W mroku się idzie tam — kiedy wyje wiatr.
Zwiotszała kuźnia wśród rozstajnych dróg.
Za dnia nie ujrzysz jej —
hej — hej —
wyje wiatr.
Noc mroźna — wiatr wyrywa pnie,
sosny do ziemi gnie.
Za cmentarzem bije młot —
głuchy grzmot.
Kuj żelazo,
kuj żelazo —
okute serce nie pęka.
Skradam się — pod haszczą zwalonych drzew —
przez rozorane nawałnicą skiby —
do samej ściany, gdzie połyska żar.
Dziura jest w dylach: widzę —
niski człowieczek —
[chwilami wyrasta nad chmury]
z oczyma jak dwa lochy bez dna —
w wyschłych piszczelach rąk
dźwiga młot —
i podnosi z wolna —
jak nakręcona figura woskowa —
zaś opuszcza nagle z potęgą —
w straszne zębate kowadło,
na którem się wzdryga
rozkrwawiona hostya.
Ona oddycha, jak serce —
ona się przyczaja w sobie — i kurczy —
w blasku rozbryzganych płomieni
twarz bledsza od lilij
wschodniego księcia.
Oczy gasną cicho, jak księżyc na morzu,
tuląc się w wiekuisty bezmiar czarnych szafirów.
Ziemia się rozwarła
i jęło zapadać oberwisko meteorów
w ziejącą wśród głazów szczelinę.
A straszny ślepiec odepchnął kupę żuzli nogą
i przez bór pędzi —
i znowu powraca —
sosny szumiące ugina jak rżysko.
Moje oczy stały się podobne do dwojga
zamarzłych okien.
On nie widzi —
nie ogląda się —
lecz czegoś szuka niewidomy —
i wygrzebuje coś skrytego w ziemi —
wtem wicher uderzył żelaznem skrzydłem
i runął — zawalił się dach.
— — — — — — — — —
Idę śpiąc —
nogi mam, jak ciężkie czarne trumny.
Słyszę dźwięk trąbki
i skowyt ogarów —

siadłem w rowie —
głowa mi opadła:
idę już tak od wieków —
przeklęty — bez winy.
I obudził mnie mróz:
szumi las —
gdzie iść?
droga tu —
droga tam —
Wlecze się za mną brzydka ropucha.
Szatany z piskiem, jak szczury,
osuwają się po drzewach —
zmyliłem szlak —
wróciłem w miejsce, gdzie kuźnia.
Popiół zimny —
kładnę się na kupie żuzli,
sen okrąża mnie, jak ryś —
nie wchodząc
do wnętrza zmartwiałej, nieruchomej ciszy.


Kochanemu bratu S. Maszewskiemu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.