[131]W WARSZAWIE.
Ustokrotnię swe oczy, upiję spojrzenia,
Puszczę je jak psy gończe w żmijowisko linij
Na tę orgję przestrzeni, na domów spiętrzenia,
Cyrklem szaleństwa koło cudowne zakreślę,
Ustokrotnię swe oczy, wokół je roześlę,
Niech pędzą, niech się wiją, przyziemnie a gibko,
Niech węszą, niech się wiją, obłędnie, zachwytnie,
Śliskim pędem sunące, gnane miejską wrzawą,
W turkotnym rytmie, w rozgwarnym rytmie
Motorów-antychrystów, dorożek, spacerów,
W rytmie nierównym, w rytmie zmiennym,
Ciętym, krętym, śród alej i ulic i skwerów,
I już znów — skokiem — zwrotem — w dół rzucone szybko,
Runą strzałem niechybnym, jak z procy, przed siebie,
Drgające, upojone rozkoszną symetrją!
Tu będziesz tańczyć, moja poetycka geometrjo,
W tem fantastycznem mieście, — nie! w tym śnie, wcielonym
Z rozmachem i patosem w labirynt uliczny,
W tej stulicej stolicy, rozstrzelonej gwiezdnie!
[132]
Tu czynem będzie popęd i orkan liryczny,
Tu będzie mi szeroko — przestrzennie — rozjezdnie,
Tutaj się Duch Architekt radośnie potoczy,
Linjami trysną me oczy,
Kołami zawirują myśli me pijane,
W centrum stanę,
Gestykulując wzrokiem, ciskając źrenicą
Jak rozkazem: Hej, zatańcz, Warszawo, stolico!
Hej, porusz, porusz się, stolico!
Przewróć się w moich oczach, owężaj się, wiń,
Roztaczaj się, mozajkuj — i płyń — i płyń...
Ach, wiatry przedwiosenne, druhy niezawodne!
Ach, drzewa! Ach, kroczenie, alkoholu wiosny!
Ach, ozłoconych domów znaczące milczenie!
Płyń, płyń przeze mnie wszystko tym ciągłym potokiem!
Płyń, płyń przeze mnie niebo niebieskie, pogodne!
Ach, drzewa! Ach, kroczenie! Ach, wiewy-owieje!
— Prężny kroku! Skocz chwilą, raptownym podskokiem,
Krwią do głowy! Znów chodzę — i śmieję się, śmieję,
Zamykam oczy! Miasto wre we mnie symfonją,
Szaleje!
Bije w twarz akordami, skręca się, rozwija,
Cwałującym galopem rytmikę wybija! — — —
Z sykiem ulica rynek oplotła jak żmija,
[133]
Dalej — dalej — strzeliło siedem ulic z placu,
Rozbiegło się wesoło i przed siebie pędzi:
Jedna do wysmukłego wpłynęła pałacu,
Na wylot go przeszyła i na most się rzuca,
Rozpiera zwinne przęsła i hardość krawędzi,
Druga — gestem szerokim, szeroką krzywizną,
Zawadjackim zakrętem opasała kościół,
A trzecią na zygzaki połamane rozciął
Swawolny spad nad rzeką: — na chwilę przykuca
I — hop! na wał się rzuca! A czwarta, a piąta
Nie spotkają się nigdy i myśl ich nie spląta,
Szósta w ślepy zaułek w rozpędzie się wryła
I mur chce przebić, krzyczy i chce się przedostać
I po wieczność już będzie rozpaczą weń chłostać!
A siódmą — jasną w słońcu i prostą jak trzcina —
Idzie mi na spotkanie Dziewczyna, Dziewczyna:
Kołysze się na biodrach gędźbą tanecznicy,
Aż się domy kołyszą z obu stron ulicy!
|