W lesie (Junosza, 1878)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | W lesie | |
Podtytuł | Obrazek | |
Pochodzenie | „Nowiny“, 1878, nr 5-6 | |
Redaktor | Erazm Piltz | |
Wydawca | Erazm Piltz | |
Data wyd. | 1878 | |
Druk | Jan Noskowski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Czy byłeś kiedy, mój przyjacielu, w ciemnym, ponurym borze, wśród nocy czarnej jak atrament, kiedy wyły wichry, przy akompaniamencie przerażającej melodyi wygłodzonych wilków, których oczy fosforycznie błyszczą na tle nieprzejrzanej ciemności?...
Czy błądziłeś kiedy w tych kniejach, których widok groźny w dzień jasny, w nocy zdolny jest wstrząsnąć najbardziej zahartowanemi nerwami?
Czy drżałeś, kiedy zeschła gałązka chrupnęła ci pod stopą?
Czy czułeś lodowate zimno przebiegające po całem ciele, na głos sowy odzywającej się złowrogo?
Czy włosy nie stawały ci dębem, gdy usłyszałeś tuż za sobą ciężkie kroki i sapanie powracającego do legowiska odyńca?
A te głosy jakieś niewyraźne a straszne, ten szmer drzew zdających się przeciwko tobie spiskować, te chmury czarne zawieszone nad głowami dębów, pnie olbrzymie, pruchna blado świecące, bagna zdradliwe gotowe cię pochłonąć i pogrzebać w błotnistej kąpieli, węże przesuwające się pomiędzy zeschłemi liśćmi... czy nie przejmowały cię trwogą?...
Potężna przyroda, którą geniusz ludzki jak dzikiego konia ujarzmia, straszna jest w swej majestatycznej powadze i spokoju — straszna wśród ciszy nocnej...
Poczciwy mieszczanin, co ma kalosze gumowe, dwa zatrzaski angielskie, parasol i bawełnianą szlafmycę; poczciwy człowiek, co o jednej godzinie wstaje, jada i kładzie się spać, co z matematyczną dokładnością oblicza ilość drewienek przeznaczonych do kominka, ani wie co się dzieje w ojczyznie tych drewienek — w lesie.
Jakież tam komedye odgrywają się nieraz na scenie mchem i trawą zasłanej, przy złotem oświetleniu promieni słonecznych, przedzierających się przez wspaniałe festony gałęzi obciążonych liśćmi zielonemi.
Jak tam naprzykład żmija lub wąż o migotliwym połysku skóry, zacznie dziwne tańce wyprawiać, na ogonie stawać, w powietrzu się rzucać — jak pocieszny dudek udaje eleganta, jak się wdzięczy do swojej samiczki, jak czubek stroszy i podnosi, — jak dzięcioł z czerwoną głową puka w sosnę, a puka niby kowal, — jak zając, bohatersko spogląda na... żaby, jak lis uśmiechnięty, przypominający fizyonomię dowcipnego aptekarza z prowincyi, wykłada swoim małym teoryę podstępów, a te żółte, jak kanarki, a zgrabne jak kocięta, uganiają się za puszystym ogonem swej matki.
A jakie dramata i tragedye. Sarenka rozszarpana przez wygłodniałych wilków... zając zduszony przez lisa, turkawka zamordowana w skrwawionych szponach jastrzębia....
Tu żałośnie kukułka kuka, gile świszczą, wilgi zawodzą tęskne urywane pieśni, w których sobie jakieś rzewne pytania zadają....
Mrok zapadnie, nastanie noc, wszystko umilknie napozór — słychać tam jednak szmery jakieś, szepty, spiskowania — toczy się cicha, skryta walka o byt w pomrokach nocnych. Wówczas to straszno jest w lesie.
Kiedy już we wsi drugie kury zapiały, przez pola ścieżką do boru wiodącą, szedł człowiek jakiś otulony długa kapotą, pod którą zdawał się coś bardzo starannie ukrywać.
Szedł jeżeli nie śmiało, to prędko — a raczej drepcił jak lis i[1] oglądał się na wszystkie strony.
Nie obchodziła go ciemność ani też burza w powietrzu wisząca, owszem zdawał się pragnąć, aby potoki deszczu lunęły co prędzej — przeklinał on w duchu każdą gwiazdkę co się na horyzoncie ukazała, a z pożądliwością spoglądał na ołowiane chmury unoszące się nad borem.
Kroki tego człowieka były szybkie, chociaż nogi w kolanach zgięte i siwe pęki włosów dobywających się z pod czapki, świadczyły, że ciężar lat ugniata jego ramiona...
Ścieżka ginęła w lesie.
Zgarbiony człowiek znalazł się pomiędzy drzewami i schylając czoło pod gęstemi krzakami leszczyny, depcząc mchy i paprocie, zbliżył się nad brzeg szerokiego bagna, na którem zdala od siebie sterczały kępki wybujałej trawy, jakby brodawki na jakimś strasznie wielkim policzku.
Nad samym brzegiem bagna leżał zwalony dąb — olbrzym.
Piorun ugryzł go pocałunkiem przed laty jeszcze i powalił na ziemię, rozdarłszy go na dwoje w swoich szponach ognistych.
Powiadają chłopi, że niegdyś pod tym dębem matka dzieciobójczyni zakopała żywcem niemowlę, a kiedy słuchała czy jęk się nie dobywa z pod ziemi — piorun dąb rozdarł, a konarami jego potężnemi na miazgę wyrodną matkę roztrzaskał.....
Ale ktoby tam chłopom wierzył?!
Leży sobie, ot leży kłoda dębowa, jak zwykła kłoda. Czasem o świcie młoda sarenka wskoczy na nią i wygląda koziołka, który jej tu schadzkę naznaczył, a wtenczas kosmata jej mordeczka, nóżki zgrabniutkie i oczy duże a wilgotne, prześlicznie wyglądają w różowym blasku zarania.
Leży też owa kłoda i teraz, próchno świeci w szczątkach pni sąsiednich, świętojańskie robaczki unoszą się nad niem jak miniaturowe gwiazdki...
W nocnej pomroce zbliża się do niej i czai siwowłosy starzec, stąpając cicho i ostrożnie jak kot co się skrada do ptaka...
Widzi ona, (jeżeli kłoda widzieć może) jak tenże starzec wyschłemi rękami ziemię wilgotną odgrzebuje, jak w ziemi dołek wybiera, niby jakiś grobek maleńki, a włożywszy w niego dużą i mocno okutą skrzynkę dębową zakopuje ją i zasypuje ziemią.
Potem na wierzch zeschłe liście kładzie i mech i patyczki różne w to miejsce zasadza, dla złudzenia zapewne że tu one oddawna już rosną...
Wstał stary ukończywszy pracę swoję ciężką zaprawdę, a później kilkanaście prętów leszczowych z jednego krzaka urwał, z liści je ogołocił, kozikiem w kilku miejscach ponacinał i zabrawszy je ze sobą poszedł...
Zerwała się burza, wicher wstrząsał drzewami, potoki deszczu lały strasznie i zdawało się że jakaś dłoń niewidzialna otworzyła niebo.
Co chwila na czarnych obłokach zarysowała się ognista błyskawica w liniach złamanych gzygzaki dziwaczne; piorun rozległ się strasznym głosem, przed którym drży wszystko co żyje, a las szumiał i jęczał, jakby skarżąc się na burzę co mu nocny spoczynek przerwała.
Stary zdawał się nie zważać na to co się w koło niego działo, szedł krokiem śmiałym i pewnym, od czasu do czasu tylko zatrzymywał się przez chwilkę i pręcik leszczowy jednym końcem w ziemię zatykał.
Prawdopodobnie znaczył sobie drogę, aby drugi raz łatwiej w to miejsce mógł trafić...
Wyszedłszy z lasu skierował się na pole — instynktowo chyba odszukał w ciemności maleńką ścieżkę i uszedłszy kilkaset kroków znalazł się przed drzwiami nizkiej ale schludnej chaty, do której okna zlekka zapukał...
Po chwili w owej chacie zajaśniało światełko, przy blasku którego można było dostrzedz postać jakąś wysmukłą i odzianą w bieli.
Na głowie tej postaci zarzuconą była chusteczka, a z pod niej wychylała się sylwetka pięknego profilu, którego delikatnie zarysowane linie kazały się domyślać młodości, piękności, dobroci i wielu innych darów, któremi przyroda kapryśna lubi najprostsze niekiedy kobiety uposażać.
Nie długo światło w domku jaśniało, zgasło ono niebawem, deszcz ustał, a wśród ciszy nocnej słychać było tylko ciężki kaszel starca któremu sen jeszcze powiek nie skleił.
Zbierała grzyby...
Prozaiczną tę czynność wykonywała z prawdziwie poetycznym wdziękiem.
Rączka jej sięgała po siwe dębaki i po rydze czerwone, a zrywała je tak lekko i delikatnie, jakby chciała im ostatnie chwile żywota umilić.
Iluż to starych grzybów w mieście, ugania się za młodziutkiemi dziewczętami, jakby przez zemstę za to, że dziewczęta w lesie niemiłosiernie niszczą ich towarzyszów... zgrzybiałych.
Na imię miała Mania.
Niepodobna wymyśleć pospolitszego i zarazem piękniejszego imienia. Mieści się w niem cała gamma najrozmaitszych brzmień.
Począwszy od Marylki, która tak słodko dźwięczy w wiolinie, aż do grubej prawdziwie basowej Maryny!
Z imieniem Mania, spływa na kobietę pewien urok, którego nie umiem dobrze opisać, ale który sobie w duchu bardzo dokładnie wyobrażamy wszyscy.
Wszystkie Zofie są zazwyczaj szczupłe. Wandy posłałabym na kongres tłuściochów, — Lole grymaśne, Helenki nudne i romansowe, — Barbary dewotki, — Scholastyki i Petronelki od siedmiu boleści, — Łucje przypominają Lamermoor i katarynki, — w Maniach zaś jest największa rozmaitość i pewien im tylko właściwy wdzięk, ten sam właśnie, którego powyżej nie opisałem.
A on nazywał się Wicek.
(Nie wdzięk, tylko ten w zielonej kurtce ze strzelbą na ramieniu, co to niby pomagał pięknej Mani grzyby zbierać).
— Cóż Maniu?
— Eh! mój drogi, źle, stryj chory, chodził gdzieś po nocy, zaziębił się i leży.
— Nic mu nie będzie.
— Dla czego?
— Teraz księża darmo nie chowają, zlęknie się kosztów i nie umrze.
To mówiąc roześmiał się i pokazał jej idealnie białe zęby.
— Mój Wicusiu, jesteś niedobry, czy godzi się szydzić z chorego?
— A to dlaczego ten chory ze mnie szydzi? czym ja go sto razy o ciebie nie prosił? czym nie całował po rękach jak kogo dobrego, zawsze jedno i to samo, czekaj i czekaj, dorabiaj się, niewiem czego mam się dorabiać! Żeby mi choć procent za to czekanie zapłacił.
— Cóż to, czy ja jestem pożyczka?
— Ty jesteś i porzeczka i wiśnia i jabłko i ananas i co chcesz...
— Może jeszcze i burak?
— I buraczek śliczny, taki czerwony, ćwikłowy.
— Doprawdy? proszę! a pan Wincenty co jest? gniewam się na pana.
— Gniewa się pani? żebym choć wiedział za co?
— Bo pan z chorego stryja się wyśmiewasz, mnie nazywasz burakiem i jesteś niedobry.
— A ja pannę Manię pocałuję na zgodę.
— Obejdzie się, nie codzień Niedziela.
— A to ja sobie pójdę, niemiła księdzu ofiara...
— To idź cielę do domu.
— Tak... co panna powiedziała?
— Pomogłam panu dokończyć.
— Uniżony sługa... żegnam panią.
— Przyjdzie koza do woza..
— Jutro...
— Ej! chyba jeszcze dziś.
— Bardzo wątpię... żegnam panią.
— Szczęśliwej podróży.
Wicek poszedł, obejrzał się jeszcze raz i drugi, chciał się wrócić, ale coś mu szeptało żeby był twardy i niewzruszony jak głaz.
Mania dalej zbierała grzyby, wszakże pomimo tego piękne jej oczy śledziły odchodzącego, nareszcie łezka zabłysła w tych oczach... zerwała się, wyprostowała i zawołała głośno...
— Wicuś! Wicuś, wracaj się zaraz!
Wicek czekał tylko tego rozkazu i jednym skokiem był już na dawnem swojem stanowisku.
I rozpoczęła się rozmowa, którą nazwać można gruchaniem dwóch turkawek i świegotaniem ptasząt...
Powietrze było czyste, woda czysta w poblizkiem źródle i rozmowa i miłość tych dwojga młodych ludzi również była czystą.
Gdybyście jak ja siedzieli wówczas pod dębem, bylibyście łatwo mogli podsłuchać, jak Mania z oczami łez pełnemi zwierzała Wickowi swe smutki, jak opowiadała o stryju skąpym, który teraz zasłabłszy, żałował sobie na kawałek mięsa, lecz wysłał dziewczynę aby mu grzybków nazbierała.
— Obżarstwo — powiedział do niej, brzydkim i śmiertelnym jest grzechem, człowiek na to je aby żył, czy więc będzie jadł bedłki pieczone na węglach, czy bażanty najlepsze — skutek zawsze ten sam, tylko różnica w cenie i niepotrzebny wydatek.
Ten wstrzemięźliwy człowiek, którego w poprzednim rozdziale widzieliśmy w lesie, był stryjem i opiekunem pięknej Mani, która przed laty pięcioma sporą już będąc panienką, straciła obojga rodziców i została sierotą.
Wicek był podleśnym w ogromnych lasach rozciągających się tuż po za wsią, w której stryj Mani maleńką cząstkę gruntu i dworek swój posiadał.
Zkąd ten stryj przyszedł, zkąd się wziął, o tem milczy kronika, faktem jest wszakże, że był postrachem dzieci w okolicy, i że trzymał się tej ekonomicznej zasady, która uczy, aby wszystko sprzedawać a nic nie kupować.
O zamiarach Wicka wiedział, ale sprzeciwiał im się z dwóch przyczyn; primo: że w Mani-sierocie miał darmo służącą, która cały wydział kobiecego gospodarstwa w ręku swoim trzymała; a secundo: że wydanie jej za mąż pociągało za sobą pewne koszta, do ponoszenia których nie czuł najmniejszej nawet skłonności.
Czuł za to pewną skłonność do Mani, i nieraz dumał o tem czyby on sam nie mógł się na stare lata z sierotką ową ożenić, ale i tu stawała na przeszkodzie kwestya kosztów, i różne inne jeszcze kwestye, które go naprzemian to dziwną radością, to znowuż wielkim niepokojem i obawą przejmowały.
I tak się stary wahał, jako ów perpendykuł od zegaru, co to w tę i w tamtę stronę się kiwa, a ani po jednej ani po drugiej zatrzymać się nie może.
Raz odważył się powiedzieć do Mani suchym głosem:
— Cóżbyś powiedziała, żeby ci się oświadczył człowiek porządny i niemłody, tak naprzykład jak ja?
— Powiedziałabym — odrzekła Mania, żeby się ożenił z Barbarą, ta ma już siedmdziesiąt dwa lata i byłaby dla niego akurat...
— Jesteś waćpanna bardzo głupia.
Ona się rozśmiała.
— Proszę stryja, wiem o tem, ale zkądżeby się brali mądrzy, gdyby głupich na świecie nie było?!
I na tem zaczęły się i skończyły konkury starego...
Świtało...
Wicek chodził po lesie noc całą, chłopi bowiem często drzewo kradli, trzeba więc było pilnować i nadsłuchiwać, czy nie odzywa się gdzie głuchy stuk uderzającej o pień drzewa siekiery.
Na czystej polance pomiędzy staremi sosnami, cietrzew wykonywał najpocieszniejsze pantominy, chcąc się tym sposobem przypodobać nadobnej cietrzewicy. Nie wiecie zapewne, że cietrzew jest znakomitym baletnikiem. Ptaki przestają śpiewać patrząc na jego grymasy, z któremi popisuje się przy pierwszym brzasku dnia..
Biała brzezinka szemrała gałązkami długiemi, ptaki zaczynały budzić się ze snu i rzucały sobie nawzajem urywane wykrzykniki jakieś, które w ptasim języku znaczą prawdopodobnie „dzień dobry, kochany kolego!“
Wicka dziwnie ten urok cudownego poranku nastrajał.
W każdym listku widział Manię, każda kropla rosy wydawała mu się jej łezką, a w każdym śpiewie ptaka poznawał jej głos.
Taka to dziwna jest owa „mania amorosa“, czyli tak zwane szaleństwo miłości.
Znałem jednego z takich warjatów. Był rozkochany po uszy, chociaż pod innym względem człowiek wcale do rzeczy.
Siedział raz vis a vis dużej jesionowej szafy, w której utkwił wzrok namiętności pełen...
— Co widzisz? — zapytano go znienacka.
— Julję — odpowiada marzyciel.
Poczciwiec! szafa zastępowała mu ideał, chociaż należy wątpić, czy ideał może zastąpić szafę.
Cóż więc dziwnego, że Wicek widział Manię w listkach, w gałązkach i tym podobnych pięknościach. Zakochani zwykle są poetami, zakochany w Mani poetą być musiał koniecznie, poetą z urzędu.
Bo istotnie samą poezyą była owa dziewczyna.
Doskonałość i wytworność formy łączyła się tutaj z uczuciem i prostotą treści.
Mania była to najpiękniejsza sielanka w perkalikowej sukience, a takie sielanki są daleko ładniejsze, nawet od starego Szymonowicza, oprawnego w skórę angielską.
Wicek błądził oczami, wtem wzrok jego padł na pręcik leszczowy, w ziemi utkwiony.
Kto go tu zatknął i po co?
Potem drugi takiż pręcik uderzył wzrok jego.
Za drugim trzeci, czwarty i dziesiąty, wszystkie miały jednakowe nacięcia, porobione kozikiem i wyraźnie (dla człowieka zwłaszcza obeznanego z lasem) służyły jako drogoskazy do jakiejś prowadzące kryjówki.
— Ha! pomyślał sobie Wicek, może to jaki złodziej leśny wytknął sobie tę ścieżkę.
Może to wreszcie droga prowadząca do jakiejś nory lub złodziejskiej kryjówki, może wreszcie... ha! kto wie? zawsze to coś podejrzanego. Idźmy tą drogą.
Poszedł powoli, a leszczowe pręciki doprowadziły go do zwalonej kłody dębowej nad bagno.
Deptał po pieniądzach które pod mchem były ukryte, a nie mógł się domyśleć przyczyny, która spowodowała kogoś, aby sobie dróżkę w lesie znaczył.
Lecz młody chłopak postanowił bądź co bądź złapać koniecznie tajemniczego wędrowca, a sposobu po temu nie zbrakło.
Człowiek żyjący wśród natury, w lesie, w samotności, myśliwy, walczący z dzikim zwierzem, miewa pomysły, które nie przyszły by nigdy do głowy najzdolniejszemu nawet prawnikowi, co siedząc w swym gabinecie, otulony w szlafroku, potrafi z paragrafów kodeksu uplatać bardzo zręczną siatkę do łowienia w nią swoich przeciwników...
Wicek nie namyślał się długo... trochę w prawo od zwalonej kłody był dół na dwa sążnie głęboki, wygładzony doskonale, wykopany w formie lejka, szeroki w świetle a zwężający się we dnie...
W dół ten łowiono niegdyś wilków, które w tych stronach znaczne spustoszenia czyniły.
Przysypywało go się zlekka chrustem drobnym, trochę ziemią, mchem trochę, na wierzchu kładło się jakąś przynętę, a gdy wilczysko na to stąpił, zapadał się i siedział nieborak w dole aż dotąd, dopóki ludzie nie przyszli i kulą lub pałką nie przecięli pasma dni wilczego żywota.
Wicek postanowił też w ten właśnie dół schwytać podejrzane indywiduum.
W tym celu powyjmował pręciki i powsadzał je w ziemi w ten sposób, aby do owego wilczego dołu prowadziły.
Nie wiele miał z tem kłopotu, bo dół znajdował się może tylko o jakie dziesięć lub dwanaście łokci w prawo od zwalonego dębu, a obok niego leżała sosna świeżo ścięta...
Ostatni pręcik zasadził taż pod sosną, ale już na zdradzieckiej powierzchni dołu i odszedł powiedziawszy sobie:
— Do jutra, piękny nieznajomy!
Później poszedł do swej stancyjki, której całą ozdobą była zakazana i odwieczna jakaś rusznica, borsucza torba i para wielkich rogów jelenich.
Usiadł przy otwartem oknie i dumał o dziewczynie z pod lasu, o starym i skąpym jej opiekunie, o swojem szczęściu wreszcie, które igrało z nim złośliwie, to przybliżając do niego ukochany przedmiot, to oddalając go znowu...
Przed wieczorem spotkał się z Manią i znowuż ptaszki leśne słyszały jednę z tych rozmów, w których wszystko jest i nic nie ma, w której się grucha i szczebiocze i szepcze i kłóci i godzi natychmiast po to, aby pokłócić się znowu.
Kiedy mrok wieczorny zapadać już zaczął, Mania poszła do chaty, a Wicek jak zwykle do lasu, w którym stał domek co mu jako podleśnemu za mieszkanie służył.
Dobrze już po północy Wicek przebudził się i przypomniał sobie zasadzkę.
Nabił rusznicę loftkami i wziął z sobą dwa psy i ruszył w stronę owej sosny ściętej.
Wszystkie drożyny i ścieżki w lesie znał dokładnie, ciemność nie przeszkadzała mu wcale, szedł na pamięć i do każdego leśnego zakątka mógł trafić tak dobrze, jakby we własnem mieszkaniu.
Była zupełna cisza, wśród niej rozlegał się tylko odgłos kroków Wicka po twardej stąpającego ścieżce i szelest gałązek przez które przesuwały się psy...
Nareszcie ozwało się głuche jakieś warczenie, potem psy zatrzymały się i zaczęły biegać w kółko, szczekając od czasu do czasu.
Wicek zdjął strzelbę z ramion, odwiódł oba kurki i trzymając ją w pogotowiu do strzału, szedł naprzód.
Psy wpadły na trop i szczekając posuwały się naprzód, nareszcie tuż przy kłodzie stanęły i zaczęły ujadać tak, że aż się rozlegało po lesie...
Wicek nadbiegł...
— Pst! wara! leżeć! — zawołał.
Psy umilkły warcząc głucho.
— Jest wilczysko — pomyślał sobie...
W tem z dołu ozwał się głos jakby z grobu wychodzący...
— Kto w Boga wierzy, niech ratuje nieszczęśliwego...
— Ho! ho! to widzę wilki mówią ludzkim głosem... a złapałeś się nocny ptaszku!
— Szlachetny panie! — ozwał się głos z dołu, miej litość nad nieszczęśliwym, pomóż mu się ztąd wydobyć.
— A po cóżeś tam właził przyjacielu, może ci się zajączków zachciało, może sidełka zastawiałeś na ptaki, a może drzewo kraść chciałeś...
— Ja jestem człowiek bardzo skromny, jak żyję nie jadłem zająca, ani żadnego innego ptaka...
— A cóż to cię sprowadziło?
— Dla przechadzki, godny panie, dla ruchu, wyszedłem, no i trzeba nieszczęścia...
— A no to siedźże sobie tu do rana, poszlę po wójta co cię ztąd dobędziemy...
— Boże miłosierny! cóż ja słyszę! toż to głos Wincentego! ratuj kochanie, ratuj, jeżeli Manię kochasz!...
— Oh! a toż to stryjaszek, pan Piotr! Co pan tu robi? po co pan chodzi w nocy po lesie?
— Ratuj! ratuj!
— Dobrze, wyratuję, owszem, wyratuję zaraz...
— Wiem co chcesz, wiem, będziesz miał wszystko i weselę wam wyprawię swoim kosztem, tylko nic nie mów nikomu, że ja się tutaj złapałem tak paskudnie...
— Ale po cóż stryj tu łaził po nocy...
— Boże miłosierny! po co? po co? Cała moja oszczędność, cała praca mojego życia jest schowana w tym lesie, dowiedzą się ludzie, las skopią, drzewa z korzeniami powyrywają, majątek mój zabiorą, a ja, co się miałem za bogacza, powieszę się na strychu, jak ostatni nędzarz!
To mówiąc, stary płakał i jęczał tak żałośnie, że Wickowi, który serce miał dobre, żal się zrobiło...
Wysondował też dziada z dołu, wypytał gdzie pieniądze zakopał, natychmiast go tam zaprowadził, odszukał i skrzyneczkę w całości mu oddał...
A potem zaprowadził go do swej stancyjki, z błota oczyścił, gorącą herbatą na prędce przyrządzoną rozgrzał, dał mu kielich dobrej starki i kiełbasy kawałek — stary w życiu swojem jeszcze nie ucztował tak nigdy.
To też po rękach chciał Wicka całować i mówił:
— Weź sobie część z tego, ale zostaw mi resztę, niech się tem nacieszę, niech jeszcze doskładam, dozbieram, dopóki życia wystarczy...
— Nie chcę ja panie Piotrze pieniędzy, oddajcie mi waszą sierotkę, więcej ona warta niż ta skrzynka cała, w której nie wiem wiele macie i nie chcę nawet wiedzieć.
— Jakiś ty poczciwy, mój Wicku i jaki głupi, dodał po cichu: żeń-że się żeń...
— A wy przy nas bądźcie, na stare lata wygodę miejcie, pieniądze zbierajcie, a jak zechcecie to ja przy nich stróżem będę i ani szeląga nikt wam nie ukradnie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Za trzy tygodnie później, pan Piotr przyodziewał granatowy surdut, którego od lat dwudziestu nie miał na sobie, w jego chacie na stole pojawiła się buteleczka wina, a Wicek składał na świeżych usteczkach Mani legalny pocałunek, wynikający z obowiązującego prawa o małżeństwie.
W lesie zaś do szczęśliwych sarenek, turkawek, gilów, dzięciołów i wszelkich stworzeń w harmonii żyjących, przybyła para ludzi młodych, kochających się, szczęśliwych i zacnych.
I tak się skończył początek sielanki w lesie, a dalszy jej ciąg chciejcie sobie sami dopowiedzieć.