W oczach Zachodu/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III

Staliśmy chwilę w milczeniu, patrząc na siebie:
— Pan wie, kto to jest?
Panna Haldin, podchodząc do mnie, zadała mi to pytanie po angielsku. Ująłem podaną mi rękę.
— Wszyscy wiedzą. To rewolucjonista, feminista, wielki pisarz, jeżeli pani chce i — jakby to powiedzieć — gość poufny mistyczno-rewolucyjnego salonu pani de S —
Panna Haldin przesunęła ręką po czole.
— Wie pan; był tu przeszło godzinę, zanim pan przyszedł. Taka byłam rada, że się mama położyła. Nie sypia po nocach, czasem tylko w środku dnia zdrzemnie się na kilka godzin. Z wyczerpania jedynie, ale i za to jestem Bogu wdzięczna, bo gdyby nie te krótkie chwile spokoju — — —
Popatrzyła na mnie i z tą nadzwyczajną przenikliwością, która tak mnie zbijała z tropu, wstrząsnęła głową.
— Nie. Nie zwarjowałaby.
— Ależ, droga pani! — zawołałem, protestując, tem bardziej zmieszany, iż w głębi ducha daleki byłem od uważania pani Haldin za zdrową na umyśle.
— Pan nawet nie wie, jaki mama miała piękny, jasny umysł — ciągnęła dalej Natalja Haldin z tą swoją prostotą, która zawsze miała dla mnie coś bohaterskiego.
— Ależ niewątpliwie — bąknąłem.
— Spuściłam rolety w pokoju mamy i wyszłam tutaj. Od tak dawna pragnęłam pomyśleć spokojnie.
Umilkła, poczem, nie objawiając żadnej udręki, dodała:
— To tak trudno — i popatrzyła na mnie uporczywie, jak gdyby czekając na jakiś znak zaprzeczenia lub zdziwienia.
Nie dałem go. Natomiast, coś poprostu zmusiło mnie, aby powiedzieć:
— Obawiam się, że odwiedziny tego pana nie ułatwiły pani tego.
Panna Haldin stała przede mną ze szczególnym wyrazem w oczach.
— Nie powiem, żebym rozumiała całkowicie Piotra Iwanowicza... Trzeba mieć jakiegoś przewodnika, choćby mu się nie w zupełności powierzyło kierunek swego postępowania. Jestem niedoświadczoną dziewczyną, ale nie mam usposobienia niewolniczego. Za dużo już tego było w Rosji. Więc czemu nie miałam go słuchać? Niema nic złego w tem, żeby dać pokierować swemi myślami. Ale muszę się przyznać panu, że nie byłam zupełnie szczerą z Piotrem Iwanowiczem. Nie wiem, co mnie wstrzymało w chwili...
Odeszła nagle w głąb pokoju, ale tylko poto, by otworzyć i zamknąć szufladę biurka. Wróciła z ćwiartką papieru w ręku. Była cienka i zaczerniona drobnem pismem. Był to widocznie list.
— Chciałam przeczytać panu dosłownie. Jest to jeden z listów mego biednego brata. On nie wątpił nigdy. Bo i jakże mógł wątpić. Ich jest przecież tylko taka garstka — tych nikczemnych ciemiężycieli — wobec zjednoczonej woli naszego ludu.
— Brat pani wierzył, że potęga woli ludu dokona wszystkiego?
— To była jego religja — oświadczyła panna Haldin.
Spojrzałem na jej spokojną twarz i błyszczące oczy.
— Oczywiście, wolę tę trzeba rozbudzić, natchnąć, wzmocnić, pokierować nią. To jest istotne zadanie prawdziwych agitatorów i za to warto dać życie. Poniżająca służalczość, absolutystyczne kłamstwa muszą być doszczętnie wykorzenione i usunięte. Nie może być mowy o reformach, bo niema czego reformować. Niema prawa, niema instytucyj. Są tylko arbitralne ukazy. Jest garść okrutnych — może zaślepionych „urzędników przeciw całemu narodowi“.
List zaszeleścił w jej ręku. Spojrzałem na wątłe, zaczernione kartki, których samo pismo wydawało się czemś kabalistycznem, nie do pojęcia dla umysłu zachodnio-europejskiego.
— W ten sposób postawiona kwestja wydaje się dość prostą — wyznałem. — Ale obawiam się, że nie dożyję jej rozstrzygnięcia. A jeżeli pani wróci do Rosji, wiem, że nie zobaczę już pani więcej. Mimo to jednak mówię raz jeszcze: trzeba wracać. Nie myślę o pani bezpieczeństwie. Nie! Wiem, że nie wraca pani do osobistego bezpieczeństwa. Ale wolę myśleć raczej o pani, jako zagrożonej tam, niż widzieć cię wystawioną na to, co panią tu spotkać może.
— Wie pan co — rzekła panna Haldin po chwili zastanowienia. — Mnie się zdaje, że pan nienawidzi rewolucji i uważa ją za coś niezupełnie uczciwego. Należy pan do narodu, który wszedł z losem w układy i nie chce mu się narażać. Ale my nie zawieraliśmy układów. Nie mieliśmy sposobności potemu. Nie powiedziano nam nigdy: tyle a tyle swobody, za tyle i tyle gotówki. Pan, ceniąc kogoś, uważałby jego mieszanie się w ruch rewolucyjny za coś — jakby to powiedzieć — niezupełnie przyzwoitego.
Schyliłem głowę.
— Ma pani słuszność — rzekłem, — cenię panią bardzo wysoko.
— Nie sądź pan, że nie wiem o tem — zaczęła pospiesznie. — Przyjaźń pana była dla mnie bardzo cenną.
— Zrobiłem mało co więcej ponad to, że patrzyłem.
Lekkie rumieńce wystąpiły na jej policzki.
— Bywa sposób patrzenia, który jest bardzo cenny. Dzięki niemu czułam się mniej osamotnioną. To trudno wytłumaczyć!
— Doprawdy? Otóż i ja czułem się mniej osamotnionym. Ale mnie byłoby to łatwo wytłumaczyć. Dajmy jednak temu pokój. Powiem pani tylko tyle: w prawdziwej rewolucji, nie w prostej zmianie dynastycznej, lub jej reformie poprostu — w prawdziwej rewolucji najszlachetniejsze jednostki nie wysuwają się nigdy naprzód. Rewolucja wpada zpoczątku w ręce fanatyków o ciasnych umysłach i tyrańskich hipokrytów. Potem przychodzi kolej na wszystkie pełne uroszczeń bankructwa intelektualne danego czasu. Takimi są przywódcy i przodownicy. Zechce pani zauważyć, że zostawiłem proste pionki na boku. Natury sprawiedliwe, szlachetne i ofiarne, jednostki nieegoistyczne i inteligentne mogą rozpocząć jakąś akcję, ale ona im się zawsze z rąk wysunie. To nie są przywódcy rewolucji. To są jej ofiary, ofiary rozczarowania, niesmaku, często wyrzutów sumienia. Nadzieje cudacznie zawiedzione, ideały skarykaturowane — oto określenie powodzeń rewolucyjnych. W każdej rewolucji dość było serc złamanych przez takie powodzenia. Ale dosyć o tem. Mnie chodzi o to, żeby pani nie była ofiarą.
— Choćbym uwierzyła w to wszystko, co pan mówi, jeszczebym nie myślała o sobie — odparła panna Haldin. — Z każdej ręki wzięłabym wolność, jak człowiek głodny porwałby kawałek chleba. Prawdziwy postęp musi się zacząć potem. A wtedy znajdą się ludzie odpowiedni. Są już tacy pomiędzy nami. Spotyka się ich. Nieczynni, samotni, przygotowują się...
Rozłożyła list, który wciąż trzymała w ręce i patrząc nań:
— Tak — spotyka się takich ludzi — powtórzyła, poczem przeczytała następujące słowa: „Nieskalane, wzniosłe, samotne egzystencje“.
Spojrzałem pytająco; ona zaś, składając list, objaśniała:
— To są słowa, które mój brat stosuje do pewnego młodzieńca, którego poznał w Petersburgu. Serdecznego przyjaciela zapewne. Niewątpliwie, tak być musi. Jego nazwisko jest jedynem, które mój brat wymienia w całej swojej korespondencji ze mną. Tylko to jedno. I — co pan powie? Ten młody człowiek jest tu. Przyjechał świeżo do Genewy.
— Czy pani go widziała? — zapytałem. — Ale, oczywiście, musiała go pani widzieć.
— Nie! Nie! Nie widziałam go. Nie wiedziałam nawet że tu jest. To Piotr Iwanowicz mi powiedział. Słyszał pan zapewne, jak mówił o nowym przybyszu z Petersburga. Otóż to jest ten człowiek „o nieskazitelnej, wzniosłej, samotnej egzystencji“. Przyjaciel mego brata!
— Skompromitowany politycznie, zapewne — zauważyłem.
— Nie wiem. Tak. Zapewne. Kto wie!... Może właśnie przyjaźń z moim bratem była powodem... Ale to mało prawdopodobne. Zresztą, wiem tylko to, co mi Piotr Iwanowicz o nim powiedział. Przywiózł on list polecający od ojca Zosima; wie pan, tego księdza demokraty. Słyszał pan o ojcu Zosimie?
— O, tak. Sławny ojciec Zosim bawił około dwóch miesięcy zeszłego roku w Genewie — rzekłem. — A potem, jakby zniknął ze świata.
— Okazuje się, że działa znów w Rosji. Gdzieś w środku — rzekła panna Haldin z ożywieniem. — Ale, proszę, nie wspominaj pan o tem nikomu, bo gdyby się to dostało do pism, mogłoby być dla niego niebezpiecznem.
— Pani, rzecz prosta, pragnęłaby zobaczyć się z tym przyjacielem brata? — zapytałem.
Panna Haldin schowała list do kieszeni i rzuciła okiem ponad moje ramię na zamknięte drzwi pokoju matki.
— Nie tutaj — szepnęła. — Przynajmniej pierwszy raz.
Po chwili milczenia pożegnałem się, ale panna Haldin wyprowadziła mnie do przedpokoju, starannie drzwi za nami zamykając.
— Domyśla się pan zapewne, gdzie chcę iść jutro?
— Postanowiła pani odwiedzić panią de S?
— Tak. Pójdę do Château Borel. Muszę.
— I co pani spodziewa się tam usłyszeć? — zapytałem cichym głosem. Przyszło mi na myśl, że łudzi się jakąś nieprawdopodobną nadzieją. Tak jednakże nie było.
— Pomyśl pan tylko — taki przyjaciel. Jedyny człowiek, wspomniany w jego listach. Może ma coś dla mnie... Choćby tylko parę słów. Może to być coś, co mówił i myślał w tych dniach ostatnich. I pan chciałby, żebym odwracała się od tego, co pozostało po moim biednym bracie — od jego przyjaciela?
— Z pewnością nie — odparłem, — rozumiem doskonale tę zbożną ciekawość.
— ...„Nieskazitelne, wzniosłe, samotne egzystencje“, szepnęła do siebie. — Są takie. Są! Niechże więc zapytam jedną z nich o mego ukochanego zmarłego.
— Ale skąd pewność, że pani go tam spotka? Czy pani przypuszcza, że on mieszka jako gość w Château Borel?
— Doprawdy, nie umiem powiedzieć — wyznała. — Przywiózł list polecający od ojca Zosima, który jest także przyjacielem pani de S. Nie musi to być jednak taka bezwartościowa kobieta.
— I o ojcu Zosimie różnie mówiono — zauważyłem.
Wzruszyła ramionami!
— Potwarz to także broń naszego rządu. Rzecz znana. O! tak. Faktem jest, że ojciec Zosim był protegowanym Generał - Gubernatora pewnej prowincji. Rozmawialiśmy o tem z moim bratem przed dwoma laty, pamiętam. Ale pracował z pożytkiem. A teraz jest wygnańcem. Jakiegoż lepszego dowodu można żądać? Zresztą mniejsza z tem, czem ten ksiądz był lub jest. Wszystko to nie może dotyczyć przyjaciela mego brata. Jeżeli go tam nie spotkam, dowiem się jego adresu. I, oczywiście, mama musi go także zobaczyć, później. Kto wie, co on może nam mieć do powiedzenia? Byłoby to dobrodziejstwem dla mamy, gdyby ją się dało uspokoić. Pan wie, co mama sobie wyobraża. Może znajdzie się jakie wyjaśnienie lub... wymyśli się je. To jeszcze nie byłoby grzechem.
— Z pewnością — rzekłem — nie byłoby to grzechem. Ale mogłoby być błędem.
— Pragnę tylko, żeby mama odzyskała choć część swego dawnego umysłu. Dopóki jest w takim stanie, o niczem spokojnie pomyśleć nie mogę.
— Pani chce wymyśleć jakieś pobożne kłamstwo dla miłości matki? — zapytałem.
— Dlaczego kłamstwo? Taki przyjaciel musi wiedzieć coś o moim bracie z tych ostatnich dni. Mógłby nam powiedzieć!.. Jest w tem wszystkiem coś, co mi nie daje spokoju. Jestem pewna, że zamierzał przyjechać tu do nas, że miał jakiś wielki, patrjotyczny plan na widoku, nietylko dla siebie, ale dla nas obojga. Liczyłam na to. Wyglądałam tej chwili... Och! Z jaką nadzieją i niecierpliwością... Byłabym pomagała... A tu, nagle, taka pozorna lekkomyślność, jak gdyby nie dbał...
Umilkła, potem powtórzyła uparcie:
— Chcę się dowiedzieć!
Rozmyślając nad tem, gdym zwolna odchodził z Boulevard des Philosophes, zapytałem siebie, czego właściwie chciała się dowiedzieć? To co słyszałem o jej przeszłości, wystarczyło, aby mi dać wątek do dalszych wniosków. W zakładzie wychowawczym dla dziewcząt, gdzie panna Haldin kończyła nauki, patrzono na nią niechętnie. Podejrzewano ją, że ma niezależne poglądy na sprawy, jakie nauczanie rozstrzygało w sposób oficjalny. Następnie, gdy panie wróciły do siebie na wieś, zarówno matka jak córka, wypowiadając otwarcie swoje zapatrywania na sprawy publiczne, zjednały sobie opinję wolnomyślnych. „Trójka“ powiatowego kapitana żandarmerji zaczęła zjawiać się często w ich wiosce.
— Muszę mieć oko na chłopów — tłumaczył im swoje odwiedziny. — A dwom samotnym damom należy się też pewna opieka.
I patrzył na ściany, jak gdyby je chciał przebić wzrokiem, oglądał fotografje i książki w salonie odniechcenia, ugoszczony według zwyczaju, odjeżdżał. Ale pewnego wieczora stary pop wiejski, ogromnie wzburzony i zrozpaczony, wyznał, że jemu — księdzu — polecono śledzić i dowiadywać się innemi także sposobami (jak używaniem duchownego wpływu na służbę) o wszystkiem, co się dzieje w domu, a zwłaszcza odnośnie do gości, jakich te panie przyjmowały, co to byli za jedni; jak długo bawili; czy niektórzy z nich byli nieznani w okolicy, i temu podobne. Biedny, prostoduszny staruszek był poprostu zmiażdżony upokorzeniem i trwogą.
— Przychodzę ostrzec panie — mówił. — Na miłość Boską, bądźcież ostrożne w postępowaniu. Palę się ze wstydu, ale nie mam sposobu wyplątania się z tej sieci. Będę im musiał donosić wszystko co zobaczę, bo jeżeli tego nie uczynię, wyręczy mnie mój djakon i jeszcze coś dołoży, żeby się przypochlebić. A tu mój zięć, mąż mojej Paraszy, jest pisarzem w biurze Dóbr Rządowych, z pewnością wyrzuciliby go, albo i zesłali gdziekolwiek.
Staruszek ubolewał nad niedolą czasów, „kiedy to ludzie jakoś dojść do ładu ze sobą nie mogą“, i jął ocierać oczy. Nie życzył sobie wcale, by mu na stare lata ogolono głowę i osadzono go na pokucie w jakiejś celi klasztornej, gdzie musiałby znosić całą srogość dyscypliny duchownej. „Oni tam nie okazaliby żadnego miłosierdzia nad starcem“, jęczał i prawie się wgłos rozpłakał. Obie panie, zdjęte litością, starały się go uspokoić, jak mogły najlepiej, zanim pozwoliły mu powrócić do domu. Bo naprawdę, przyjmowały bardzo mało gości. Sąsiedzi — niektórzy z nich dawni przyjaciele — zaczęli trzymać się od nich zdala; jedni z obawy, inni z wyraźną pogardą, byli to bowiem wielcy panowie, którzy zjeżdżali tylko na lato — jak mnie objaśniała panna Haldin — arystokraci, reakcjoniści. Było to bardzo samotne życie dla młodej dziewczyny. Stosunek jej z matką był jak najserdeczniejszy i najszczerszy, ale pani Haldin widziała przeżycia swego własnego pokolenia, jego bóle, jego rozczarowania, a także jego odstępstwo. Swą wielką miłość dla dzieci objawiała tłumieniem w sobie wszelkich oznak niepokoju. Zachowywała bohaterski spokój. Dla Natalji Haldin jej brat ze swą petersburską egzystencją, bynajmniej nie zagadkową (nie mogło być żadnej wątpliwości, co do tego, co czuł lub myślał) ale nieco tajemniczą, był jedynym widocznym przedstawicielem zakazanej wolności. Całe znaczenie swobody, jej nieujęte obietnice żyły w ich długich rozmowach, tchnących najszczytniejszą nadzieją działania i wiary w powodzenie. A potem, nagle, działanie, nadzieje skończyły się w okolicznościach, jakie przytoczył korespondent angielski. Pozostał tylko konkretny fakt śmierci Wiktora Haldina ale pozostał ciemny co do swych głębszych przyczyn. A siostra uczuła się opuszczoną bez żadnych wyjaśnień. Nie podejrzewała go. Pragnęła tylko za wszelką cenę dowiedzieć się, w jaki sposób może pozostać wierną jego duchowi, który uleciał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.