W oczach Zachodu/Część trzecia/Całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W oczach Zachodu |
Wydawca | E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS |
Data wyd. | 1925 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Helena Janina Pajzderska |
Tytuł orygin. | Under Wertern Eyes |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Woda pod mostem płynęła gwałtownym, głębokim prądem. Patrzącemu na nią mogło się zdawać, że ten lekko chybotliwy prąd potrafiłby utorować sobie drogę wskroś twardego granitu. A jednak, gdyby przepłynął wskroś piersi Razumowa, nie zdołałby zmyć pokładów goryczy, jakie zwichnięcie jego życia tam nagromadziło.
— Co to wszystko znaczy? — myślał, wpatrując się w rwący nurt, tak czysty i gładki, że tylko mignięcie lekkiej, powietrznej bańki, lub cieniutkiego pasemka piany, niby białego piórka, zdradzało jego zawrotną szybkość, jego straszliwą siłę. — Czemu się ten stary, nudny Anglik przyczepił do mnie? I co znaczy ta głupia gadanina o jakiejś starej warjatce?
Umyślnie silił się na brutalność określeń, ale unikał wspomnienia o pannie Haldin.
— Starej warjatce — powtórzył sobie. — Także trzeba mieć pecha. Albo machnąć na to wszystko ręką. Ale nie! Mylę się! Mnie nie wolno na nic machać ręką. Lada głupstwo może się stać przyczyną najniebezpieczniejszych powikłań. Jak się zastrzec przeciwko temu? Inteligencja mi tu nie pomoże. Im się jest inteligentniejszym, tem mniej myśli się o głupstwach, mniej się je podejrzewa.
Fala wściekłości zalała mu mózg, tak gwałtowna, że zatrząsł się cały; poczem wrócił do swych milczących rozmyślań, jak do tajemnej rozmowy ze sobą samym. Ale nawet w takiem duchowem sam na sam myśli jego ulegały pewnym zastrzeżeniom, z czego podświadomie zdawał sobie sprawę.
— Zresztą, to nie są głupstwa. To są poprostu drobiazgi, bez najmniejszego znaczenia. Jakaś stara warjatka; jakiś stary, natrętny Anglik. Po kiego licha właził mi w drogę? Chyba okazałem mu dostatecznie moje lekceważenie. Alboż nie miałem racji. To jedyny sposób na takich natrętów. Czy podobna, żeby stał jeszcze i czekał na mnie?
Dreszcz nim wstrząsnął. Nie był to lęk, nie lękał się o siebie, ale jakby rodzaj zatrwożenia się o kogoś, kogo znał, nie mogąc uprzytomnić sobie, kto to był taki. Ale przypomnienie, że ten natrętny Anglik spieszył się na pociąg, uspokoiło go. Przecież nie będzie tracił czasu na czekanie. Nie warto się nawet obejrzeć, aby nabrać pewności.
Ale co on takiego plótł o jakimś dzienniku i tej starej warjatce? — pomyślał nagle. — I kto go tego upoważnił? Tylko Anglik zdolny jest do czegoś podobnego. I to wszystko ot, tak sobie, dla sportu — dla rewolucyjnego sportu, dla zabawy, na którą spoglądałby ze szczytu swojej wyższości. A co, u licha, znaczył ten jego wykrzyknik: „Alboż prawda nie wystarczy?“
Razumow przycisnął skrzyżowane ręce do parapetu, o który opierał się z całej siły.
— Alboż prawda nie wystarczy? Prawda dla starej, obłąkanej matki tego — — —
Wzdrygnął się znowu. Tak. Prawda wystarczy. Właśnie. Powiedzieć prawdę, a potem przyjmować podziękowania myślał, formułując cynicznie niewymówione słowa.
— Z wdzięczności rzuciłaby mi się na szyję — zadrżał w duchu. Ale ten nastrój opuścił go wnet. Natomiast ogarnął go smutek, jak gdyby nagła pustka wyjałowiła mu serce.
— Muszę być ostrożnym — zakonkludował w myśli, jak gdyby ocknąwszy się ze snu. — Nikogo i niczego lekceważyć nie można. Muszę być bardzo ostrożnym — pomyślał ze znużeniem.
Razumow odepchnął się ręką od balustrady i, zawróciwszy, poszedł prosto do swego mieszkania, gdzie w ciągu kilku dni potem pędził życie samotne i zamknięte. Zaniedbał nawet Piotra Iwanowicza, któremu go poleciła grupa działaczy w Stuttgardzie; nie odwiedzał zbiegłych rewolucjonistów, z którymi go po przyjeździe zapoznano. A jednocześnie czuł, że podobne postępowanie, budząc zdziwienie i podejrzenia, zawierało pierwiastek niebezpieczeństwa dla niego.
Nie znaczy to, żeby przez dni kilka wcale z domu nie wychodził. Owszem, spotkałem go parokrotnie na ulicy, udawał jednak, że mnie nie poznaje. Raz, wracając z wieczornych odwiedzin od pani Haldin, zobaczyłem go przechodzącego wpoprzek bulwaru Filozofów. Miał kapelusz miękki o szerokiem rondzie i podniesiony kołnierz paltota. Szedł prosto ku domowi tych pań, ale zamiast wejść do środka, stanął naprzeciwko oświetlonych jeszcze okien i po niejakim czasie skręcił w boczną uliczkę.
Wiedziałem, że nie był jeszcze u pani Haldin. Panna Natalja mówiła mi, że ociągnął się i wymawiał, a co więcej, umysłowy stan pani Haldin uległ zmianie. Zaczęła myśleć, że syn jej żyje, i oczekiwać jego przyjazdu. Siedziała nieruchomo w wielkim fotelu i patrzyła ciągle w okno, nawet gdy rolety były już spuszczone i lampy zapalone.
Co do mnie byłem pewny, że to są przedśmiertne przywidzenia i że koniec jej już bliski. Panna Haldin, której, oczywiście, nie zwierzyłem się z moich przypuszczeń, była zdania, że nic dobrego nie wyniknie z bytności Razumowa przy takim stanie rzeczy, ja zaś dzieliłem ten pogląd w zupełności. Wiedziałem, że spotyka się z nim na Bastjonach. Kilkakrotnie widziałem ich zdaleka, spacerujących zwolna po głównej alei. Spotykali się codziennie i trwało to tygodnie całe, w trakcie których unikałem chodzenia tamtędy w porze tych wspólnych przechadzek.
Pewnego dnia jednak, pogrążony w myślach, wszedłem niebacznie do ogrodu i spotkałem ją samą. Przystanąłem, żeby zamienić z nią parę słów. Razumow nie zjawił się i, oczywiście, zaczęliśmy mówić o nim.
— Czy powiedział pani coś określonego o działalności brata pani, o jego końcu? — odważyłem się zapytać.
— Nie — przyznała panna Haldin z pewnem wahaniem, — nic określonego.
Odczułem jednak, że wszystkie ich rozmowy musiały się obracać bezwiednie dokoła tego zmarłego, który stał się łącznikiem pomiędzy nimi. To było nieuniknione. Ale gdy posunąłem dalej moje badania, odkryłem, że Razumow ujawnił się jej jako zgoła nieprzeciętny rewolucjonista, lekceważący teorje i ludzi również. Zdziwiło mnie to trochę, ale w dodatni sposób.
— Umysł jego wyprzedza obecny czas walki — objaśniła mnie panna Haldin. — Oczywiście, i on działa także — dodała.
— A pani rozumie go? — zapytałem wręcz.
Zawahała się nagle.
— Niezupełnie — szepnęła.
Jasnem mi się stało, że oczarował ją swą tajemniczą wstrzemięźliwością.
— Wie pan, co myślę? — ciągnęła dalej, poruszając swą własną, niemal oporną wstrzemięźliwość. — Myślę, że on mnie obserwuje, bada, aby się przekonać, czy jestem godna jego zaufania.
— I to się pani podoba?
Czas jakiś milczała tajemniczo. Poczem z mocą, ale tonem poufnym: — Jestem przekonana — oświadczyła, — że ten nadzwyczajny człowiek obmyśla jakieś rozległe plany, jakieś szerokie zamierzenia, że to go pochłania całkowicie i że boleje nad tem, iż jest sam na świecie.
— Ogląda się więc za pomocnikami? — uzupełniłem, odwracając głowę.
Znowu nastąpiło milczenie.
— Czemuby nie? — rzekła wreszcie.
Zmarły brat, umierająca matka, przyjaciel cudzoziemiec zeszli na drugi plan. Ale jednocześnie i Piotr Iwanowicz znikł z horyzontu. Ta myśl pocieszyła mnie. Widziałem jednak wyraźnie olbrzymi cień rosyjskiego życia, ogarniający ją niby mrok zapadającej nocy. Maluczko, a pochłonie ją całkowicie. Zapytałem o panią Haldin — tę drugą ofiarę cienia.
Coś jakby wyrzut i niepokój mignęło w jej szczerych oczach. Z matką nie było gorzej, ale, ach! gdybym tylko wiedział, jakie dziwaczne przywidzenia miewała czasem! Tu, panna Haldin spojrzała na zegarek, oświadczyła, że ani chwili dłużej pozostać nie może i, uścisnąwszy mi szybko rękę, odbiegła.
Stanowczo, Razumow nie miał się pokazać tego dnia. Niepojęty młodzieniec!...
Ale w niespełna godzinę potem, przechodząc placem Mollard, dostrzegłem go w tramwaju Południowego Brzegu.
— Jedzie do Château Borel — pomyślałem.
Wysadziwszy Razumowa u bramy Château Borel, o jakieś pół mili od miasta, tramwaj podążał dalej pomiędzy dwoma szeregami cienistych drzew. Wpoprzek drogi, w słońcu, krótka drewniana grobla sterczała nad płytką, bladą wodą, która dalej przybierała mocno błękitny kolor, nieprzyjemnie odbijający od zielonych regularnych pochyłości przeciwległego brzegu. Cały ten krajobraz z przystaniami z białego kamienia, podkreślającemi szaro-ciemny front miasta na lewo, i rozległą przestrzeń wody na prawo, ze sterczącemi z niej przylądkami bez żadnego charakteru, błyszczący i bezduszny, sprawiał wrażenie bardzo świeżego oleodruku. Razumow odwrócił się od niego z pogardą. Wydał mu się wstrętnym w swem nieuduchowionem wykończeniu; upostaciowaniem mierności, osiągniętej po całych wiekach trudów i kultury. I odwróciwszy się, stanął nawprost wejścia do Château Borel.
Kraty środkowej drogi i żelazna, ażurowa arkada pomiędzy kamiennemi słupami, poplamionemi pleśnią, były bardzo zardzewiałe; i choć świeże ślady kół biegły pod nią, brama wyglądała tak, jak gdyby jej już od dawna nie otwierano. Ale tuż obok domu, budowanego z tego samego szarego kamienia co słupy, było małe, boczne wejście. Kraty jego były również zardzewiałe, a same drzwi uchylone, wyglądały, jakby już od dawna nie były zamykane. Gdy jednak Razumow chciał je trochę szerzej otworzyć, nie dały się poruszyć.
— Demokratyczna cnota. Widocznie niema tu złodziei — mruknął z niezadowoleniem. Lecz zanim wszedł, obejrzał się cierpko na jakiegoś robotnika, który siedział bezczynnie na ławce, w czystej, szerokiej alei.
Robotnik siedział z wyciągniętemi nogami na tej publicznej ławce, rękę przewiesił przez niską poręcz i wypoczywał z taką miną, jak gdyby wszystko wkoło należało do niego.
— Wyborca! Wybieralny! Oświecony — mruknął Razumow do siebie — a w gruncie rzeczy bydlę.
Razumow wszedł i podążył szybko szeroką, podjazdową drogą, starając się nie myśleć o niczem, aby dać wypoczynek głowie i nerwom. Ale doszedłszy do stóp tarasu przed domem, przystanął, jak gdyby wstrzymany fizycznie przez jakąś niewidzialną siłę. Serce biło mu tak gwałtownie, że tajemniczość tych przyspieszonych uderzeń przeraziła go. Popatrzył na ceglany mur tarasu i jego płytkie arkady, skąpo przybrane w liche pnącze i wąski, zaniedbany kwietnik u jego stóp.
— To tu — pomyślał z rodzajem zabobonnej trwogi — tu — na tem samem miejscu....
Chciał zawrócić i uciec na samo wspomnienie pierwszego spotkania z Natalją Haldin. Uświadomił to sobie, ale nie ruszył się, i nie dlatego, żeby zwyciężyć jakąś niegodną słabość, ale ponieważ wiedział, że niema gdzie uciec. Co więcej, nie mógł opuścić Genewy. Zrozumiał, nawet nie zastanawiając się, że to było niepodobieństwem, czemś w rodzaju moralnego samobójstwa. Było też również fizycznie niebezpiecznem. Zaczął więc zwolna wstępować po stopniach tarasu, zdobnych w duże, zielonawe od wilgoci urny kamienne o pogrzebowym wyglądzie.
Na szerokiej platformie, gdzie kilka kępek trawy wyrastało z pomiędzy wypełzłego żwiru, drzwi frontowe stały otwarte naoścież. Razumow pomyślał, że musiano zauważyć jego przyjście, gdyż w obramowaniu tych drzwi Piotr Iwanowicz, bez zwykłego wysokiego kapelusza, zdawał się oczekiwać na gościa.
Ceremonjalny czarny frak, przypominający krojem surdut, i obnażona głowa podkreślały wątpliwe stanowisko największego feministy Europy w domu jego Egerji, pani de S. — Było w tem jakby połączenie etykietalności gościa ze swobodą domownika. Brodaty, czerwony na twarzy, osłonięty ciemno-błękitnemi okularami, przywołał młodzieńca i odrazu ujął go poufale pod ramię.
Razumow powściągnął wszelką oznakę odrazy wysiłkiem, jaki ciągła konieczność ostrożności uczyniła prawie machinalnym. Ta sama konieczność rzuciła mu na twarz wyraz surowej, prawie fanatycznej nieprzystępności. „Bohaterski zbieg“, na którym sztywność tego nowego przybysza z Rosji rewolucyjnej czyniła, jak zawsze, wrażenie, przybrał pojednawczy, poufny ton. Pani de S.— spoczywała po źle przespanej nocy. Miewała często takie noce; on zaś, zostawiwszy kapelusz w sieni na górze, zeszedł nadół, by zaproponować „młodemu przyjacielowi“ przechadzkę i serdeczną pogawędkę po cienistych alejach parku za domem. Wypowiedziawszy to jednym tchem, wielki feminista spojrzał na nieruchomą, kamienną niemal twarz swego towarzysza i wykrzyknął mimowoli:
— Na honor, młodzieńcze, nadzwyczajny z ciebie człowiek!
— Zdaje mi się, że się mylisz, Piotrze Iwanowiczu. Gdybym był naprawdę nadzwyczajnym człowiekiem, nie byłbym tu w Szwajcarji i nie spacerowałbym z panem po ogrodzie kantonu Genewskiego, gminy — jakże się nazywa gmina, do której ta miejscowość należy? Mniejsza z tem — w każdym razie w samem sercu demokracji. Zresztą, serce to jest jej godne; nie większe niż dziurawy groch i tyleż co on warte. Nie jestem bardziej nadzwyczajny niż my wszyscy, Rosjanie, podróżujący zagranicą.
— Nie! nie! Nie jesteś przeciętny. Znam dobrze Rosjan, mieszkających zagranicą. Ty zaś wydajesz się mnie i innym także, człowiekiem wybitnym.
— Co on przez to rozumie? — pomyślał Razumow, patrząc bystro na towarzysza. Twarz Piotra Iwanowicza wykazała powagę pełną zadumy.
— Nie przypuszczasz chyba, Cyrylu Sidorowiczu, żebym nie słyszał o tobie z różnych miejscowości, gdzie się dałeś poznać, jadąc tutaj. Miałem listy.
— O! jesteśmy bardzo pochopni do mówienia jedni o drugich — wtrącił Razumow, który słuchał z wielką uwagą. — Plotki, podejrzenia, potwarze nawet! Jesteśmy biegli w tem wszystkiem.
Mówiąc to lekko żartobliwym tonem, Razumow bardzo dobrze ukrył pod nim ogarniający go niepokój, a jednocześnie powtarzał sobie, że niema najmniejszego powodu, by się niepokoić. Jakoż szczerość, dźwięcząca w głosie Piotra Iwanowicza, rozproszyła jego wątpliwości.
— Nieba! — wykrzyknął wielki feminista. — O czem mówisz, Cyrylu Sidorowiczu? Chyba ty nie możesz mieć powodu — —
Podniósł ręce wgórę, jak gdyby nie znajdował dostatecznych słów. Razumow był zadowolony. Ale coś go korciło, żeby dalej mówić w tym samym tonie.
— Mówię o trujących chwastach, które rosną w świecie spiskowców, jak muchomory w ciemnej piwnicy.
— Szafujesz oszczerstwami — zreflektował go Piotr Iwanowicz — które, o ile chodzi o ciebie — —
— Nie — przerwał Razumow chłodno, — nie chcę szafować oszczerstwami, ale wolę nie mieć złudzeń.
Piotr Iwanowicz przesunął po nim spojrzeniem z poza swoich ciemnych okularów i uśmiechnął się zlekka.
— Człowiek, który mówi, że nie ma złudzeń, ma przynajmniej to jedno — rzekł przyjacielsko. — Ale widzę, jak się rzeczy mają, Cyrylu Sidorowiczu. Dążysz do stoicyzmu.
— Do stoicyzmu! Poza Greków i Rzymian. Niech im służy. My jesteśmy Rosjanie — to jest dzieci — dzieci szczere, albo raczej cyniczne, jeżeli pan woli. Ale to nie jest poza.
Nastąpiło długie milczenie. Obaj mężczyźni chodzili zwolna pod lipami. Piotr Iwanowicz założył ręce wtył. Razumow czuł pod stopami niewyżwirowany, wilgotny, jakby śliski grunt mocno zacienionej alei. Zapytywał siebie z niepokojem, czy mówił to, co powinien był powiedzieć. Myślał, że powinien bardziej kontrolować kierunek i bieg rozmowy. Wielki feminista zdawał się również pogrążony w zadumie. Wreszcie odchrząknął, a Razumow uczuł natychmiast powracające obawy.
— Dziwię się — zaczął Piotr Iwanowicz łagodnie. — Przypuśćmy, że masz słuszność w swoim akcie oskarżenia, ale czy może być mowa o potwarzach lub plotkach odnośnie do ciebie? To nie rozsądnie. Faktem jest, Cyrylu Sidorowiczu, że niedość się wie o tobie, aby dać pole do plotek, lub nawet potwarzy. Teraz, oto, osoba twoja związana jest z wielkim czynem, o którego dokonanie kuszono się napróżno. Ludzie ginęli za usiłowanie tego, co wyście obaj z Haldinem spełnili wreszcie. Przybywasz tu do nas z Rosji w aureoli tego czynu. Ale nie możesz zaprzeczyć, Cyrylu Sidorowiczu, że niewiele można się od ciebie dowiedzieć. Ludzie, z którymi się stykałeś, udzielali mi swoich spostrzeżeń: jeden napisał to, drugi tamto, ale ja sam sobie wyrabiam zdanie. Czekałem, aby cię poznać. I powtarzam: jesteś człowiekiem niepospolitym. Jesteś zamknięty w sobie; bardzo zamknięty w sobie. Ta małomówność, to surowe czoło, to coś nieugiętego i tajemniczego w tobie budzi nadzieje i trochę zaciekawienia co do twoich zamysłów... Jest w tobie coś z Brutusa — —
— Proszę, oszczędź mi pan tych klasycznych aluzyj — wybuchnął Razumow nerwowo. — Co tu Junius Brutus ma do roboty? To śmieszne! Pan chcesz powiedzieć — dodał sarkastycznie, ale zniżając głos — że rewolucjoniści są wszyscy patrycjuszami i że ja jestem arystokratą?
Piotr Iwanowicz, który w trakcie tego wykonał kilka gestów, założył znów ręce wtył i postąpił parę kroków w zamyśleniu.
— Nie wszyscy są patrycjuszami — mruknął wreszcie. — Ale ty w każdym razie jesteś jednym z nas.
Razumow uśmiechnął się gorzko.
— To pewna, że nie nazywam się Gugenheimer — rzekł szydersko. — Nie jestem demokratycznym Żydem. Cóż ja na to poradzę? Nie każdy ma takie szczęście. Co do mnie nie mam nazwiska, nie mam...
Europejska znakomitość okazała wspaniałe współczucie. Wielki ten człowiek cofnął się o parę kroków i wyciągnął przed siebie ręce niemal błagalnie. Jego głęboki, basowy głos zadrżał bolesnem wzruszeniem.
— Ależ drogi przyjacielu! — zawołał. — Kochany Cyrylu Sidorowiczu!...
Razumow wstrząsnął głową.
— Tak, legalnie nie mam prawa do tego „otczestwa“, jakiem mnie pan łaskawie obdarzasz — ale cóż stąd? Nie mam ojca. Tem lepiej. Ale powiem panu, że dziadek mojej matki był chłopem — niewolnikiem. Widzisz, pan, jak bardzo jestem jednym z was. Nie żądam, żeby się kto do mnie przyznawał. Ale Rosja nie może się mnie wyrzec. Nie może.
Uderzył się pięścią w piersi.
— Ja jestem nią!
Piotr Iwanowicz postępował w dalszym ciągu zwolna, ze zwieszoną głową. Razumow szedł za nim, zły sam na siebie. Niepotrzebnie się z tem wyrywał. Wszelka szczerość była nieroztropną. A jednak — myślał z rozpaczą — niepodobieństwem było mijać się wciąż z prawdą. Piotr Iwanowicz, dumający za swemi ciemnemi szkłami, stał mu się nagle tak wstrętnym, że gdyby był miał nóż, byłby go pchnął nietylko bez skrupułu, ale z jakiemś straszliwem, pełnem triumfu zadowoleniem. Wyobraźnia wbrew jego woli krążyła dokoła tej okropności. Było z nim tak, jak gdyby tracił zmysły.
— Nikt nie posądziłby mnie o to — powtarzał sobie. — Nikt — mógłbym wyjść przez furtkę w tylnym parkanie, którą tu widzę. Nic łatwiejszego niż wyrwać tę lichą kłódkę. Nikt w domu zdaje się nie wiedzieć, że on tu jest ze mną. Ach!... tak. Kapelusz. Te baby zobaczyłyby wnet kapelusz, który zostawił w sieni. Poszłyby go szukać i znalazłyby go martwym na mokrej trawie. Ale ja byłbym już wtedy daleko i nikt nigdy... Wielki Boże, czy ja zwarjowałem? — pomyślał z trwogą.
A tymczasem wielki człowiek pomrukiwał w zamyśleniu:
— Hm... tak! niewątpliwie — do pewnego stopnia... Ale ty jesteś bardzo dumnym, młodzieńcze!
Głos Piotra Iwanowicza zabrzmiał poufale, niemal rubasznie, jak gdyby w bezwiednem przystosowaniu się do chłopskiego pochodzenia Razumowa.
— Bardzo dumnym, bracie Cyrylu. I nie mówię, żebyś nie miał do tego prawa. Sam to przyznałem. Potrąciłem o twoje urodzenie poprostu dlatego, że przywiązuję pewną wagę do tej okoliczności. Ty i tak jesteś jednym z nas, un des nôtres. Podkreślam to z zadowoleniem.
— I ja również przywiązuję do tego pewną wagę — rzekł Razumow spokojnie. — Nie zaprzeczę nawet, że i dla pana może to mieć niejakie znaczenie — dodał po chwilowem milczeniu z odcieniem posępności, z której sam zdawał sobie sprawę dość niechętnie, pocieszając się tylko że uszła ona uwagi Piotra Iwanowicza. — Ale może nie poruszalibyśmy tego przedmiotu?
— Owszem, teraz tylko, po raz pierwszy i ostatni — wymówił szlachetny arcykapłan rewolucji. — To będzie ostatnia sposobność. Nie przypuszczasz chyba, żebym chciał cię dotknąć. Jesteś bezwątpienia naturą wyższą... takim cię odgaduję... Wyższą ponad hm... przeciętne drażliwości. Ale, faktem jest, Cyrylu Sidorowiczu, że twoje własne drażliwości są mi zgoła nieznane. Nikt, poza obrębem Rosji nie wie o tobie nic — jak dotychczas.
— Śledziłeś mnie pan? — zagadnął Razumow.
— Tak.
Wielki człowiek wymówił to głosem zupełnej szczerości, ale gdy zwrócili się twarzami do siebie, ciemne okulary stropiły Razumowa. Z poza tych okularów, jak z poza szańca, Piotr Iwanowicz napomknął, że już od dłuższego czasu oglądał się za człowiekiem energicznego charakteru, a to w związku z pewnym planem. Nie dodał jednak nic bardziej określonego i po kilku krytycznych uwagach o różnych członkach komitetu rewolucyjnego w Stuttgardzie zawiesił rozmowę na dłuższy przeciąg czasu. Przechadzali się po alei tam i napowrót. Razumow, milcząc również, podniósł oczy od czasu do czasu na tył domu. Zdawał się całkiem niezamieszkały. Jego ponure, wilgocią nasiąknięte mury, okna z pozamykanemi szczelnie żaluzjami sprawiały wrażenie pustki i opuszczenia. Mógł tu przebywać, dla zadośćuczynienia tradycji, jakiś płaczliwy, bolejący duch niższego rzędu. Cienie, jakie według pogłosek wywoływała pani de S— na intencję mężów stanu, dyplomatów, deputowanych rozmaitych parlamentów europejskich musiały być innego rodzaju. Razumow widywał dotąd panią de S— tylko w powozie.
Wreszcie Piotr Iwanowicz ocknął się z zadumy.
— Dużo rzeczy mogę ci powiedzieć odrazu, młodzieńcze. Po pierwsze, że według mego przekonania ani przywódca, ani żaden stanowczy czyn nie może powstać z motłochu. Jeżeli mnie zapytasz, co nazywam motłochem — hm! odpowiedź na to byłaby zbyt długą. Zdziwiłaby cię mnogość ingredjencyj, jakie według mnie składają się na ten osad narodowy — na to wszystko, co powinno i musi pozostać na spodzie. Co więcej, taki pogląd mógłby wywołać dyskusję. Ale mogę ci powiedzieć co nie jest motłochem. Na tym punkcie nie może być różnicy zdań pomiędzy nami. Ani chłopstwo nie jest w narodzie motłochem, ani jego wyższe sfery — jednem słowem szlachta. Zastanów się nad tem, Cyrylu Sidorowiczu, a ja sądzę, że umiesz się zastanawiać. Wszystko co w narodzie nie jest rdzennem, nie jest jego własnem z pochodzenia lub przez rozwój — to wszystko męty! Źle umieszczona inteligencja, cudzoziemskie doktryny, męty! Motłoch! A teraz druga rzecz, którą zechciej rozważyć: pomiędzy naszą przeszłością a przyszłością leży w tej chwili przepaść. Cudzoziemski liberalizm mostu ponad nią przerzucić nie zdoła. Wszystkie próby w tym kierunku są albo głupotą, albo oszukaństwem. Tę przepaść trzeba zapełnić.
Coś złowrogo żartobliwego zadźwięczało w tonie barczystego feministy. Chwycił rękę Razumowa powyżej łokcia i wstrząsnął nią zlekka.
— Rozumiesz to, zagadkowy młodzieńcze? Trzeba ją zapełnić!
Razumow zachował twarz niewzruszoną.
— A jeśli ja już przemyślałem tę sprawę na wszystkie strony — rzekł, wyzwalając rękę z ujęcia Piotra Iwanowicza spokojnym ruchem, który zwiększył trochę odległość pomiędzy nimi, gdy szli przed siebie w dalszym ciągu. I dodał, że z pewnością całe furgony słów i teoryj nie zapełnią tej przepaści. Nie potrzeba tu było żadnych rozmyślań. Jedynie poświęcenie wielu egzystencyj mogło — —
Umilkł, nie kończąc zdania.
Piotr Iwanowicz schylił zwolna swą wielką, gęsto uwłosioną głowę. Po chwili zaproponował, żeby wrócili do domu dowiedzieć się, czy pani de S— była widzialną.
— Dostaniemy herbaty — rzekł, opuszczając ponurą aleję przyśpieszonym krokiem.
„Dama do towarzystwa“ czekała na nich. Jej ciemna spódnica mignęła we drzwiach frontowych, gdy obaj mężczyźni ukazali się z poza węgła. Poczem odbiegła gdzieś i znikła, gdy weszli do hallu. W surowem świetle, padającem przez zakurzone szyby szklanego sufitu na zabłocone białe i czarne tafelki posadzki, kroki ich odbijały się słabem echem. Wielki feminista poprowadził swego towarzysza na górę. Na balustradzie przęsła pierwszego piętra spoczywał dnem do góry wysoki, błyszczący kapelusz naprzeciwko podwójnych drzwi salonu, o którym mówiono, że go nawiedzały wywoływane duchy i do którego uczęszczali zbiegli rewolucjoniści. Popękany biały lakier i wypełzłe złocenia tych podwoi nie nasuwały przybyszowi żadnych innych obrazów prócz kurzu i pustki. Przed naciśnięciem masywnej, mosiężnej klamki, Piotr Iwanowicz obrzucił swego młodego towarzysza wpół krytycznem, wpół przygotowawczem spojrzeniem.
— Nikt nie jest doskonałością — szepnął dyskretnie, w taki sposób, w jaki posiadacz rzadkiego klejnotu ostrzegałby profana przed otwarciem puzderka, że żadna perła może nie jest bez skazy.
Stał z ręką na klamce dopóki Razumow nie przytaknął mu w zamyśleniu.
— Doskonałość sama nie sprawiałaby tego wrażenia — ciągnął dalej Piotr Iwanowicz — w świecie, który nie jest do tego przeznaczony. Ale znajdziesz tu umysł — nie! kwintesencję kobiecej intuicji, wnikającej w każdy najskrytszy zakątek cierpiącej duszy nieprzepartą siłą sympatji. Nic nie może pozostać ciemnem przed tą... tą natchnioną, tak, natchnioną przenikliwością, tem prawdziwem światłem kobiecości.
Spojrzenie ciemnych okularów w swej szklistej nieruchomości nadawało jego twarzy wyraz bezwzględnego przekonania. Razumowa jakby coś odepchnęło od tych drzwi zamkniętych.
— Przenikliwość? Światło! — wyszeptał... — Czy ma pan na myśli rodzaj jasnowidzenia?
Piotr Iwanowicz był zgorszony.
— Mam na myśli zupełnie co innego — odparł ze słabym uśmiechem politowania.
Razumowa pomimo chęci zaczął ogarniać gniew.
— To brzmi bardzo tajemniczo — mruknął przez zęby.
— Przecież nie masz nic przeciwko temu, żeby cię zrozumiano! — zagadnął wielki feminista.
Razumow wybuchnął rozdrażnionym szeptem:
— W jakim sensie? Proszę, zachciej pan zrozumieć, że jestem człowiekiem poważnym. Za kogo mnie pan bierze?
Popatrzyli na siebie bystro. Pod nieprzeniknionem spojrzeniem błękitnych okularów Razumow ochłonął. Piotr Iwanowicz pocisnął wreszcie klamkę.
— Przekonasz się zaraz — rzekł, otwierając drzwi.
Cichy, ochrypły głos ozwał się z głębi pokoju:
— Enfin! Vous voilà!
Stojąc we drzwiach i zasłaniając wnętrze swą barczystą, czarno odzianą postacią, Piotr Iwanowicz zahuczał tobalnie i jakby chełpliwie:
— Tak! Jestem!
Spojrzał przez ramię na Razumowa, który czekał, by się tamten poruszył.
— I przyprowadzam pani wypróbowanego spiskowca, prawdziwego tym razem. Un vrai, celui-là!
Z temi słowy usunął się nieco w bok, odsłaniając „wypróbowanego spiskowca“, który zdążył przez ten czas ułożyć twarz w ten sposób, by nie zdradzała jego gniewnej ciekawości i wewnętrznego niesmaku.
Razumow przyznaje się do tych uczuć w swoim pamiętniku, opisując pierwszą bytność u pani de S—. Używam w mojem opowiadaniu jego własnych słów, o których szczerości wątpić nie można. Pisał bowiem, o ile wnioskować mogę, jedynie dla siebie, ulegając nieprzepartemu popędowi wyładowywania swych uczuć, właściwemu ludziom, wiodącym tajemnicze, samotne życie, co tłumaczy owo nieuniknione istnienie „kompromitujących dokumentów“ we wszystkich spiskach i sprzysiężeniach historycznych. Pamiętnik był dla Razumowa tem, czem jest zwierciadło dla człowieka patrzącego w nie z zaciekawieniem, a może z niepokojem, gniewem lub rozpaczą. Tak jak człowiek zagrożony mógłby patrzeć trwożnie na własną twarz w lustro, prawiąc sobie uspakajające wymówki o swym wyglądzie, napiętnowanym cechą czyhającej nań dziedzicznej choroby.
Egerja „rosyjskiego Mazziniego“ sprawiała na pierwszy rzut oka bardzo silne wrażenie trupią wprost nieruchomością swej mocno wymalowanej twarzy. Oczy wydawały się nadzwyczajnie błyszczące. Obcisła, doskonale zrobiona, ale już nieświeża suknia uwydatniała elegancką smukłość kibici. Chrypliwy głos, zapraszający Razumowa, aby usiadł; sztywność wyprostowanej postawy, z jedną ręką wyciągniętą wzdłuż poręczy kanapy; czarność rozszerzonych źrenic, odbijająca rażąco od wypukłych białek, wszystko to sprawiło na Razumowie wrażenie silniejsze niż cokolwiek bądź od chwili jego potajemnego wyjazdu z Petersburga.
— Czarownica w paryskiej sukni — pomyślał. — Wiedźma! — I aż się zawahał, czy podejść do niej, nie rozumiejąc, co chrypliwy głos mówi.
— Usiądź pan, proszę. Przysuń sobie krzesło. Tu — —
Usiadł. Zbliska ta wymalowana twarz o ostrych wgłębieniach po obu stronach ukarminowanych ust zdumiała go. Przyjęto go uprzejmie, z uśmiechem, który mu przypomniał trupią czaszkę z wyszczerzonemi zębami.
— Od pewnego czasu słyszymy wciąż o panu.
Razumow nie wiedział, co ma odpowiedzieć, i mruknął kilka słów bez związku.
— A wie pan na co się skarżą powszechnie? Na pańską wielką wstrzemięźliwość słów.
Razumow pomilczał chwilę, myśląc, coby odpowiedzieć.
— Ja, proszę pani, jestem człowiekiem czynu — rzekł wreszcie zmatowanym głosem, spoglądając w sufit.
Piotr Iwanowicz stał przy swojem krześle w poważnem, wyczekującem milczeniu. Razumowowi uczyniło się ckliwo. Jakim mógł być wzajemny stosunek tych dwojga ludzi? Ona, jak zgalwanizowany trup z jakiejś powieści Hoffmana; on — apostoł feministycznej Ewangelji dla całego świata i ultra - rewolucjonista prócz tego! Ta stara, wymalowana mumja o niezgłębionych oczach i ten krępy, o byczym karku feminista... Co to było? Czem ona go oczarowała?...
— Pewnie pieniędzmi — pomyślał Razumow. — Baba ma miljony.
Ściany i posadzka pokoju były nagie jak stodoła. Nieliczne sprzęty powyciągano z lamusów i wzięto do użytku, nie okurzywszy ich nawet porządnie. Były to rupiecie, które pozostawiła wdowa po bankierze. Okna bez firanek wyglądały brzydko i nieprzytulnie. W dwóch były spuszczone brudne, żółtawo-białe rolety. Wszystko to mówiło nie o nędzy lecz o niechlujnem skąpstwie.
Ochrypły głos z kanapy zaskrzypiał gniewnie:
— Rozgląda się pan, Cyrylu Sidorowiczu. Ograbiono mnie bezwstydnie, zrujnowano.
Skrzekliwy, jakby mimowolny wybuch śmiechu przerwał jej na chwilę.
— Niewolnicza natura znalazłaby pociechę w tem, że głównym grabieżcą był ktoś wysoko postawiony, ni mniej ni więcej tylko Wielki Książę. Rozumie pan, panie Razumow? Wielki Książę! Nie! Nie ma pan pojęcia, jacy to są złodzieje! Skończeni złodzieje!
Pierś jej podniosła się gwałtownie, ale wyciągnięte wzdłuż poręczy ramię ani drgnęło.
— Zaszkodzisz sobie tylko — wymówił głęboki głos, który przerażonym oczom Razumowa wydał się wychodzącym raczej z pod okularów Piotra Iwanowicza, niż z jego ust, które się ledwo poruszyły.
— I cóż stąd? Powtarzam, złodzieje. Voleurs! Voleurs!
Razumowa oszołomił zupełnie ten niespodziewany wybuch, zawodzący i skrzekliwy, ale nadewszystko histeryczny.
— Voleurs! Voleurs! Vol....
— Żadna siła na ziemi nie zdoła ograbić cię z twego genjuszu! — zahuczał Piotr Iwanowicz potężnym basem, ale nie poruszywszy się wcale.
Nastąpiło głębokie milczenie.
Razumow pozostał pozornie niewzruszony.
„Co znaczy ta komedja?“ — pomyślał.
Wtem jakieś drzwi za nim stuknęły i „dama do towarzystwa“ w wyszarzanej spódnicy i przetartej bluzce weszła szybko, stąpając na piętach i niosąc w obu rękach duży samowar, widocznie za ciężki dla niej. Razumow poruszył się instynktownie, żeby jej pomóc, co ją tak wystraszyło, że omal nie upuściła swego syczącego ciężaru. Dodźwigała go jednak do stołu i miała tak przerażoną minę, że Razumow pośpieszył usiąść zpowrotem. Następnie przyniosła z sąsiedniego pokoju cztery szklanki, czajnik i cukiernicę na czarnej, żelaznej tacce. Skrzekliwy głos zapytał nagle z kanapy:
— Les gâteaux? Pamiętałeś o ciastkach?
Piotr Iwanowicz, nie rzekłszy słowa, wyszedł do sieni i wrócił natychmiast z paczką, owiniętą w biały, połyskujący papier, którą widocznie dobył z wnętrza swego kapelusza. Z niewzruszoną powagą rozwiązał sznurek i, wygładziwszy papier, położył paczkę na stole w pobliżu ręki pani de S—. „Dama do towarzystwa“ nalała herbatę, poczem zaszyła się w najdalszy kąt pokoju. Raz po raz pani de S— wyciągała szponiastą rękę, błyszczącą kosztownemi pierścieniami, ku ciastkom, brała z nich jedno i pochłaniała, ukazując żarłocznie duże zęby wprawiane. W trakcie tego mówiła ochrypłym głosem o położeniu na Bałkanach, budując wielkie nadzieje na powikłaniach politycznych, jakie tam wyniknąć mogły i wywołać w Rosji ruch oburzenia narodowego przeciw tym złodziejom — złodziejom — złodziejom.
— Zaszkodzisz sobie tylko — wtrącił Piotr Iwanowicz, podnosząc swój szklany wzrok. Palił papierosy i pił herbatę w milczeniu bez przerwy. Gdy skończył jedną szklankę, kiwał ręką przez ramię. Na ten znak „dama do towarzystwa“, czekająca w swoim kąciku z okrągłemi oczami, jak baczne zwierzę, podbiegła do stołu i nalała mu pełną szklanicę.
Razumow spojrzał na nią parę razy. Była zmieszana, drżąca, choć ani pani de S— ani Piotr Iwanowicz nie zwracali na nią najlżejszej uwagi.
— Co oni zrobili temu biednemu stworzeniu? — zapytywał siebie Razumow. — Czy pomieszali jej w głowie duchami, czy poprostu biją ją, gdy nikt nie widzi?
Gdy podawała mu drugą szklankę, zauważył, że usta jej drżą jak u wystraszonej osoby, która tylko co ma przemówić. Ale, oczywiście, nie rzekła nic i wróciła do swego kącika, jakby tuląc do łona uśmiech, jakim ją na podziękowanie obdarzył.
— Może wartoby nawiązać z nią znajomość — pomyślał Razumow nagle.
Uspokajał się stopniowo, zdając sobie sprawę z położenia, w jakiem się znalazł, może po raz pierwszy od chwili, gdy Wiktor Haldin wszedł do jego pokoju... i wyszedł z niego. Uświadamiał sobie wyraźnie, że jest przedmiotem upiornej uprzejmości sławnej, czy osławionej pani de S—.
Pani de S— przekonywała się z zadowoleniem, że ten młodzieniec nie był podobnym do innych rewolucyjnych typów członków komitetów, tajnych emisarjuszów, pospolitych i nieobytych towarzysko zbiegłych profesorów, ordynarnych studentów, eks-łataczy z twarzami apostolskiemi, suchotniczych i obdartych zapaleńców, młodych żydków i wszelkiego rodzaju hołoty, skupiającej się zazwyczaj dokoła Piotra Iwanowicza — fanatyków, pedantów, proletarjuszów. Przyjemnie było mówić do tego młodzieńca, o wybitnie urodziwej powierzchowności — pani de S— bowiem niezawsze bywała usposobiona mistycznie — a małomówność Razumowa usposabiała ją do tem większej gadatliwości. Przedmiotem jej były wciąż Bałkany. Znała wszystkich mężów stanu w tamtych stronach, Turków, Bułgarów, Czarnogórców, Rumunów, Greków, Armeńczyków, młodych i starych, żywych i umarłych. Za pieniądze łatwo było wzniecić pożar na Półwyspie i oburzyć uczucia narodu rosyjskiego... Wołanie opuszczonych braci mogło się dać słyszeć, a wówczas, przy ogólnem podnieceniu ludu wystarczy parę pułków, by wszcząć rewolucję wojskową w Petersburgu i skończyć z tymi złodziejami...
„Widocznie trzeba mi tylko siedzieć i słuchać“ pomyślał milczący Razumow. „Co się tyczy tego włochatego, wstrętnego grubasa (takim epitetem obdarzył Razumow w duchu popularnego głosiciela koncepcji feministycznej ustroju społecznego), co się jego tyczy, to i on przy całej swej przebiegłości wygada się zczasem“.
Razumow przestał myśleć na chwilę. Potem zrodziła się w jego mózgu posępna uwaga; ironiczna i gorzka:
„Mam dar budzenia zaufania“. I roześmiał się głośno. To dodało bodźca wymalowanej, błyszczącookiej starej wiedźmie na kanapie.
— Tak, tak, śmiej się pan — wrzasnęła ochryple. — Cóż innego tu można począć! Skończeni oszuści i jacy nikczemni oszuści. Tandetni Niemcy — Holstein - Gottorps. Może to i niebezpiecznie mówić kim i czem oni są. Rodzina, która ma taką istotę, jak Katarzyna Wielka, pośród swoich przodków — pan rozumie — —
— Zaszkodzisz sobie tylko — rzekł Piotr Iwanowicz cierpliwie ale stanowczo. To upomnienie wywarło zwykły wpływ na jego Egerję. Przymknęła ciężkie, bezbarwne powieki i poprawiła się na kanapie. Jej ruchy kanciaste i pozbawione życia zdawały się zupełnie automatyczne teraz, gdy oczy miała zamknięte. Niebawem otworzyła je szeroko. Piotr Iwanowicz pił herbatę spokojnie, bez pośpiechu.
— Nie, doprawdy — rzekła, zwracając się wprost do Razumowa — ci, co pana w drodze tutaj poznali, mieli słuszność. Jest pan ogromnie wstrzemięźliwym. Nie powiedział pan dwudziestu słów, odkąd pan jest tutaj. A i twarz pana nie zdradza tego, co myślisz.
— Słuchałem, pani — rzekł Razumow, po raz pierwszy posługując się francuszczyzną z pewnem wahaniem, nie był bowiem pewny swego akcentu. Ale ta francuszczyzna sprawiła doskonałe wrażenie. Pani de S— spojrzała znacząco na okulary Piotra Iwanowicza, jak gdyby chcąc mu udzielić swego przeświadczenia o zaletach tego młodzieńca. Skinęła nawet zlekka głową w jego kierunku i Razumow usłyszał ją, szepcącą słowa: „Później w służbie dyplomatycznej“, co mogło się odnosić tylko do korzystnego wrażenia, jakie sprawił. Fantastyczna niedorzeczność tego powiedzenia wzburzyła go, jakby urągowisko wobec jego zwichniętej karjery. Piotr Iwanowicz, niewzruszony, jak gdyby był głuchy, popijał herbatę. Razumow uczuł, że musi coś powiedzieć.
— Tak — zaczął zwolna, jak gdyby wypowiadając pogląd już przemyślany. — Istotnie. Nawet gdy się planuje wojskową rewolucję, usposobienie ludu musi być brane w rachubę.
— Zrozumiał mnie pan doskonale. Niezadowoleni muszą być uduchowieni. Ale tego przeciętne mózgi komitetów rewolucyjnych nie chcą zrozumieć. Nie są do tego zdolne. Zeszłego miesiąca, naprzykład, był w Genewie Mordatjew. Piotr Iwanowicz przyprowadził go tutaj. Zna pan Mordatjewa? Musiałeś o nim słyszeć! Nazywają go orłem — bohaterem! A nie zrobił nawet połowy tego, czego pan dokonał. Nie próbował nawet...
Pani de S— poruszyła się kanciasto na kanapie.
— Oczywiście, chcieliśmy usłyszeć jego zdanie. Czy pan wie co mi powiedział: „Co nam do intryg bałkańskich? Musimy poprostu wytępić łotrów“. Wytępić, to bardzo dobrze... Ale co potem? Głupiec! Krzyknęłam na niego: „Ależ panie, wy musicie uduchowić, rozumiesz pan — uduchowić szemrzące masy!“
Nerwowym ruchem poszukała w kieszeni chusteczki i przycisnęła ją do ust.
— Uduchowić? — powtórzył Razumow pytająco, patrząc na jej pierś falującą. Długie końce starej, czarnej koronki, jaką miała na głowie, zsunęły jej się z ramion i wisiały po obu stronach wyróżowanych policzków.
— Wstrętny typ — wybuchnęła pani de S—. Wyobraź pan sobie gościa, który kładzie pięć kawałków cukru do herbaty... Tak; powiadam: uduchowić. Jakże inaczej uczynić niezadowolenie skutecznem i powszechnem?
— Słuchaj tego, młodzieńcze — wtrącił Piotr Iwanowicz z namaszczeniem. — Skutecznem i powszechnem.
Razumow spojrzał na niego podejrzliwie.
— Niektórzy twierdzą, że dokona tego głód.
— Tak! wiem. Nasz lud bywa stale głodnym. Ale głodu nie można uczynić powszechnym. Zresztą, nam nie chodzi o wytworzenie rozpaczy. Rozpacz nie jest podporą moralną. Nam trzeba oburzenia, buntu...
Pani de S— opuściła swą chudą rękę na kolana.
— Nie jestem jakimś Mordatjewem — zaczął Razumow.
— Bien sûr — szepnęła pani de S — —
— Chociaż i ja również gotów jestem powiedzieć: wytępić! wytępić. Ale w mojej nieświadomości roboty politycznej pozwolę sobie zadać jedno pytanie: czy ta... hm! intryga bałkańska nie zajęłaby zbyt wiele czasu?
Piotr Iwanowicz wstał i spokojnie podszedł do okna. Równocześnie Razumow usłyszał stuk zamykających się drzwi. Odwrócił głowę i zobaczył, że dama do towarzystwa wysunęła się z pokoju.
— W sprawach politycznych jestem superrealistką — przerwała milczenie twardo pani de S—.
Piotr Iwanowicz odstąpił od okna i dotknął zlekka ramienia Razumowa. Był to znak do odwrotu, ale jednocześnie wielki feminista rzekł ze szczególnym naciskiem, zwracając się do pani de S—!
— Eleonoro!
Cokolwiek bądź to miało oznaczać, zdawała się nie słyszeć. Siedziała, zasunięta w kąt kanapy, jak figura drewniana. Nieruchoma cierpkość jej twarzy, obramowana czarną, zrudziałą koronką, miała w sobie coś okrutnego.
— Co się tyczy wytępienia — zakrakała, zwracając się do słuchającego uważnie Razumowa — w Rosji istnieje tylko jedna klasa, którą trzeba wytępić. Tylko jedna. A ta klasa składa się z jednej tylko rodziny. Rozumiesz mnie pan? Tę rodzinę trzeba wytępić.
Jej sztywność miała w sobie coś przerażającego, jak sztywność trupa galwanizowanego siłą morderczej nienawiści, by mówił srogo i patrzył błyszczącym wzrokiem. Widok ten niejako urzekł Razumowa, który mimo to czuł się bardziej panem siebie niż kiedykolwiek, od chwili gdy wszedł do tego niesamowicie pustego pokoju. Ale stojący przy nim wielki feminista powtórzył znowu ostrzegawczo:
— Eleonoro!
Lecz i tym razem puściła napomnienie mimo uszu. Jej wykarminowane usta poruszały się z nadzwyczajną szybkością. I trzepała dalej, że duch wyzwolenia użyje broni przed którą rzeki rozstąpią się, jak Jordan, a twierdze padną, jak mury Jerychońskie. Plagi, klęski, cuda i wojny dokonają dzieła wyswobodzenia. Kobiety...
— Eleonoro!
Umilkła; usłyszała go nakoniec. Przycisnęła rękę do czoła.
— Co takiego?... Ach, tak!... Ta dziewczyna... siostra...
Miała na myśli pannę Haldin. Te panie prowadziły bardzo odosobniony tryb życia. W Rosji mieszkały na prowincji, nieprawdaż? Matka miała być bardzo piękną; pozostały jeszcze ślady. Piotra Iwanowicza uderzyło to poprostu, gdy odwiedził je po raz pierwszy. Ale przyjęły go tak zdumiewająco chłodno...
— Jego! naszą chlubę narodową! — wykrzyknęła pani de S— z nagłem uniesieniem. — Cały świat go uwielbia!...
— Nie znam tych pań — rzekł Razumow głośno, wstając z krzesła.
— Co pan mówi, Cyrylu Sidorowiczu! Przecież, jak słyszę, rozmawiał pan tu z nią w ogrodzie, któregoś dnia?
— Tak; w ogrodzie — rzekł Rozumow posępnie. Potem dodał z wysiłkiem:
— Sama mi się przedstawiła.
— A potem uciekła od nas wszystkich — ciągnęła dalej pani de S— z upiorną żywością. — Przyszedłszy tu, do samych drzwi. Co za szczególne postępowanie! Ja sama byłam kiedyś nieśmiałą, prowincjonalną gąską. Tak, Razumowie (temu poufałemu zwrotowi towarzyszył taki przerażający grymas rzekomej serdeczności, że Razumow aż się wzdrygnął), tak. Pochodzę z przeciętnej rodziny prowincjonalnej.
— Ty, Eleonoro, jesteś wyjątkową istotą — wygłosił Piotr Iwanowicz najgłębszym basem.
Ona jednak obdarzyła nie jego, lecz Razumowa uśmiechem trupiej głowy. Poczem rzekła nakazująco:
— Musi pan przyprowadzić tu tę młodą dziczkę. Potrzebujemy jej. Liczę na pana w tym względzie. — Pamiętaj!
— Ona wcale nie jest dziczką — mruknął Razumow cierpko.
— A więc, — zresztą mniejsza z tem. Może być jakąś zarozumiałą demokratką. Wie pan, co myślę? Myślę, że jesteście bardzo podobni do siebie pod względem charakterów. W panu tleje ogień pogardy. Jesteś z tych, co sobie sami wystarczają. Ale ja widzę duszę pana nawskroś.
Jej błyszczące oczy patrzyły z suchem natężeniem gdzieś w dal, i Razumowa ogarnęła niedorzeczna trwoga, że ta wiedźma widzi coś stojącego poza nim. Nawymyślawszy sobie w duchu od wrażliwych głupców, zapytał z wymuszonym spokojem:
— Co pani widzi? Coś podobnego do mnie?
Poruszyła swą sztywno ściągniętą twarz od lewej do prawej strony, przecząco.
— Coś w rodzaju mego widma? — ciągnął dalej Razurnow zwolna. — Bo, przypuszczam, że dusza, gdy się ją widzi, tak musi wyglądać. Coś nikłego. Bywają widma zarówno ludzi żywych, jak umarłych.
Natężenie wzroku pani de S— rozluźniło się; patrzyła teraz na Razumowa w milczeniu, które stawało się kłopotliwem.
— Ja sam doświadczyłem tego — wybełkotał Razumow, jakby pod przymusem. — Widziałem raz widmo.
Z nienaturalnie czerwonych warg pani de S— wypadło ostre pytanie:
— Zmarłej osoby?
— Żyjącej.
— Przyjaznej?
— Nie.
— Wrogiej?
— Nienawidziłem go.
— Ach! Więc to nie była kobieta?
— Kobieta! — powtórzył Razumow, patrząc prosto w oczy pani de S—. Dlaczego miałaby to być kobieta? Skąd taki wniosek? Dlaczego nie miałbym nienawidzieć kobiety?
W gruncie rzeczy, myśl, że mógłby nienawidzieć kobietę, była dla niego nową. W tej chwili nienawidził panią de S—. Właściwie nie była to nienawiść, lecz odraza, jaką mogłaby w nim wzbudzić jakaś wstrętna drewniana lub gipsowa figura. Ona była prawie równie nieruchomą jak taka figura, nawet oczy jej, których niewzruszony wzrok zatapiał się w jego źrenicach, pomimo że błyszczały, były bez życia, i wydawały się tak samo sztuczne, jak jej zęby. Po raz pierwszy Razumow uczuł w tej chwili jakąś nikłą woń, która, pomimo że nikła, była dla niego mdlącą w najwyższym stopniu.
Piotr Iwanowicz dotknął znów zlekka jego ramienia. Razumow tedy skłonił się i chciał odejść, gdy jako dowód nadzwyczajnej łaski wyciągnęła się ku niemu koścista, martwa ręka, a ukarminowane usta wymówiły ochrypłą francuszczyzną:
— Au revoir!
Razumow pochylił się nad tą ręką szkieletu i wyszedł z pokoju w towarzystwie wielkiego męża, który go przepuścił przodem. Głos z kanapy zawołał za nimi:
— Zostajesz tu, Pierre!
— Oczywiście, ma chère amie!
Wyszedł jednak z Razumowem, zamykając drzwi za sobą. Sień przedłużała się na prawo i na lewo w długi nagi korytarz, tworząc rozpaczliwe, biało - złote perspektywy, bez kawałka dywanika. Światło nawet, wlewające się przez wielkie okno u samego końca korytarza, wyglądało jak zakurzone; i samotny kleks, sterczący na balustradzie z białego marmuru — jedwabny cylinder wielkiego feministy odcinał się nadzwyczajną czarnością i połyskiem na tej całej surowej bieli.
Piotr Iwanowicz przeprowadzał gościa, nie otwierając ust. Nawet gdy doszli do schodów, nie przerwał milczenia. Razumow zamierzał zejść nadół i wyjść z domu nie ukłoniwszy się nawet, lecz ta chęć opuściła go nagle. Przystanął na pierwszym stopniu i oparł się plecami o ścianę. Wdole ogromny hall ze swą posadzką z czarnych i białych tafelek wydawał się niedorzecznie wielkim i podobnym do jakiegoś publicznego wnętrza, gdzie potęga rezonansu czeka, aby ją wywołały kroki i głosy.
— Doprawdy — zaczął zcicha Razumow, jak gdyby lękając się zbudzić głośne echa tego pustego domu, — nie mam zgoła zamiarów zostać dyletanckim spirytystą.
Piotr Iwanowicz pokiwał zlekka głową z wielką powagą.
— Ani trawić czas na duchowych ekstazach lub rozmyślaniach nad ewangelją feminizmu — ciągnął dalej Razumow. — Przybyłem tu aby wziąć udział w działaniu, najszanowniejszy Piotrze Iwanowiczu! I nie szukałem tu, w tem wstrętnem mieście wolności, pisarza europejskiej sławy. Szukałem kogoś znacznie większego. Pociągała mnie sama idea przywódcy. Są w Rosji przymierający głodem młodzi ludzie, którzy tak wierzą w pana, iż można rzec, że tylko ta wiara utrzymuje ich przy życiu w ich nędzy. Pomyśl pan o tem, Piotrze Iwanowiczu. Nie! Pomyśl tylko o tem!
Wielki mąż, interpelowany w ten sposób, stał nieruchomy i milczący, jak uosobienie cierpliwej, pogodnej czcigodności.
— Oczywiście nie mówię o ludzie — dodał Razumow tym samym przyciszonym lecz dobitnym głosem. — To bydło!
Tu szept przeczący wyszedł z brody „bohaterskiego zbiega“. Szept władny:
— Powiedz — dzieci!
— Nie. — Bydło — powtórzył Razumow szorstko. — I pan nie może zaprzeczyć wrodzonej bezwiny bydlęcia. Lecz poco mamy się sprzeczać o nazwy. Niechże pan spróbuje dać tym dzieciom władzę i postawę dorosłych mężczyzn, zobaczy pan, co uczynią. Spróbuj pan tylko! Ale mniejsza o to. Mówię panu, Piotrze Iwanowiczu, że gdy w nędznej, izdebce studenckiej zbierze się pół tuzina głodomorów, zaraz zaczynają szeptać o panu, nie jako o przywódcy myśli, lecz jako o człowieku, ogniskującym w sobie energję rewolucyjną, będącym środowiskiem działania. Jak pan myśli, co mnie tu do pana przywiodło? Z pewnością nie to, co cały świat wie o panu, lecz właśnie to, o czem ten szeroki świat nie wie. Tak, to mnie tu nieprzeparcie pociągało — powiedzmy, zmuszało, lub raczej pchało! pchało! — powtórzył Razumow głośno i umilkł, jakby wystraszony głuchym oddźwiękiem słowa „pchało“, rozlegającym się po obu nagich korytarzach i wielkim pustym hallu.
Piotr Iwanowicz nie zdawał się być w najmniejszym stopniu zaskoczonym. Młodzieniec nie mógł się powstrzymać od wybuchu suchego, niespokojnego śmiechu. Wielki rewolucjonista pozostał niewzruszonym, jakby na piedestale swej pospolitej, parafjańskiej wyższości.
„Bodaj go licho wzięło“ pomyślał Razumow. „Czeka za swemi okularami, żebym się wygadał“. Poczem głośno, z szatańską chętką zadrwienia sobie z wielkości wielkiego męża rzekł:
— Ach! Piotrze Iwanowiczu! gdyby pan tylko wiedział, jaka siła pociągnęła mnie — nie! przywiodła mnie do pana. Jaka nieprzeparta siła!
Nie czuł teraz ochoty do śmiechu. Tym razem Piotr Iwanowicz przekrzywił głowę na ramię, jak gdyby chciał powiedzieć: „Doprawdy?“ Ten wymowny ruch był prawie niedostrzegalny. Razumow ciągnął dalej z ukrytem szyderstwem:
— Odkąd tu jestem, próbował pan przeniknąć mnie, Piotrze Iwanowiczu. To bardzo naturalne. Spostrzegłem to i byłem szczery. Myśli pan może, iż nie byłem dostatecznie wywnętrzającym się. Ale z takim człowiekiem, jak pan, to było zbyteczne; mogło zakrawać nawet na impertynencję. A przytem my, Rosjanie, jesteśmy naogół zbyt gadatliwi. Zawsze to czułem. Zaś jako naród jesteśmy niemi. Upewniam pana, iż nieprędko rozgadam się tak znowu, ha! ha!
Razumow, wciąż stojąc na niższym stopniu, przybliżył się trochę do wielkiego męża:
— Był pan aż nadto wyrozumiały. Domyśliłem się, że chciał pan niejako oswoić mnie ze sobą w ten sposób. Musi mi pan oddać sprawiedliwość, że nie starałem się podobać. Namówiono mnie, a raczej posłano — powiedzmy, posłano do pana, aby dokonać czegoś, czego nikt inny prócz mnie dokonać nie może. Nazwie pan to może nieszkodliwem urojeniem; śmiesznem, zasługującem nawet na uśmiech z pańskiej strony. Niedorzeczny jestem, mówiąc w ten sposób, jednak, mam nadzieję, że kiedyś przypomni pan sobie moje słowa. Dość na tem. Oto stoję przed panem wyspowiadany. Ale jedno jeszcze muszę dodać dla uzupełnienia: nigdy nie zgodzę się być ślepem narzędziem.
Razumow mógł być przygotowany na wiele rzeczy, tylko nie na to, że wielki feminista uchwyci obie jego ręce. Ruch ten był tak szybki, że można się go było przestraszyć, bo równie dobrze mógł być objawem serdeczności, jak zdradzieckiem zepchnięciem Razumowa ze schodów i wpakowaniem go do ciemnej nory, w jakie ten dom o tylu zamkniętych drzwiach zdawał się obfitować. Myśl ta nasunęła się nawet Razumowowi, i gdy krępy feminista puścił jego ręce po milczącym uścisku, serce młodzieńca biło jak młotem, lecz uśmiechnął się, patrząc prosto w brodę i okulary, kryjące tego nieprzeniknionego człowieka. I równocześnie Razumow pomyślał (jest to zapisane wyraźnie w jego pamiętniku):
— Nie ruszę się stąd, dopóki albo nie przemówi, albo nie odejdzie. To pojedynek.
Minęła długa chwila milczenia.
— Tak, tak, — rzekł wielki mąż spiesznie, głosem przyciszonym, jak na jakiej potajemnej, ukradkowej schadzce. — Właśnie. Przyjdź do nas za parę dni. Musimy to przetrawić obaj do gruntu... do gruntu. Ale, ale, musisz przyprowadzić Natalję Wiktorównę... Wiesz, siostrę Haldina.
— Czy mam to uważać za pierwsze pańskie zlecenie? — zapytał Razumow sztywno.
Piotr Iwanowicz stropił się trochę tem nowem zachowaniem się młodzieńca.
— Hm! Hm!... Pan oczywiście jest najodpowiedniejszym... la personne indiquée. Wszyscy będą potrzebni wkrótce... wszyscy.
Pochylił się z przęsła ku Razumowowi, który spuścił oczy.
— Chwila działania zbliża się — szepnął.
Razumow nie podniósł oczu. Nie ruszył się z miejsca, aż usłyszał drzwi salonu, zamykające się za największym z feministów, powracającym do swej wymalowanej Egerji. Poczem zeszedł zwolna do hallu. Drzwi frontowe były otwarte i cień domu padał ukośnie na taras. Mijając go, Razumow zdjął kapelusz i otarł wilgotne czoło, oddychając głęboko i mocno, aby się pozbyć resztek tego powietrza, którem oddychał w tym domu. Popatrzył na dłonie i zlekka przesunął niemi po udach.
Doznał dziwacznego wrażenia, jak gdyby jakieś drugie jego ja, samoistnie przebywające w jego umyśle, prześwidrowywało go niejako nawskroś.
— To ciekawe — pomyślał i po chwili dodał: — Bodaj to wszyscy djabli...
Ogarnął go niezmierny niesmak i niepokój.
— A to wszystko z wyczerpania nerwowego — pomyślał ze znużeniem.
— I jakże to będzie dalej, jeżeli stracę władzę odporności — moralnej odporności?
Poszedł ścieżką u stóp tarasu.
— Moralnej odporności, moralnej odporności — powtarzał w duchu. Tak; to była konieczność położenia. Ogarnęła go istna żądza wydostania się stąd i znalezienia się na drugim końcu miasta, by tam, we własnym pokoju, rzucić się na łóżko i spać godzinami całemi, zapomnieć o wszystkiem choć na chwilę.
— Czy podobna, żebym był tak słaby? — zapytał sam siebie z nagłym przestrachem.
— A! Co to jest?
Drgnął, jak zbudzony ze snu, i aż się zachwiał.
— O! Opuściła nas pani niepostrzeżenie, żeby tu spacerować — rzekł.
„Dama do towarzystwa“ stała przed nim, piastując kota w objęciach, ale skąd się tu wzięła, nie miał wyobrażenia.
— Musiałem chyba iść i nie wiedzieć, co się ze mną dzieje — pomyślał Razumow ze zdumieniem. Podniósł kapelusz i ukłonił się z wyszukaną grzecznością.
Chuda kobieta spłonęła ciemnym rumieńcem. Miała swój zwykły, wystraszony wyraz twarzy, jak gdyby tylko co udzielono jej jakiejś okropnej wiadomości. Ale nie ustępowała z placu dosyć rezolutnie, jak zauważył Razumow.
— Jak ona marnie wygląda — pomyślał.
W słonecznem oświetleniu czarna jej odzież wydawała się zielonkawą, i tu i owdzie poprzecieraną i jakby zasuszoną ze starości. Nawet jej włosy i brwi miały wygląd zniszczony. Razumow byłby jej dał ze sześćdziesiąt lat. Ale kibić miała dosyć młodą. Zauważył również, iż nie sprawiała wrażenia istoty zagłodzonej, tylko takiej, która się żywi niezdrowemi odpadkami i resztkami z talerzy.
Razumow uśmiechnął się uprzejmie i usunął jej się z drogi. Ale ona odwróciła głowę, by spojrzeć na niego swemi wystraszonemi oczyma.
— Wiem, co tam panu powiedziano — rzekła bez żadnego wstępu, głosem dziwnie pewnym w zestawieniu z jej zbiedzoną i zalęknioną miną.
— Doprawdy? — rzekł Razumow swobodnie. — Musiała się tu pani niejednego nasłuchać w rozmaitych okolicznościach.
— Wiem napewno, co panu tam polecono uczynić — rzekła, zmieniając układ zdania, lecz z tą samą śmieszną stanowczością.
— Istotnie? — Razumow wzruszył zlekka ramionami.
Chciał już wyminąć ją z ukłonem, gdy nagle uderzyła go pewna myśl.
— Tak. Z pewnością. Na pani stanowisku musi pani wiedzieć wiele rzeczy — szepnął, patrząc na kota.
„Dama do towarzystwa“ obdarzyła kota przelotną pieszczotą.
— Wszystko stało mi się jasnem od dawna — rzekła.
— Wszystko — powtórzył Razumow mechanicznie.
— Piotr Iwanowicz jest straszliwym despotą! — sarknęła.
Razumow w dalszym ciągu wpatrywał się w popielate, centkowane futerko kota.
— Żelazna wola jest nieodłączną cechą takich charakterów. Jakże bez tego mógłby być przywódcą. Ale sądzę, że pani się myli!...
— Otóż to! — wykrzyknęła. — Pan mi mówi, że ja się mylę. Ale mówię panu, że on nie dba o nikogo. — Wyrzuciła głowę wgórę. — Nie przyprowadzaj pan tutaj tej dziewczyny. Wszak to panu kazano uczynić: przyprowadzić ją tutaj. Niechże więc mnie pan posłucha. Uwiąż jej lepiej kamień u szyi i wrzuć ją do jeziora.
Razumowowi uczyniło się nagle zimno i jak gdyby czarna chmura przesłoniła słońce.
— A cóż ja mam z nią wspólnego? — rzekł.
— Ale powiedziano panu, żeby pan przyprowadził Natalję Haldin? Czy nie mam racji? Oczywiście, że mam. Nie byłam w pokoju, ale wiem. Znam dostatecznie Piotra Iwanowicza. To wielki człowiek. Wielcy ludzie są straszni. Otóż to. Nie ma pan z nią nic wspólnego. I nie miej nadal. Chyba, że chcesz, żeby się tak, jak ja, rozczarowała! Rozczarowała!
— Jak pani? — powtórzył Razumow, patrząc na jej twarz tak pozbawioną wszelkiego powabu rysów i cery, jak najnędzniejsza żebraczka pozbawiona jest pieniędzy. Uśmiechnął się, wciąż czując się zziębniętym i to szczególne wrażenie sprawiało mu przykrość. — Rozczarowaną co do Piotra Iwanowicza? Czy to wszystko, co pani w życiu straciła?
— Piotr Iwanowicz starczy za wszystko — rzekła, wciąż wystraszona, lecz z głębokiem przekonaniem. I wnet innym już tonem dodała:
— Trzymaj ją pan zdala od tego domu.
— Więc pani koniecznie namawia mnie do sprzeciwienia się życzeniu Piotra Iwanowicza dlatego... dlatego, żeś się do niego rozczarowała.
Zaczęła mrugać powiekami.
— Jak tylko pana po raz pierwszy zobaczyłam, doznałam pociechy. Zdjął pan przede mną kapelusz tak grzecznie. Pan budzi zaufanie. Och!
Cofnęła się z lekkim okrzykiem, Razumow bowiem aż parsknął z wściekłości.
— Już mi to kiedyś powiedziano — szepnął.
„Dama do towarzystwa“ stropiła się tak ogromnie, że długi czas mrugała powiekami.
— Bo ma pan takie ludzkie obejście — wytłumaczyła mu żałośnie — a ja poprostu łaknęłam bodaj odrobiny już nie dobroci, ale uprzejmości. A teraz pan się gniewa...
— Ależ, nie, bynajmniej — zaprzeczył. — Jestem bardzo rad, że mi pani ufa. Może kiedyś będę mógł...
— Tak; gdyby pan zachorował — przerwała żywo, — lub gdyby pana jakie nieszczęście spotkało, przekonałby się pan, że i ja mogę się na coś przydać. Tylko daj mi pan znać. Przyjdę do pana. Doprawdy przyjdę. I nie odstąpię pana. Nędza i ja jesteśmy stare znajome, ale to życie tutaj gorsze jest niż niedostatek.
Umilkła, zaniepokojona, poczem, głosem po raz pierwszy nieśmiałym, dodała:
— Albo, gdyby pan rozpoczął jakąś niebezpieczną robotę... Czasem taka skromna pomocnica... Ja nie potrzebowałabym wiedzieć o niczem... Szłabym wszędzie za panem z radością... Albo gdzieby mnie pan posłał. Jestem odważna.
Razumow wpatrywał się uważnie w jej okrągłe, wystraszone oczy i zwiędłe, okrągłe policzki, drżące koło kącików ust.
„Chciałaby stąd uciec“ pomyślał.
— A gdybym pani powiedział, że zacząłem istotnie pewną niebezpieczną robotę? — wymówił zwolna.
Przycisnęła kota do piersi z zadyszanym okrzykiem: „Ach“!
Poczem dodała szeptem:
— Pod kierunkiem Piotra Iwanowicza?
— Nie; nie pod kierunkiem Piotra Iwanowicza.
W oczach jej wyczytał uwielbienie i próbował się uśmiechnąć:
— Więc — sam?
Pokazał jej zaciśniętą pięść z podniesionym do góry wskazującym palcem.
— Jak ten palec.
Zadrżała zlekka. Lecz Razumowowi przyszło na myśl, że z domu mogliby ich widzieć i chciał już odejść co prędzej. Ona zaś, mrugając powiekami, podniosła ku niemu swą zmiętą twarz, zdając się błagać milcząco o coś więcej, o jakieś słowo zachęty dla swej łaknącej, śmiesznej, a zarazem rozrzewniającej tkliwości i wierności.
— Czy nas mogą widzieć z domu? — zapytał Razumow poufnie.
Nie okazując najmniejszego zdziwienia z powodu tego zapytania, odpowiedziała:
— Nie; stajnie zasłaniają. — I dodała z bystrością, która w podziw wprowadziła Razumowa: — Ale ktoś patrzący zgóry przez okno wiedziałby, że pan jeszcze nie wyszedł za bramę.
— A któżby mnie szpiegował przez okno? — zapytał Razumow. — Piotr Iwanowicz?
Skinęła głową milcząco.
— Miałby też czem zaprzątać sobie głowę.
— Spodziewa się dzisiaj kogoś.
— Pani zna tę osobę.
— Będzie ich więcej niż jedna.
Spuściła powieki. Razumow patrzył na nią ciekawie.
— Oczywiście. Pani słyszy wszystko o czem mówią.
— Tak samo jak stoły i krzesła — szepnęła bez żadnej zawziętości.
Razumow odgadł, że gorycz nagromadzona w sercu tej zbiedzonej istoty weszła jej w żyły i niby subtelna trucizna zwarzyła jej wierność względem tamtej nienawistnej pary. Pomyślał, że to się szczęśliwie składało dla niego, ponieważ kobiety nie są tak przedajne jak mężczyźni, których można kupić dla względów materjalnych. Mógł pozyskać w niej dobrą wspólniczkę, choć wątpliwem się zdawało, żeby pozwolono jej słyszeć tyle co słyszą stoły i krzesła w Château Borel. W każdym razie można ją było pociągnąć za język.
Gdy podniosła oczy, spotkała się z badawczem spojrzeniem Razumowa, który zaczął żywo:
— No, no, droga... kiedyż-bo, słowo daję, nie wiem dotąd, jak się pani nazywa... Jakież to dziwne, nieprawdaż?
Po raz pierwszy wzruszyła ramionami.
— Wcale nie dziwne. Nikomu się nie mówi mego nazwiska. Nikt o to nie dba. Nikt ze mną nie rozmawia; nikt do mnie nie pisze. Nawet rodzice moi nie wiedzą, czy żyję jeszcze. Nazwisko mi jest niepotrzebne i sama prawie zapomniałam o niem.
Razumow szepnął poważnie:
— Tak, ale w każdym razie...
Mówiła dalej, znacznie wolniej i obojętnie:
— Może mnie pan nazywać Teklą. Mój biedny Andrzej tak mnie nazywał. Byłam bardzo przywiązaną do niego. Cierpiał; był nieszczęśliwy i umarł w nędzy. To los nas wszystkich Rosjan, bezimiennych Rosjan. Nic innego dla nas niema i żadnej nadziei, chyba...
— Chyba co?
— Chyba że ci wszyscy z nazwiskami znikną ze świata — dokończyła, mrugając powiekami i sznurując usta.
— Łatwiej mi przyjdzie nazywać panią Teklą, jak mi to pani każe — rzekł Razumow — jeżeli pani sama zechce mi mówić po imieniu — Cyryl mi na imię — skoro nam się zdarzy rozmawiać tak spokojnie, we dwoje...
I powiedział sobie:
— To jest istota, która musi niezmiernie lękać się świata, jeżeli dotąd nie uciekła z takiego położenia.
Ale nasunęła mu się uwaga, że sam fakt opuszczenia wielkiego męża podałby ją w podejrzenie. Nie znalazłaby nigdzie opieki i poparcia.
Postąpiła z nim parę kroków, wciąż mrugając powiekami i kołysząc zlekka kota w objęciach.
— Tak; tylko my we dwoje. Zupełnie jak z moim biednym Andrzejem, tylko on był umierający, te bydlęta urzędnicy go zabili — a pan... pan jest silny. Sam zabijasz te potwory. Spełniłeś wielki czyn. Sam Piotr Iwanowicz musi mieć dla ciebie uznanie. A więc, nie zapomnij pan o mnie, zwłaszcza, jeżeli będzie pan wracał do Rosji, żeby tam działać. Mogłabym pojechać za panem, przewieźć co byłoby potrzeba... oczywiście zdaleka. Albo mogłabym czatować na ulicy godzinami — w śnieg czy w deszcz, tak, mogłabym, bodajby cały dzień. Albo mogłabym pisać za pana jakie niebezpieczne dokumenty, zlecenia, listy nazwisk, by w razie niepowodzenia pismo nie skompromitowało pana. A gdyby mnie złapali, to i tak nie potrzebowałby się pan niczego obawiać. My, kobiety, nie tak łatwo dajemy się zastraszyć bólowi. Słyszałam Piotra Iwanowicza mówiącego, że to dzięki naszym niewrażliwym nerwom, czy coś takiego. I to jest prawda. Jesteśmy wytrzymalsze. Jabym sobie prędzej odgryzła język i wypluła go na nich. A co mi po mowie. Ktoby tam dbał o to, co powiedzieć mogę. Odkąd zamknęłam oczy memu biednemu Andrzejowi, nie spotkałam człowieka, któryby się zatroszczył o dźwięk mego głosu. I do pana nie odezwałabym się także, gdyby pan od pierwszej bytności tutaj nie był dla mnie taki grzeczny. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie powiedzieć o panu tej ślicznej, kochanej panience. Ach! jaka to urocza istota! I taka silna. Odrazu się to widzi. Jeżeli ma pan Boga w sercu, nie przyprowadzaj jej tutaj. Do widzenia!
Razumow chwycił ją za rękę. W pierwszej chwili chciała się wyrwać, ale potem stanęła cicho, nie patrząc na niego.
— Ale to może mi pani powiedzieć — szepnął jej do ucha, — dlaczego im tu w domu tak chodzi o to, żeby ją pozyskać?
Wyszarpnęła mu się, jak gdyby rozgniewana nagle.
— Alboż pan nie rozumie, że Piotr Iwanowicz musi kierować, rządzić, przewodzić. Nie potrafiłby żyć bez tego. Nigdy mu nadto uczniów... Nie może znieść, żeby mu się kto wymknął. A cóż dopiero kobieta! Powiada, że bez kobiet niczego dokonać nie można. Napisał to. On...
Mówiła z tak namiętnym wybuchem, że młodzieniec aż się zdumiał; gdy nagle urwała, odbiegła i znikła za węgłem stajen.
Razumow, zostawiony tak samemu sobie, skierował się ku bramie. Ale nie sądzonem mu było odejść stąd bez jednej jeszcze rozmowy.
Z poza domku odźwiernego ukazali się oczekiwani goście Piotra Iwanowicza, małe towarzystwo, złożone z dwóch mężczyzn i jednej kobiety. Spostrzegli także Razumowa natychmiast i przystanęli nagle, jakby dla naradzenia się. Ale w chwilę potem kobieta, usunąwszy się, dała znak ręką obu mężczyznom, którzy, zeszedłszy z drogi podjazdowej, podążyli przez zapuszczony trawnik, ona zaś pozostała na drodze, oczekując nadejścia Razumowa. Oboje poznali się wzajemnie. On zetknął się z nią w Zurychu, gdzie przerwał podróż, przybywszy tam z Drezna, i wciągu trzydniowego swego pobytu bardzo często się z nią widywał.
Miała na sobie to samo ubranie, w jakiem ją po raz pierwszy zobaczył. Po karmazynowej jedwabnej bluzce można ją było poznać zdaleka. Do tego krótka, bronzowa spódnica i skórzany pasek. Płeć miała koloru kawy z mlekiem, ale bardzo jasnej; oczy były czarne i błyszczące, kibić prosta jak trzcina. Podniszczony, z ciemnego sukna tyrolskiego kapelusz leżał na jej gęstych, luźno upiętych, prawie białych włosach. Wyraz jej twarzy był skupiony i poważny; tak poważny, że Razumow, zbliżywszy się, uczuł się prawie zmuszonym do uśmiechu. Powitała go miękkim uściskiem ręki.
— Jakto? odchodzi pan! — zawołała. — Jakże to, Razumowie?
— Odchodzę, bo nie proszono mnie, abym został — odpowiedział Razumow, odwzajemniając jej powitalny uścisk dłoni ze znacznie mniejszą siłą.
Przekrzywiła głowę na bok, jak ktoś, kto zrozumiał. Tymczasem oczy Razumowa podążyły za idącymi trawnikiem mężczyznami. Przecinali murawę naukos, bez pośpiechu. Niższy z nich był zapięty w wąski paltot z jakiegoś cienkiego, popielatego materjału, sięgający mu prawie do pięt. Jego towarzysz, znacznie wyższy i barczystszy, ubrany był w krótką, obcisłą marynarkę i również obcisłe spodnie, wsunięte w zniszczone buty z cholewami.
Kobieta, która oddaliła ich, zapewne, żeby się nie zetknęli z Razumowem, rzekła spokojnym głosem:
— Musiałam przyjechać z Zurychu umyślnie, aby spotkać tych dwóch na stacji i przyprowadzić ich tu do Piotra Iwanowicza.
— Ach! tak — rzekł Razumow, bardzo niezadowolony z tej rozmowy. — Z Zurychu, oczywiście... A ci dwaj przyjechali — —
Przerwała mu bez pośpiechu:
— Zupełnie z innych stron. Zdaleka... Z bardzo daleka.
Razumow wzruszył ramionami. Przybysze „zdaleka“ doszli tymczasem do ściany tarasu i znikli nagle u jego stóp, jak gdyby ich ziemia pochłonęła.
Kobieta w karmazynowej bluzce wzruszyła również zlekka ramionami i rzekła:
— Ano, tak. Przybyli z Ameryki. Czas się zbliża — wtrąciła, jak gdyby mówiąc do siebie. — Nie powiedziałam im, kim jesteś. Jakowlicz byłby chciał z pewnością uściskać cię.
— Czy to ten z kosmykiem włosów, wiszącym mu u podbródka, w długiem palcie?
— Zgadł pan, Razumowie. To Jakowlicz.
— I nie mogli tu trafić ze stacji, tylko pani musiała przyjechać z Zurychu, żeby im drogę pokazać? Doprawdy, bez kobiet nic się nie da zrobić. Tak napisano i widocznie tak jest.
Powiedział to z sarkazmem, z pod którego przebijało bezgraniczne znużenie. I zauważył, że dostrzegła to swemi błyszczącemi, czarnemi oczami.
— Co panu jest, panie Razumow?
— Nie wiem. Nic. Miałem szatański dzień.
Czekała, wpatrując się wciąż w niego. Poczem — —
— I cóż stąd? Wy, mężczyźni, jesteście tak wrażliwi, ufni w siebie. Jeden dzień jest podobny do drugiego, ciężki, ciężki i tak być musi, dopóki wielki dzień nie przyjdzie. A ja tu byłam potrzebną. Donieśli Piotrowi Iwanowiczowi o swoim przyjeździe. Ale skąd? Dopiero z Cherbourga na kawałku papieru okrętowego. Jakowlicz długie lata mieszkał w Ameryce. Ja byłam jedyną osobą pod ręką, która znała go w dawnych czasach. I znałam go bardzo dobrze. Więc Piotr Iwanowicz zatelegrafował do mnie, prosząc, żebym przyjechała. To chyba bardzo proste.
— I pani przyjechała stwierdzić tożsamość jego osoby? — zapytał Razumow.
— Tak. Coś w tym rodzaju. Piętnaście lat takiego życia, jakiem było jego życie, może zmienić człowieka. Samotny, jak wrona, w obcym kraju. Gdy pomyślę o Jakowliczu przed jego wyjazdem do Ameryki...
Miękkość jej cichego głosu sprawiła, że Razumow spojrzał na nią zukosa. Westchnęła; czarne jej oczy patrzyły w dal. Zanurzyła palce prawej ręki głęboko w gęstwinę swych mlecznych prawie włosów i przesuwała je tam z roztargnieniem. Gdy cofnęła rękę, tyrolski kapelusik, sterczący jej na czubku głowy, przekrzywił się w sposób dość zabawny i jakby pytający, co stanowiło silną sprzeczność z szeptem wspomnienia, jaki jej się wymknął.
— I wtedy już nie byliśmy oboje pierwszej młodości. Ale mężczyzna jest zawsze dzieckiem.
Razumow pomyślał nagle:
— Żyli ze sobą. — Poczem głośno:
— Dlaczego nie pojechała pani z nim do Ameryki? — zapytał wręcz.
Spojrzała na niego z pewnem pomieszaniem.
— Alboż nie pamięta pan, co się działo przed piętnastoma laty? Były to czasy działania. Rewolucja ma już swoją historję do tej pory. Pan wciąż działa a zdaje się nie wiedzieć. Jakowlicz pojechał wtedy z pewną misją. Ja wróciłam do Rosji. Tak było trzeba. A potem — nie miał już poco wracać.
— Ach, doprawdy? — mruknął Razumow z udanem zdziwieniem. — Nie miał poco wracać!
— Co pan chce przez to powiedzieć — zawołała z żywością. — A choćby i zniechęcił się trochę... to cóż stąd?
— Wygląda na Yankesa z tą kozią bródką. — Istny wuj Sam — zawarczał Razumow. — No, a pani? Pani, która wróciła do Rosji. Pani się nie zniechęciła.
— Mniejsza z tem. Jakowlicz jest w każdym razie człowiekiem, któremu można zaufać bezwzględnie!
Jej czarne, przenikliwe oczy tkwiły w twarzy Razumowa, podczas gdy mówiła i jeszcze chwilę potem.
— Przepraszam panią — zagadnął Razumow chłodno, — czy to ma znaczyć, że naprzykład ja nie jestem człowiekiem, któremu można zaufać bezwzględnie?
Nie zaprzeczyła, zdawać się mogło, że nie słyszała pytania; patrzyła wciąż na niego ale w sposób, który mu się wydał dość życzliwym. W Zurychu wzięła go niejako pod swoją opiekę i przez dwa dni jego tam pobytu była z nim od rana do nocy. Zaprowadziła go do różnych osób. Zpoczątku mówiła dużo i poufnie, zawsze jednak unikając wzmianki o sobie samej; w połowie jednak drugiego dnia stała się milczącą, nie przestając opiekować się nim gorliwie; odprowadziła go nawet na stację, uścisnęła mu mocno rękę przez spuszczoną szybę i, odstąpiwszy bez jednego słowa, czekała, aż pociąg ruszy. Razumow zauważył, że odnoszono się do niej z pewnemi względami. Nie wiedział nic o jej stosunkach rodzinnych, o jej prywatnych dziejach, lub działalności politycznej; osądził ją z osobistego punktu widzenia, jako będącą poważnem niebezpieczeństwem na jego drodze. „Osądził“ nie jest może właściwem określeniem. Było to raczej jakieś odczucie; zreasumowanie przelotnych wrażeń łącznie z uświadomieniem sobie, że nie może pogardzać nią, jak pogardzał innymi. Nie spodziewał się zobaczyć jej tak prędko.
Nie, stanowczo; nie patrzyła na niego nieżyczliwie. A jednak uczuł przyśpieszone bicie serca. Rozmowa nie mogła być przerwana w tem miejscu. Ciągnął więc dalej skrupulatnie pytającym tonem:
— Może dlatego, że nie przyjmuję ślepo każdego rozwinięcia ogólnej doktryny — tak, naprzykład, jak feminizmu naszego wielkiego Piotra Iwanowicza. Jeżeli to czyni mnie podejrzanym, to mogę tylko powiedzieć, że gardziłbym samym sobą, gdybym był niewolnikiem najwznioślejszej nawet idei.
Patrzyła na niego przez cały czas, nie jak patrzy ktoś, co słucha mówiącego, lecz jak gdyby słowa, któremi się posługiwał, miały dla niej drugorzędne znaczenie. Gdy skończył, wsunęła mu nagłym i stanowczym ruchem rękę pod ramię i skierowała łagodnie ku bramie. Wyczuł jej stanowczość i posłuchał odrazu, jak tamci dwaj mężczyźni usłuchali przed chwilą bez pytania skinienia jej ręki.
Postąpili tak razem kilka kroków.
— Nie, panie Razumow, pojęcia pańskie są zapewne słuszne — rzekła. — Może pan być jednostką cenną — bardzo cenną. Tylko rzecz jest w tem, że pan nas nie lubi.
Puściła go. Spojrzał na nią z lodowatym uśmiechem.
— Czy to ma znaczyć, że mam być nietylko człowiekiem przekonań, ale i człowiekiem ukochań?
Wzruszyła ramionami.
— Pan bardzo dobrze wie, co mam na myśli. Uchodzi pan za człowieka oschłego serca. Słyszałam tę opinję z różnych stron. Ale ja zrozumiałam pana ku końcowi pierwszego dnia.
Razumow przerwał jej, mówiąc spokojnie:
— Upewniam panią, że przenikliwość zawiodła panią tym razem.
— Jakich on wyrażeń używa! — zawołała, jakby do siebie. — Ach! Cyrylu Sidorowiczu, jest pan jak inni mężczyźni, drażliwy, samolubny i lęka się drobnostek. A co więcej, brak panu, że się tak wyrażę, tresury. Potrzebna panu ręka kobiety. Żałuję, że nie pozostanę tu dłużej. Wracam jutro do Zurychu i prawdopodobnie zabiorę ze sobą Jakowlicza.
Wiadomość ta sprawiła ulgę Razumowowi.
— I ja żałuję również — rzekł. — Mimo to, jednak, nie sądzę, żeby mnie pani rozumiała.
Odetchnął swobodniej; ona nie zaprzeczyła, lecz spytała:
— A, jakże jest z Piotrem Iwanowiczem? Widujecie się często. Więc jakże jest pomiędzy wami?
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, młodzieniec schylił zwolna głowę.
Usta jej były rozchylone, jakby w oczekiwaniu. Zacisnęła je i zdawała się namyślać.
— To dobrze.
Brzmiało to, jak gdyby uważała rozmowę za skończoną. Nie odchodziła jednak. Niepodobieństwem było odgadnąć, co miała na myśli. Razumow zamruczał:
— Nie mnie powinna pani była zadać to pytanie. Za chwilę zobaczy pani Piotra Iwanowicza i rozmowa sama przez się zejdzie na ten temat. Piotr Iwanowicz będzie ciekawy dowiedzieć się, co panią tak długo zatrzymywało w ogrodzie.
— Niewątpliwie, Piotr Iwanowicz będzie mi miał niejedno do powiedzenia. Może nawet wypytywać się o pana. On mi wogóle ufa.
— Będzie panią wypytywał?... To bardzo prawdopodobne.
Uśmiechnęła się nawpółserjo.
— Więc, cóż mu mam powiedzieć?
— Nie wiem. Może mu pani powiedzieć o swojem odkryciu.
— O czem znowu?
— No, o tym moim braku miłości dla...
— Och! to tylko pomiędzy nami — przerwała takim tonem, że trudno było odgadnąć, czy mówi serjo, czy żartuje.
— Widzę, że chce pani powiedzieć coś na moją korzyść Piotrowi Iwanowiczowi — rzekł Razumow z posępną żartobliwością. — Może mu więc pani powiedzieć, że moja misja bardzo mi leży na sercu i że ufam, iż mi się powiedzie.
— Powierzono ci jakąś misję! — wykrzyknęła z żywością.
— Wychodzi na to. Powiedziano mi, żebym czegoś dokonał.
Popatrzyła na niego badawczo.
— Misję! — powtórzyła, spoważniawszy nagle i z wielkiem zainteresowaniem. — Jakiego rodzaju misję?
— Coś w rodzaju propagandy.
— Ach! Daleko stąd?
— Nie. Nie bardzo daleko — odparł, wstrzymując się, żeby nie parsknąć śmiechem, choć mu wcale wesoło nie było.
— Tak — rzekła w zamyśleniu. — No, nie pytam. Wystarcza, żeby Piotr Iwanowicz wiedział, co każde z nas robi, a wszystko musi się dobrze skończyć!
— Pani tak myśli?
— Nie myślę, młodzieńcze. Poprostu wierzę.
— I to Piotrowi Iwanowiczowi zawdzięcza pani tę wiarę?
Nie odpowiedziała na to pytanie i stali w milczeniu, jak gdyby ociągając się z rozstaniem.
— Otóż to prawdziwie męska logika — szepnęła wreszcie. — Jak gdyby można było powiedzieć, skąd komu przychodzi wiara. — Jej cienkie Mefistofelesowskie brwi poruszyły się zlekka. — Doprawdy, są miljony ludzi w Rosji, którzy pozazdrościliby życia psom w tym tu kraju. Wstyd i zgroza przyznać się do tego nawet pomiędzy nami. Więc trzeba wierzyć przez litość. Tak dłużej trwać nie może. Nie! Tak dłużej trwać nie może. Od dwudziestu lat jeżdżę i wracam, nie oglądając się ani na prawo ani na lewo. Czemu pan się uśmiecha? Jesteś dopiero u początku. Zaczął pan dobrze, ale poczekaj, aż rozdepcesz twoje własne ja na miazgę w ciągłych wędrówkach. Bo do tego się dochodzi. Musisz rozdeptać każdą cząsteczkę twoich uczuć, a stanąć nie możesz, nie powinieneś. Ja także byłam młodą — — ale może pan myśli, że się skarżę?
— Nic podobnego nie myślę — zaprzeczył Razumow obojętnie.
— O! z pewnością, ty wyższy człowieku! Nie dbasz o to.
Zanurzyła znowu palec w pukle włosów z lewej strony, wskutek czego tyrolski kapelusz wyprostował się jej na głowie. Ściągnęła pod nim brwi badawczo, bez gniewu. Razumow odwrócił twarz niedbale.
— Wy, mężczyźni, wszyscy jesteście jednacy — mówiła dalej. — Szczęście bierzecie za zasługę. I czynicie to w dobrej wierze. I dlatego nie będę zbyt surową dla ciebie. To twoja męska natura. Wy, mężczyźni, jesteście śmiesznie godni współczucia w waszej zdolności do pielęgnowania złudzeń aż do grobu. Jest pomiędzy nami wielu, którzy byli w robocie przez piętnaście lat bez przerwy, próbując dróg skrytych i jawnych, nie oglądając się ani na prawo, ani na lewo! Mogę mówić o tem. Jestem jedną z tych, którzy nigdy spoczynku nie zaznali... Tak; co tu mówić... spójrz na moje siwe włosy. A tu przychodzi dwóch dzieciaków, mam na myśli pana, Razumowie, i Haldina, i oto udaje się wam dokonać dzieła od jednego zamachu.
Na dźwięk nazwiska Haldina, wypadającego z energicznych ust rewolucjonistki, Razumow doznał zwykłej nagłej świadomości czegoś nieodwołalnego. Ale przez te wszystkie miesiące, jakie przeszły nad jego głową, otrzaskał się z tem wrażeniem. Świadomości tej nie towarzyszyło już blade przerażenie, ani ślepy gniew, jak w początkach. Wyrobił sobie nowe wrażenia, stworzył sobie duchową atmosferę ponurego i sardonicznego marzycielstwa, rodzaj mrocznego medjum, poprzez które ów fakt ukazywał się jak kształt bezcielesny, mający nieujętą postać znaną doskonale, lecz zgoła bierną, zdającą się tylko czekać dyskretnie w cieniu. To nie miało w sobie nic zastraszającego.
— Jak on wyglądał? — zapytała niespodzianie rewolucjonistka.
— Jak on wyglądał? — powtórzył Razumow, hamując się z trudem, by jej do oczu nie skoczyć. Ale ulżył sobie, zaśmiawszy się i rzucając na nią spojrzenie z pod oka. Takie przyjęcie jej pytania zmieszało ją.
— Jak to czysto po kobiecemu? — ciągnął dalej Razumow. — Co panią jego wygląd obchodzić może? Jakikolwiek był, już go żaden wpływ kobiecy dosięgnąć nie może.
Zmarszczyła swe skośne, Mefistofelesowskie brwi, co utworzyło trzy fałdy u osady jej nosa.
— Cierpisz, Razumowie — wymówiła niskim, poufnym głosem.
— Co za niedorzeczność! — sarknął Razumow, patrząc jej prosto w oczy. — Ale teraz, gdy o tem myślę, nie jestem pewny, czy wpływ jednej przynajmniej kobiety nie zdoła go dosięgnąć. Pani de S.— mianowicie. Dawniej zmarłych zostawiano w spokoju, ale teraz, pokazuje się, że są na zawołanie jakiejś starej czarownicy. My, rewolucjoniści, czynimy nadzwyczajne odkrycia. Co prawda, nie są one właściwie nasze własne. My nic swego własnego nie mamy. Ale wszak przyjaciółka Piotra Iwanowicza mogłaby zaspokoić pani kobiecą ciekawość. Niech wywoła dla pani jego ducha — żartował, jak człowiek tłumiący w sobie ból.
Jej skupiona twarz rozpogodziła się; rzekła z pewnem znaczeniem:
— Miejmy nadzieję, że zamiast duchami, poczęstuje nas herbatą. Ale to bynajmniej pewne nie jest. Jestem zmęczona, Razumowie.
— Pani zmęczona! Co za wyznanie! Ale co się tyczy herbaty — to była i ja jej dostałem. Jeśli pani pospieszy za Jakowliczem, zamiast tracić czas z takim niedowiarkiem jak ja, to może znajdzie pani jej cień — tylko zimny cień, błąkający się jeszcze w świątyni. Ale żeby pani była zmęczoną, w to prawie uwierzyć nie mogę. Nam tego nie wolno. Nie powinniśmy. Nie możemy przyznawać się do tego. Któregoś dnia czytałem w jakimś dzienniku alarmujący artykuł o niezmordowanej działalności partji rewolucyjnej. To wywołuje wrażenie. To nasz prestiż!
— Ciągle tylko szydzi — wymówiła kobieta w karmazynowej bluzce, jak gdyby odwołując się spokojnie do kogoś trzeciego, ale jej czarne oczy nie schodziły z twarzy Razumowa. — I dlaczego — pytam? Poprostu dlatego, że go w jego utartych pojęciach zadraśnięto, w pewnych maleńkich, męskich przyzwyczajeniach. Myślałby kto, że to jeden z tych nerwowców, którzy źle kończą. A jednak — ciągnęła dalej po chwili milczenia, zmieniając sposób odzywania się do Razumowa — a jednak właśnie teraz dowiedziałam się czegoś, co mnie przekonywa, że ma pan Cyrylu Sidorowiczu, silny charakter. Taki doprawdy silny charakter.
Tajemnicza stanowczość tego twierdzenia zwróciła uwagę Razumowa. Oczy ich spotkały się. On odwrócił wzrok i przez zardzewiałe pręty bramy patrzył na czystą, szeroką drogę, ocienioną liściastemi drzewami. Tramwaj elektryczny, zupełnie pusty, biegł wzdłuż alei metalicznym chrzęstem. Razumowowi wydało się, że dałby wszystko, żeby mógł siedzieć sam w tym tramwaju. Był niewysłowienie znużony; znużony aż do najmniejszego atomu swego ciała, ale miał powody, dla których nie chciał pierwszy przerywać rozmowy. W każdej chwili w pełnej urojeń, występnej paplaninie rewolucjonistów jakieś ważkie słowo wpaść mu mogło w ucho, — z jej ust, z czyichkolwiek ust. Dopóki tylko potrafi zachować trzeźwość umysłu i powściągać rozdrażnienie, nie miał się czego obawiać. Jedynym warunkiem powodzenia i bezpieczeństwa była nie dająca się pokonać siła woli — mówił sobie.
Ale mimo to pragnął co najprędzej znaleźć się za bramą, jak gdyby był rzeczywiście więźniem w tem środowisku spisków rewolucyjnych, w tym domu głupoty, ślepoty, niegodziwości i zbrodni. W milczeniu pozwalał swemu zranionemu duchowi pławić się w poczuciu umysłowego i duchowego odosobnienia. Nie uśmiechnął się nawet, gdy usłyszał kobietę w karmazynowej bluzce powtarzającą:
— Tak! Silny charakter!
Patrzył wciąż przez kraty bramy, jak zadumany więzień nie marzący o ucieczce, tylko poprostu goniący myślą zblakłe wspomnienia wolności.
— Jeżeli pani będzie się jeszcze ociągać — bąknął, — to nie zobaczy pani nawet cienia owej herbaty.
Ale ona nie dała się odstraszyć w taki sposób. A i on też nie spodziewał się, aby mu się to powiodło.
— Mniejsza z tem, nie będzie to wielka strata; mówię o herbacie. Ale co się tyczy samej pani domu, to bądź przekonany, że jest ona zupełnie przy zdrowych zmysłach. Widzi pan to, panie Razumow?
Odwrócił głowę na to nakazujące wezwanie i zobaczył, że rewolucjonistka wykonywa ruchy liczenia pieniędzy na dłoni.
— Tak; w tem rzecz. Widzi pan to?
Razumow wymówił zwolna „Widzę“, i znów zaczął patrzeć wzrokiem więźnia na czystą i ocienioną drogę.
— Środki materjalne trzeba zdobywać w jakikolwiek sposób, a to jest łatwiejsze, niż napady na banki. I bezpieczniejsze również... Ot! Żartuję!..
— Co on tam mruczy znowu? — zawołała półgłosem.
— Podziwiam bezinteresowne poświęcenie Piotra Iwanowicza! Doprawdy! aż mdło się robi.
— Ach! jaki wybredniś z pana. Mdło mu się robi. A czy pan wie, jak rzeczy naprawdę stoją? Któż zbadał tajemnicę ludzkiego serca. Piotr Iwanowicz znał ją przed laty, za czasów swej światowości, gdy był młodym oficerem Gwardji. Zresztą, nie nam sądzić człowieka natchnionego. Tu, wy, mężczyźni, macie nad nami przewagę. Bywacie czasem natchnieni, zarówno w myślach, jak w uczynkach. Zawsze przyznawałam, że gdy jesteście natchnieni, gdy wam się uda wyzwolić z waszej męskiej próżności i tchórzostwa, wtedy żadna z nas dorównać wam nie może. Tylko... tak się to rzadko trafia... A tymczasem najgłupsza kobieta może zawsze przydać się na coś. A dlaczego? Dlatego, że nami rządzi namiętność... nienasycona namiętność... Chciałabym wiedzieć, czemu on się tak uśmiecha.
— Nie uśmiecham się — zaprzeczył Razumow posępnie.
— Proszę! A jakże nazwać te miny, jakie pan wyrabia? O! wiem! Wy, mężczyźni, umiecie kochać tu, nienawidzieć tam, owdzie czegoś pożądać! Ale my, kobiety, kochamy się w samem uczuciu miłości i nienawiści, i w pożądaniu. I dlatego nie tak łatwo zamydlić nam oczy, jak wam, mężczyznom. W życiu, widzisz, niewiele jest do wyboru. Trzeba albo zgnić, albo spłonąć. A każda z nas, wymalowana, czy niewymalowana, woli raczej spłonąć niż zgnić.
Mówiła energicznie, ale tonem treściwego rozumowania. Myśl Razumowa pobiegła znów własnym szlakiem, poza pręty bramy, lecz nie poza sprawność słuchu. Zanurzył ręce w kieszenie paltota.
— Zgnić lub spłonąć. Potężnie określone. Wymalowana, czy niewymalowana! Świetnie. Wymalowana lub... Powiedz mi, pani, ona musi być wściekle o niego zazdrosną?
— Kto? Co? Baronowa? Eleonora Maksymówna? Zazdrosna o Piotra Iwanowicza! Wielkie nieba! Czy to nad takiemi rzeczami zastanawia się umysł męski? Ależ to nie do pomyślenia!
— Dlaczego? Czy stara bogaczka nie może być zazdrosną? A może to są tylko owe czyste duchy?
— Skąd panu takie pytanie przyszło do głowy? — zdziwiła się rewolucjonistka.
— Znikąd. Spytałem tak sobie. A może przez męską płochość, jeżeli to się pani podoba?
— Wcale mi się nie podoba — odparła. — Teraz nie czas na płochość. O co ty rozbijasz serce? A może grasz tylko jakąś rolę?
Razumow uczuł na sobie badawczość tej kobiety, jakby jakieś fizyczne dotknięcie, jak rękę, kładącą się lekko na jego ramieniu. I doznał w tej chwili tajemniczego wrażenia, że ta ręka chce go ująć silniej. Uzbroił się więc w odporność, aby to znieść, nie zdradzając się.
— Rolę — powtórzył, ukazując jej swój niewzruszony profil. — Muszę ją grać bardzo źle, skoro się pani na tem poznała.
Patrzyła na niego z czołem ściągniętem w prostopadłe fałdy, podczas gdy jej czarne, cienkie brwi rozbiegły się wgórze jak różki owada. On zaś dodał ledwo dosłyszalnie:
— Pani się myli. Nie gram jej bardziej niż reszta z nas.
— Któż ją gra? — sarknęła.
— Kto? Wszyscy — rzekł niecierpliwie. — Pani jest materjalistką, nieprawdaż?
— Ech! mój drogi. Wyrosłam z tych wszystkich bredni.
— Ale pani musi pamiętać określenie Cabanisa: „Człowiek jest trawiącem naczyniem“. Otóż wyobrażam sobie...
— Pluję na niego.
— Co? Na Cabanisa? Bardzo dobrze. Ale nie może pani zapoznawać doniosłości dobrego trawienia. Radość życia — pani zna radość życia? — zależy od zdrowego żołądka, podczas gdy złe trawienie skłania nas do sceptycyzmu, pielęgnuje czarne urojenia i myśli o śmierci. To są fakty stwierdzone przez fizjologów. Otóż upewniam panią, że odkąd opuściłem Rosję, najadłem się różnych niestrawnych, cudzoziemskich smakołyków, aż do mdłości — tfu!
— Żartuje pan! — szepnęła niedowierzająco. Przytaknął z roztargnieniem.
— Tak. To są wszystko żarty. Nie warto rozmawiać z takim człowiekiem, jak ja. Jednak dla tej samej przyczyny ludzie odbierali sobie życie.
— Przeciwnie. Uważam, że warto rozmawiać z panem.
Spoglądał na nią z pod oka. Zdawała się myśleć o jakiejś ciętej odpowiedzi, lecz skończyła na lekkiem wzruszeniu ramionami.
— Czcza gadanina! Ale trudno; panu trzeba tę słabostkę wybaczyć — rzekła ze specjalnym naciskiem na słowie pan. Było coś niepokojącego w tej pobłażliwej konkluzji.
Uwagi Razumowa nie uszedł najlżejszy odcień w tej rozmowie, której się nie spodziewał, na którą nie był przygotowany. W tem tkwił sęk.
— Nie byłem przygotowany — mówił do siebie. — Zaskoczyło mnie to.
Wydało mu się, że gdyby tylko mógł się wyziajać otwarcie, jak zmęczony pies, to przytłaczające uczucie opuściłoby go.
— Ale ja nigdy nie będę przygotowany — pomyślał z rozpaczą. Zaśmiał się lekko, mówiąc, jak mógł najswobodniej:
— Dziękuję. Nie proszę o miłosierdzie. — Poczem, udając żartobliwy niepokój:
— Ale czy pani nie lęka się, że Piotr Iwanowicz może nas podejrzewać o jakieś niedozwolone konszachty tu, pod tą bramą?
— Nie, nie lękam się. Żadne podejrzenia nie mogą pana dosięgnąć, gdy jesteś ze mną, mój drogi młodzieńcze. — Żartobliwy blask w jej czarnych oczach zniknął.
— Piotr Iwanowicz ufa mi — ciągnęła dalej z rodzajem surowej powagi. — Zasięga mojej rady. W wielu ważnych sprawach jestem jego prawą ręką... To pana bawi — co? Może pan myśli, że się przechwalam?
— Boże uchowaj. Mówiłem sobie tylko, że Piotr Iwanowicz rozwiązał kwestję kobiecą do gruntu, o ile się zdaje.
Ale jeszcze nie skończył, gdy pożałował i tych słów i tonu, jakim je wypowiedział. Przez cały dzień mówił wręcz przeciwne rzeczy, niż było trzeba. To było głupie; gorzej niż głupie. Było to słabością. Jakaś chorobliwa przekora obezwładniła jego wolę. Czy w taki sposób należało rozmawiać z tą kobietą, której odezwania się zdawały się być zapowiedzią przyszłych wynurzeń, która niewątpliwie posiadała duży zasób tajemniczych wiadomości i musiała być bardzo wpływową. Poco było ją zrażać temi głupiemi drwinami? Ale ona nie zdawała się być wrogo usposobioną. W głosie jej nie było gniewu. Brzmiało w nim tylko jakieś dziwne zastanowienie.
— Niewiadomo co myśleć o panu, panie Razumow. Musiał pan zgryźć coś bardzo gorzkiego w kołysce.
Spojrzał na nią zukosa.
— Hm! Coś bardzo gorzkiego. To tłumaczy wiele — zamruczał. — Tylko to było znacznie później. A pani, Zofjo Antonówno, nie bierze tego pod uwagę, że mamy wspólną kołyskę?
Kobieta, której imię zmusił się nareszcie wymówić (doznał szczególnej odrazy, gdy przeszło mu przez usta), szepnęła po chwili:
— Ma pan na myśli — Rosję?
Nie raczył nawet skinąć głową. Zdawała się być ułagodzoną, jej czarne oczy zaćmiły się mgłą, jak gdyby rozwijała w myśli tę przenośnię we wszystkich jej tkliwszych zastosowaniach. Lecz nagle ściągnęła brwi Mefistofelesowskie.
— Tak. Więc może niema się czemu dziwić. Tak. Od urodzenia zło spowija nas i obezwładnia, a potwory, gorsze od wampirów i szatanów, czuwają nad nami. Trzeba je zniszczyć i wytępić docna. W obliczu tego zadania wszystko inne jest bez znaczenia, jeżeli tylko mężczyźni i kobiety mają w sobie dosyć stanowczości. Do takiego przekonania doszłam wkońcu. Główna rzecz w tem, żebyśmy się nie spierali pomiędzy sobą o drobnostki. Pamiętaj o tem, Razumowie.
Razumow nie słuchał. Stracił nawet poczucie, że go pilnują, ogarnięty jakimś ociężałym spokojem. Rozdrażnienie, pogarda, obawa stępiały wreszcie w męce tych wszystkich godzin. Wydało mu się, że już zatracił je na zawsze.
— Potrafię sprostać im wszystkim — pomyślał z przekonaniem, zbyt stanowczem, żeby mogło go cieszyć. Rewolucjonistka przestała mówić; nie patrzył na nią; na drodze nie było nikogo. Zapomniał prawie, że nie był sam. Lecz wnet usłyszał jej głos urywany, trzeźwy, a jednak zdradzający wahanie, które było przyczyną jej przedłużonego milczenia:
— Słuchajcie, Razumowie — —
Razumow, stojący z odwróconą twarzą, skrzywił się jak człowiek, który usłyszał fałszywą nutę.
— Powiedz mi pan, czy to prawda, że w dzień zamachu byłeś na wykładach w uniwersytecie?
Minęła znaczna część sekundy, nim istotna treść pytania dosięgła go jak kula, która uderza w pewien czas po błysku wystrzału. Na szczęście mógł się chwycić wolną ręką za pręt bramy. Uczepił się go ze straszliwą siłą, ale przytomność umysłu opuszczała go. Zdołał tylko wydać jakiś niezrozumiały dźwięk.
— No, no, Cyrylu Sidorowiczu — wiem, że nie lubi pan się chełpić. To jedno musi pana usprawiedliwić. Jest pan skryty. Zbyt skryty może. Przetrawia pan jakąś gorycz osobistą. Nie jest pan zapaleńcem. Może dlatego właśnie tem większą jest twoja siła. Ale mnie mógłby pan powiedzieć. Chciałabym rozumieć pana trochę lepiej... To mnie tak nadzwyczajnie przejęło... Czy istotnie poszedł pan na wykłady?
Razumow odzyskał głos. Strzał ominął go. Dany był naoślep, raczej jako sygnał zbliżania się. Miała to być otwarta walka o własne istnienie. A ta kobieta była niebezpiecznym przeciwnikiem. Lecz on był już gotowy do bitwy; tak gotowy, że gdy zwrócił się ku niej, ani jeden muskuł nie drgnął mu w twarzy.
— Niewątpliwie — rzekł bez ożywienia, prężąc się wewnętrznie, ale zupełnie pewny siebie. — Na wykłady... niewątpliwie. Ale dlaczego pani pyta?
Kobieta ożywiła się.
— Pisano mi o tem. Doniósł mi w liście pewien młodzieniec z Petersburga, oczywiście jeden z naszych. Widziano pana z notatnikiem... spokojny, niewzruszony, robił pan notatki.
Ogarnął ją badawczem spojrzeniem.
— I cóż stąd?
— Dla mnie taka zimna krew jest czemś wspaniałem. To wszystko. Dowodzi niezwykłej siły charakteru, ów młodzieniec pisze mi, że nikt z twarzy pana i zachowania nie byłby odgadł, jaką rolę odegrał pan przed paru godzinami, wielką, pamiętną rolę!
— Och! nie! Niktby się nie był domyślał — potwierdził Razumow z powagą. — Bo widzi pani, nikt wtedy — —
— Tak, tak. Niemniej jest pan człowiekiem wyjątkowej mocy panowania nad sobą. Wyglądał pan jak zwykle... Przypominano to sobie później ze zdumieniem.
— Przyszło mi to bez żadnego wysiłku — oświadczył Razumow z tą samą powagą.
— W takim razie to jest jeszcze bardziej zdumiewające! — wykrzyknęła i zamilkła, podczas gdy Razumow zadawał sobie pytanie, czy nie powiedział znowu czegoś niepotrzebnego, lub jeszcze gorzej.
Zofja Antonowna podniosła żywo głowę.
— Zamierzał pan pozostać w Rosji?... Układał pan sobie — —
— Nie — przerwał Razumow bez pośpiechu. — Nie miałem żadnych zamiarów.
— Tylko poprostu odszedłeś — wtrąciła.
Schylił zwolna głowę, potakując.
— Tak — poprostu. — Stopniowo coraz luźniej trzymał się pręta, jak gdyby nabrał przekonania, że żaden strzał dany naoślep nie zdoła go teraz obalić i nagle coś mu podszepnęło, aby dodał:
— Śnieg padał gęsty, uważa pani.
Skinęła głową z uznaniem, jak ktoś biegły w takich przedsięwzięciach, bardzo zainteresowany i zdolny traktować każdy szczegół zawodowo. Razumow przypomniał sobie coś, co słyszał.
— Skręciłem w boczną uliczkę, wie pani — ciągnął dalej niedbale i umilkł, jak gdyby nie warto było mówić o tem. Potem przypomniał sobie inny szczegół i rzucił go jej, jak pogardliwą jałmużnę dla jej ciekawości.
— Ogarnęła mnie chęć położyć się tam i zasnąć.
Mlasnęła językiem na ten objaw, istotnie, bardzo tem uderzona. Poczem:
— A notatnik! Ten zdumiewający notatnik. Przecież nie powie mi pan, że go przedtem włożyłeś do kieszeni! — wykrzyknęła.
Razumow drgnął, co mogło być oznaką zniecierpliwienia.
— Poszedłem do domu. Prosto do domu — rzekł wyraźnie.
— Co za zimna krew! Odważył się pan?
— Czemu nie? Upewniam panią, że byłem zupełnie spokojny. Ha! Spokojniejszy może niż w tej chwili.
— Wolę pana takim, jakim teraz jesteś, panie Razumow, niż kiedy szydzisz i bryzgasz goryczą. I nikt w domu nie widział, jak pan wracał? Mogło się to wydać dziwnem.
— Nikt — odpowiedział Razumow stanowczo. — Ani stróż, ani gospodyni, ani dziewczyna — nikogo nie było. Wsunąłem się do domu, jak cień! Ranek był mroczny. Schody ciemne. Wśliznąłem się jak widmo. Przeznaczenie? Szczęście? Jak pani myśli?
— Widzę to! — Oczy rewolucjonistki błysnęły posępnie. — No, a potem, zastanowił się pan...
Razumow miał już wszystko ułożone w głowie.
— Nie. Spojrzałem na zegarek, skoro pani chce wiedzieć, i przekonałem się, że jeszcze zdążę. Wziąłem ów notatnik i zbiegłem ze schodów na palcach. Wsłuchiwała się pani kiedy w odgłos kroków człowieka, zbiegającego na palcach z krętych schodów? Na dole palił się gaz zawsze, dniem i nocą. Myślę, że pali się i teraz... Kroki cichną... milkną... płomień mruga...
Zauważył odcień zdziwienia, przełamujący chwilowo natężoną ciekawość czarnych oczu, tkwiących w jego twarzy, jak gdyby rewolucjonistka chwytała dźwięki jego głosu źrenicami a nie uszami. Urwał, przeciągnął ręką po czole, zmieszany, jak człowiek, który śni głośno.
— Gdzież student mógłby biec rano, jeżeli nie na wykłady? Wieczorem, to rzecz inna. Ale wtedy, cały dom mógł mnie widzieć. Sądzę jednak, że nie było nikogo. Zawsze lepiej nie być ani widzianym, ani słyszanym. Aha! Tacy ludzie, który nie są ani widziani, ani słyszani, są jedynie szczęśliwi w Rosji. Nie podziwia pani mojego szczęścia?
— Zdumiewające! — rzekła. — Jeżeli pan posiada tyle szczęścia, ile silnej woli, to istotnie może się pan stać dla nas nieocenionym nabytkiem.
Mówiła z powagą i namysłem, jak gdyby już zastanawiała się, jaką mu pracę powierzyć. Oczy miała spuszczone. On czekał, już nie mając się na baczności, lecz z nieopuszczającem go nigdy poczuciem niebezpieczeństwa, co nadawało mu wyraz skupionej powagi. Kto mógł pisać o nim w tym liście z Petersburga? Jakiś kolega zapewne; jakaś idjotyczna ofiara propagandy rewolucyjnej, jakiś głupi niewolnik wywrotowych idej cudzoziemskich. Przed oczami wyobraźni mignął mu długi, chudy, wygłodzony student z czerwonym nosem. To musiał być on! Uśmiechnął się w duchu z tej całej sprawy, która się tak naopak ułożyła, z tego złudzenia zbrodniczego idealisty, który zdruzgotał mu życie, jak piorun, padający z jasnego nieba, i odbijał się echem wśród tej ruiny, w błędnych mniemaniach tamtych głupców. Pomyśleć tylko o tym głodnym, zbiedzonym idjocie, dostarczającym ciekawości rewolucyjnych zbiegów tak nawskroś fantastycznego szczegółu! Ocenił go, jako nie przedstawiający żadnego niebezpieczeństwa dla niego. Wprost przeciwnie. W takim stanie rzeczy była to raczej okoliczność pomyślna; rodzaj smutnego szczęścia, które należało przyjąć z odpowiednią ostrożnością.
— A jednak, panie Razumow — przemówił zamyślony głos kobiety, — nie wygląda pan, jak człowiek szczęśliwy.
Podniosła na niego oczy ze wznowionem zajęciem.
— Więc to się tak odbyło. Dokonawszy swego, odszedł pan poprostu i wrócił do siebie. Takie rzeczy udają się czasem. Zapewne było już naprzód ułożone pomiędzy wami, że potem każdy pójdzie w swoją stronę.
Razumow zachował poważny wyraz twarzy i ostrożność w słowach.
— A cóż lepszego mogliśmy zrobić? — zapytał spokojnie. W każdym razie — dodał, poczekawszy chwilę — nie zastanawialiśmy się nigdy bardzo nad tem, co będzie potem. Nie nakreśliliśmy sobie żadnego planu postępowania. To się jakoś samo przez się rozumiało.
Skinęła kilkakrotnie głową z uznaniem.
— Pan, oczywiście, chciał pozostać w Rosji?
— W samym Petersburgu — poprawił Razumow z naciskiem. — To była jedyna bezpieczna droga dla mnie. A, co więcej, nie miałem gdzie się udać.
— Tak! Tak! Wiem. Oczywiście. A tamten — ten nadzwyczajny Haldin, zjawiający się tylko poto, by go żałowano — nie wie pan, co on zamierzał?
Razumow przewidywał, że wcześniej lub później usłyszy to pytanie. Podniósł zlekka rękę i opuścił ją beznadziejnie wzdłuż ciała — nic więcej.
Białowłosa konspiratorka pierwsza przerwała milczenie.
— Bardzo ciekawe — rzekła zwolna. — I nie przychodziło panu na myśl, Cyrylu Sidorowiczu, że on może byłby chciał porozumieć się z panem znowu?
Razumow uczuł, że nie potrafi powściągnąć drżenia ust. Pomyślał jednak, że należy coś powiedzieć koniecznie. Przeczący znak nie wystarczy tym razem. Musi przemówić, choćby dlatego, by dotrzeć do jądra tego, co ów petersburski list zawierał.
— Cały następny dzień pozostałem w domu — rzekł pochylając się nieco i zatapiając wzrok w czarnych oczach kobiety, by nie zauważyła drżenia jego ust.
— Tak; pozostałem w domu. Ponieważ moje postępki są rozpamiętywane i opisywane, więc może wiadomo pani, że następnego dnia nie widziano mnie na wykładach. Co? Nie wiedziała pani o tem? Otóż, siedziałem w domu przez cały dzień.
Jak gdyby wzruszona jego drżącym głosem, szepnęła ze współczuciem:
— Wyobrażam sobie. To musiało być okropne.
— Widać, że pani rozumie uczucia drugich — rzekł Razumow spokojnie. — To było okropne. To było straszne. To był ohydny dzień. I nie ostatni.
— Rozumiem. Potem, gdyś się pan dowiedział, że go złapali. Alboż ja nie wiem, co się czuje, straciwszy towarzysza w walce. Człowiekowi wstyd, że został. A ja ich pamiętam tylu. Mniejsza z tem. Niezadługo będą pomszczeni. I, czemże jest śmierć? W każdym razie czemś nie tak hańbiącem, jak pewne rodzaje życia.
Razumow uczuł, że mu coś nieprzyjemnie drgnęło w piersiach.
— Pewne rodzaje życia? — powtórzył, patrząc na nią badawczo.
— Tak; służalczego, spodlonego życia. Życia? Nie! Wegetacji na tej plugawej kupie niegodziwości, jaką jest świat. Życie, Razumowie, jeżeli nie ma być nikczemnem, musi być buntem — bezlitosnym, nieustającym buntem.
Uspokoiła się; żar uniesienia osuszył łzy błyszczące w jej oczach, ciągnęła dalej swym zwykłym trzeźwym, rozsądnym tonem:
— Pan mnie rozumie, panie Razumow. Nie jesteś zapaleńcem, ale masz w sobie olbrzymie zasoby buntu. Wyczułam to natychmiast, skoro tylko spojrzałam na pana, pamięta pan — w Zurychu. Gorzki bunt przepełnia całe twoje jestestwo. I to jest dobrze. Oburzenie zużywa się zczasem; mściwość sama może się stać słabością, ale to poczucie konieczności i sprawiedliwości, które uzbroiło ręce twoje i Haldina przeciwko temu potwornemu fanatykowi... tak, zastanawiałam się nad tem długo i doszłam do przekonania, że to nie mogło być co innego.
Razumow skłonił się zlekka, kryjąc ironiczność tego ukłonu pod złowrogą niemal nieruchomością twarzy.
— Nie mogę odpowiadać za zmarłego. Co do mnie upewniam panią, że postępowaniem mojem kierowała konieczność... no i poczucie sprawiedliwości odwetu.
„To było dobre“, rzekł do siebie, podczas gdy jej oczy spoczywały na nim, czarne i nieprzeniknione, jak duchowe pieczary, w których myśl rewolucyjna czaiłaby się, snując marzenia zmian, dokonywanych gwałtownemi sposobami. Jak gdyby coś mogło się zmienić! Na tym świecie ludzkim nic nie może się zmienić — ani szczęście, ani niedola. Mogą być tylko przesunięte z miejsca na miejsce kosztem zepsutego sumienia i złamanego życia wielu jednostek; czcza zabawka dla zarozumiałych filozofów i zapalczywych bałamutów. Te myśli przesuwały się po głowie Razumowa, podczas gdy stał, patrząc na starą działaczkę rewolucyjną, szanowaną, zaufaną i wpływową Zofję Antonównę, której słowo miało takie znaczenie w „czynnym wydziale partji“. Była ona znacznie więcej reprezentacyjną niż wielki Piotr Iwanowicz. Wyzbyta z retoryki, mistycyzmu i teorji była prawdziwym duchem niszczycielskiej rewolucji. A jednocześnie była dlań osobistym przeciwnikiem, z którym miał się zmierzyć. Oszukiwać ją jej własnemi usty sprawiało mu przyjemność pełną triumfu. Przypomniał sobie epigramatyczne twierdzenie, że mowa daną jest dla ukrycia myśli. A to był bardzo subtelny i bardzo urągliwy przykład tej cynicznej teorji, zawierający w swoich własnych słowach ducha bezlitosnej rewolucji, wcielonego w tę kobietę o białych włosach i czarnych brwiach, jakby narysowanych cienko indyjskim atramentem i ściągniętych w prostopadłe fałdy posępnej zadumy.
— Otóż to! Odwet! Żadnej litości — wybuchnęła po długiem milczeniu i, raz je przerwawszy, mówiła dalej z zapałem, krótkiemi urywanemi zdaniami:
— Posłuchaj moich dziejów, Razumowie... — Ojciec jej był zdolnym, ale nieszczęśliwym rzemieślnikiem. Żadna radość nie opromieniała jego pracowitych dni. Umarł w pięćdziesiątym roku życia, a przez wszystkie lata dyszał pod ręką panów, których chciwość wyciskała z niego cenę wody, soli, nawet powietrza, jakiem oddychał; obciążała podatkiem pot jego czoła i żądała krwi jego synów. Żadnej opieki, żadnej wskazówki! Cóż społeczeństwo miało mu do powiedzenia? Bądź uległym i bądź uczciwym. Jeżeli się zbuntujesz, zabiję cię. Jeżeli ukradniesz, wtrącę cię do więzienia. Ale jeżeli będziesz cierpiał, nie mam nic dla ciebie, prócz może jałmużniczego kęsa chleba, ale żadnej pociechy dla twoich trosk, żadnego szacunku dla twego człowieczeństwa, żadnej litości dla bólów twego nędznego życia.
I tak pracował, cierpiał i umarł. Umarł w szpitalu. Stojąc przy ogólnym grobie, myślała o jego udręczonej egzystencji i ujrzała ją całą. Wspominała na proste radości życia, przyrodzone prawo najlichszych, z których jego tkliwe serce było wyzute, przez zbrodnię społeczeństwa, jakiej nic nie może rozgrzeszyć.
— Tak, Razumowie — ciągnęła dalej zniżonym, przejętym głosem — to było jakieś ponure światło, w jakiem stałam, prawie jeszcze dziecko, i przeklęłam nie trud, nie nędzę, jaka była jego udziałem, ale wielką, społeczną niegodziwość systemu, opartego na niewynagradzanym trudzie i niepożałowanych przez nikogo cierpieniach. Od tej chwili stałam się rewolucjonistką.
Razumow, usiłując wznieść się ponad niebezpieczną słabość pogardy lub współczucia, zachował postawę niewzruszoną. Ona, z lekkim odcieniem goryczy, pierwszy jaki zauważył, odkąd znał tę kobietę, ciągnęła dalej:
— Ponieważ nie mogłam udać się do kościoła, gdzie rządowi księża nawoływali takie marne robaki, jak ja byłam, do rezygnacji, udałam się do potajemnych stowarzyszeń, skoro tylko dowiedziałam się, jak znaleźć do nich drogę. Miałam zaledwie szesnaście lat, nie więcej, Razumowie! A teraz — patrz pan na moje siwe włosy.
W tych ostatnich słowach nie było ani pychy, ani smutku. Gorycz zniknęła również.
— Jest ich jeszcze obfitość. Miałam zawsze wspaniałe włosy, nawet jako młodziutka dziewczynka. Tylko w owych czasach obcinałyśmy je krótko, myśląc, że to jest pierwszy krok ku zmiażdżeniu nikczemności społecznej. Zmiażdżyć nikczemność! Świetne hasło. Wypisałabym je na ścianach więzień i pałaców; wykułabym w twardych skałach, zawiesiłabym ognistemi literami na tem pustem niebie, jako znak nadziei i trwogi, jako zwiastuna końca...
— Jest pani wymowną, Zofjo Antonowno — przerwał Razumow nagle. — Tylko jak dotąd, zdaje się, że pisze pani na wodzie...
Umilkła, ale nie obraziła się.
— Kto wie! Wkrótce stanie się to może faktem, wypisanym na całej powierzchni naszego olbrzymiego kraju — rzekła znacząco. — A wtedy dość będzie życia. Białe włosy nic nie będą znaczyć.
Razumow spojrzał na jej białe włosy; i ta oznaka tylu ciężkich lat wydała mu się niczem innem, jak tylko świadectwem niezwyciężonej potęgi buntu. Uwydatniały one w nadzwyczajny sposób gładkość niepomarszczonej twarzy, błyszczące, czarne oczy, smukłą, prostą, kobiecą rześkość panującej nad sobą dojrzałości, jak gdyby w swych wędrówkach rewolucyjnych odkryła tajemnicę nie wiecznotrwałej młodości lecz wiecznotrwałej wytrzymałości.
Razumowa uderzył jej typ nierosyjski. Matka jej była zapewne Żydówką, albo Amerykanką, albo djabli wiedzą kim — pomyślał. — Rewolucjoniści rzadko odpowiadają ustalonemu typowi. Każdy bunt jest zawsze wyrazem silnej indywidualności. Rozpoznać ich można o milę w każdem społeczeństwie, w każdem otoczeniu. Dziwić się należy, że policja...
— Nieprędko zapewne zobaczymy się — wymówiła Zofja Antonowna. — Wyjeżdżam jutro.
— Do Zurychu? — zapytał Razumow niedbale, doznając jednak uczucia ulgi, nie przez wyzbycie się jakichś określonych obaw, lecz jakby po odbyciu walnej potyczki.
— Tak, do Zurychu, i dalej może, znacznie dalej. Nowa podróż. Gdy pomyślę o wszystkich moich podróżach! Musi kiedyś przyjść ostatnia. Mniejsza z tem, Razumowie. Nagadaliśmy się dosyć. W każdym razie byłabym postarała się zobaczyć z panem, gdybyśmy się nie byli spotkali. Piotr Iwanowicz wie gdzie pan mieszka? Tak. Chciałam go zapytać, ale tak jest lepiej. Widzi pan, spodziewamy się jeszcze dwóch osób i wolałam czekać tu, rozmawiając z panem, niż tam w domu, z...
Rzuciwszy wzrokiem za bramę, przerwała:
— Otóż i oni — rzekła szybko. — No, Cyrylu Sidorowiczu, musimy się pożegnać.
W niepewności gruntu, na którym stał, Razumow stropił się znowu. Odwróciwszy głowę, zobaczył dwóch mężczyzn po drugiej stronie drogi. Ci, widząc, że Zofja Antonowna zauważyła ich, skierowali się natychmiast ku furtce obok pustego domku odźwiernego i przeszli ją jeden za drugim. Obaj popatrzyli bystro na nieznajomego, ale bez podejrzliwości, gdyż karmazynowa bluzka była wystarczającym sygnałem bezpieczeństwa.
Pierwszy o wielkiej, białej, bezwłosej twarzy, podwójnym podbródku, wystającym brzuchu, który zdawał się nosić z przejęciem pod mocno rozciągniętym paltotem, skłonił się tylko i odwrócił oczy niechętnie; towarzysz jego, chudy, o zaczerwienionych kościach policzkowych, rudym, wojskowym wąsie pod krótkim, zadartym nosem zbliżył się odrazu do Zofji Antonowny, witając ją gorąco. Głos jego był silny lecz niewyraźny. Miał w sobie coś huczącego. Rewolucjonistka zachowała się ze spokojną serdecznością.
— To Razumow — oznajmiła donośnie.
Chudy przybysz odwrócił się żywo.
— Rzuci mi się w objęcia — pomyślał młodzieniec z głęboką odrazą całej istoty, podczas gdy członki jego zbyt mu ciążyły, by mógł się poruszyć. Ale była to obawa bezpodstawna. Miał do czynienia z pokoleniem rewolucjonistów, którzy nie obcałowują się po obu policzkach i tylko ręka, podniósłszy się ciężko, jak gdyby była z ołowiu, opadła w szeroko wyciągniętą dłoń, chudą i gorącą, jak gdyby wysuszyła ją gorączka. Dłoń ta obdarzyła go kościstym, znaczącym uściskiem, jak gdyby dając do poznania że: „pomiędzy nami słowa są zbyteczne“.
Człowiek ten miał duże, szeroko otwarte oczy. Razumowowi wydało się, że z poza ich smutku wyziera uśmiech.
— To Razumow — powtórzyła Zofja Antonowna głośno, na użytek tłuściocha, który w pewnej odległości wystawiał profil swego brzucha.
Nikt się nie poruszył. Wszystko: dźwięki, postawy, ruchy, nieruchomość zdawały się być częścią jakiegoś eksperymentu, którego wynikiem był cienki głosik, świergocący z zabawnem nadąsaniem:
— Och! tak! Razumow. Od wielu miesięcy nie słyszy się o niczem innem, tylko o panu Razumowie. Co do mnie, wyznaję, że wolałbym widzieć na tem miejscu Haldina niż pana Razumowa.
Skrzekliwy nacisk, jaki położył na tem nazwisku: „Razumow — pana Razumowa“ wdarł się do uszu śmiesznie, jak falset klowna cyrkowego, rozpoczynającego jakiś wypracowany koncept. Zdumienie, jakie w pierwszej chwili ogarnęło Razumowa, ustąpiło miejsca oburzeniu.
— Co to ma znaczyć? — zapytał ostro.
— Cyt! Cyt! On zawsze taki. — Zofja Antonowna była widocznie niezadowolona, ale rzuciła półgębkiem objaśnienie: „Nekator“ dość głośno, by Razumow mógł słyszeć. Urywkowe skrzeki tłuściocha zdawały się pochodzić z tego balonu, jaki nosił pod paltotem. Tężyzna jego podstawy, olbrzymie stopy, obwisłe jakby bez życia ręce, rozlane, bezbarwne policzki; cienkie kosmyki włosów, wiszące na tłustym karku, wprawiły Razumowa w osłupienie, będące mieszaniną zgrozy i chęci do śmiechu.
Nikita, przezwany Nekatorem, ze złowrogą podatnością do aliteracji! Razumow słyszał o nim. Nasłuchał się tyle od chwili przebycia granicy o tych znakomitościach wojującej rewolucji, legend, podań, autentycznych kronik, które od czasu do czasu ukazują się ukradkiem przed nawpół niedowierzającym światem. Razumow słyszał o nim. Podobno zabił więcej żandarmów i policjantów, niż którykolwiek z żyjących rewolucjonistów. Jemu powierzano wykonanie wyroków.
Kawałek papieru z literami N. N., istnym pseudonimem mordu, przypięty do martwej piersi pewnego znanego szpiega (ten malowniczy szczegół sensacyjnego zabójstwa przedostał się do gazet), ogłosił światu, że to było jego dzieło: „Z rozkazu komitetu. N. N.“ Coś jakby koniuszczek kurtyny, uniesiony gwoli ciekawości gapiącego się świata. Mówiono o tym Nekatorze biurokratów, prowincjonalnych gubernatorów i lichych donosicieli, że niezliczoną ilość razy jeździł do Rosji, by tam siać postrach wśród figur urzędowych, a w międzyczasach mieszkał nad jeziorem Como z uroczą żoną, całkowicie oddaną sprawie, i dwojgiem małych dzieci. Ale jakim sposobem ten człowiek o powierzchowności tak dziwacznej, że miejskie psy wyły z pewnością na jego widok, mógł się wyślizgiwać z sieci policji?
— No, i co? No i co? — zaskrzeczał. — Jestem tylko szczery. Przecież wiadomo, że tamten był głównym działaczem. Przeto byłoby lepiej, żeby pozostał przy życiu. Byłby pożyteczniejszy. Nie jestem sentymentalny. Mówię co myślę. To chyba proste.
Kwak! Kwak! Kwak! skrzeczał bez najlżejszego poruszenia ten człowiek o złowrogim pseudonimie, ten groteskowy przykład zazdrości zawodowej, ten wykonawca wyroków rewolucyjnych, straszliwy N. N., rozdrażniony, jak modny tenor, gdy śpiew jakiegoś podrzędnego amatora zwróci na siebie uwagę. Zofja Antonowna wzruszyła ramionami. Towarzysz z wojskowym, rudym wąsem pośpieszył ku Razumowowi pełen pojednawczych chęci w swym silnym, huczącym głosie.
— Do stu djabłów! I w dodatku tutaj, prawie na publicznej drodze. Ale pan sam widzisz, co to jest. Jeden z jego żartobliwych wybryków. Zupełnie bez znaczenia.
— Proszę, nie troszcz się pan o to — zawołał Razumow, wybuchając przeciągłym śmiechem. — Nie wspominaj o tem.
Tamten, ze swemi suchotniczemi rumieńcami, jak dwa wypalone piętna na kościach policzkowych, popatrzył na niego przez chwilę i także wybuchnął śmiechem. Razumow, którego wesołość szybko zamarła, postąpił krok naprzód.
— Dość tego — zaczął donośnym, ostrym głosem, choć nogi pod nim drżały. — Nie ścierpię tego więcej. Nie pozwolę nikomu... Rozumiem doskonale, co znaczą te wszystkie przytyki... Pytaj pan, badaj. Nie lękam się, ale nie chcę być czyjąś igraszką.
Wypowiedział już raz takie słowa, zmuszony do tego, w obliczu innych podejrzeń. Był to rodzaj błędnego koła, sprowadzającego znów ten sam protest, niby fatalną konieczność jego życia. Ale się to na nic nie zdało. Zawsze będzie czyjąś igraszką. Na szczęście życie nie trwa wiecznie.
— Nie ścierpię tego! — wrzasnął, uderzając pięścią w dłoń drugiej ręki.
— Cyrylu Sidorowiczu, co ci się stało? — wmieszała się rewolucjonistka z powagą.
Wszyscy teraz patrzyli na Razumowa. Morderca żandarmów i szpiegów zwrócił się frontem ku niemu, wystawiając swój olbrzymi brzuch, niby tarczę.
— Nie wrzeszcz. Ludzie tędy chodzą — Zofja Antonowna obawiała się nowego wybuchu. Parowczyk z Monrepos przybił do przystani nawprost bramy, z ochrypłym gwizdem, którego nikt nie zauważył, i wysadził na brzeg garść pasażerów, którzy się rozeszli w różne strony. Tylko jakiś wczesny turysta w knickerbockerach, z niewielkim z żółtej skóry futerałem na lornetkę, przystanął chwilę, węsząc coś niezwykłego w tej gromadce czterech osób poza zardzewiałą bramą czegoś, co wyglądało jak zapuszczony park pustego, prywatnego domu. Ale był człowiekiem dobrze wychowanym; odwrócił wzrok i poszedł drobnym krokiem wzdłuż alei, oczekując tramwaju.
Skinienie ręki Zofji Antonowny odprawiło obu mężczyzn; huczący, niewyraźny głos, stawał się coraz słabszy, a cieniutki skrzek: „Co takiego? Co się stało“? zmalał w odległości do rozmiarów piskliwej zabawki.
Zostawili go jej. Tyle rzeczy powierzano bezpiecznie doświadczeniu Zofji Antonowny! Jakoż natychmiast jej czarne oczy zwróciły się na Razumowa, a umysł próbował sięgnąć do jądra owego wybuchu. Musiał on mieć jakąś przyczynę. Nikt się nie rodzi działaczem rewolucyjnym. Zmiana przychodzi jak wstrząśnienie, z mocą nagłego powołania, przynosząc ze sobą dręczące wątpliwości, gwałtowne wybuchy, niepewny stan duszy, aż wszystko ułoży się i ukoi w namiętnej bezwzględności przekonania. Zofja Antonowna widywała, a często odgadywała wewnętrzny kryzys, jaki przechodziło mnóstwo młodych mężczyzn i młodych kobiet. Ten młodzieniec wyglądał na posępnego egotystę. A przytem był to specjalny — jedyny okaz. Nie spotkała się nigdy z indywidualnością, któraby ją tak zaciekawiała i dziwiła.
— Trzeba panować nad sobą, Razumowie, kochany przyjacielu. Jeżeli tak dalej pójdzie, zwarjuje pan. Gniewasz się pan na każdego, na siebie jest pan rozgoryczony, ciągle coś wynajdujesz, żeby siebie zadręczać.
— To nie do zniesienia — wybuchnął Razumow urywanym głosem. — Musi pani przyznać, że nie mogę się łudzić co do zachowania... jest ono niejasne... a raczej... aż nadto jasne.
Uczynił rozpaczliwy gest. Nie odwagi mu brakło, lecz poprostu dławił się tą całą atmosferą fałszu, w której sądzone mu było obracać się bez nadziei zaczerpnięcia odrobiny bodaj świeżego powietrza.
— Szklanka zimnej wody przydałaby się panu, ot co — Zofja Antonowna spojrzała na dom i wstrząsnęła głową, a potem na niczem niezmącony spokój jeziora. Z lekkiem, wpółżartobliwem wzruszeniem ramion poradziła to lekarstwo w obliczu takiej jego obfitości.
— Toż pan sam, drogi przyjacielu, rzucasz się na coś, co nie istnieje. Dlaczego? Wyrzuty pan sobie czyni? czy co? To nie ma sensu. Przecież nie mógł pan iść i oddać się im sam w ręce, dlatego, że pańskiego towarzysza złapali.
I zaczęła przekładać mu rozsądnie i obszernie, że nie miał powodu skarżyć się na sposób, w jaki go przyjęto. Każdego trzeba było wyrozumieć do gruntu, nim go przyjęto. Owszem, nikomu, o ile mogła zapamiętać, nie okazano od początku tyle zaufania. Niezadługo, bardzo niezadługo, może wcześniej niż się spodziewa, dadzą mu sposobność wykazania poświęcenia świętej sprawie zmiażdżenia Sromoty.
Razumow, słuchając spokojnie, myślał:
— Chce może uśpić moje podejrzenia. Chociaż, z drugiej strony, nie ulega wątpliwości, że większość ich — to głupcy.
Postąpił parę kroków na bok i, skrzyżowawszy ręce na piersiach, oparł się o kamienny portal bramy.
— Co się tyczy tego, co pozostało ciemnem w losie tego biednego Haldina — zaczęła zwolna Zofja Antonowna, a każde jej słowo było dla Razumowa kroplą roztopionego ołowiu, kapiącą mu jedna po drugiej na czaszkę — co się tyczy tego, chociaż nikt ani na chwilę nie przypisywał ci najmniejszej winy z niedbalstwa, albo tchórzostwa wypływającej — to, mam niejakie wskazówki.
Razumow mimo woli podniósł na nią oczy; Zofja Antonowna skinęła lekko głową.
— Mam. Pamiętasz ten list z Petersburga, o którym wspominałam przed chwilą?
— List? Doskonale. Jakiś żarliwiec opisywał moje zachowanie się w pewien dzień. To przecież aż się niedobrze robi. Wyobrażam sobie, jak się nasza policja cieszy, otwierając te zajmujące i... i... zbyteczne listy.
— O! bynajmniej. Listy nasze nie tak łatwo wpadają w ręce policji, jak sobie wyobrażasz. Ten, o którym mowa, wyszedł z Petersburga, dopiero gdy lody puściły. Zabrał go pierwszy angielski parowiec, który odpłynął Newą tej wiosny. Mamy na nim palacza... jednego z naszych oczywiście. List doszedł mnie z Hull...
Umilkła, jakby zdumiona wyrazem ponurego skupienia w spojrzeniu Razumowa, lecz wnet ciągnęła dalej, znacznie prędzej:
— Mamy tam także naszych, którzy... ale mniejsza z tem. Autor listu opisuje mi pewien wypadek, mogący mieć, według niego, związek z zaaresztowaniem Haldina. Miałam ci właśnie powiedzieć o tem, gdy tamci dwaj nadeszli.
— To był także wypadek — mruknął Razumow — bardzo przyjemny — dla mnie.
— Ach! zostaw pan — zawołała Zofja Antonowna. — Kto zważa na szczekanie Nikity. To człowiek bez żółci. Słuchaj lepiej, co ci powiem. Może będziesz mógł rzucić na to jakie światło. Był w Petersburgu rodzaj miejskiego chłopa, trudniącego się wynajmem koni... Przybył do stolicy, by pracować jako woźnica u kogoś ze swoich krewnych, a skończył na tem, że sam został właścicielem jednego, czy paru powozów.
Mogła sobie oszczędzić lekkiego trudu rzucenia mu giestem rozkazu: „Poczekaj“, bo Razumow nie myślał się odezwać; nie byłby jej przerwał teraz, gdyby nawet chodziło o jego życie. Tylko muskuły twarzy ściągnęły mu się mimowolnie; ale był to ruch powierzchowny; w głębi zaś zachował to samo ponure skupienie jak przedtem.
— Nie był on pospolitym typem w swojej sferze — ciągnęła dalej. — Mieszkańcy domu — mój korespondent rozmawiał z wieloma z pomiędzy nich — a był to jeden z tych olbrzymich domów, w których gnieździ się hańba i nędza.
Zofja Antonowna nie potrzebowała rozwodzić się nad charakterem tego domu. Razumow ujrzał wyraźnie wznoszący się poza jej plecami wielki, murowany budynek, przesłonięty płatkami śniegu, z długim rzędem okien jadłodajni, błyszczących tłusto tuż przy ścianie. Widmo tej nocy prześladowało go. Zwrócił się przeciwko niemu z wściekłością i znużeniem.
— Czy nieboszczyk Haldin nie wspominał ci kiedy o tym domu? przerwała nagle Zofja Antonowna.
— Tak — Razumow dając tę odpowiedź, zastanowił się, czy nie wpadł w pułapkę. Ale to ciągłe okłamywanie tych ludzi było czemś tak upokarzającem, że prawdopodobnie nie byłby powiedział: nie. — Raz mi coś wspomniał — dodał, jak gdyby usiłując przypomnieć sobie. — Bywał tam u robotników.
— Właśnie.
Zofja Antonowna triumfowała. Jej korespondent dowiedział się o tem zupełnie przypadkowo w rozmowie z mieszkańcami domu, zaprzyjaźniwszy się z robotnikiem, który zajmował tam izbę. Opisali mu dokładnie powierzchowność Haldina. Mówił im krzepiące słowa nadziei w ich nędzy. „Przychodził nieregularnie, ale bardzo często i“ — pisał ów korespondent — „czasami spędzał noc w tym domu, śpiąc, jak mi się zdawało, w stajni, znajdującej się w drugiem podwórzu“. Zapamiętaj to, Razumowie. W stajni.
— Tak. Na słomie. Był to zapewne najczyściejszy kąt w całym domu — zauważył Razumow i mimowoli uśmiechnął się, choć w duszy miał piekło.
— Zapewne — przytaknęła kobieta, marszcząc brwi przyczem czarne oczy zbliżyły się ku sobie w sposób złowrogi. Żadne czworonogie bydlę nie zniosłoby tego niechlujstwa nędzy, w jakiej miljony ludzkich istot żyć muszą w Rosji. Odkrycie to dowodziło, iż istniała zażyłość, pomiędzy Haldinem a tym chłopem, właścicielem koni, człowiekiem luźnych obyczajów, którego nie lubiono w domu. Podejrzewano go, że utrzymywał stosunki z szajką rzezimieszków. Wielu z nich poaresztowano. Nie wtedy, kiedy ich wiózł, lecz było podejrzenie, że to on dawał znać policji i...
Rewolucjonistka urwała nagle.
— Czy przyjaciel pana wspominał kiedykolwiek o niejakim Ziemianiczu?
Razumow był przygotowany na to pytanie.
— Gdy mi je postawią, nie zaprzeczę — powiedział sobie. Ale namyślał się.
— Z pewnością — zaczął zwolna. — Ziemianicz, chłop trudniący się wynajmem koni. Tak. Raz z powodu pewnej okoliczności. Ziemianicz!.. Właściciel koni. Że mi to wyszło z pamięci. Była to przecież jedna z ostatnich naszych rozmów.
— To znaczy — rzekła Zofja Antonowna i spoważniała bardzo — to znaczy, Razumowie, że to było bardzo krótko przed — —
— Przed czem? — wrzasnął Razumow do zdumionej kobiety, która się pomimo to nie cofnęła. — Przed... Ach! tak! Oczywiście, że przedtem. Jakżeby mogło być potem? Na kilka godzin przedtem.
— I mówił o nim pochlebnie?
— Z zachwytem! Konie Ziemianicza! Wolna dusza Ziemianicza!
Razumow znajdował jakąś dziką przyjemność w głośnem wymawianiu tego nazwiska, które jeszcze nigdy przed tem przez usta jego nie przeszło. Utkwił pałający wzrok w rewolucjonistce, aż wyraz jej twarzy, jakby urzeczony, przywołał go do porządku.
— Nieboszczyk Haldin — rzekł ze spuszczonemi oczyma, hamując się — skłonny był do przeceniania ludzi, powodując się nagłemi sympatjami, niedostatecznie, że tak powiem, ugruntowanemi.
— Otóż to! — Zofja Antonowna klasnęła w ręce. — W tem leży — według mnie — rozwiązanie zagadki. Mój korespondent, powziąwszy podejrzenia — —
— Aha! Pani korespondent — rzekł Razumow, niemal otwarcie drwiącym głosem. — Jakież to podejrzenia?.. I kto mu ich napędził? Ten Ziemianicz? Jakiś pijaczyna, gaduła...
— Mówisz, jak gdybyś go znał.
Razumow podniósł oczy.
— Nie. Ale znałem Haldina.
Zofja Antonowna z powagą skinęła głową.
— Rozumiem. Każde twoje słowo potwierdza podejrzenia, udzielone mi w tym bardzo zajmującym liście. Tego Ziemianicza znaleziono pewnego dnia wiszącego na haku w stajni.
Razumow zmieszał się tak widocznie, że Zofja Antonowna, spostrzegłszy to, rzekła z żywością:
— Aha! Zaczynasz pojmować.
Pojmował doskonale i widział wyraźnie przy świetle latarni, rzucającej smugi cieniów, ciało w baranim kożuchu i długich butach, wiszące na tle ściany; spiczasta czapka, z końcami związanemi aż po oczy, kryła twarz.
— Ale mnie to nie dotyczy — pomyślał. — Nie, to nie wpływa na moje położenie. Ten człowiek nie wiedział, kto go zbił. Nie mógł wiedzieć.
I zrobiło mu się żal tego starego miłośnika butelki i kobiet.
— Tak. Niektórzy z nich tak kończą — mruknął. — A pani, co o tem myśli, Zofjo Antonowno?
Zofja Antonowna myślała to, co myślał jej korespondent, i myśl tę zamknęła w dwóch wyrazach:
— Wyrzuty sumienia.
Razumow szeroko na to oczy otworzył. Korespondent Zofji Antonowny, nasłuchawszy się opowiadań mieszkańców owego domu, zestawiwszy jedno z drugiem, okazał się bardzo bliskim prawdy co do stosunku Haldina z Ziemianiczem.
— To ja mogę ci powiedzieć — ciągnęła dalej Zofja Antonowna, — że przyjaciel twój chciał się ocalić, a w każdym razie planował ucieczkę z Petersburga, resztę zdając na los szczęścia, i że konie Ziemianicza były częścią tego planu.
— Doszli prawdy — pomyślał Razumow ze zdumieniem, a głośno przytaknął:
— Tak; to możliwe; to bardzo możliwe.
Ale rewolucjonistka twierdziła stanowczo, że tak było. Naprzód ktoś słyszał, jak Haldin i Ziemianicz rozmawiali o koniach. Powtóre, gdy „młody pan“ (nie znali nazwiska Haldina) przestał pokazywać się w domu, mieszkańcy poczęli podejrzewać Ziemianicza, że wie coś o przyczynach tej nieobecności. Ziemianicz zapierał się z rozdrażnieniem, faktem jednak było, że od czasu zniknięcia Haldina spochmurniał i schudł. Wreszcie, w kłótni o jakąś kobietę (do której się umizgał), w której to kłótni uczestniczyła większość mieszkańców, główny jego przeciwnik, atletyczny kramarz, nazwał go wręcz donosicielem i zarzucił mu, że posłał „naszego młodego pana, jak przedtem niejednego rabusia, na Syberję“. Wywiązała się bójka; Ziemianicza zrzucono ze schodów, on zaś pił przez tydzień naumór, wreszcie powiesił się.
Zofja Antonowna wyciągnęła swoje wnioski z tej opowieści. Oskarżała Ziemianicza, że albo wygadał się po pijanemu w szynku, może w tym samym, który się mieścił na dole w owym domu, — że ma wieźć kogoś za miasto, i za pewne jakiś szpieg go podsłuchał, albo poprostu dał znać do policji, poczem zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia. Taki człowiek zdolny był do wszystkiego. Mówiono o nim, że był starym wygą. A jeżeli raz wdał się w konszachty z policją — co się zdawało pewnem, choć się tego zapierał — w związku z owymi rzezimieszkami, oczywiście policja miała go zawsze przez swych podrzędnych agentów na oku, żeby w odpowiedniej chwili coś z niego wyciągnąć. Prawdopodobnie zpoczątku nie przywiązywano wagi do jego gadaniny, aż do dnia, kiedy ten łotr de P— spotkał się z zasłużonym losem. Ach! Ale wtedy, każda najlżejsza wskazówka miała wartość i ostatecznie tak się fatalnie złożyło, że musieli schwytać Haldina.
Zofja Antonówna rozpostarła ręce: — Fatalne.
Fatalność — traf! Razumow zastanowił się w milczącem zdumieniu nad dziwacznem prawdopodobieństwem tych wiadomości. Były one niezaprzeczenie korzystne dla niego.
— A teraz, słuszną jest rzeczą podać ten ostateczny wynik do ogólnej wiadomości. — Zofja Antonówna była znów bardzo spokojną i rozważną. — List ten otrzymała już trzy dni temu, lecz nie mówiła o tem zaraz Piotrowi Iwanowiczowi. Wiedziała, że wkrótce będzie miała sposobność spotkać kilku działaczy, zgromadzonych w bardzo ważnym celu.
— Pomyślałam, że sprawi to większe wrażenie, gdy będę mogła pokazać list wszystkim. Mam go przy sobie w kieszeni. Pojmuje pan, jak byłam rada, natknąwszy się na pana.
„Mnie go nie pokaże“ pomyślał Razumow. „Nie zanosi się na to. Ciekawym, czy powiedziała mi wszystko, co ten jej korespondent wyszperał?“
Ogarnęła go trawiąca chęć zobaczenia listu, ale czuł, że nie powinien tego żądać.
— Proszę, niech mi pani powie, czy to było śledztwo przeprowadzone w tej sprawie?
— Nie, nie — zaprzeczyła. — Znowu ta drażliwość. To pana ogłupia. Alboż nie widzi pan, że nie było o co się zaczepić dla rozpoczęcia śledztwa, gdyby nawet komu było to przyszło na myśl. Zupełna próżnia i na to właśnie powoływały się niektóre osoby, jako na przyczynę przyjęcia cię ostrożnie. A tamto stało się całkowicie przypadkowo, stąd, że mój korespondent zaznajomił się z pewnym inteligentnym garbarzem, mieszkającym właśnie w owej spelunce. Nadzwyczajny zbieg okoliczności.
— Ktoś pobożny — zauważył Razumow z bladym uśmiechem — powiedziałby, że ręka Boga tak wszystkiem pokierowała.
— Mój ojciec nieboszczyk powiedziałby tak — Zofja Antonowna nie uśmiechnęła się. Spuściła oczy. — Chociaż jemu Bóg nigdy nie dopomógł. Dawne to czasy, kiedy Bóg cośkolwiek dla ludzi czynił. W każdym razie tak się stało.
— Wszystko to byłoby zupełnie przykonywającem — rzekł Razumow tonem bezstronnego namysłu, — gdybyśmy mieli pewność, że ów „nasz młody pan“ tych ludzi był istotnie Wiktorem Haldinem. Ale, czy ją mamy?
— O, tak. Co do tego nie może być wątpliwości. Mój korespondent znał tak dobrze powierzchowność Haldina jak twoją — powiedziała rewolucjonistka stanowczo.
— To z pewnością ten czerwononosy student — rzekł sobie Razumow z rozbudzonym na nowo niepokojem.
Czy też jego własna bytność w tym przeklętym domu przeszła niepostrzeżenie? Było to możliwe. Jednak było mało prawdopodobne. Stanowiła ona przecież odpowiedni pokarm dla pospolitych plotek, jakie ten chudeusz zbierał. Jednakże list nic o tem nie wspominał. Chyba, że Zofja Antonowna zataiła przed nim ten szczegół. A jeżeli zataiła, to — dlaczego? Jeżeli tamten głodomór, posiadający taki talent poznawania ludzi z opisu, nie wyszperał tego jeszcze, to tylko do czasu. Wyszpera niewątpliwie i pospieszy napisać drugi list — a wtedy!
Pomimo całego opanowania swego temperamentu, karmionego nienawiścią i pogardą, Razumow zadrżał w duchu. Nie był to pospolity strach, lecz rodzaj niesmaku, że w jakikolwiek sposób ci ludzie się nim posługują. A dołączyła się do tego jakaś przesądna obawa. Teraz, gdy jego położenie stało się pewniejszem dzięki ich własnej głupocie, kosztem Ziemianicza, uczuł potrzebę zupełnego bezpieczeństwa, aby nie być zmuszonym ciągle kłamać, aby móc obracać się pośród nich milcząc, słuchając, nieprzenikniony jak samo przeznaczenie ich zbrodni i głupoty. Czy ten przywilej był już jego własnością? Czy jeszcze nie? Czy nigdy nią nie będzie?
— A więc, Zofjo Antonowno — zaczął, a jego ociąganie się było o tyle szczerem, że niesporo mu było rozstawać się z nią, nie wypróbowawszy jej szczerości pytaniem, na które w żaden sposób nie mógł się zdobyć — a więc, Zofjo Antonowno, skoro tak jest, to — —
— Sam sobie wymierzył sprawiedliwość — zauważyła kobieta, myśląc głośno.
— Co? Ach! tak! Wyrzuty sumienia! — mruknął Razumow z dwuznaczną pogardliwością.
— Nie sądź go tak surowo, Cyrylu Sidorowiczu, dlatego, że stracił pan przez niego przyjaciela. — Nie było cienia miękkości w jej głosie, tylko czarny blask jej oczu zdawał się jakby na chwilę oderwany od mściwych obrazów. — To był człowiek z ludu. Prosta dusza rosyjska jest zawsze skłonna do skruchy. Trzeba o tem pamiętać.
— Na pociechę? — podchwycił Razumow pytająco.
— Przestań szydzić! — wybuchnęła z uniesieniem. — Pamiętaj pan, Razumowie, że kobiety, dzieci i rewolucjoniści nienawidzą ironji, która jest zaprzeczeniem wszelkich zbawczych instynktów, wszelkiej wiary, wszelkiego poświęcenia, wszelkiego czynu. Nie szydź! Zaprzestań! Nie wiem, doprawdy, czem się to dzieje, ale są chwile, kiedy pan mi jesteś wstrętnym!
Odwróciła twarz. Nastąpiła chwila martwego milczenia, jak gdyby całe naprężenie sytuacji wyładowało się w tym wybuchu. Razumow ani drgnął. Nagle Zofja Antonowna dotknęła końcami palców jego rękawa.
— Nie zważaj pan na to!
— Nie zważam — odpowiedział bardzo spokojnie.
Uczuł się dumnym, że ta kobieta nic z jego twarzy wyczytać nie potrafi.
To go ułagodziło, przyniosło mu bodaj chwilową ulgę w tem mętnem przytłoczeniu, jakie go gnębiło. I nagle zadał sobie pytanie:
— Poco ja tam, u djabła, chodziłem do tego domu? To była dopiero głupota.
Ogarnął go głęboki niesmak. Zofja Antonowna nie odchodziła i zaczęła mówić tonem przyjacielskim, pojednawczo, opowiadając w dalszym ciągu o owym sławetnym liście i bardzo drobiazgowych szczegółach, odnoszących się do Ziemianicza, którego jej korespondent nigdy nie widział. Pochowano „ofiarę wyrzutów sumienia“ na kilka tygodni przedtem, nim autor zaczął uczęszczać do owego domu. Zawierał on — ten dom — sporo bardzo dobrego materjału rewolucyjnego. Duch bohaterskiego Haldina wniknął w te siedliska bezdennej nędzy z obietnicą powszechnego zadośćuczynienia za wszystkie krzywdy i niedole, nękające ludzkość. Razumow słuchał, nie słysząc, nurtowany żądzą bezpieczeństwa bez tej poniżającej potrzeby kłamstwa, które chwilami wydawało mu się nie do zniesienia.
Nie. To, czego się pragnął dowiedzieć, nie wysnuje się nigdy z rozmowy. Nie było sposobu potrącić o ten przedmiot. Zaczął żałować, że nie przygotował sobie na użytek zagranicy jakiejś historyjki, w której jego nieszczęsna bytność w owym domu znalazłaby jakieś usprawiedliwienie. Ale gdy opuścił Rosję, nie wiedział, że Ziemianicz powiesił się. I, w każdym razie, kto mógł powiedzieć, że ów „korespondent“ trafi do tej właśnie spelunki, ze wszystkich spelunek, oczekujących zniszczenia w oczyszczającym ogniu rewolucji socjalnej? Ktoby to był powiedział? Nikt!
„To iście djabelska niespodzianka“ myślał Razumow, spokojny w swej postawie nieprzeniknionej wyższości, potakując uwagom Zofji Antonowny o psychologii „ludu“. „O, tak — istotnie“ wtórował chłodno, doznając nerwowego swędzenia w palcach, by wydrzeć jej z gardła upragnioną wiadomość.
I dopiero w ostatniej chwili, na odchodnem, kiedy już nastąpiło w nim niejako odprężenie, Zofja Antonowna potrąciła o tak bardzo obchodzącą go sprawę. Jak do tego przyszło, mógł tylko zgadywać, bo umysł jego uległ roztargnieniu w owym momencie, ale musiało to wyniknąć z utyskiwań Zofji Antonowny na nielogiczną głupotę ludu. Naprzykład ten Ziemianicz. Był skończonym niedowiarkiem, drwił z religji, a jednak w ostatnich tygodniach życia uroił sobie, że mu się ukazał djabeł i wybił go.
— Djabeł — powtórzył Razumow, jak gdyby się przesłyszał.
— Tak. Djabeł we własnej osobie. Słusznie możesz się dziwić, Cyrylu Sidorowiczu.
Tego samego dnia, kiedy zaaresztowano biednego Haldina, wczesnym wieczorem zjawił się jakiś nieznajomy i zbił na kwaśne jabłko Ziemianicza, kiedy ten leżał pijany na śmierć w stajni. Biedaczysko miał całe ciało w sińcach. Pokazywał je mieszkańcom domu.
— Ale pani, Zofjo Antonowno, pani nie wierzy w rzeczywistego djabła?
— A, ty? — odparła krótko kobieta i mruknęła sama do siebie: — Wystarczy złych ludzi, gorszych od djabłów, by ziemię w piekło zamienić.
Razumow popatrzył na nią, siwowłosą lecz krzepką, z głęboką brózdą pomiędzy brwiami i czarnemi oczyma, patrzącemi w dal bezcelowo. Widocznie niewiele sobie robiła z tej historyjki, chyba że i ta obojętność była szczytem przewrotności z jej strony.
— Jakiś młody brunet — tłumaczyła dalej. — Nigdy przedtem ani potem nie widziany. Dlaczego się pan uśmiecha, Razumowie?
— Dlatego, że djabeł pozostał młodym po tylu wiekach — odpowiedział spokojnie. — Ale któż go mógł opisać, skoro Ziemianicz, jak pani powtórzyła, był pijany na śmierć i spał?
— Och! Opisał go właściciel szynku. Jakiś hardy, smagły młodzieniec w studenckim płaszczu wpadł, zapytał o Ziemianicza, zbił go niemiłosiernie i wyleciał ze stajni, nie rzekłszy słowa, pozostawiając szynkarza oniemiałego ze zdziwienia.
— Czy i ten szynkarz wierzy także, że to był djabeł?
— Tego nie umiem powiedzieć. Podobno okazał się bardzo wstrzemięźliwym na tym punkcie. Ci szynkarze to przeważnie skończone łotry. Myślę, że wie o tem więcej, niż ktokolwiek.
— A jakie jest zdanie pani o tem, Zofjo Antonowno? — zapytał Razumow tonem wielkiego zainteresowania. — Pani i jej korespondenta, który tam jest na miejscu.
— Zgadzam się z nim. Zapewne jakiś przebrany wyżeł policyjny. Któż inny mógłby zbić tak nielitościwie bezbronnego człowieka? Zresztą, jeżeli tego dnia węszyli za każdym śladem dawnym czy nowym, to zapewne chcieli mieć Ziemianicza pod ręką dla wskazówek, lub sprawdzenia tożsamości, albo ja wiem. Posłali po niego jakiegoś łotra wywiadowcę, a ten, rozzłoszczony, że go zastał pijanym, połamał na jego żebrach widły stajenne. A później, gdy im poszukiwana zwierzyna wpadła w ręce, już się o tego chłopa nie troszczono.
Takie były ostatnie słowa rewolucjonistki w tej rozmowie, tak bliskie prawdy, a tak daleko odbiegające od niej w swem prawdopodobieństwie myśli i wniosków, jakby dla stwierdzenia raz jeszcze niezwyciężonej natury ludzkich pomyłek, jakby dla ukazania na jedno mgnienie oka najgłębszego dna samooszukiwania się. Razumow, pożegnawszy Zofję Antonownę, wyszedł za bramę, przeszedł wpoprzek gościniec i, wstąpiwszy na małe molo parowcowe, oparł się o barjerę.
W umyśle jego zapanował spokój; spokój, jakiego nie znał od wielu dni, ani na chwilę od owej nocy... owej nocy. Rozmowa z rewolucjonistką ukazała mu grożące niebezpieczeństwo i w tej samej chwili niebezpieczeństwo to rozwiało się w sposób charakterystyczny.
„Powinienem był przewidzieć wątpliwości, jakie powstaną w głowach tych ludzi“ — pomyślał.
Potem uwagę jego zwrócił kamień osobliwego kształtu, leżący na dnie i dokładnie widoczny, i zaczął się zastanawiać nad głębokością wody w tem miejscu. Ale wnet, drgnąwszy, zdumiony nadzwyczajnym przykładem tak nie wporę przychodzącego roztargnienia, powrócił do pierwotnego biegu myśli.
„Powinienem był nagadać im różnych kłamstw okolicznościowych od samego początku“ — powiedział sobie, ze śmiertelną odrazą na samą tę myśl, która na krótką chwilę przerwała znów tok jego rozmyślań.
„Na szczęście, wszystko już teraz w porządku“, zastanowił się, a po pewnym czasie dodał na wpół głośno: — „Dzięki diabłu“ — i zaśmiał się.
Tu uwaga jego zatrzymała się na samobójstwie Ziemianicza. Właściwie sposób, w jaki je wytłumaczono, nie zabawił go, ale powoli dopatrzył się w tem pewnej satyrycznej cierpkości. Przyznał sam przed sobą, że gdyby był wiedział o tem samobójstwie przed opuszczeniem Rosji, nie byłby zdolnym zrobić z tego tak doskonałego użytku dla swych własnych celów. Powinien był czuć się nieskończenie obowiązanym studentowi z czerwonym nosem za jego cierpliwość i bystrość.
— Nadzwyczajny psycholog, jak się pokazuje — pomyślał sarkastycznie. — Wyrzuty sumienia! Właśnie! Oto jaskrawy przykład ślepoty prawdziwych spiskowców, głupiej drobiazgowości ludzi, opanowanych jedną myślą. To był dramat miłości a nie sumienia — ciągnął dalej w duchu Razumow, drwiąco. — Kobieta, do której się ten stary dziad umizgał! Barczysty kramarz, oczywiście rywal, zrzucający go ze schodów...
A w sześćdziesiątym roku życia taki wieczysty kochanek nie przechodzi łatwo do porządku dziennego nad taką sprawą. To był feminista innego pokroju, niż Piotr Iwanowicz. Nawet pociecha butelki nie wystarczyła, być może, w tym najwyższym kryzysie. W tym wieku tylko stryczek mógł ukoić cierpienia niezaspokojonej namiętności. A do tego dołączyło się jeszcze głębokie rozdrażnienie, wywołane niesprawiedliwemi potwarzami i obelgami całego domu, i doprowadzająca do szału niemożność wytłumaczenia tajemniczego obicia.
„Djabeł, co?“ — wykrzyknął w duchu Razumow z takiem podnieceniem, jak gdyby dokonał jakiegoś zajmującego odkrycia. — „Ziemianicz skończył na mistycyzmie. Tyle naszych prawdziwie rosyjskich dusz kończy w ten sposób. Bardzo charakterystyczne!“
Zdjęła go litość nad Ziemianiczem, wielka, bierna litość, taka, jaką odczuwałoby się nad nieświadomym tłumem, biednym ludem widzianym zgóry, niby społeczeństwo pełznących mrówek, pracujących nad swojem przeznaczeniem. Zdawało się, jak gdyby ów Ziemianicz nie był mógł postąpić inaczej. A zarozumiałe i pogardliwe wyrażenie się Zofji Antonowny: „jakiś wyżeł policyjny“ było także charakterystycznie rosyjskie na inny sposób. Ale nie było w tem tragedji. Prawdziwa komedja omyłek! Zupełnie, jak gdyby sam djabeł płatał figle wszystkim pokolei. Naprzód jemu, potem Ziemianiczowi, potem tym rewolucjonistom. Iście po djabelsku. Przerwał sobie ten poważny, myślowy monolog żarcikiem z samego siebie:
— Cóż to? Czy i ja także wpadłem w mistycyzm? Spokojniejszy był niż kiedykolwiek. Odwróciwszy się, oparł się wygodnie plecami o barjerę.
— Wszystko to składa się wprost cudownie — myślał w dalszym ciągu. — Los mojego rzekomego wspólnika nie przyćmiewa już świetności przypisywanego mi czynu. Zawdzięczam to mistycznemu Ziemianiczowi. Los przysłużył mi się w sposób nieprawdopodobny. Nie potrzebuję już kłamać! Należy tylko słuchać i baczyć, by pogarda nie wzięła we mnie góry nad przezornością.
Westchnął, skrzyżował ręce, zwiesił podbródek na piersi; długi czas minął, nim ocknął się, przypomniawszy sobie, że ma coś ważnego do spełnienia tego dnia. Coby to było, nie mógł sobie natychmiast uprzytomnić, lecz nie wysilał pamięci, bo miał jakąś mętną świadomość, że przypomni sobie niebawem.
Uszedł nie więcej niż ze sto jardów ku miastu, gdy zwolnił kroku i prawie się wzdrygnął na widok postaci, zdążającej w przeciwnym kierunku, udrapowanej w płaszcz, w miękkim kapeluszu o szerokich kresach, malowniczej ale drobnej, jak gdyby widzianej przez drugi koniec lornetki teatralnej. Niepodobieństwem było uniknąć tego maleńkiego człowieka, bo nie było gdzie się cofnąć!
— Jeszcze jeden idący na to tajemnicze zebranie — pomyślał Razumow. Nie omylił się w swem przypuszczeniu, tylko że ten jeden, w przeciwieństwie do tamtych, przybyłych zdaleka, był mu osobiście znany. Miał nadzieję wyminąć go, poprzestając na ukłonie, ale niesposób było udać, że się nie widzi chudej, włosami porośniętej rączki, wyciągającej się przyjacielsko z pomiędzy fałd płaszcza, zarzuconego na ramię z hiszpańska pomimo bardzo ciepłego dnia.
— Jak się miewa Herr Razumow — zabrzmiało po niemiecku, przez to samo jeszcze bardziej wstrętne przedmiotowi tego uprzejmego powitania. Ten drobniutki człowieczek wyglądał zbliska jak zmniejszenie normalnie wyrosłego mężczyzny o wyniosłem czole, odsłoniętem na chwilę przez uchylenie kapelusza, i obfitej szpakowatej brodzie, rozkładającej się na proporcjonalnie szerokiej piersi. Kształtny, śmiało zarysowany nos sterczał nad cienkiemi ustami, tonącemi w obfitości cienkich włosów. Wszystko to — wydatne rysy, silne w swej względnej małości członki — wydawało się delikatne, ale bynajmniej nie wątłe, za wielkie jedynie wydawały się oczy w migdał wycięte i brunatne, o białkach zlekka nabiegłych krwią, jakby od zbytniego pisania przy lampie. Ta swojego rodzaju znakomitość w środowisku rewolucyjnem była dobrze znaną Razumowowi. Poliglota, niewiadomego pochodzenia, anarchista o pedantycznym a mimo to wściekłym temperamencie, niesłychanie zapalczywy, był on potęgą w odwodzie, ten gwałtowny pamflecista, domagający się rewolucyjnej sprawiedliwości, ten Juljusz Laspara, wydawca „Żyjącego Świata“, powiernik spiskowców, nakładca podżegawczych broszur i manifestów; uchodził za wtajemniczonego w każdą robotę konspiracyjną. Mieszkał w starej dzielnicy miasta, w wąskim, ponurym domku, podarowanym mu przez naiwnego średniej sfery wielbiciela jego wymowy humanitarnej. Wraz z nim mieszkały tam dwie jego córki, przerastające go o głowę i ramiona, i blady, chudy, sześcioletni chłopczyk, snujący się cicho po ciemnych pokojach, w bawełnianem niebieskiem ubranku i niezgrabnych bucikach, którego przynależności do tej rodziny nikt z obcych nie byłby mógł określić. Juljusz Laspara wiedział niewątpliwie, która z jego córek, zniknąwszy niespodzianie z domu na lat parę, wróciła równie niespodzianie jako posiadaczka tego dziecka, ale z nadzwyczajną pedanterją powstrzymywał się od pytania o szczegóły, nie wyłączając z nich nazwiska ojca, ponieważ dochodzenie ojcostwa nie należało do funkcji anarchistów. Razumow dwukrotnie przestępował próg tego mieszkania, złożonego z kilku ciemnych pokoików na najwyższem piętrze, o oknach zakurzonych, pełnych śmiecia wszelkiego rodzaju, niedopitych szklanek herbaty na każdym stole; podczas gdy obie panny Lasparówny wałęsały się dookoła, zagadkowo milczące, z zaspanemi oczami, bez gorsetów, podobne w swych zmiętych sukniach i ogólnym nieporządku do starych lalek, a wielki lecz nieznany ogółowi Juljusz sterczał na stołku o trzech nogach, zawsze gotów do przyjęcia gości, porzucając natychmiast pióro i w jakiś szczególny sposób prezentując swe wyniosłe czoło i wielką, poważną brodę. Gdy schodził ze swego trójnoga, wyglądał, jak gdyby zstępował z wyżyn Olimpu. Wszystko dokoła czyniło go wtedy jeszcze bardziej karzełkowatym: jego córki, sprzęty, każdy gość przeciętnego wzrostu. To też bardzo rzadko opuszczał swe stanowisko, a jeszcze rzadziej wychodził z domu w biały dzień. Widocznie jakaś ważna przyczyna skłoniła go do tego dzisiaj. Widocznem również było, że pragnie być uprzejmym dla Razumowa, którego przyjazd wywołał pewne wrażenie w świecie zbiegów politycznych. Już po rosyjsku, którym to językiem mówił i pisał, jak kilkoma innemi europejskiemi, nie wykwintnie lecz biegle, zapytał, czy Razumow zapisał się już na uniwersytet. A gdy młodzieniec wstrząsnął głową przecząco:
— Ma pan jeszcze dosyć czasu, a nim to nastąpi, mógłbyś coś dla nas napisać.
Laspara poprostu nie mógł zrozumieć, jak ktoś może się wstrzymać od napisania artykułu, czy to z dziedziny ekonomji, czy historji, czy rewolucji socjalnej. A właśnie zdarzyło się, że jeden z jego przyjaciół zawiązał stosunki z pewnem pismem londyńskiem, o bardzo postępowym kierunku.
— Musimy kształcić, kształcić wszystkich — rozwijać wielką ideję bezwzględnej swobody i sprawiedliwości rewolucyjnej.
Razumow mruknął kwaśno, że nawet nie zna angielskiego języka.
— Pisz pan po rosyjsku. Damy to do przetłumaczenia. O to niema kłopotu. Ot, nie szukając daleko, mamy pannę Haldin. Moje córki odwiedzają ją czasem. — Skinął głową znacząco. — Ona nic nie ma do roboty; nic nigdy nie robiła. Wywiąże się z tego dobrze z małą pomocą. Tylko pan pisz. Musisz pisać. Wiesz. Więc jak na teraz — do widzenia.
Skinął ręką i odszedł. Rozumow oparł się o niski mur, popatrzył za nim, splunął gwałtownie i zawrócił w swoją stronę, mruknąwszy gniewnie:
— Przeklęty żyd.
Dlaczego tak go nazwał, nie wiedział. Juljusz Laspara mógł być również dobrze Transylwańczykiem, Turkiem, Hiszpanem, lub obywatelem którego z miast Hanzeatyckich. Powieść ta nie jest historją Zachodu, więc wykrzyknikowi temu musi towarzyszyć objaśnienie, że był on poprostu wyrazem pogardy i nienawiści, najlepiej przystosowanym do uczuć, rozsadzających w owej chwili piersi Razumowa. Zionął cały wściekłością, jak gdyby go spotkała jakaś osobista zniewaga. Szedł naoślep, instynktownie trzymając się wybrzeża, przez ładny, nudny ogród, w którym nudni ludzie siedzieli na krzesłach pod drzewami, aż gdy złość opuściła go, spostrzegł, że znajduje się na środku długiego, szerokiego mostu. Zwolnił odrazu kroku. Na prawo, za maleńkiemi przystaniami zobaczył zielone wzgórza okalające Petit Lac w całej cudnej banalności krajobrazu, malowanego na tekturze, z daleką perspektywą wody nieruchomej i błyszczącej, jak płachta blachy.
Odwrócił głowę od tego widoku, stworzonego dla turystów, i szedł dalej z oczyma utkwionemi w ziemię. Parę osób musiało mu zejść z drogi, a potem odwróciło się, patrząc ze zdumieniem na jego głęboką zadumę. Nalegania wywrotowego dziennikarza dziwnie mu w mózgu utkwiły. Pisać. Musi pisać! On! Pisać! Olśniło go nagłe światło. Pisać, to było właśnie to, co postanowił uczynić tego dnia. Postanowił nieodwołalnie, a potem zapomniał. Ta niepoprawna skłonność do wymykania się z narzuconych mu obowiązków położenia przedstawiała poważne niebezpieczeństwo. Gotów był pogardzać sobą za to. Co to było? Lekkomyślność czy głęboko zakorzeniona słabość? A może jakiś lęk bezwiedny?
— Czyżbym się cofał? To niemożliwe. To być nie może. Cofać się teraz byłoby gorzej, niż popełnić samobójstwo duchowe; byłoby czemś w rodzaju moralnej zagłady — myślał. — Czy podobna, abym miał konwencjonalne sumienie?
Odrzucił tę hypotezę z pogardą i, przystanąwszy na brzegu chodnika, chciał przejść na drugą stronę i dalej iść szeroką ulicą naprost mostu, nie dla żadnej innej przyczyny, tylko dlatego, że ją miał przed sobą. Ale w tej samej chwili nadjechało parę powozów i jakaś wolno wlokąca się fura, i Razumow nagle skręcił na lewo i szedł znów wzdłuż wybrzeża, ale tym razem oddalając się wciąż od jeziora.
— Może to wypływa ze stanu mego zdrowia — pomyślał, podając w wątpliwość swój stan fizyczny, co było u niego rzeczą bardzo niezwykłą, bo wyjąwszy paru niedomagań w dzieciństwie, nigdy dotąd nie chorował. Ale i w tem także tkwiło niebezpieczeństwo. Z drugiej strony jednak mogło się zdawać, że jest przedmiotem jakiejś osobliwej opieki.
„Gdybym wierzył w Opatrzność“ — rzekł do siebie z jakąś posępną żartobliwością, „widziałbym w tem działanie Jej ironicznego palca. Żeby taki Juljusz Laspara zaszedł mi drogę, jakby umyślnie, aby mi przypomnieć, że... Pisz pan — powiedział. — Powinieneś pisać! — Wiem o tem, że powinienem... I będę pisał, niema obawy. Poto wszak tu jestem. A w przyszłości będę miał o czem pisać“.
Podniecał się tem myślowem monologowaniem. Ale konieczność pisania wywoływała konieczność jakiegoś spokojnego miejsca, odosobnienia, więc oczywiście powrotu do domu, co znowu napełniało go nieokreślonym lękiem, jak gdyby niewiadome niebezpieczeństwo czyhało na niego wśród tych wstrętnych czterech ścian.
— „A gdyby tak któremu z tych rewolucjonistów“ zapytał sam siebie „przyszła ochota odwiedzić mnie, podczas gdy będę pisał?“ i samo przypuszczenie takiej przerwy przejęło go dreszczem. Wprawdzie mógł się zamknąć na klucz, lub poprosić sklepikarza zdołu (który sam był jakimś zbiegiem politycznym), żeby powiedział, jeśli kto zapyta o niego, że go niema w domu. Ale tego rodzaju ostrożności nie mogły mu wyjść na dobre. Musi prowadzić życie nie dające najlżejszego powodu do podejrzeń lub nawet zaciekawienia z powodu choćby tak błahego, jak zwłoka w otwarciu drzwi na klucz zamkniętych.
„Chciałbym być gdzieś w polu, o całe mile zdala od każdego zamieszkanego miejsca“ pomyślał.
Bezwiednie skręcił jeszcze raz na lewo i teraz uświadomił sobie, że jest znów na jakimś moście. Ten był znacznie węższy niż tamten i tworzył rodzaj załamania pod kątem, w którem to miejscu krótka odnoga łączyła go z sześciokątną wysepką, wyżwirowaną, o brzegach ocembrowanych kamieniem z nadzwyczajną starannością. Parę wysokich topoli i kilka innych drzew stało na czystym, ciemnym żwirze, a pod niemi umieszczono kilka ogrodowych ławek i bronzowe popiersie Jana Jakuba Rousseau na piedestale.
Zaszedłszy tu, Razumow przekonał się, że oprócz kobiety, sprzedającej napoje orzeźwiające w drewnianej altance, nie było żywej duszy na wysepce.
Ten maleńki okruch ziemi, noszący imię Jana Jakuba Rousseau, tchnął jakaś naiwną, obrzydliwą i ckliwą prostotą. Było to zarazem pretensjonalne i liche. Zażądał szklanki mleka, którą wypił duszkiem (nie miał w ustach od rana nic oprócz herbaty), poczem już odchodził zmęczonym, ociężałym krokiem, gdy myśl pewna zatrzymała go nagle. Znalazł przecież to czego szukał. Jeżeli można było zapewnić sobie samotność na otwartem powietrzu, pośrodku miasta, to chyba tu, na tej głupiej wysepce, do której jedyny dostęp przez ową odnogę mostku widoczny był jak na dłoni.
Zawrócił i usiadł ciężko na ławce. To było właśnie odpowiednie miejsce do owego pisania, które tak mu niesporo było rozpocząć. Potrzebne przybory miał przy sobie.
— Będę tu zawsze przychodził — powiedział w duchu i siedział długo bez poruszenia, jak odrętwiały, nie myśląc, nie patrząc i nie słysząc, prawie bez życia. Dopiero gdy słońce zaczęło zasuwać się za dachy domów poza jego plecami i rzucać cień na domy po drugiej stronie jeziora, naprost wysepki, wydobył z kieszeni pióro atramentowe, położył mały notes na kolanie i zaczął pisać prędko, podnosząc od czasu do czasu oczy na łącznikowy odłamek mostku. Spojrzenia te były niepotrzebne, gdyż widzianym zdaleka przechodniom nawet nie śniło się spojrzeć w stronę wysepki, gdzie osadzona tu na wygnaniu podobizna autora „Umowy Społecznej“ tronowała nad pochyloną głową Razumowa w ponurej nieruchomości bronzu. Skończywszy pisanie, Razumow z rodzajem gorączkowego pośpiechu odłożył pióro, poczem wpakował notes do kieszeni, wydarłszy z niego poprzednio zapisane kartki, które następnie wygładził bardzo starannie na kolanie. Wtedy oparł się o poręcz ławki i siedział bez ruchu, trzymając papiery w lewej ręce. Gdy mrok zapadł zupełnie, wstał i zaczął przechadzać się zwolna pod drzewami.
— Niema najmniejszej wątpliwości, że teraz jestem bezpieczny — pomyślał.
Bystry jego słuch wyłowił ledwo dosłyszalny szmer prądu, rozbijającego się o cypel wysepki, i zaczął wsłuchiwać się w te odgłosy z zajęciem. Ale nawet dla tak zaostrzonego słuchu były one zbyt nieuchwytne.
— Nadzwyczajne zajęcie wynalazłem sobie — mruknął. I przyszło mu na myśl, że był to może jedyny odgłos, którego mógł słuchać niewinnie i dla własnej przyjemności. Tak; plusk wody, szmer wiatru, oba tak zupełnie obce ludzkim namiętnościom. Wszystkie inne odgłosy tej ziemi plugawiły samotność duszy.
Takiego uczucia doznawał Razumow, mając na myśli oczywiście swoją własną duszę i używając tego określenia nie w znaczeniu teologicznem lecz w zastosowaniu do tej cząstki jego jestestwa, które nie było jego ciałem, i której groziło większe niebezpieczeństwo od ogni tej ziemi. I trzeba przyznać, że w danym wypadku gorycz samotności, z powodu której tak cierpiał Razumow, nie była zgoła chorobliwem zjawiskiem.