W nastroju deszczowym


W nastroju deszczowym
1899
 • Ferdynand Hoesick
W nastroju deszczowym
1899

Ferdynand Hoesick
(Drukowany w felietonie krakowskiego „Czasu".)
[Później przedrukowywany w: Ferdynand Hoesick "Tatry i Zakopane. Przeszłość i teraźniejszość" , część IV monografii o «Tatrach i Zakopanem», wyd.: Trzaska, Evert, Michalski S.A., Warszawa; druk: W. L. Anczyca i Spółki, Kraków; 1931, strony 332-353. A następnie w: Ferdynand Hoesick „Legendowe postacie zakopiańskie. Wybór z «Tatr i Zakopanego»”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa, 1959, str. 529-552]

Zakopane, w lipcu 1899 r.

Na szczytach Tatr, na szczytach Tatr,
      Na sinej ich krawędzi,
Króluje w mgłach świszczący wiatr
     I ciemne chmury pędzi.

Niestety, piękny ten wiersz Asnyka stoi nam tu zbyt często na myśli, od drugiej bowiem połowy czerwca, to jest od chwili gdy góralskie budki poczęły zwozić letników z Chabówki pod stoki Giewontu, prawie nieustannie „wiatr szumi i ulewa". Kilka razy spadł śnieg, a ilekroć Koszysta i Czerwony Wierch, wyjrzawszy zza chmur, czyniły wrażenie, jak gdyby je kto posypał mączką cukrową, to znowu obniżała się temperatura, co pociągając za sobą konieczność palenia w piecach, ubierania się po zimowemu itd., itd., bynajmniej nie usposabiało optymistycznie, zwłaszcza gdy i barometr nie wróżył nic dobrego, lecz utknąwszy na deszczu lub na deszczu i wietrze, wcale nie okazywał skłonności w kierunku stałej pogody. Wszystko to oczywiście oddziaływa przygnębiająco; nerwy pod wpływem wilgoci rozkręcają się jak struny, na duszę wraz z mgłami opada prawdziwie angielski spleen, spowijając ją w melancholię, podobnie jak chmury otulają wierzchołki turni tatrzańskich; a kiedy się wyjdzie na Krupówki lub Chramcówki, to mimo woli, na widok rzadkich przechodniów w kaloszach i pod parasolami, okutanych w płaszcze, peleryny lub serdaki, przypominają się zmokłe kury. W cukierni Płonki, który miał dobry pomysł, że oszklił swą werandę, także panuje atmosfera przygnębiająca: w kątach ociekają mokre parasole, a przy stolikach nudzi się po parę lub kilka osób, zabijających czas czytaniem gazet, ciastkami, czarną lub „przewrotną" kawą, a nierzadko winem lub koniakiem w celu rozgrzania się.

Gdyby nie ta „Cukiernia Zakopiańska", doprawdy, nie wiedziałoby się często, co robić. W cukierni można się spotkać ze znajomymi, pogawędzić, ponarzekać na „psi czas", a kiedy się wyczerpie temat pogody (w Zakopanem temat ten wcale nie należy do banalnych), jest możność pogawędzenia nawet i o literaturze. Być może, iż nie wszyscy dotychczasowi goście zakopiańscy, poruszając różne sprawy i kwestie literackie, czują się na swoim gruncie, ale w oszklonej werandzie Płonki zbiera się co dzień o godzinie dwunastej w południe dość spora garstka „ludzi pióra", którzy niekoniecznie muszą debatować na temat pogody, ażeby mieć sobie coś do powiedzenia. Oprócz Sienkiewicza, który tu bawi już od dwóch tygodni blisko, przychodzi na te sjesty Teodor Jeske-Choiński i Władysław Smoleński, czasami pokaże się Witkiewicz, a że gdzie są piszący, tam powinien się znaleźć choćby jeden wydawca, więc bywa na nich i Jan Gebethner z Warszawy. Bywa też i Anczyc z Krakowa, który w tym gronie reprezentuje sztukę drukarską. Sienkiewicz, który dopiero z końcem lata myśli wyjechać z Zakopanego (pojedzie do Wenecji), zaabsorbowany jest Krzyżakami, których ma nadzieję skończyć na jesień. Choiński odpoczywając po swojej Tiarze i koronie, która już tłumaczy się na niemieckie, obmyśla nową powieść historyczną z życia trubadurów prowansalskich, a tymczasem studiuje dzieła St. Przybyszewskiego, o którym po powrocie da Warszawy zamierza napisać studium krytyczne. Przedtem jednak, po pobycie w Biarritz, dokąd udaje się z Zakopanego, uda się do Prowansji i Hiszpanii w celu dokładnego obznajmienia się ze słoneczną ojczyzną romantycznych śpiewaków miłości. Smoleński odpoczywa po całorocznej pracy nad dziejami Targowicy, a Witkiewicz pisze obszerne studium o Juliuszu Kossaku, które służyć będzie za tekst mającemu wyjść niebawem nakładem Gebethnera i Wolffa Albumowi Kossaka. Już to w ogóle w Zakopanem pisze się sporo, a w tej chwili, oprócz Krzyżaków, powstaje tu sześciotomowa Historia literatury polskiej Chmielowskiego, której pierwszy tom wyszedł właśnie kilka dni temu w Warszawie w Bibliotece Dzieł Wyborowych.

Ażeby skończyć o literatach, nadmienić muszę, że bawi tu, w zakładzie doktora Chramca, pani Przybyszewska, której mąż także jest spodziewany za kilka dni. Tymczasem mówi się o nim bardzo wiele, a siedząc na werandzie w „Cukierni Zakopiańskiej", raz po raz słyszy się wymawiane nazwisko Przybyszewskiego lub tytuły jego modernistycznych utworów. Bezwarunkowo jest to człowiek, o którym się najwięcej mówi nie tylko w Galicji, ale i w Zakopanem.

Mówi się tu niemało i o Paderewskim także, który podobno obiecał przyjechać tego lata do Zakopanego i dać koncert na dochód szpitala... A propos Paderewskiego, ile razy mi się zdarzy słyszeć jego tak sławne dziś w całym świecie nazwisko, zawsze mi staje przed oczyma jeden koncert w sali zakopiańskiego Dworca Tatrzańskiego, na którym to koncercie zapoznałem się z grą dzisiejszego króla fortepianistów po raz pierwszy.

Było to w roku 1883, na koncercie świetnego skrzypka Władysława Górskiego. Młodziutki Paderewski występował na nim w skromnej roli akompaniatora, który, uświęconym zwyczajem, także gra kilka utworów solo. Między kilkoma „kawałkami", które przyszły twórca Menueta wykonał tego dnia na nieszczególnym fortepianie Boesendorfera, zagrał także nad program swoje świeżo napisane, podziwiane Tańce tatrzańskie (na które, nawiasem mówiąc, nie mógł znaleźć nakładcy). Zagrał je z taką porywającą dziarskością, a nade wszystko z takim odczuciem ducha muzyki góralskiej, że mi ich dzika, zbójecka melodia dotąd brzmi w uszach, że jeszcze w tej chwili — po kilkunastu latach — doskonale sobie przypominam istny huragan oklasków i bisów, od których zdawały się drżeć drewniane ściany sali.

Przymknąwszy oczy, widzą nie tylko złotą czuprynę kłaniającego się artysty, ale i Chałubińskiego w odwróconym do góry kożuchem serdaku. Sędziwy „król tatrzański", zachwycony niepospolitą grą pana Ignacego (którego już od paru lat był wielbicielem, wróżąc mu na j świetniejszą przyszłość), nie mógł usiedzieć na swym krześle w pierwszym rzędzie, lecz powstawszy z miejsca bił brawo jak student na paradyzie, aż w końcu, uniesiony ogólnym zapałem, podszedł do estrady i uściskał młodego wirtuoza-kompozytora.

Dwudziestoczteroletniemu wówczas Paderewskiemu jeszcze było daleko do tych zawrotnych wyżyn artyzmu, na których go widzimy dzisiaj, ale nie brakło już takich, co w nim przeczuwali przyszłego Samsona. Zaprzyjaźniony z Chałubińskim, często bywał i grywał w jego drewnianym, parterowym domu, a że robił grą swoją niepowszednie wrażenie, dowodzi choćby to zdanie o nim, które, zasłyszane owego lata, utkwiło mi w pamięci, że „gra jak diabeł". Pedanci zarzucali mu to i owo, między innymi fałszowanie a la Rubinstein, ale dusze naprawdę artystyczne, jaką na przykład w każdym calu był Chałubiński, wolały ten rodzaj gry, pełen poezji i młodzieńczej brawury, aniżeli „nieporównane gamy" niektórych wielkości fortepianowych warszawskich. W Paderewskim czuło się młodego Samsona, zdolnego zdusić lwa, a gdy ten Samsonik siadał do fortepianu, to sam stawał się lwem, bo zaraz zdradzał swe lwie pazury. Choć miał tytuł profesora konserwatorium, w grze jego, oryginalnej zupełnie, a chwytającej za serce, nie było nic profesorskiego, nic akademickiego, a natomiast było coś żywiołowego, co porywało, wstrząsało i rozmarzało na przemian.

Jednocześnie posiadał jeszcze jedną cechę, która go zasadniczo różniła od wielu fortepianistów: był świetną inteligencja, a nadto – już wtedy – odznaczał się niezwykłym darem wymowy, czego na przykład dał znakomity dowód w czasie uczty wyprawionej w kasynie na cześć księdza biskupa Stablewskiego. Wielu mówców zabierało głos, ale wszystkich zaćmił Paderewski.

Poza tym była to niezmiernie ciekawa głowa, od razu zwracająca na siebie uwagę. Choć byłem młodym chłopcem, jeszcze nienawykłym do obserwacji i studiowania fizjonomii, przejść nigdy koło Paderewskiego nie mogłem, aby mu się nie przyjrzeć, żeby się za nim nie obejrzeć, a gdy go widziałem spacerującego lub siedzącego w towarzystwie Górskiego i Rosena, zawsze nie oni pociągali mój wzrok, lecz on.

Był jeszcze drugi człowiek, którego twarz odznaczała się podobnym wyrazem, jak Paderewskiego – to Chałubiński.

Dziś, w szesnaście lat po tym pierwszym wirtuozowskim i kompozytorskim triumfie, który godziło się. zapisać w kronice zakopiańskiej, Paderewski, sławny i ubóstwiany na obu półkulach, z góry może być pewnym, że przyjechawszy do Zakopanego, a wystąpiwszy na estradzie, spotka się z nie mniejszym entuzjazmem jak ten, który wzbudzał wtedy swymi Tańcami tatrzańskimi, granymi w obecności „pana Tytusa". Niech tylko przyjedzie i zagra... Należy się to Zakopanemu.

Tymczasem bawi w Zakopanem osób bardzo niewiele; mnóstwo domów jest jeszcze nie wynajętych, a na ulicach nawet w antraktach pomiędzy jednym deszczem a drugim panuje ruch niewielki. Warszawa z doktorem Baranowskim na czele jest reprezentowana stosunkowo najliczniej, a słychać, że ogromna większość wybiera się dopiero z końcem lipca.

Na razie mamy tak zwany saison morte; ani koncertów, ani reunionów, ani wycieczek. W górach jeszcze za dużo śniegów, by móc wdzierać się na wyższe szczyty; sala balowa w kasynie, zawalona stosami krzeseł, robi wrażenie, jakby się jeszcze nie zbudziła po zimie; a między różnokolorowymi afiszami, porozlepianymi tu i ówdzie, nie widzi się takich, które by zapowiadały jakieś koncerty lub wieczory deklamacyjno-wokalne. Nie zanosi się nawet na żaden wieczór humorystyczny bądź Fiszera, bądź Zawadzkiego. Słowem, cicho wszędzie, głucho wszędzie, i tylko

Króluje w mgłach świszczący wiatr
       I ciemne chmury pędzi.

Względnie największy ruch daje się zauważyć na Chramcówkach, raz dlatego ponieważ tam znajduje się zakład hydropatyczny drą Chramca, u którego już mieszka i płucze się zimną wodą kilkudziesięciu kuracjuszów obojej płci, a po wtóre, że tam wre robota przy nowo budującej się kolei żelaznej, którą jak nam obiecują, już we wrześniu będziemy mogli jechać do Krakowa. Bądź co bądź, dworzec, i to murowany, już stoi, a kiedy, przechodząc Chramcówkami, widzi się kilka podwójnych linii szyn kolejowych, ułożonych na szerokim plancie, zaczyna się wierzyć, że kolej do Za-kopanego przestanie w końcu być mitem. Czy nią już w tym roku wracać będziemy, mniejsza o to; ale że na przyszły rok nie trzeba już będzie wozić się wózkiem z Chabówki, to zdaje się nie ulegać wątpliwości. Czy Zakopane zyska przez to? Różne są opinie w tej kwestii, na jedno tylko godzą się wszyscy, że hrabia Zamoyski na tym nie traci.

Skoro się wymieniło nazwisko Zamoyskiego, to cieszy się on w ogóle wielką popularnością na całym Podhalu. Zarówno górale, jak i goście zakopiańscy cenią jego usiłowania w celu podniesienia Zakopanego, a jak jemu mamy do zawdzięczenia, że już niebawem na Chramcówkach będą się rozlegały świstawki lokomotyw, tak i za jego sprawą niezawodnie doczekamy się elektrycznego oświetlenia głównych ulic tutejszych na przestrzeni od Kuźnic do Starej Polany. Podobno już tej zimy czyniono próby w tym kierunku, a jak twierdzą naoczni świadkowie, ulica Zamoyskiego oświetlona szeregiem lamp elektrycznych przedstawiała bardzo ładny widok.
Powiadają, że i hrabia Zamoyski był tego zdania, a jeśli do tej chwili mamy tu jeszcze wieczorami prawdziwie egipskie ciemności, to dlatego jedynie, iż urządzenie oświetlenia elektrycznego na całe Zakopane pociągnęłoby za sobą znacznie większe koszta, niż to leży w widokach przedsiębiorczego, ale i oszczędnego nadzwyczaj hrabiego Zamoyskiego. Bądź co bądź, miejmy nadzieję, iż prędzej czy później i Zakopane będzie ja-śnie oświecone elektrycznością, bo skoro na to zdobył się Nowy Targ, to dlaczegóż by Zakopane, które ma tyle nie spożytkowanej i nic nie kosztującej siły rwących potoków górskich, miałoby pod tym względem długo jeszcze pozostać w tyle.

Tymczasem odbywają się tu, z inicjatywy hrabiego Zamoyskiego, roboty około regulacji niektórych strumieni, co należy uważać za rodzaj uwertury do przyszłej ,.elektryki". Z powodu tej regulacji, której użyteczność nie jest kwestionowaną przez nikogo, słychać sarkania wśród letników, z tego powodu mianowicie, że hrabia Zamoyski sprowadził do robót tych... więźniów z Wiśnicza czy skądciś. Więźniowie ci, między którymi nie brak zapewne i zbrodniarzy, przybrani w szare habity więzienne, choć się ich widzi zawsze pod opiekuńczym okiem żandarmów, mimo to wielce niepokojąco oddziaływają na imaginacją warszawianek, wzgląd bowiem, że więzień jest najtańszym robotnikiem, pracującym za kilkanaście centów dziennie, wcale nie trafia do przekonania naszym paniom. Trudno im się nawet dziwić! Ci więźniowie z ogolonymi głowami włóczący się po ulicach Zakopanego wcale mu, jako sztafaż dla ożywienia krajobrazu, nie dodają uroku. Wprawdzie którejś niedzieli, przechodząc koło tartaku, mogliśmy podziwiać idyllę jedyną w swoim rodzaju – mianowicie żandarmów grających w kręgle i więźniów ustawiających je – ale i taki sielankowy obrazek nie jest zdolny zatrzeć całkiem uzasadnionego przypuszczenia, iż ta drużyna „taniego robotnika" składa się z ludzi, którzy dlatego dostali się do więzienia, że zabijali, kradli, podpalali itd. Wobec tego jest trochę uzasadniony żal naszych pań, których nerwy wzdrygają się przy każdym spotkaniu z tymi wyrzutkami społeczeństwa, że wiele osób uskarża się z ich powodu, że protestują przeciwko tego rodzaju „taniemu robotnikowi" w czasie sezonu, że niektórym gościom bardziej nerwowym ten „tani robotnik" nie pozwala sypiać spokojnie, bo nie czują się bezpieczni w tak bliskim sąsiedztwie rabusiów, podpalaczów, koniokradów i morderców. A nużby któremu z nich udało się uciec... Stanowczo jest to dysonans wśród zakopiańskich harmonii.

Ale może byśmy się pogodzili z tymi więźniami, gdyby nam o nich zapomnieć pozwalało słońce, spoglądające z błękitnego nieba. Niestety, słońce ani się chce pokazać, a w chwili kiedy to piszę, nie widać nie tylko słońca, ale i gór: ciężkie chmury otulają nawet wierzchołki regli, deszcz pada raz większy, raz mniejszy, ale przestawać ani myśli. Ręce grabieją z zimna, a dachy ociekają strugami wody, która spływając na ziemię, przypomina znane preludium Chopina z kroplami deszczu...

W nadziei, że w przyszłej mej korespondencji będę mógł pisać o „wyzłoconych słońcem szczytach”, niniejszą muszę zakończyć tym samym chmurnym obrazem, którym ją zacząłem:

Na szczytach Tatr, na szczytach Tatr,
      Na sinej ich krawędzi,
Króluje w mgłach świszczący wiatr
     I ciemne chmury pędzi.

*


Tymczasem, z nudów, gdy ciągła „plucha" uniemożliwia pójście w góry, chodzi się do czytelni Towarzystwa Tatrzańskiego, gdzie się czyta gazety, i do wypożyczalni, skąd się bierze książki do domu. Księgozbiór to wcale zasobny, jak na taką „kąpielową" bibliotekę, a nie brak w nim między innymi także i działu poetycznego, w którym zwłaszcza poezje tatrzańskie, w bliższym lub dalszym związku pozostające z Zakopanem, znajdują się w starannie skolekcjonowanym komplecie (w czym pewno pana Walerego Eliasza największa zasługa).

Dzięki temu zbiorowi różnych poezji tatrzańskich można tu się łatwo zapoznać i z takimi, o których dotąd słyszało się niewiele lub prawie nic (wyrażając się oględnie). Wszyscy wiemy, że o Tatrach pisał wielkie poema Stęczyński, że Tatry w poezji Goszczyńskiego i Pola grają ogromną rolę, że istnieją wspaniałe poezje tatrzańskie Anczyca, Aspisa, Asnyka, Nowickiego, Tetmajera; o tym jednak, że jeszcze przed Goszczyńskim pisał wiersze o Tatrach autor Krakowiaków i górali, Jan Nepomucen Kamiński, z pewnością wiedzą nie wszyscy. A tymczasem są między jego poezjami niektóre tatrzańskie wcale ładne, zwłaszcza jeśli się 'zważy czas, w jakim były pisane, bo jeszcze przed rokiem 1830.
Oto na przykład jego wiersz opisujący wrażenie łańcucha Tatr, widzianego spod Nowego Targu:

Lecz gdzież to jestem, w jakie strony jadę?
Ten dziwu pojaw, tworem-że on złudy?
Czym wyśnił światu nową Ilijadę?
Czy rzeczywiście patrzę na te cudy?

W plastycznym stylu, po błękitnym globie,
Jak z alabastru wypukłą robotą,
W zarania świetle, po nocy żałobie,
Magiczny obraz w dół się zwiesza oto!

Te w grupach wielkich potężne postacie,
Co w zbrojach idą i mają koturny,
Czy sobór bogów, w Olimpu senacie,
Halickiej ziemi ciągnie losy z urny?

Ta różnych kształtów wystawa podniebna,
W prześliczny związek przede mną zebrana,
Czy z księgi czarów kabała wróżebna,
Czy przywidzenie, czy fatamorgana?

Że Kamiński bywał już w Zakopanem, dowodzi tego następujący urywek z jego Wycieczki z miasta (z Krakowa), w którym opisane są ówczesne Kuźnice zakopiańskie:

W przedpotopowe zajechałem światy,
W cyklopów straszną, odludną stolicę!
Okropnie cicho stoją ich warsztaty,
Wygasły piece, zamilkły kuźnice.

Lecz niechże Tatrów przewodnik olbrzymi
Z bogami zechce zwodzić dawne boje.
Niech czoło schmurzy, z komina zadymi,
Wędrowcze, uchodź, unoś życie swoje!

Nim chwila minie, zatoczą się chmury,
Zawyją wichry, rykną w skałach grzmoty,
W przestraszne tuby zagadają góry,
W kowadła ciężkie zastukają młoty!

Że oprócz słynnych sonetów Asnyka o Morskim Oku istnieją przepyszne, niczym prawie Sonetom krymskim nie ustępujące Sonety tatrzańskie Franciszka Nowickiego, o tym dziś wie każdy laik, zwłaszcza taki, co jeździ do Zakopanego; ale że na dwadzieścia kilka lat przed Asnykiem, a przynajmniej na trzydzieści przed Nowickim napisał duży cykl Sonetów tatrzańskich Władysław Tarnowski (Ernest Buława), o tym, jeśli się nie mylę, wie bardzo niewielu. Bo kto dziś czyta Poezje studenta, pomimo że wyszły one w roku 1865 w czterech tomach [1] lipskiej Biblioteki Pisarzy Polskich Brockhausa.

Jakie są te sonety tatrzańskie? Cokolwiek o nich powiedzieć można, daleko im do mistrzowskich sonetów Asnyka lub Nowickiego, nie mówiąc już o Sonetach krymskich, których są niewątpliwym naśladownictwem. Mimo to znajdują się między nimi i niezgorsze, tak że z ogólnej liczby pięćdziesięciu pięciu (krymskich jest tylko osiemnaście) da się wybrać przynajmniej kilka udatniejszych i pod względem formy bez zarzutu, co nie cechuje wszystkich, i pod względem treści nie pozbawionych poezji.

Do takich na przykład należy Giewont przed burzą:

Chmury u stóp twych płyną, o pielgrzymie młody,
Za chwilę trysną gromy błyskawic gromadą:
Giewont rozwarł swą paszczę przed dziką biesiada,
Już chmury pędzą, tłumiąc się dziko jak trzody.

Za chwilę wstanie burza, ziejąca łunami,
Giewont dziko zaryczy z paszcz swych głębokości,
Zgraja wichrów zatrzęsie wiankiem zieloności,
Co mu u stóp natura oplotła lasami.

Lecz przeleci ptak burzy, dziki, czarnochmury,
Modry Giewont wyjaśni w niebie sine czoło,
Wróci muzyka źródeł, co grają wokoło,

I będzie cicho w Tatrach, i orłom wesoło.
Kiedyż minie, pielgrzymie dziki i ponury,
Burza, co skrzydeł ducha twego miota pióry?...

Do ładniejszych należy sonet opisujący plastycznie Drogę z Giewontu przez Małą Łąkę ku Zakopanemu:

Z góry stąpam śladami w głazach żłobionymi,
Śmiertelnymi jak progi śnieżnego Zawratu;
Już rosną kosodrzewy, różowego kwiatu
Moc kwitnie pod perłami rosy srebrzystymi.

Nagle pojrzę: las uschły! To szkieletów państwo:
Podarte, popróchniałe stoją dzikie drzewa:
Tu wśród śmiertelnej ciszy smutne ptaszę śpiewa...
Tu dałbym cmentarz sercom, co życia kapłaństwo

Straciły, tracąc miłość, którą się otruły,
Chociaż kochać umiały i za wiele czuły!...
W dali Pyszna! Smereczyn stawek w świerków tłumie.

I już w zachodzie słońca widzę Kościelisko.
Jak miło się zadumać przy Dunajca szumie!
Chodźmy, bo idzie burza, a szałas nieblisko.

Że młody „student" przyjechał w Tatry z sercem zranionym jakąś nieszczęśliwą miłością, o tym świadczy, jak zresztą i prawie wszystkie inne sonety, wcale ładny sonet, skreślony pod wrażeniem doliny Za Bramką:

Witaj mi, mój najmilszy wąwozie wspaniały,
Prawnuczę Kościeliska, bramo do Tatr świata!
Jak wież gotyckich igły, bluszcz turnie oplata;
Na skałach świat potworów w locie skamieniały.

Środkiem poobrywane bryły nad bryłami;
Po mchów ich aksamicie pędzi zdrój spieniony,
Grając ciągłą harmonię szklanych fal dźwiękami.
Tam, w dali, widzę tęczy nad lasami lśnienie,

Której by nie zaklęła Ruisdala źrenica.
Tęczo! ty mi wspominasz moich lasów cienie
I dolinę, gdzie cicho nuciła dziewica.
Serce jej było czystsze niż górska krynica,
A dusza jak ty, tęczo!...
                          O, płyńcie, strumienie!...

Jadąc przez Bukowinę do Morskiego Oka, napisał Tarnowski pod wrażeniem oglądanych przez drogę widoków następujący sonet:

Za mną Giewont, skał książę, w swoich chmur koronie
Znika we mgłach oddali, otoczon skałami.
Jak lwia paszcza, rozdarta Samsona pięściami,
Tam wstają nowe szczyty nad błękitów tonie.

Piętrzy się wielki Murań, dziki i ponury;
Nad nim schyla się słońce spadając za góry;
A on rośnie w ogromy, straszny i wspaniały,
Cały błękitem niebios odziany w płaszcz chwały.

Muraniu! modra góro! Skąd ponurość tobie?
Zdroje grają ci u stóp, słońce szczyt wspaniały
Całuje promieniami i karleją skały...

Czy tęsknisz za Łomnicą, kochanką w żałobie,
Żeś ostrą skronią szat swych poszarpał obłoki?
Nie! Ty pragniesz piorunu wśród ciszy głębokiej!...

Pod wrażeniem Morskiego Oka skreślił Tarnowski aż osiem sonetów (kiedy Asnyk tylko pięć). Wszystkie naturalnie są pełne zachwytu, choć nie wszystkie na wysokości zadania. Stosunkowo najlepszym jest opis jazdy tratwą po jeziorze przy wschodzie słońca:

Płyńmy, płyńmy! Już stoim na przejrzystej toni.
Za nami brzeg skalisty chmurą błękitnieje;
Cicho pomyka tratwa, a głębia czernieje
I ogromy kołyszą się cieniem tych błoni.

O świątynio natury! Kto myślą młodości
Nie zaduma się w tobie, ma tylko pół duszy!
Duch szaleje pięknością; i piekło nie zgłuszy
Głosu, co śpiewa w piersi o nieśmiertelności!

Stójmy! O ciszo wielka! Wśród olbrzymich tworów
Tonę źrenicą w świat ten bez słów i bez wzorów.
Morze światła trysnęło z eterów przez chmury:

Czarne skały na lila zmieniają swe czoła;
W falach zagrał promienia blask odstrzelon z góry:
To wschód słońca, jak promień w ciemnicy kościoła!

Nie bez zalet jako pejzaż jest sonet o Morskim Oku po burzy:
Coraz rzadziej grzmot ryknie rozgrzmiany po górach.
Po turniach huczą piany wezbrane potoku,
O, kto raz widział lica burzy w Morskim Oku,
Nic więcej nie obaczy, chyba Boga w chmurach!

To głosy Jehowiczne, co z Synaju grzmiały!
Bo gdy piorun roztrzaska i oberwie skałę,
Co wali się z tych szczytów w bezdni piany białe,
Człowiek przeczuwa Boga, wieczności gmach cały!

Po chwili znowu jasno: cichy szafir toni
Odbił w swym licu niebo; przez niknące chmury
Słońce wyjrzało złote i na ziół milionach

Złoci brylanty rosy z hojnej burzy dłoni.
Tajemne znowu milczą turnie na swych tronach,
Poglądając w otchłanie i fal świat ponury...

Zwiedziwszy Morskie Oko puścił się Tarnowski do Doliny Pięciu Stawów, po czym opisał ją w szeregu sonetów, mniej lub więcej słabych. Stosunkowo najlepszym jest następujący, pierwszy z kolei:

Po gruzach guzów skalnych stąpam od Roztoki;
U stóp mych się rozsiały wszystkie czary ziemi:
Bory, w dolinach nitki zdrojów, z skały swemi
W dali niebieski Beskid kryje się w obłoki.

Tu, acz droga nużąca, jak droga żywota,
Masz widok, jakim szatan kusił Zbawiciela,
Cudem cudów, arcydzieł, harmonii, wesela!
A wtem pojrzysz przed siebie: tam Tatrów Golgota!

Staje ci przed oczyma szereg wirchów dziki,
Jak amfiteatr świata: bez życia, bez śpiewu.
Środkiem przestrzeń martwoty, świat głazów, świat dziwów!

A nad głazami krążą orły pustelniki.
To przestwór Pięciu Stawów:
                                     Stygijskie chodniki.

Towarzyszący poecie-studentowi przewodnik taką mu o Morskim Oku i Pięciu Stawach opowiedział rzewną legendę:

Oj, dawne temu dzieje, jak zbójniki tłumem
Napadły, i gór książę dał gardło śród boju.
A odtąd mu pięć córek z matką w czarnym stroju
Wypłakały swe oczy: wód skarżą się szumem.

I wdowa poszła płakać między dzikie skały,
I wypłakała oczy: toć tam Morskie Oko.
Siadła, gdzie dziś Staw Czarny szumi hen, wysoko:
Z łez jej wody, co w piany szumią warkocz biały.

A pięć córek usiadło, ot tu, w tej dolinie,
I każda skamieniała, wypłakawszy oczy:
I stąd Pięć Stawów, z których Siklawa się toczy.

I zbudzą się, i wstaną, aż Siklawa spłynie,
A ten stawek najmniejszy, gdzie woda sczerniała,
To najmłodsza sierota oczy wypłakała.

Dolinie Kościeliskiej poświęcił Tarnowski aż dziesięć sonetów, między którymi dwa zwłaszcza są prawdziwie natchnione, odznaczają się szczerym i pełnym polotu liryzmem.

Kiedy w świecie twych urwisk stoję jak zaklęty,
Straszno mi przed ogromem twoim, o naturo!
Lecz kiedy zgaśnie słońce, a księżyc nad górą
Jak łza twórcy zawiśnie, w ciemnościach poczęty:

Wtedy kocham się w tobie i z miłością syna
Rzucam się na twe łono; a twe czarne bryły
Dumają we łzach cichych. Wodospadów siły
Ciszej grają: ty mówisz do mnie, o, jedyna!

Wtedy płaczę przed tobą i piersi rozdzieram.
I najtajniejsze tajnie serca ci roztwieram:
A ty harmonią życia i gwiazd promieniami

Zapełniasz jedną duszę wielkimi duchami,
Co stają we mgle dziejów; na szczyty je wzywasz,
Że się zrywam i w arfę biję! A ty śpiewasz!...

Dolina Kościeliska najsilniej pobudziła natchnienie poety. Dowodem następujący sonet:

Smutnaś, duszo człowieka, z pieśniami twojemi
Wśród słów Boga, zaklętych w wody i kamienie:
Na czole kamienieje chmur myślą zwątpienie,
Skrzydła jak zwiędłe kwiaty chylą się ku ziemi.

I tęsknisz, przywalona ogromów chaosem:
Ale gdy spojrzysz w głębie twoich głębokości,
To się zrywasz i w orli krzyk nieśmiertelności
Wstajesz większa nad skały, gromów piejąc głosem...

I wśród walk płyniesz w błękit milczącym sokołem,
Depcząc podłych mrowiska, ciasnych czaszek światy;
Ponad świętych mogiły rzucasz tęcze, kwiaty,

I gwiazdy trącasz śnieżnym, acz skrwawionym czołem!
Bo wiesz — choć runą skały — ty będziesz do końca
Piękna nieśmiertelnością nad gwiazdy i słońca!

Prócz Tatr polskich zwiedził Tarnowski jeszcze Czorsztyn j Pieniny, co swe poetyczne odbicie znalazło w czterech sonetach; po czym zrobił jeszcze wycieczkę w Tatry węgierskie, przy czym ze Szmeksu wyszedł na Łomnicę. Na szczycie jej, przy pięknej słonecznej pogodzie, zadumał się o Polsce w niewoli, co znowu wyraził w paru sonetach o patriotycznej treści. Stosunkowo najlepiej udał mu się opis wejścia na Łomnicę:

Życie tu jak w dzień bitwy, ale dusza łanią!
Tu skok nad otchłań. Tu rąk górala jak długi
Trzymasz się wisząc w górze. Spadasz, góral drugi
Porywa cię w ramiona, choć sam nad otchłanią.

Jeszcze parę śmiertelnych tylko naprzód kroków,
Jeszcze w górę, przez białe łachmany obłoków,
I będzie szczyt Łomnicy. Śmiało! Chwyć się skały...
Oberwała się, dudni, przepaście zaśmiały

Się dziko... To nic, naprzód! Tu mech zliszajały,
Na nagich bryłach siedzą we słońcu pająki,
Nad przepaściami wiszą z pajęczyn obsłonki...

Chmury już popod nami. Patrz, gniazdo orlicy
Z głodnymi pisklętami. A tu:
                                          Szczyt Łomnicy!

Jakkolwiek Władysław Tarnowski ani w drobnej części nie cieszy się tą sławą co Felicjan Faleński, mający wielką na Parnasie polskim powagę (choć mało czytany), to jednak jego Odgłosy z gór, jako poezje tatrzańskie, stoją od sonetów Ernesta Buławy, pomimo całej swej wyszukanej kunsztowności wiersza, o wiele niżej. Są zimne, jak wszystko, co pisał Felicjan, i mało poetyczne. „Poetycznego na świat spojrzenia” miał autor Sonetów tatrzańskich daleko więcej.

Wnosząc z tego, że pokaźny tom Odgłosów z gór wyszedł w Warszawie w roku 1871 (ocenzurowany w styczniu tegoż roku), godzi się przypuszczać, że Faleński spędził w Zakopanem lato roku 1870 (a więc w czasie gdy nawet Chałubiński jeszcze nie jeździł stale w Tatry). Bawił tu dosyć długo, bo dopiero późną jesienią wyruszył z powrotem do Warszawy, jak o tym świadczą ostatnie „odgłosy", owiane melancholią jesieni.

Wiersz Na Gubałówce pozwala się domyślać, że poeta zamieszkał w jednej z chat na południowym stoku tej góry. Jeden to z najładniejszych wierszy w tomie, co zwłaszcza da się powiedzieć o następujących strofach (mało ustępujących słynnemu Rankowi w górach Asnyka):

Rankiem, w brzaskach świtania
Zda się rajska skrzy róża,
Więc też tuman się słania
Jak wilk chyłkiem przez wzgórza;
A gdy wreszcie dzień strzeli,
To się coraz weselej
Ze srebrzystej kąpieli
Szczyt po szczycie wynurza.
O południu na łące
Wiatr od zdroju łaskawie
Dmucha w liście szemrzące,
świerszczyk brzęczy gdzieś w trawie;
Od Giewontu opoki
W świat błękitów szeroki
Płyną senne obłoki
Jak spóźnione żurawie.
O zachodzie gwar w dali.
Ciągną ludzie z pól, z błoni,
Górom szczyt się krwią pali,
Anioł Pański skądś dzwoni.
Z łąk, po szybie wód gładkiej,
Brzmiąc w rozgłośne kołatki
Wraca bydło do chatki,
Wśród skoszonych ziół woni.

Zachwycony pięknością doliny Jaworzynki, poświęcił jej Felicjan osobny wiersz, w którym między innymi tak sławi jej zaciszne pustkowie:

O Jaworzynko! Kto świetlane gody
Sennych uroków twych, i w jakim słowie
Tęskny wypowie? Dolino ciszy, cienia i pogody!

W dolinie Kalatówek, wobec różnych bajecznych podań, przywiązanych do tej miejscowości, o królu wężów, o straszliwym myśliwym, o dziwożonach, jakiś dziwny, przejmujący nastrój ogarnął poetę. Na szczęście rozsłoneczniona natura łagodziła to ponure wrażenie.

Czarno tu. Dołem, górą,
Gdzie bądź się wzrok zapuszcza,
Ostępów pieśń ponurą
Odwieczna szumi puszcza.
Przecież gdy z gór w niebiosa
Uderzy wieść wesela,
Te chmury drzew z ukosa
Słoneczny błysk przestrzelą
I w kłęby fal źródliska [2]
Tęcz tumanami pryska.
Straszno tu. W tym odmęcie,
Jak gdyby proch pajęczy
Puszczony w wiatr, przeklęcie
Dreszcz wiekuisty dręczy
Krawędzie skał; a przecie
Ptaszyna im pierzchliwa,
Pliszka, na groźnym grzbiecie
Siadłszy, ogonkiem kiwa
I pewnie ta pocieszka
Gdzieś nawet obok mieszka.

Po zwiedzeniu groty w Magurze, wyszedłszy na kopulasty wierzchołek tego szczytu, skąd tak piękny roztacza się widok, przeniósł się myślą Faleński w te odległe przedpotopowe czasy, kiedy dokoła Tatr szumiał ocean... Stąd taki geologiczny wiersz:

Tam, w głębi, dolin czarowne ogrody
       Słoneczny ranek opływa;
A tuż poza mną grobowymi chłody
       Zieje pieczara straszliwa.

Ocean był tu. Próżno w tej czeluści
       Przedpotopowe tworzydła
Schronić się pragną! już ich stąd nie puści
       Odmęt bez lejc i wędzidła.

Stosami kości tych olbrzymów na dnie
       Spisane krwawe ich dzieje.
Od zgrozy rosa, co się tam przekradnie,
       W zdrętwiałe łzy kamienieje. [3]

Czyście wy, góry, dumną skroń w pokorze
       Aż w wód nurzały kolebce?
Czy też szaleństwem rozhukane morze
       Aż was w niebiosach nadepce?

Jeśli się pycha gór aż w morze kładła,
       To tylko Bogu pod stopy;
Jeśli aż w chmury poszły wód zwierciadła,
       To tylko Bogu pod stopy.

Gdy się rozdeszczyło pod Giewontem, napisał Faleński dłuższy wiersz pod tytułem W niepogodę, niekoniecznie udany, bo z jakąś melodramatyczną historią, ale przeplatany stale powtarzającym się refrenem, który w Zakopanem śmiało mógłby się stać przysłowiowym:

Świat owionęła mgła blada,
Trzy dni już w górach deszcz pada.

Długi wiersz o Kościeliskiej Dolinie, bardzo wyszukany pod względem formy, ma tylko jedną udatniejszą strofę, z nocnym obrazem tańczących nimf:

Więc pewnie, gdy noc już świat makiem posiała,
Gdy dźwiga się miesiąc obtopiony mgłą,
Wśród mchów tu gromadka tańczy rozszalała
Dziwożon, przez których przezroczyste ciała,
Gdzieś w mroku, gdzieś w czarnym, blade gwiazdy drżą.

W wierszu o Strążyskach jest tylko jedna artystyczna zwrotka, z doskonale zaobserwowanym obrazkiem z natury:

Owca z jagnięciem po skale
        Chodzi niedbale. Pilnuje jej spoza drzewa
Pies, który ziewa; A ona jak najtroskliwiej
        Trawką się żywi.

Z siedmiu strof o Małołące tylko dwie zasługują na przytoczenie, jako dające piękny obraz tej mało odwiedzanej, a niesłychanie malowniczej doliny.

Wtem przed tobą, gdy się bór w dwie strony
        Tu i tam rozskoczy,
Stajesz w miejscu, dziwem wskroś rażony,
        I przecierasz oczy:
Rzadko kiedy wiosna urodziwa
Senne zmysły ukołysać spływa
        W szacie tak uroczej.

Przez złotawych pyłów rój skrzydlaty,
        Siany w poniewierce,
W tłach szafirów dnieją tkane w kwiaty
        Drżące łąk kobierce.
Wśród rozkoszą przepojonej ciszy
Tętno echem samo siebie słyszy,
        Wniebowzięte serce.

W dzikiej kotlinie pod Zawratem, w miejscu, skąd poza sobą widzi się w głębi błękitną taflę Czarnego Stawu Gąsienicowego, nakreślił Faleński, w dość sztucznym i afektowanym wierszu, taki ładny krajobraz z zieloną limbą na tle szarej pustki skalnej:

W tym dreszczu państwie śnieg mi na czoło
        Płonące prószy...
Dumam; prócz mnie tu nigdzie wokoło
        Żyjącej duszy.

Orzeł się tylko na wichrach waży
        W przestrzeni sinej
I cedr gdzieś w dole, król pośród straży
        Kosodrzewiny.

Patrzę: u stóp mych w głębokiej dali,
        Między parowy,
Gra sobie w słońcu promiennej fali
        Płat szafirowy.

Jest jeszcze długi wiersz o Morskim Oku, pisany o północy, przy świetle rozpalonego ogniska, ale trudno go nazwać szczęśliwym. A to samo, niestety, trzeba powiedzieć i o całym szeregu innych wierszy, poświęconych Koszystej, Muraniowi, Babiej Górze, Liliowemu, a także i o wymuszonym Pożegnaniu z Tatrami i Zakopanem. Wszystko to rzeczy bez polotu, a co gorsza, nawet bez poezji, pisane na urząd, bez natchnienia, bez inwencji!
Wyjątek stanowi Zakończenie, w którym wprawdzie Tatry nie grają żadnej roli, a nawet o nich wcale nie ma mowy, ale wiersz, trochę zarywający starogreckim heksametrem, ma zacięcie liryczne (czego prawie o żadnym z tych „odgłosów z gór" powiedzieć się nie da), a owiany jesienną melancholią, nie jest pozbawiony sentymentu. Kto wie nawet, czy nie jest to jeden z najładniejszych w ogóle Felicjana liryków.

Ścielą się liście pożółkłe z posępnym szelestem...
       Wiatr je porywa szyderczy, podrzuca i targa:
Jesień wkoło mnie i wszędzie, gdzie tylko ja jestem,
       W piersi mej żal zapóźniony i smutek, i skarga.
Wiatr je porywa szyderczy, podrzuca i targa,
       W pląs je taneczny porywa szalonym odmętem,
W piersi mej żal zapóźniony i smutek, i skarga,
       Myśli wirują w mej głowie jak w kole zaklętym!

Szkoda, że w całym tomie poezji tatrzańskich Faleńskiego nie ma drugiego wiersza, który by w tym stopniu co ten wypłynął z serca. Bo inne zrodziły się tylko w mózgu, i to chłodnym i oschłym. Toteż nie wzruszą nikogo, nawet w czasie takiej słoty jak dzisiejsza, gdy

Świat owionęła mgła blada,
Trzy dni już w górach deszcz pada. [4]


  1. Przypis własny Wikiźródeł Z czego można by sądzić, że jednak wszystkie 4 tomy „Poezyi studenta” się ukazały, podczas kiedy np. w „Nowym Korybucie”, na str. 25, piszą,, iż : „ T. 2. [?] przypuszczalnie nie ukazał się drukiem.
  2. Ma tu Faleński niewątpliwie źródło Białego Dunajca na myśli. (Przyp. aut.)
  3. Stalaktyty. (Przyp. aut.)

  4. Dowiaduję się od profesora Józefa Rostafińskiego, który tu ma swą własną willę na Starej Polanie, że pierwszym – o ile mu wiadomo – człowiekiem w Polsce, który pisał o Tatrach, był sławny i uczony lekarz, Marcin z Urzędowa, żyjący w XVI wieku. W dziele swoim, zatytułowanym ogólnie Herbarz polski, które wyszło drukiem dopiero po jego śmierci, wspomina on kilkakrotnie o Tatrach. Oto, co w tej sprawie pisze profesor Rostafiński (w przeznaczonym do druku felietonie): „Co do Tatr, to są cztery o nich wzmianki. O ruszku, który Marcin poznał we Włoszech, gdzie w Padwie robiono z niego miotły, pisze na stronie 61: „Rośnie tego chruściku dosyć na górach koło Sącza, na Tatrzech." Dziś roślina jest tam wyniszczona, znamy jedno tylko jej stanowisko w Pieninach. Na stronie 218 rozpisuje się Marcin szeroko o omiągach, do których zalicza i tak zwany dziś tojad (Aconitum). Pisze zaś o nim: „Jest ziele na łokciu długie, listki jako u anyżu bardzo zielone, kwiat modry; dosyć tego ziela na górach koło Sącza i pospolicie w Polsce na Tatrzech." Tu mamy więc Tatry wymienione nie z potrzeby, ale jako świadectwo, że Marcin je znał naocznie. Na stronie 316 wymienione są języczkowego ziela dwa gatunki i podano, że jeden z nich „rośnie po górach, skałach i na Tatrzech". Wreszcie o tamarysku taka na stronie 360 wzmianka zgodna z prawdą: „między górami Tatrami tego chruściku dosyć przy wodach". Wobec tych faktów nie może ulegać wątpliwości, że doktor filozofii i medycyny Marcin z Urzędowa był badaczem Tatr pod względem naukowym i o ile wiemy, pierwszym takim badaczem.

    Felieton ten profesora Rostafińskiego pod tytułem Pierwszy badacz naukowy Tatr wyszedł z czasem w „Kurierze Warszawskim" w numerze z d. 14 czerwca 1923 r. Zawiera on dokładną charakterystykę Marcina z Urzędowa, niezależnie od jego studiów botanicznych w Tatrach. (Przyp. aut.)



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Hoesick.