziance, jaką ludziom w umyśle swoim chowa.
Po sumie pójdą razem do domu jej ojca, któremu szczegółowo wyłoży swój plan. Stary Sołtys zwoła radę, może jeszcze dziś... I wszystko się odrazu w jeden dzień rozjaśni. Wieść będzie leciała po wsi, jak radosny dzwon. Kto nie uwierzy, przyjdzie — cała wieś może się zgruchnie, i będzie rada trwała trzy dni i trzy noce. A potem ludzie z weselem powrócą do swoich domów.
Wyobraźnia rozpalała jego myśl gorączką, ledwie się zdołał przemódz, by nie myśleć już o tem, co będzie. Lękał się wprost blizkości tego, o czem marzył, co mu się już jawą rzeczywistą zdawało istnieć przed oczami. W takich razach ucieczką dla rozmarzonych myśli jego była mu Hanusia, którą widział swojemu sercu tak blizką i tak istocie swojej nieodstępną, iż nie mógł siebie nijak bez niej pojąć.
— Tak sie spoiła ze mną, jak ta jedla z bukiem, i tak rośniemy razem oplecieni. Ani nas wiater nie rozerwie, ani burza nie rozczepi, chyba śmierć podetnie które... a i to jeszcze nie rozłąka, bo możemy paść razem — na wieki. I cóż nas zdoła rozdzielić? Jak nas to mądrze splotło przeznaczenie! Jedła, gdyby sama rosła, byłaby lękliwą, każdemu wiatru kłoniłaby wierch, a przy mnie czuje bezpieczną ochronę i przytula sie z wiarą, że jej nie dam złamać. Rośniemy razem prosto w niebo. Ja przy niej rosnę w moc.
Rozpostarł ramiona swe, jak buk konary, mocujące się z naremnym wiatrem, albo jak orzeł skrzydła, próbujący, czy wytrzymają zamierzony lot.
— Ciężka przeprawa bedzie, ale brzeg jasny już widać. Niech jeno wszyscy zobaczą na oczy... Najpierw Hanusi pokażę. A gdy sie zdumieje w sercu i zapyta: «Toś ty wymyślił?», powiem jej: «To my razem wymyślili...» I, tłómacząc zadziwionej, bedę jej powiadał o połączeniu naszem, o miłości, jakiej ludzie nie pojmują. «Coby ja począł sam? Byłbych jak cień onego smutku, który sie włóczy po ugorach. Przy tobie serce moje, rozżarzone szczęściem, pragnie wszystkim ludziom świecić, i stąd sie rodzą myśli, które darzą... Przy tobie dusza moja, opętana władztwem, pragnie coraz większej władzy, i stąd sie rodzi moc, która zdobywa... Uważ, czyś nie współdziałała ze mną?...» I tak jej bedę mówił, aż zrozumie, że ja i ona — to jedno.
Z coraz większą tkliwością zwracał się marzeniem ku niej.
— Moje najdroższe! moje skarby! Moje najmojejsze! Co sie to tam musiało nawyzierać, natesknić... Pewnie oczka wilgotne, jak ranne kwiatki, od płakania... Czy też przeczuwa, że idę? Pewnie teraz w kościele, bo gdzieżby inędy? Widzę, jak klęczy przy ławce z boku przed ołtarzem, głowę nizko pochyliła, udaje, że czyta z książki, a myśli jej lecą, lecą... «Co też ta robi mój Franek?» I tęsknota ją taka przejmuje, że często wzdycha głęboko, a ludzie klęczący obok myślą, że się tak gorąco modli. Już ja znam swoje kochanie, przecie my razem na odpust chodzili...
I mimowoli uśmiechnął się na przypomnienie tych myszy w Janiołowej stodole, na boisku.
Ani się opatrzył, choć pomału szedł, jak się ujrzał w samym środku wsi pośród osiedli na drodze, prowadzącej wprost ku kościołowi.
Ludzi nijakich nie spotykał, poszli już na sumę. A kto został, to się modlił w chałupie na książce, albo pacierze z pamięci szeptał, nie umiejąc czytać, albo i spał w jakim kącie na jakimś barłogu, rad, że w niedzielę może odespać tydzień zmitrężony.
Cisza była niewzruszona. Świętowało wszystko. Jesień zamierającym uśmiechem patrzała od pól. Po białych, pustych ścierniskach snuło się, jak omamienie, niknące w oczach babie lato, pobłyskiwało do słońca nitkami, czasem zasrebrzyło się całem polem przędzy rozetkanej misternie na ścierni lub zalśniło niby woda stojąca na młakach. Słońce przetaczało się nizko ponad wierchy, świeciło jasno, a nie grzało, zdawało się taflą lodu, w której odbija się pełnem światłem ukryte kędyś rzeczywiste słońce.
Coraz częściej spotykane domy koło drogi zasłaniały oczom Franka ziemię i pół nieba. Znalazł się wreszcie u kościoła. Nie zatrzymywał się w rynku ani przy sklepach kramarskich, bo widział z pustki, jaka była wszędzie, że już ludzie dawno poprzechodzili na sumę. Przyspieszył kroku, minął furtkę i przepchał się przez ciżbę stojących we drzwiach pod dzwonnicę. Posuwał się pomału dalej wśród natłoku, aż wydostał się pod chór, skąd widok miał na całe wnętrze.
Kazanie właśnie było. Ksiądz kazał o tych, co to w łakomstwie nienasyconem sąsiadom swoim szkody wyrządzają, po ich koniczynach pasą, po nocach cudze ziemniaki grzebią i znoszą do swoich dołów, spólnikom główki kapusty co najpiękniejsze wykradają, z kościelnego lasu cetynę i mech wysmykują, przez co dwa grzechy popełniają, bo i świętokradztwo, sami uczciwie na się nie pracują, bogatszym mienia lepszego zazdroszczą i zgoła nie szanują własności niczyjej, choćby to było kościelne dobro, nie ludzkie...
Franek tymczasem rozglądał się po ludziach, szukając znajomych twarzy, bo się już dużo natęsknił za niemi. Przez podobieństwo położenia przybaczył sobie odpust w Ludźmierzu, jak on tam szukał Hanusi, i teraz ponad głowy stojących przed sobą patrzał ku kazalnicy przed ołtarz, w nadziei, że może głowę jej zobaczy zdala. Może tknięta przeczuciem w serce, poczuje, że Franek stoi pod chórem, i obejrzy się... Ale napróżno śledził, nie mógł jej odnaleźć.
Kazanie dobiegało końca. Poznać można było po tem, że ksiądz o piekle, w którem dyabli smołą zalewać będą gardła nienasycone za życia, począł mówić — a wiadomo było wszystkim, iż po strasznych obrazach piekła pokaże jeszcze przebłysk nieba, jako ten promień słońca, spadający z wysokiego okna, i zakończy: «...wtedy dostaniecie się do królestwa niebieskiego, czego wam i sobie życzę. Amen».
Nie mylono się. Kiedy ksiądz powiedział «amen», zachwiał się cały kościół, podobnie jak staw, który stał w ciszy nieruchomo, naraz uderzony wichrem, wstrząsnął się i długi czas chwieje się powierzchnią, nim się nareszcie uspokoi.
Ksiądz, otworzywszy książkę, przewrócił w niej parę kartek i, przychylony, począł czytać wyraźnym, powolnym głosem, aby ludzie wobec niespokoju mogli dobrze słyszeć. Mimo to słowa traciły się w ciżbie, i pod chórem stojący nie wszystkie mogli rozumieć. Nagle stała się większa cisza.
Franek drgnął. — Co to?
— Michał Cichański, syn Józefa i Reginy z Chybów, z Anną Sołtys-Suhajówną, córką...
— To nieprawda! — chciał krzyknąć, ale tylko szept mu wyszedł z ust.
— ... urodzeni i zamieszkali w Przysłopiu... Zapowiedź pierwsza... Ktoby wiedział o jakiej przeszkodzie...
Franek jeszcze nie mógł wyrozumieć. Jakto? Ktoby wiedział o jakiej przeszkodzie... Patrzał wielkiemi oczami po ludziach, jakby szukał odpowiedzi, i zewsząd widział oczy, zwracające się ku niemu — to żałujące, litościwe, to śmiejące się, szyderskie... Teraz dopiero zrozumiał.
Serce poczęło mu tłuc o piersi tak, że chwiało nim. Cały kościół wraz z ludźmi począł drgać, trząść się i wirować kołem. I pogasły mu w oczach naraz wszystkie światła. Na okamgnienie zatracił przytomność, szum jeno słyszał dziwny wkoło siebie. Poczem war, obłęd rodzący, buchnął mu do głowy, i gniew okrutny począł rozsadzać mu piersi.
Sto myśli naraz, sto zamiarów targnęło nim całym.
— Rzucić sie przez wszystkich ludzi, zwlec księdza z ambony i trząść nim, by odwołał...
— Znaleźć w ciżbie Michała i sprać go na miazgę...
— Wypaść w pole i całemu światu obwieścić, że Hanka jego...
— Gdyby sie kto sprzeciwiał — zabić...
— Cały świat wyzwać do walki!
Ale równocześnie z tymi zamiarami wołał głos stłumionego rozumu i siłą go wstrzymywał w miejscu.
— Coż ksiądz winien? Coż winien ten woli łeb, Cichański? Coż z tego, że sie świat dowie? Z kimże bedziesz wojował? Z wiatrem?
I opadła go tępa, głucha złość niemocy, serce przysiadła skała ciężka, że ledwo dyszał.
Z głębi serca przywalonego ciężarem dobywał się żal kłujący ostrymi nożami, rozchodził się męczarnią po ciele i ogarnywał bólem całą duszę: okrutny żal do Hanki...
— Jakże ona mogła przystać? Jak mogła dać sie nakłonić? Jak mogła, jak mogła!...
To znowu gniew i oburzenie na Suhaja tamowały żal, cisnący się już do ócz łzami kolącemi.
— A może on ją zmusił, zniewolił przemocą? Może ją katował strasznie i musiała sie pozornie zgodzić, nie mogąc dłużej znieść bolu i męki... Co ona tam teraz musi cierpieć w sercu! Jakie udręczenia straszne!... O, żeby ja cię teraz dopadł! Odpłaciłbych ci za nią, kacie! Słowami bych cię zabił naprzód, nim bych jeszcze dłoń podniósł...
Oburzenie, klątwami wyrzucane, cichło, a żal do Hanki znowu się przywracał i rósł gorzkimi przypływami serca.
— Jak mogła jednak dać sie tak przymusić? Choćby ją i niewolili — to cóż, to mogła uciec! Wiedziała przecie, kany Franek mieszka... I nawet mu ani słówkiem o swojej biedzie nie doniesła! Przecie jej chyba nie więzili w domu... Gdyby tam był wiedział o tem, ostawiłby wszystko i przybiegłby jej na obronę, albo zabrałby ją z sobą, nie pytając sie nikogo o przyzwolenie. Niechżeby wtedy Suhaj wściekłość swoją żenił z przysłopskim wiatrem, niechby mu na tem weselu dyabli tańcowali, a drużbowal stary gróbarz, niechby sie działo, co chciało!
I tak, różnemi uczuciami chwiany, stał pośród ludzi, nie widząc nikogo, nie czując chwilami nawet siebie. To żal, to gniew, to oburzenie miotały nim naprzemiany i nieczuliły zmysły, a w duszy jego rozbolałej tworzyły piekło prawdziwe.
Stał, jak człowiek przygłuszony ciężkiem uderzeniem — i, jak z dalekiej bardzo dali, słyszał organy, dzwonki, śpiewy, nie umiejąc zgoła pojąć, skąd ich głos się bierze. Chwilami nawet zatracał czuwanie, zdawało mu się, że go jakiś sen niedobry trapi, podobny tym, jakie nieraz w gorączce go opadały. Tamte się przecie kończyły, i ten się musi skończyć. Czyżby to miało być prawdą?... Począł w rozumie mieszać się i wątpić w to, czy naprawdę słyszał, czy mu się jeno zdawało, począł nie wierzyć w rzeczywistość otoczenia, w te głosy tak dziwnie, obco, niezwyczajnie brzmiące.
Pracował w myślach pamięcią i starał się poznać, gdzie jest w obecnej chwili, w tym śnie... I obaczył się w nieznanym lesie pośród ciemnej gęstwi; a wiatr szumi po gałęziach, a wodospady gdzieś huczą, a z polanki się donosi turlikanie owiec... wyraźnie słychać dzwonki... I huk się przybliża... a szum dokoła rośnie, jęczy, jak chór potępionych... w uszach świdrami wierci...
Ocknął się.
— Przecie to kościół...
Nad głową huczały mu organy, naród dookoła jęczał, od ołtarza, od świateł przedzierał się głos dzwonków.
— Suma stoi... — pomyślał — kazanie już było...
Na nowo wieść bolesna zadzwoniła mu w uszach, i znowu straszna męka oplotła jego duszę. Jakby się znalazł w głodnem wężowisku... Każde zbaczone słowo zapowiedzi jadem trującym kąsało go w serce. A do tego przyłączył się wstyd płomieniami palący, gdy sobie uświadomił, że stoi wśród ludzi, którzy musieli równie zapowiedzi słyszeć. Te oczy zewsząd zwrócone ku niemu już samem przypomnieniem parzyły jego mózg.
Nie śmiał głowy obrócić, aby nie napotkać tych szyderstwem patrzących, uśmiechniętych ócz. Przezdało mu się, że stoi wśród wrogów, którzy go otoczyli nienawistną ciżbą i szydzą zeń niemiłosiernie. Za co? — pytał się w sercu, bo nie mógł zrozumieć. «Za to — podszepnął mu głos jakiś nieznany — żeś jest od nich o głowę wyższy...» I Franka jeszcze większy wstyd ogarnął, nieśmiałość trwożna, jakiej nigdy nie czuł. Począł się kurczyć w sobie i maleć przed ludźmi, aż zmalał tak, iż się sam rozpoznać nie mógł. Przezdało mu się, że jest Jasiem, stojącym w kościele, kiedy Zośce wołają z Jędrkiem zapowiedzi... I taki go żal serdeczny nad sobą mizernym objął, iż ledwo ostatkiem woli powstrzymał się od płaczu.
Organy dudniły w chórze, naród wszystek śpiewał, kościół drewniany trząsł się od nabrzmiałych głosów.
Franek powoli zaczął przychodzić do siebie. Odróżniał się już wyraźnie od Jasia i nawet przybaczył sobie, że Jaś na cmentarzu leży. On zaś, Franek Rakoczy, opuścił rano Hucisko, przyszedł do wsi z nowiną i...
Jakby słońce strzeliło na ołtarz, cały kościół rozwidnił mu się naraz w oczach. Stanął mu w myślach plan odkryty gminy...
Wszystko mu naraz pojaśniało w oczach, wszystko poczęło inne wdziewać barwy. Nawet i zapowiedzi, które go tyle strapiły, wydały mu się teraz czemś tak marnem, że ani chwili myślą postawać przy nich nie warto. Przecie to wszystko nic wobec nowiny, jaką ludziom w myślach swoich niesie. Niech jeno powie — a wszystko się, jak cudem, odmieni.
— Nie dziwota, nie wiedziano nic, co sie z nim dzieje. Mogli ludzie różnie myśleć... Ale, że Hanka! No, odpłacze za to. Choć może i nic nie winna... Zresztą, czem sie po próżnicy trapić? Pierwsze zapowiedzi, nie ślub... Mógł ktoten księdzu zapłacić, kazał wołać, i wołali... Gdy sie dowiedzą — wszystko ku jego dobru sie zwróci. Nawet Suhaj, choć tak twardy, musi zmięknąć w sercu...
I począł śmielej patrzeć po kościele.
Widział, że ludzie nie zajmują nim swojej uwagi, lecz każde chwali Boga, jak zdoła i może, to śpiewem z całego gardła, to przebieraniem pacierzy, to wreszcie snem sprawiedliwym (według słów pisma, iż, kto śpi, nie grzeszy myślą, mową ni uczynkiem) przeto tem wyżej dźwigał głowę oswobodzoną z utrapień i zwolna nabierał w serce pewności krzepiącej, jaką daje samotność wśród tłumnej gromady i zamiar czynów blizkich a dalekich.
Postanowienie już miał: Zaraz po sumie, nie szukając Hanki, pójdzie do wójta i tam Radzie nowinę ogłosi. Potem na wszystko czas będzie...
Zatopił się w myślach nad tem, jakim najprostszym sposobem mógłby wyłożyć plan swój ludziom, aby łatwo zrozumieli, a potem, z jaką, pomocą weźmie się do wprowadzania w czyn zamiarów ciężkich. I ze ździwieniem spostrzegł teraz, że najwięcej nadziei pokłada w Suhaju, w jego do gminy przywiązaniu, w jego rozumie roztropnym, wreszcie w jego doświadczeniu a i powadze niezwykłej, jakiej zażywa u przysłopskich ludzi. To go trochę zmieszało, tembardziej że w sercu chował ciężki gniew do niego, jako do ojca Hanki. I nie mógł się z tem pogodzić, że do Suhaja ma pójść teraz z uraczeniem serca, a nie z oburzeniem głośnem, jakie mu się cisnęło na usta przed wszystką mową zamierzaną. Przecie pomału zmógł się i złagodził swoje wewnętrzne krzyki i protesty, bo wobec szczęścia ludzi, wychylającego się twarzą słoneczną z poza chmur teraźniejszości wydały mu się swoje strapienia marnemi. Jakżeby mógł z powodu swojej do kogoś niechęci pomijać pomoc najpewniejszą, skoro o ludzkie dobro idzie? Dumał też i tak w rozwadze:
— Suhaj, zawzięty w swoich własnych sprawach, o dobro gminy pewnie dba i leży mu ono na sercu, bo przecie ludzie przez tyle lat oduczyliby sie go szanować, gdyby inaczej było; a że o rodach myśli więcej, to tu nie przeszkadza, bo tu i rodom nie stanie sie krzywda, każdemu bedzie lepiej niż obecnie. I on sie może dużo przyczynić do dzieła...
Podobnemi słowami myślał i rozważał, czując się w tej ciżbie ludzkiej przy huku organów, jak w lesie przy szumie wietrznym.
Tymczasem chwile zbiegły, suma się skończyła. Ludzie poczęli opuszczać kościół pomału.
Franek miał wyjść za innymi, ale se uważył, że byłoby to zawcześnie. Nim się rada niespieszliwa u wójta zgromadzi, to jeszcze zejdzie spory kawał czasu. A miałby się z ludźmi witać, postawać po drodze, to już lepiej tu poczekać. Nie miał chęci do rozgwary, tembardziej po takim wstydzie, jaki go spotkał w kościele. Żałowaliby go pewnie, a onby się ciskał — i pocóż ludziom czynić widowisko, a sobie nową udrękę?
Tak sobie to tłómaczył, nie chcąc się przed sobą przyznać, że go blizkość wyjawienia planu po cichu w sercu trwoży. Czuł wyraźnie, gdy miał wyjść za ludźmi, jak go coś wstrzymało zlekka i szepnęło mu słów parę, które niepokój śpiący w nim zbudziły. Zapragnął jeszcze choć godzinę urwać i czasu tego użyć godnie na umocnienie serca swego i utrwalenie wiary.
I usunął się ludziom wychodzącym, postanawiając zatrzymać się, dopóki go drugie postanowienie z kościoła nie wypchnie. Pragnął jeszcze raz wszystko dokładnie przemyśleć, aby wyjść przygotowanym i mocnym w zamiarze. Jednak uwagę jego rozpraszały śpiewy, które mu się wwiertywały w pamięć mimowoli tak, iż począł sam bezwiednie brać współudział w nich i przenosić się do czasów, kiedy z nieboszczką matką chłopięciem do kościoła chadzał.
Teraz w kościele było jakoś swojsko. Po «Anioł Pański» organy ucichły; gazdowie osiwiali, siedzący w ławkach pod chórem poczęli śpiewać hrubymi glosami na swoją znaną, staroświecką nutę, niewiasty za każdą zwrotką cienko im odpowiadały. Zbaczył się Frankowi adwent i te wieczory w chałupie, kiedy rodzice z czeladzią śpiewowali godzinki na pamięć. Przeniósł się myślą do tych czasów, i kościół teraz zdawał mu się izbą, a ci ludzie sąsiadami, którzy się poschodzili na wspólne pacierze. I tak, chcąc nie chcąc, odśpiewał z nimi Koronkę, Różaniec i Litanię do Pana Jezusa, i pewnie byłby nieszpór przebył, gdyby nie organy, które go hukiem uderzyły w głowę i zatrwożyły przypomnieniem, że już czas opuścić kościół.
Chwilę jeszcze stał, zgarnował w serce moc krzepiącą, wreszcie, oddawszy pokłony ołtarzom, zawrócił ku drzwiom, pod dzwonnicę. Przechodził prędko i nie widział ócz, pozierających za nim rozmaicie, to ciekawością, że tak długo ostawał w kościele, to zgorszeniem katolickiem, że nieszpór opuszcza.
Na rynku nie spotkał człeka, bo kto do domu, lub do kościoła nie poszedł, to w ratuszu, albo w innej szynkowni przebywał, krzepiąc się darem boskim w załzawieniu serca. Nie spotkał też nikogo i na dalszej drodze, czemu był rad niemało, bo miał teraz straszną wolę być sam. Idęcy, myślał nad sposobem, jakim przywita Suhaja i radnych, a następnie, jak, od czego przemowę rozpocznie, by ich uwagę odrazu zniewolić.
— Potem już sam plan ich zajmie. Najgorzej z początku. Kto wie, w jakich są ku mnie usposobieniach...
O tem poprzód nie myślał ani trochę. Teraz go to zaniepokoiło. Tak dawno ich nie widział...
Myśli jego przerwał krzyk i klątwy, wylatujące z blizkiego osiedla. Ze słów, ku drodze doleciałych, dowiedział się, że chłopiec jednego z gazdów złamał szczep w sadzie drugiego, ten go sprał — i o to piekło. Zwykła, sto razy znana historya. Frankowi jednak nie była teraz tem, czem dawniej: nie dającym się zmienić, smutnym obyczajem.
— Za rok bedzie inaczej! — pomyślał z radością — bo drzewa bedą wszystkich i każdego. Przeto każdy bedzie je ochraniał.
Ta uwaga po drodze wprowadziła go w plan cały pożytków, jakie widział niedaleko w obmyślanej gminie. I na nowo już po setny raz przechodził myślą swoje darzące dobrem, ukochane dzieło.
— Nareszcie sie uwidoczni...
Myśl, że jest tak blizkim celu, płomieniem go obiegała. Gorączka go pchała naprzód — szedł wartko i coraz prędzej. Na nic dokoła nie zwracał uwagi, był całą bacznością w sobie i u wójta. Już tam wyobraźnią bawił, już mówił, już się zapalał, i znowu napowrót w siebie po tem myślowem wyczerpaniu wracał.
Gdy dochodził do Sołtysowego osiedla, serce poczęło mu tłuc się niespokojnie w piersiach — na moment owładnęło nim zwątpienie nagłe — i zwolnił nieco kroku. Dziwna przytem bojaźń powiała zimnym dreszczem po jego strwożonem sercu.
Cała nadzieja jego w tem odkryciu... Ostatnia deska tonącego szczęścia... Co będzie, jak się nie uda?
Ale gwałtem, siłą zmógł się i, nie dając myślom czasu do zastanowienia, przeszedł prędko osiedle, wpadł prawie przez próg do sieni i szarpnął drzwi od świetlicy.
W izbie uczyniło się duże poruszenie. Widać nie spodziewali się tu Rakoczego, i nagłe jego zjawienie się wszystkich zaniepokoiło. Nawet na «pochwałę Boga» mało kto co odpowiedział. A ludzi było dość. Cała prawie rada gminna i insi podletni, wśród nich Suhaj, jako zwykle, siedzący za stołem.
Zmieszał się nieco i Franek, ujrzawszy tylu naraz samych ojców rodów. W obliczu ich wszystkie zabaczone niechęci wróciły mu na pamięć, wszystkie doznane od nich krzywdy poczęły mu się w sercu odnawiać, i nie mógł się odrazu oswoić z tą myślą, że on tam szczęście na ziemi im ścielił i że tu przyszedł do nich z dobrem uraczeniem. Przytem na widok starego Suhaja, który siedział zasępiony i zdawał się wejścia jego nie zauważać, Rakoczy uczuł dotkliwy ból w sercu, a ogień gniewu na twarzy.
Stał więc chwilę w milczeniu i zmagał się z myślami. A i gazdowie pozierali po sobie różnie, nie nie powiadając. Nareszcie jeden z Gnieckich wyrychlił się z pytaniem:
— Ponoś ta, Franuś, gdziesi długo bawił?
Rakoczy, który w myślach gotował przemowę, nie słyszał prawie wyrzeczonych słów, ale zaczepiając o pierwsze pytanie i nabierając odwagi w serce, rozpoczął:
— Przychodzę do was z gór... Przychodzę z zaufaniem otwartem i z wiarą, że, co tu przed wami powiem — przyjmiecie z radosnem sercem i szczerością za szczere słowa odpłacicie...
Mówiąc to, czuł wyraźnie całą dziwność tych słów, które tak obco w tej izbie zabrzmiały, jak świecki śpiew w kościele albo modlitwa w karczmie. Podniósł głos, aby ten dźwięk serce trwożący przygłuszyć:
— Przychodzę z nowiną ważną...
Wiele głów z ciekawością obróciło się ku niemu.
— Oto, siedząc tam w górze, z daleka od gwaru, miałech czas o wszystkiem myśleć. Myślałech też o Przysłopiu i o narodzie tutejszym. Z wysokich wierchów patrzyłech na tę smutną ziemię, na tych ludzi, grzebiących w niej zgrabiałemi dłońmi, na ich rozpaczne szarpanie sie z życiem. I nieraz mi sie zdawało, że stoję na wyspie, a dokoła opływa mnie wielkie morze nędzy, to znowu zdawało mi sie, że widzę człowieka, skazanego na śmierć pewną, który o tem nie wie... A tym człowiekiem był naród przysłopski, idący z roku na rok ku zagładzie pewnej, dzielący tę ziemię pustą na coraz mniejsze okruszyny, staczający sie zwolna nad przepaść okropną i już stojący prawie nad urwiskiem...
Przerwał, wzruszony, a gazdowie strwożyli się w sercach i sposępniały im twarze, jak chmury pod jesień, z niektórych oczu lęk wyjrzał w stronę mówiącego.
— Przerażony tą otchłanią, jaka mi sie odsłoniła u stóp narodu, chodziłech jak blizki śmierci, zabaczyłech doznaku o spaniu i jadle, i już mnie nic nie weseliło na tym świecie. W sercu było mi tak ciężko, jakżeby mnie wszystka nędza tej ziemi przysiadła. Błąkałech sie po wrębach, po wierchach wysokich i szukałech ratunku jakiego dla gminy. Aż nareszcie znalazłech go w takim oto planie...
Tu począł z zapałem mówić o wiadomych zmianach, jakie mają przeinaczyć istniejącą gminę. Mówił więc: o innym podziale gruntów, o innej uprawie, o wspólnych pracach i wspólnem pożytkowaniu owoców tej ziemi, o spichrzach gminnych, o pastwiskach, o zaprowadzeniu kopalń, fabryk i warsztatów, o wykształcaniu synów i o wszystkiem, co myśl, zapałem pędzona, nadniosła.
Mówił bezładnie, ciżbą słów, w gorączce coraz to większej, pragnąć dojść prędko do pożytków, jakie z tych zmian wynikną ludziom. A nie postrzegł rozumem dwóch rzeczy, w następstwach dla niego ważnych. Naprzód, że mówił tak, jakby z słuchającymi już nieraz ogadywał wszystko, jakby oni z nim wspólnie nocami nad tem myśleli, jakby rozumieli nawet to, czego nie dopowie — powtóre, że plan jego, choć w krótkiem skreśleniu, był ciężkim sądem na dzisiejszą gminę.
To też gazdowie starzy otrząsnęli się wnet z niepokoju, jakim ich przejął obraz, rzucony przez Rakoczego, o ostatecznym upadku narodu, i poczęli w sercach chmurnieć, pozierać na siebie i na wójta, jakby wyglądali, co on na to powie.
Suhaj, który z początku sądził, że Rakoczy przyszedł o zapowiedzi piekło stroić, i już się na to odpowiednio w obojętność przybrał, począł teraz za stołem niespokojnie sapać i ciskać złe spojrzenia w stronę Rakoczego.
Nie zauważył tego Franek, natomiast widział z trwogą, że słowa jego nie wywierają wrażenia, jakiego się spodziewał na pewne. Tem większa opanowywała go zapalność, gdy mówił:
— Rozwidni sie świat ludziom, jak po długiej nocy. I ujrzą oczami światłość, bo jej dotąd nie mogą oglądać. Dziś każdy ma kamień ciężki, uwiązany na sznurze u szyi, który go ku ziemi ciągnie i nie dozwala indziej patrzeć, jak ino na biedę swoją, na ten wieczysty grób. A wtedy ludzie popodnoszą czoła, wyprostują do góry przygarbione plecy i staną sie odrazu, jak drzewa, piękniejsi. W oczach im wesołość siędzie, na twarze uśmiech przyleci i dusze ich pojaśnieją, jak dzień, gdy słońce ranem wstaje po długiej, szarej słocie. Wszelkie zwyczajne kłopoty przeminą. Nie bedzie troski o życie, ani o przyszłość, ani o nic, bo sie wszyscy razem wspólnie bedą o to troszczyć. Nie bedzie zazdrości grzesznej, ani łakomstwa żadnego, bo każdy bedzie miał we wszystkiem jednaki współudział. Nie bedzie kłótni, zabijatyk, ani gniewów nijakich między sąsiadami, bo zajadłość ustanie odrazu, skoro przyczyny sie stracą. Nie bedzie sądów, bo sie ludzie nie bedą mieli o co sądzić. Całe dzisiejsze piekło zgaśnie, sadze wiatr rozwieje, i stanie cichy ogród na tem miejscu... Ludzie, którzy dożyją tego, nie bedą mogli uwierzyć, że sie tu pourodzili, i że to ta sama ziemia... Bedzie sie im wydawało, że na tamtym świecie są i drugi żywot przebywają w jakimś niebieskim kraju... Czy ja wam wreszcie umiem opowiedzieć, jakie czuję i widzę korzyści w tej gminie, którą wam przed oczy stawiam! Ani setnej części tego, co sie z nowego życia narodzi, nie wysłowiłech przed wami. To sie nie da słowami wszystkiego wymówić. Ale tego już chyba dosyć, aby widzieć, że to jedyny ratunek dla gminy, ochrona od zatraty i ucieczka od nędzy, która morzem wstaje... Wtedy ratunek zapóźny, gdy zatopi wszystko. W jesieni nad tem trza sie zastanowić, w zimie rozważyć wszystko należycie, a z wiosną fundamenta już założyć pierwsze... Nie upłynie lat dziesiątek — co mówię — lat parę, jak sie wszystko przeodmieni, i powstanie nowa gmina o innym wyglądzie...
— A ty w tej gminie bedziesz wójtem — dokończył szyderczo Suhaj.
Cała izba zahuczała śmiechem.
Rakoczy zbladł — ogromny ból ścisnął jego serce i odbił się na twarzy męką. Długo nie mógł słowa wyrzec. Dopiero, gdy się całkiem już uspokoiło, powiódł żałości pełnemi oczyma po zgromadzonych i zaczął:
— Ja z otwartością szczerą do was przyszedł.. Mógłbych iść do ludzi inszych, lub zebrać cały naród z gminy i wyłożyć im wszystko tak, jak wam przed chwilą. A kto wie, czyby sie śmiali... Przecie do was udałech sie naprzód, jako do ojców familii dużych, o przyszłość których nieraz pewnie serce wam lękiem zadygoce... Nędza, to nie śmieszna rzecz! A plan mój powstał z serca cierpiącego na widok nędzy, jaka sie dokoła pleni. Macie lepszy na nią sposób, to odkryjcie głośno, a ja piewszy przystanę ku wam do pomocy... Ino nie trwajcie w ludzkiej pysze, bo mnie tu idzie o wszystko!... Ja zabaczyłech niesprawiedliwości, jakieście lichszym od siebie czynili, bo mam wiarę w grunt dobry serca waszego, ojcowie! Ja nawet i do was, wójcie, urazy nie żywię, choć uczyniliście mi w zawziętości swojej niemało ciężką krzywdę. Ja wszystkim pragnę dobra... Gdybych mógł serce oskroić przed wami — ujrzelibyście na oczy to, co wam słowami gadam... Jedna jest wiara, jeden Bóg i jedno prawo: szczęście... Ja szczęściu cały oddał się na służbę. Służę mu całą duszą, całem życiem swojem... Chciałbych, aby sie bogaciło dla wszystkich i dla mnie, aby darzącem światłem strzelało wysoko, aby świeciło jaknajszerzej po tej smutnej ziemi; chciałbych, aby sie stało słońcem w niepogodę, deszczem w posuchę, cieniem w upał; aby sie stało spokojem dla wszystkich, i błogosławieństwem życia, i całem niebem na ziemi... Ja z takiem pragnieniem do was — a wy mi śmiechem w twarz! Gdybych tu martwy padł przed wami, zabity smutkiem o was żywot — uwierzylibyście?... Któż nie ma nad sobą litości? Chyba ten, co czucia nie ma. Miejcież litość i nad dziećmi, nie ostawiajcie ich w takiem opuszczeniu, bo sie potopią w nędzy ostatecznej...
Mówił potokiem słów płynących z serca, aby ich porwać dla zbawienia. Czul, że i swoje szczęście postawił na los niepewny. Trwoga o nie budziła w nim coraz większy zapał, wywoływała w jego słowach coraz szczerszą nutę.
Suhaj z niepokojem postrzegł, jak się twarze słuchających poczynają ognić i oczy łzawić niektórym. Coraz też gorsze spojrzenia rzucał w stronę Rakoczego.
A Rakoczy już na nic uwagą nie baczył i grzmiał w tej izbice jak budzący dzwon.
— Spójrzcie dokoła siebie, idźcie na wierch i stamtąd przypatrzcie sie tym roztokom smutnym... Jeżeli was strach nie porwie i w całej istocie waszej nie odmieni — to niech wam ziemia bedzie lekką... Nie przeto, iżbych wam miał starość wypominać — bo i drzewo, choćby stare, zazielenić sie może od wierzchołka, ale umarli sie nie odradzają... Odmłódźcie dusze swoje! Pokażcie, że was stać na drugie życie! Niech was nie straszy nieznane, bo co serce w skrytości swej uczuwa dobrem, to to i wobec rozumu nie może być złem! Idźcie za szczęście swoje w bój z naturą trwożną!... Wstańcie świtaniem odważni, bo na dzień jasny wstaniecie!... Otwórzcie serca na oścież, jak ja otwieram przed wami... Całą istotę swoją pokazuję wam dzisiaj przed oczy. Ale chcę jeszcze bardziej być szczerym... We mnie nie to tylko jest, co sie słowami ujawnia. Jest tłumna ciżba pragnień, których wysłowić nie zdołam. Są nienazwane moce, którym czynów zamało na ziemi. Dajcie mi ludzi! a stworzę dla nich świat tak piękny, że raju nie bedą pragnąć...
I już nie słowa, ale iskry z gorejącego serca wyrzucał. Zdawało się: lada moment krwią serdeczną chluśnie.
— Jeżeli ma być życie, to niech bedzie życiem! A nie — to niech sie wszystko zatraci! Miast powolnego konania niech bedzie raczej śmierć! Niech wszystko zginie odrazu, niech sie rozsypie w proch, niech pamięć straci o istnieniu, a niech nie cierpi! Niech nie cierpi!!
Płomieniał, szalał prawie z przetężonego uczucia.
— Tę gminę trzeba wwieść do życia, a nie, to popchnąć w grób...
W te razy Suhaj stanął przed nim i wpatrzył się weń groźnie. Rakoczy odpowiedział mu równie oczami. I poczęła się między nimi bezgłośna walka dusz. W izbie uczyniła się cichość niezwyczajna, gazdowie wstrzymali oddech, czując wszyscy, że się coś dziwnego dzieje. Suhaj z Rakoczym stali w niemym bezruchu naprzeciw siebie, a duchy wyszły z nich i poczęły się ze sobą zmagać: ten nienawistny, groźny, a ten płomienny, nieustępujący... Walka toczyła się zawzięta, krwawa, niby walka dwóch bogów o rządy. Nareszcie duch Rakoczego porwał ducha Suhaja za włosy i przygiął do samej ziemi...
— Wiążcie go!! — wydobył się krzyk przyduszonego. I Suhaj pierwszy rzucił się na Franka. Franek odepchnął go ręką, tak, że ten upadł nieszczęśliwie i o róg stołu ciemieniem uderzył. Gazdowie, widząc obrazę ojczaska, runęli lawą na Franka. Zamigotały nad nim pięści — parę już spadło mu na głowę... Rakoczy naraz poczuł, że dziwnie osłabł w sercu i nikomu nie zdołałby się bronić. Przeto się cofnął do drzwi i do sieni, poprostu mówiąc: uciekł...
A stało się to wszystko w niedużym momencie.
Gazdowie, skoro ochłonęli nieco, pospochylali się nad Suhajem i poczęli go obzierać.
— Ciemię nadwerężone...
— Rana dosyć spora...
— Żeby sie ino rozum nie naruszył...
— Niechże też Bóg zachowa!
— Przynieście-no wody...
Paru gazdów wyszło do piekarni. Niezadługo Hanka wpadła z wodą i lamentem.
— Matko Ludźmierska! Co sie to tatowi stało?
— Dy sie przypatrz... Twój Franuś tak go uczęstował — odrzekł z przycinkiem jeden z dalszych stryków.
Hanka jeszcze bardziej zalękła się.
— Je o co?
— Dy sie ty tu dowiesz...
Podnieśli Suhaja z ziemi i posadzili go na ławie. Paru doświadczonych w składaniu nóg i leczeniu bydła «dochtorów» zajęło się z powagą jego opatrunkiem, reszta stała nad nimi, przyzierając się ciekawie, lub dalej po całej izbie w rozgwarzonych grupach. Mówiono naturalnie o sprawcy całego nieszczęścia, o Rakoczym.
— Wiecie, ja takiego człowieka tobych wnet zabił...
— I ni miałbyś dużego grzechu, wierz mi...
— Niech światu nie bontuje, niech nie robi mątu...
— Dejno spokój, mój Szymuś — przerwał, wtrącając się, Gniecki — boś ty tu nie największy... Rakoczy nie tak doznaku źle gada — zwrócił się do paru gazdów — jak wam sie zdaje... A nawet powiem wam — przyciszył głos — że on ma rozum niegłupi. Ino to bieda, że zastanowienia nie ma nijakiego...
W innej znów grupie dowodził Cichański:
— A ja od czasu powiadał, że on cosi w rozumie niepewny...
Wreszcie po długich uradach większość przystała na to, że z jego rozumem źle... I poszli spać do domów, bo noc nadchodziła, a Suhaj z pomocą Boską i «dochtorów» zaczynał przecie przychodzić do siebie.
∗
∗ ∗ |
W zamroku gęstym, we mgle jeszcze czarniejszych myśli siedział opodal drogi na drzewie Franek Rakoczy. I już nie dumał, jako dawniej; siedział w tępem zapatrzeniu, jak to drzewo ścięte. Co dotąd przebył od czasu, jak wypadł z chałupy wójta, to się zwyczajnemu człowiekowi w najgorszych snach o piekle nie przyśni.
Snem to już wszystko, bo przeszło... ten szum straszny, który krew w mózgu czyniła, że zdawało się: lasy lecą — ten łoskot, gdy się w nim wola złamała, jakoby ziemia zapadła — te płomienie palące, które go objęły, że czuł się cały pochodnią płonącą — to morze żalu, które go zalało tak, że tonął w niem bez pamięci, nie myśląc o ratunku — te wszystkie męczarnie przebył, przecierpiał w tej chwili krótkiej... I teraz tylko ciemność gęstą widział przed oczyma, dziwnego po tych przejściach doznając spokoju. Jak gdyby większą częścią duszy swojej zamarł i ostała w nim jeno okruszyna świadomości życia, ale to nawet nie życia, lecz koniecznego istnienia. Ten spokój, jaki uczuwał, był chyba podobny temu, jaki pod kamiennem wiekiem uczuwać może serce nie doznaku zmarłe, z którego ból wypłoszył życie, a ono jeszcze tętni, nie ustając.
Ciemność przed oczyma jego gęstniała pomału, aż nareszcie stanęła lasem nieprzebytym, nocą wieczystą, murem... Widziało się Rakoczemu w niejasnem pojęciu, że ten mur ciemności wiecznej pragnął był rozwalić — i stąd jego obecna niemoc. Oto rzucił się naprzeciw z młodzieńczym zapałem — pokrwawił ręce i odpadł, jak od bramy śmierci... Oto sokołem strzelił przeciw niemu — pierś strzaskał, skrzydła zwichnął, i teraz ze zranionem sercem leży u stóp jego... I poczuł krwią swojej piersi, że ten mur z kamiennych serc stawiany powstał. Któżby go zdołał obalić? A za tym murem — wierzył sercem — musi być dolina szczęścia... Ku niej wszystkiemi pragnieniami gnał... A teraz oto, padając, jak w momencie skonu obaczył jasno zdala, że tam ugór pusty... Dolina szczęścia była w jego duszy. Strasznie bolesna pomyłka! Otoć i w jego duszy teraz pustka... A w sercu niemoc i ból tak okrutny, że się już żyć nijak nie chce. Z czem teraz żyć? O mur się wszystkie pragnienia rozbiły...
— Ja im chciał duszę dać... całą... bogatą...
I pierwszy raz od czasu chłopięctwa swojego rzewnemi łzami zapłakał.
Od kościoła wiatr przywiewał echa głośnych śpiewów. Ludzie szli z karczmy do chałup, zawodząc po drodze. Powoli zbliżały się odgłosy pijanych. Niezadługo już wyraźnie z drogi doleciało:
«Hej!... powiadają Miemce,
Że my cudzoziemce —
A my se Polacy
Chłopcy Ostryjacy!...»
I grały echa niemilknące po cichych osiedlach. Wiatr je roznosił po roztokach z przeciągłym chichotem.
Nazajutrz — rano — w domu ojców.
Zośka, stojąc przed Frankiem, spoczywającym na ławie w smutku i opuszczeniu, żaliła się głośno:
— Takeś już o nas doznaku zabaczył... Ani słóweczka, ani pozdrowienia, ani pamięci nijakiej... Przecie nawet obcy ludzie dopytują sie o siebie... A tyś brat — i takeś zdołał wytrzymać, żeś sie słóweczkiem nie obezwał... Dyć wiem, że ci markotno musiało być na nas, ale coż ja winowata? Kiebyś wiedział, co ja od tego czasu podeznała...
Głos jej załamał się w płaczu. Przetarłszy oczy zapaską, żaliła się dalej:
— Jakeś wtedy z domu poszedł, tom se miejsca ni miała do spoczynku. Tak mię to trapiło... A potem, jak cię nie widać było jeden dzień, drugi i trzeci, to mi sie widziało, że sie w płaczu doznaku zatopię... Ani jeść, ani usnąć, ani robić co — nic nieporada było. I ciągle mi sie zdawało, że jakiś grzech na duszy dźwigam. Poszłach do spowiedzi, powiedziałach księdzu wszystko, ale i to nie pomogło. O ciebie byłach w sercu niespokojna, bo wiem, jakiś ty do wszystkiego nagły. Myślę se: «Kto wie, co se mógł udumać, na jakie złe postanowienie trafić...» I już mnie nic nie ciekawiło, ino to, co sie kany z tobą dzieje. A tu, jak na despet, nikt z dołu nie przychodził; potem, choć-em sie spotkała z kim z ludzi, nikto mi nijak nie umiał powiedzieć. I przeżyłach dużo czasów w niespokojności trawiącej. Przecie se możesz uważyć...
Franek podziękował jej uściśnieniem dłoni, choć mało co i słyszał z tego, co mówiła.
— Dopiero, jak mi donieśli, że w Hucisku ostajesz, wtedy mię trwoga o cię opuściła. Ale wsze było mi przykro. Zbierałach sie iść do ciebie, ino tak zawdy cosi zachodziło. Miałach też niemały kłopot...
— Wiem, wiem — przerwał Franek, nie chcąc, aby mu o tem sama powiadała.
— Skądże wiesz?
— Od ludzi...
Pomilczała jakąś chwilę, poczem rozpoczęła o powodzeniu obecnem.
— Teraz u nas tak, jak dawniej... Jędrek do lasa jeździ, i dziś pojechał, ledwo sie na dzień namieniało, ja koło domu zrabiam, co potrzeba, a ta zaś mała pasie, choć jej bydło nie chce słuchać, bo to przecie jeszcze dziecko; ale coż robić, o pasterza tak niełatwo... no, teraz przynajmniej jesień, bydło ma kany chodzić, przestrono, to ta i z paseniem biedy dużej nima; może każdej chwili przyjść do chałupy, jak zziębnie, zagrzać sie, posiedzieć... Zresztą wiesz dobrze, jak bywa, boś sam w tem wszystkiem był. Tak tu u nas, mój bracie, nic sie wiele nie zmieniło, ino trochę smutniej teraz... a czasem to nawet tak, że sie na płacz bez niczego zbiera...
Zasępiła się, chciała coś dalej powiedzieć, zawahała się jednak chwilę, wreszcie przybliżyła się ku niemu ze szczerem postanowieniem i poczęła dużo ciszej:
— Poskarżę ci sie, mój bracie, co mnie najboleśniej trapi... Bo komuż powiem, jak nie tobie? A może mi sie jako ulży...
Franek podniósł zciężałą od zmęczenia głowę, spojrzał na siostrę pytająco.
— Wiesz... on za mną chodzi...
— Kto?
— Jaś... Naprawdę ci gadam... Widzieć to go nie widzę, ale go czuję wsze i słyszę... Najczęściej w nocy... Ledwo głowę przyłożę do pościeli, on już za oknem śpiewa... Pamiętasz tę jego nutę? «Oj, sługował ci ja, Zosiu»... I słowa wyraźnie słychać... Nie śmiem sie nikomu skarżyć... I co ja, biedna, pocznę?
Patrzyła załzawionemi oczyma na brata, a skoro się nie odzywał, poczęła dalej tłómaczyć drżącym i cichym głosem.
— Bać to sie nie boję, ino mi tak jakoś dziwnie... nie umiem powiedzieć, jak... Strasznie mi ciężko na sercu... Tak, jakby on przezemnie poszedł z tego świata... I widzi mi sie, że on mnie tem śpiewem woła... Nijak mnie też już ten świat nie cieszy...
Nachyliła się ku niemu, sparła głowę na jego ramieniu i wyszeptała w płaczu:
— Oj, bracie, bracie!... żebyś wiedział... Poratuj mnie jako... pociesz... bo mi tak ciężko!... tak ciężko!...
I płakała mu cicho za ramieniem.
A Franek siedział, równie ciężkim przytłoczony smutkiem, i słowem jednem nie mógł jej pocieszyć.
— Coż ja poradzę? — wyrzekł wreszcie z westchnieniem głębokiem.
Odjęła głowę od jego ramienia i zapatrzyła się przed siebie.
— Ja wiem... on ma do mnie prawo... Tak mu na Sądzie musieli powiedzieć...
Po długiem, ciężkiem milczeniu poczęła mówić, czerwieniąc się na zbielałych licach:
— Wiesz... to dziwnie... czasem chciałabych go widzieć... i boję sie... tych oczów jego... Sama nie wiem, co sie ze mną dzieje... We dnie to chodzę zwyczajnie, i nikt by nie zgadł, co mam w sercu, a w nocy to mi sie świat doznaku odmienia... Wiesz... nawet nie śpię z Jędrkiem... bo mi sie teraz zdaje, że to grzech — czy jak — czy ja wiem zresztą... No nie mogę sie przezwyciężyć i... zdawało mi sie wciąż, że on tam patrzy...
Z powracającym smutkiem dokończyła:
— Strasznie mnie to życie zwiędło! Wolałabych już i nie żyć... Żeby ino nie ta mała...
Po chwili:
— Nie chodź ty od nas, Franuś, może mi bedzie jako lżej przy tobie. Jak chcesz, to podziel grunt — bo on ci pewnie pieniędzy nijakich nie da — jak nie przystanie z dobrej woli, to podziel przez sąd. Mnie już nic o to nie chodzi...
— Tego nie zrobię. Darmo. Niema o czem gadać.
Wstał — przeszedł się po izbie. Zośka siedziała, płacząc cicho. Stanął przed nią, ujął jej obie opuszczone dłonie i przycisnął do swoich piersi.
— Żal mi cię... Strasznie mi cię żal... ale darmo.
Politowaniem jego wzruszona, jeszcze rzewniej zapłakała. I długi czas cicha izba odzywała się jej szlochem. Franek chodził w zachmurzeniu, głowę zwieszając od ciężaru bezradnego smutku. Wreszcie, gdy się już ustanowiła w płaczu, zbliżył się ku niej ze słowami:
— Moja kochana Zosiu, mam do ciebie prośbę... Idź, powiedz Hance, że ją tu czekam... Niech przyjdzie... Chcę z nią parę słów przemówić...
Silił się na spokój wierzchni, ale głos mu drżał, gdy mówił; zauważyła to siostra i, wytarłszy zapaską łzy, przyjrzała mu się teraz lepiej. Aż o swoich strapieniach wszystkich zabaczyła, tak się jego wyglądu przelękła.
— Co tobie, bracie?
— Nic... — odparł, odwracając twarz.
— Żebyś sie ty widział!...
— Idź i powiedz jej... — począł, zagadując.
Zośka dopiero teraz przybaczyła sobie zapowiedzi. Niepokój stanął w jej oczach, zwróciła się też do brata z nieśmiałemi słowy:
— Ty... może ona nic nie winna...
Franek postrzegł jej obawę, ujął ją za rękę.
— No nie trwóż sie... Nic ją przykrego nie spotka... Chciałbych pomówić z nią na osobności... Powiedz jej, niech zaraz przyjdzie... Najlepiej, przywiedź ją z sobą...
— To tak pilno ci trzeba widzieć ją?
— Koniecznie!
Uspokojona już w sercu, poczęła się wartko zaodziewać.
— Jakby też tu Marysia przyszła do chałupy, to poradź jej, mój drogi, że mleko pod blachą...
Wytarła oczy chustką, żeby nikt nie domyślił się jej płaczu i, zapowiedziawszy prędki powrót, poszła.
Franek ostał sam w izbie.
— Czy też Hanka przyjdzie? — myślał, niepokojąc tem pytaniem serce. — Kto wie, co tam mogło zajść od wczora...
Nasuwały mu się przed oczy obrazy coraz to bardziej trwożące. I w chorem sercu przypuszczał, że wszystko mogło zajść... Dlaczegożby go miało ominąć i najgorsze zło? Już wiarę w powodzenie stracił; pewność, darząca myśli nadzieją, zmarła w nim dnia wczorajszego. Teraz tak osłabł w sercu, że się nie ośmielił znikąd dobra dla siebie spodziewać. Dawniej widział duszę swoją polaną słoneczną, z której myślami jak ptactwem na wszystkie strony powietrzne wylatał — teraz widzi ją spaleniskiem smutnem, po którem myśli snują się jak pogorzelcy... Czegoż od świata spodziewać się, kiedy jedyne dobro spłonęło? Chyba jakiego pocieszenia od kochanych serc... I jak owi pogorzelcy zwracają oczy na drogę, czy nie ujrzą zbolałych twarzy swych przyjaciół, i zwracają je coraz beznadziejniej — tak myśli jego smutne wyzierają przyjaciółki i wyczekują coraz to niepewniej...
— Ktoż wie, co jej tom naopowiadano, jakie uczucia przez to dla mnie chowa... Aleć mnie naprzód powinna wysłuchać... Ach, czemu ja dawniej nie mówił z nią o wszystkich swoich zamysłach i oddalałech do ostatka... Teraz coż mówić już o tem? Kiedy runęło... I nie zdołałbych nawet...
Dumanie jego przerwał stuk niegłośny w sieni. Ktoś, słychać było, szarpał drzwi i nie mógł ich otworzyć. Frankowi serce zabiło — myślał, że to Hanka. Drzwi się nareszcie otwarły nieśmiało — i weszła, a raczej przewlekła się przez wysoki próg do izby nieduża siostrzenica. Temu jeszcze źle było jej wejść, że była opasterzona płachtą lnianą, która jej małym, obutym stopom zawadzała.
— To ty, Maryś? — przywitał ją wujek.
Obróciła ku niemu zadziwione oczy, potem podeszła cicho i pocałowała go w rękę.
Odrazu zauważył w niej zmianę dość dużą i przyjrzał się jej lepiej, skoro stanęła przy nim koło ławy. Nie była to już ta Marysia rozswawolona, śmiechliwa, która go kiedyś zwodziła koniczynnem «szczęściem», ale jakosi dziwnie przystarzała w oczach, jakby od tego czasu przeżyła niejedno w sieroctwie lato.
Zastanowił się Franek w sercu zadumionem... Mróz, idący po polach, kwiatka nie ominie. Smutek, idący po ludziach, i na to dziecko tchnął swoim mrożącym wiewem.
— Coż tobie, Maryś? Czy ci zimno?
— Nie...
— Samaś pasła?
— Sama...
— Może ci sie jeść chce?
Nie odpowiedziała.
— Rozodziej-że sie i weź se mleko z pod blachy. Mama ci tam ostawiła i kazała, żebyś se wzięła, jak przydziesz...
Poczęła zgrabiałymi paluszkami rozplątywać węzeł łoktusy za szyją.
— Poczkaj-że, bo nie dasz rady, ja ci rozwiążę...
Rozodział ją pomału, przygarnął ku sobie i pogłaskał ją po włosach.
— Moja też to pasterka... Cożeś to tak ujkowi nie rada?
Zaczerwieniła się i nic nie umiała odrzec.
Stała przy nim w cichości, i widać dobrze jej było, bo zabaczyła na piękne o mleku. Po jakimś czasie, skoro Franek na nowo rozpoczął myśleć o rzeczach swoich, podniosła główkę ku jego schylonej twarzy i wyszeptała:
— Wiecie, ujku? Mama tatę bili...
Franek popatrzał w jej oczy zlęknione.
— Nie baj, nie, dziecko, to ci sie zdawało...
— Naprawdę!... Potem tata poszli i nie przyszli aże potem, potem...
Chciała dalej opowiadać, ale ją wstrzymał surowy glos wujka:
— Idź-że, weź se mleko. A o tem nie myślij...
Usłuchnęła, choć niechętnie, i poszła ku piecowi, a Franek zwrócił się do okna i oczy posłał na drogę. Nie widać było nikogo. Porachował czas, odkąd Zośka wyszła z domu, i widział, że już powinny były nadejść. Tem się pocieszał, że Zośka byłaby już na ten czas wróciła, gdyby jej albo nie zastała albo nie mogła ze sobą uprosić.
Oparty łokciem na oknie, patrzał przez szyby uporczywie, a serce w piersi tłukło mu się coraz niespokojniej.
— Czy też przyjdzie? czy się da nakłonić?
Nie mógł już ustać ani usiedzieć spokojnie; fale serca rzucały nim od kąta do kąta; chodził dużymi krokami to prędzej, to wolniej; wątpienie poczęło go osłabiać — siadał, ale znowu niecierpliwość nie dała mu długo siedzieć, i tak miejsca nie miał w izbie od niespokoju wewnętrznego. Wreszcie udumał iść naprzeciw i zabrał się ku drzwiom, kiedy w te razy przed nim się otwarły — i stanęła w nich Zośka, za nią Hanka...
Omało nie padł z nagłego wzruszenia. Serce zatrzepotało w nim radością trwożną, nogi się pod nim zachwiały, i ledwo zdołał namacać stół blizki, na którym sparł się dłonią. Ciżba przypomnień miłych i bolesnych poczęła mu przemocą cisnąć się do głowy. I stał pobladły mocno obok stołu, a naprzeciw niego, przy drzwiach, stanęła Hanka z widocznym niepokojem w twarzy.
Zośka, pojąwszy Marysię za rękę, przeszła z nią zaraz do izdebki. Ostali więc sami dwoje. I długą chwilę serca im tętniły jak dwa zegary w pustej izbie.
Franek pierwszy poszepnął:
— Myślałech, że już nie przyjdziesz...
Była w tych słowach, dalekich od myśli serca, i wymówka jej zobojętnienia (że od tak dawna nie starała się go widzieć) i radość z jej obecności. A gdy Hanka nic na to nie odpowiedziała, Franek, przemógłszy obawę, która mu się zrodziła w sercu z niewyraźnych przeczuć, przemówił drżącym ze wzruszenia głosem:
— Pamiętasz, co ci powiedziałech jednego wieczoru, kiedyś mnie przez te działy puste odprowadzała do domu?
Hanka wzruszyła na to ramionami, co przełożone na słowa znaczyło:
— Skądże ja mogę pamiętać?
— Ja zaś wyraźnie baczę... Ująłech cię za rękę, pytając: «A jak nadejdzie czas, że powiem: Pójdź ze mną na koniec świata...»
Wstrzymał się, jakby pamięci jej chciał dopomódz ciszą, i wyrzekł twardo:
— Teraz ten czas nadszedł.
Po chwili, gdy milczenie jej uparte poczęło go trwożyć, zbliżył się ku niej i, ujmując ją za rękę jak wówczas, serdecznie spytał:
— Pójdziesz w świat ze mną, Hanuś?
— Nie.
Wyrwała rękę z jego dłoni. W twarzy jej już nie było niepokoju, ale zawziętość surowa, która mówiła: «Nie ustąpię, choćby nie wiedzieć co...» Aże się Franek zadumiał temu wyrazowi, którego nie widywał dawniej w jej obliczu, a który mu nagle zbaczył podobieństwo jej do ojca. Zimno też powiało na jego serce: tak od jej odpowiedzi krótkiej, jak i od jej postaci odmiennej. Przecie chciał wierzyć, że to złuda jego przemęczonych zmysłów. I, przewalczywszy w sobie wszystkie uczucia nieswoje, począł z tem większą mówić serdecznością.
— Hanuś! Dziecino moja! Cożeś ty mi rzekła? Przecie sie zastanów w sercu... Ja z tobą nie mogę ostać, to ty musisz ze mną... Inaczej przecie chyba być nie może. Myślałech ci ja nie słowa na swaty upytać, ale darmo... Niósłech ci z Huciska dobro, o jakiem nawet nie śniłaś, ale ludzie odebrali... I stoję przed tobą biedny, nawet biedniejszy niż przedtem, ale mię to nie cofa, iżbych ci nie śmiał powiedzieć: Pójdź ze mną na koniec świata... Bo wiem, bo wierzę, że ci podołam dać szczęście. A ty mi bedziesz bogactwem, całem dobrem życia... Lękasz sie może niewygód? Dalekich trudów i pracy? Ja ci na miłość przysięgam, że wszystko uciążliwe od ciebie odejmę i stanę ci sie opiekunem, jak ojciec dziecku najdroższemu...
— Co o tem gadać — przerwała — kiedy nie pójdę, i koniec.
— Hanuś!!!
— Ja wiem, że obiecować umiesz...
Frankowi nagła myśl przebłysła głowę.
«A może ona sama, bez niewolenia, przystała?...» I to go tak zmieszało w sercu, że się cofnął, upadł bez czucia na ławę i w milczeniu już słuchał potwierdzeń domysłu.
— Obiecowałeś, że wypłat dostaniesz — i cożeś dostał? powiedz.... Obiecowałeś, że ci przypadnie pół roli, jak sie ze szwagrem podzielisz... I coż z tych obiecanek wyszło? To, żeś sie wstydził pokazać i do Huciska-ś uciekł. Potem-eś jeszcze obiecował... ale myślisz, że ja tym obiecankom wierzyła? Pociskowałeś sie, skoroś sie dowiedział, że sie z Michałem zaczęło... Coż? miałach na ciebie czekać, aże ubocz zetniesz? Wiedziałach przecie, że i z tego nic ci dobrego nie przyjdzie, boś po lesie pozbierał wszystkich głodomorów, jakichsi Dyabłów, Cyrków, i tameś ich pasł... Na dopłatek jeszcze, zamiast wrócić do ludzi jak ludzie, przypadłeś z lasu jak jaki powicher i narobiłeś takiego tateru, że cię wszyscy, nie wyłączając i ojca, za waryata uznali... Jakimże teraz prawem śmiesz mnie napastować? Co było między nami, to już przeszło i na tem sie skończyło. Kochanie co inszego, a życie co inszego. Żebyś był umiał żyć jak ludzie żyją... Teraz przynajmniej miej rozum i nie gadaj tak we świat do niczego, bo ludzie naprawdę gotowi pomyśleć...
W miarę, jak mówiła, poczęła się Frankowi w oczach dwoić. I widział, jak postać jego Ukochanej oddzielała się od jej postaci, rysowała się poza nią mglisto, aże nakoniec mgłą się odbiła na ścianie i znikła, raczej wróciła do jego pamięci. Przed nim stała tylko Hanka, zwyczajna Hanusia.
I rozśmiał się tak szeroko z tej swojej pomyłki, że aż Zośka z izdebki przybiegła patrzeć, co się stało, a Hanka już naprawdę z trwogą pomyślała, że Franek zwaryował.
Mgła wisiała nad roztokami. Dzień był posępny, szary, jeden z tych najsmutniejszych dni, jakie jesień z północy przynosi.
Drogą, prowadzącą z Przysłopia do dworca koleji, szedł Franek Rakoczy. I taki przestrzenny smutek dźwigał w swojej duszy, jak te pola jesienią zamgloną osnute.
A nie szedł sam. Szły z nim wspomnienia tego lata gwarną procesyą. Zdawało mu się, że z nim całe roztoki ruszyły. Odprowadzali go tłumnie żywi i umarli.
Wśród tej procesyi widział: Zośkę spłakaną, przytulającą Marysię do kolan i patrzącą poprzez ludzi gdzieś na tamten świat; Jasia Zatraconego, który szedł za nią zdaleka, jak cień wieczorny, i żalił się cicho...
»Oj, sługował ci ja, Zosiu,
Bez niejedną wiosnę...«
Widział też Hankę z Michałem, oboje rozśmianych, ubranych jak na wesele w jaskrawe bukiety; koło nich drużbów, zawodzących głośno...
»Hej! powiadają miemce,
Że my cudzoziemce...«
Widział Suhaja pośród całej zebranej rady Przysłopia, prawiącego o rozumie i o roztropności; Bekaca, opowiadającego coś Chudomiętowi, który się dziwił słowami: «Ho! ho! moiściewy...» Widział Teklę, dźwigającą ociepkę cetyny i kryjącą w oczach mądrych jakieś ważne słowa... Widział nawet i Błażeja, który z ciekawości chytrej przyłączył się, by obaczyć, gdzie Rakoczy pójdzie.
A poza tą procesyą, jak poza płynącą rzeką, widział: Cyrka, patrzącego za nim cichym smutkiem, Drozda, szukającego głodnemi oczami żywiny jakiej we wodzie i Dyabła, wychylającego się z poza nich twarzą, w której na wieki zaskrzepły strach i śmiech pospołu. Uboczą, zdawało mu się, szedł Dyzma ze swoim Burkiem.
Powoli stracił z oczu całą procesyę. Ostali przy nim jeno ci ostatni, jak pnie przez rzekę mętną, na bok odniesieni.
Coraz przestrzeńszy smutek wpływał w jego duszę.
— Tak i mnie życie odnosi...
Mijając dział, zamykający roztoki, obejrzał się po raz ostatni za siebie... Turbacz stał głową we mgle i wydawał się taki przygarbiony, jakby się przez to lato zestarzał o wiek. Rakoczemu widok jego zbaczył dawną śpiewkę.
Cożeś tak osowiał...«
Z tą melodyą poleciał wspomnieniem aż do pasterskich swoich czasów.
Mgła się podniosła — odkryło się zciemniałe czoło Turbacza — na niem wyraźnie widać było czerniący się kamień.
— Mój grób... — szepnął Rakoczy ze smutnym uśmiechem.
Idąc dalej, powtarzał:
— Lacki... Koldras-Lacki...
Za nim grób zabitych pragnień — przed nim świat nieznany.
∗ ∗
∗ |
Dowlókł się wreszcie do dworca. Kolej nadjeżdżała. Pchnięty gorączką, by się nie zapóźnić, z pośpiechem wpadł do poczekalni i przepchał się do kasy. Urzędnik, zamykający okno, wstrzymał się, pytając: — Dokąd?
Franek wymienił bez myśli pierwszą nazwę miasta, jaką z rozmów zarobkujących ludzi zapamiętał. Poczem, otrzymawszy żądany bilet, wyszedł z ludźmi i wsiadł do wskazanego wozu. Maszyna ruszyła naprzód — i ostatni z Rakoczych pojechał do Siedmiogrodu... na zarobek.
- ↑ Wiadomo, że podczas najazdu lewe skrzydło tatarskie opierało się prawie o Karpaty. W tem skrzydle szli Rumuni, nie z własnej ochoty, a z musu; więc chętnie zaginęli w lasach, gdzie mogli ostać swobodnie, karczując je, bo wracać nie mieli po co, obawiając się, i słusznie, powrotu fali. (Przypisek autora).