W niewoli u Mahdiego czyli Bitwa pod Omdurmanem/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Zborowska
Tytuł W niewoli u Mahdiego czyli Bitwa pod Omdurmanem
Wydawca „Księgarnia Popularna“
Data wyd. 1914
Druk J. Kelter
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Pomimo, iż naszym przyjaciołom ziemia paliła się formalnie pod nogami, musieli jednak powstrzymać wszelkie objawy niewiary lub niecierpliwości i spokojnie spożyć ofiarowany im posiłek.
Nareszcie mogli już dosiąść koni, przyczem Arnold ofiarował szeikowi złotą monetę, których kilka przysłał mu Słatin-Bey przez Jussufa. Stary lis przyjął ten hojny podarunek z lekkim grymasem i mruknięciem, które właściwie można było sobie w ten wytłomaczyć sposób:
— Możecie sobie dawać lub nie dawać. I tak niedługo wszystko, co macie, będzie moim.
Trzej zbiegowie skierowali się na drogę, zaledwie jednak obóz zniknął im z oczu, rzucili się na prawo w las ku owej, wskazanej przez tajemniczą opiekunkę ścieżce.
— Co będzie, jeśli tancerka nas oszukała i owa ścieżka nie prowadzi wcale do doliny? zapytał Wacław.
Lecz Jussuf i Arnold zapewnili go, że wierzą najzupełniej wskazówkom dziewczyny i że stanowczo pójdą za jej radą.
Las był tak gęsty, że trzej jeźdźcy musieli zsiąść z koni i prowadzić je za cugle. Wobec tego posuwali się bardzo wolno, tem wolniej, że Jussuf gałązką magnolji zacierał za nimi wszystkie ślady.
W ten sposób przeszli ze dwie angielskie mile, gdy gdzieś z prawej strony usłyszeli tentent koni i wystrzały palnej broni.
Nie rozumiejąc, co to znaczy wskoczyli na siodła i popędzili, co koń wyskoczy, chociaż gałęzie drzew biły ich po twarzy i zdzierały turbany.
Znacznie później dopiero dowiedzieli się, że szeik wybrał się z dwoma towarzyszami w dolinę, aby przekonać się, czy rozkazy jego zostały spełnione. I że rozgniewani ucieczką więźniów łotrzy, obwinili swego dowódcę o zdradę i zabili go dwoma wystrzałami swej broni. W ten sposób stary lis sam wpadł w zastawione przez siebie sidła.
Nasi przyjaciele tymczasem przez tę gwałtowną ucieczkę zjechali z drogi i musieli przeszło godzinę przedzierać się przez las tak gęsty, że nieraz trzeba było użyć siekiery, aby utorować jaką taką dla koni drogę.
Nareszcie las zaczął rzednąć i nad wierzchołki drzew strzeliła grupa skał bazaltowych, otulonych obłoczkiem mgły różowej.
Teraz Jussuf wiedział już, gdzie się znajduje i objaśnił towarzyszów, że za tymi skałami leżą posiadłości Abdulmelika, przyjaciela Kababitechów, gdzie będą już najzupełniej bezpieczni. Należy tylko objechać skały, które ciągną się na przestrzeni kilku mil.
Jeźdźcy zeskoczyli z koni, aby dać wytchnąć i popaść zmęczone zwierzęta, gdy po kilku zaledwie minutach tego wypoczynku usłyszeli za sobą okrzyk tryumfu i ujrzeli zbliżającego się beduina, który lancą dawał jakieś znaki dążącym za nim widocznie towarzyszom.
— Beduin z szajki Ibrahima! — zawołał przerażony Bonnet.
— Przekleństwo dwunastu imamów na nich! — mruknął Jussuf i pochwyciwszy karabin strzelił w napastnika.
Okrzyk bólu przeszył powietrze i beduin z rospostartymi rękami zwalił się na ziemię.
— Prędzej na koń! — zawołał Jussuf. — Jego towarzysze muszą być niedaleko!
I znowu nieszczęśliwi zbiegowie zapuścili się w las zbawczy, starając się jednak nie zbaczać z drogi i nie tracić z oczu łańcucha skał.
Było to do przewidzenia, że chciwi Beduini nie przestaną ścigać swych ofiar, których głowy pociągały ich sutą nagrodą, wyznaczoną za nie przez Abdul-Ahiego.
Wszelkie szanse powodzenia były po stronie opryszków, gdyż był ich cały oddział i konie mieli wypoczęte, podczas kiedy nasi przyjaciele ledwie się na nogach trzymali, a ich konie chrapały ze zmęczenia.
Wkrótce Jussuf zmienił kierunek drogi i podprowadził towarzyszów do małego strumienia, którego chłodne fale oświeżyły cokolwiek zmęczonych ludzi i padające nieledwie konie.
Potem puścili się galopem, ale po godzinie przekonali się, że gdziekolwiek się zwrócą, wszędzie napotykają rozproszone grupy opryszków. Ucieczka stawała się niemożliwą.
— Jedna już tylko i ostatnia pozostałą nam nadzieja, — rzekł Jussuf.
— Jaka? — zawołali z nowym ożywieniem Wacław i Bonnet.
— Że nas przyjmie i ocali Hadża Nuradyn, — odrzekł Jussuf.
— Czy to ten derwisz, którego w Omdurmanie „światłem wiernych“ nazywają?!
— Ten sam. Nazywają go również „chwałą Sudanu“. On jeden pragnie powrócić prawdziwy Islam, w całej jego czystości. Mieszka niedaleko, pomiędzy tymi skałami.
— A czy możemy mu zaufać? — zapytał Bonnet z pewnym wahaniem.
— Naturalnie, — odrzekł z całą siłą przekonania Jussuf. — Niema szlachetniejszego nadeń człowieka.
— W takim razie prowadź nas do niego, nic nam innego do wyboru nie zostaje.
Jussuf w milczeniu wysunął się naprzód i poprowadził towarzyszów do schronienia Nuradyna. Hadża Nuradyn miał wielkie poważanie pomiędzy prawowiernymi. Był on w Mekce, całował święty kamień i pił ze studni Cem-cem, przez co zasłynął jako najpobożniejszy i najmędrszy z wyznawców proroka.
Różnił się jednak od innych derwiszów bardzo, gdyż nie wyzyskiwał ciemnych braci swoich, lecz owszem rozumem i dobrocią zdobył sobie miłość i szacunek najdzikszych nawet plemion.
Nietylko lud ale i szeikowie udawali się do mądrego derwisza po radę i błogosławieństwo. Takim był człowiek, do którego nieszczęśliwi zbiegowie przyszli po pomoc i ocalenie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Zborowska.