W podziemiach ruin (Gruszecki)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W podziemiach ruin |
Wydawca | Wydawnictwo Michała Arcta |
Data wyd. | 1898 |
Druk | P. Laskauer i Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Maciej Dzierzbicki, narzuciwszy na siebie ozdobniejszy kontusz, czekał na ganku gości, którzy, wjechawszy na dziedziniec zameczka i uchylając czapek, wołali:
— Witamy z Bogiem i dobrem słowem.
Gospodarz z rozjaśnioną twarzą kłaniał się, założywszy rękę lewą za pas błyszczący, bowiem od czasu rany otrzymanej w ramię pod Parkanami z wielką tylko trudnością władał lewą ręką.
Gdy z konia zeskoczył gość, przybrany w kołpak z czaplem piórem i spinką brylantową, w żupan i kontusz bogaty, i, acz podróżny, z karabelą u pasa; pan Maciej Dzierzbicki zszedł ze schodów gankowych i, schylając głowę, witał:
— Czołem, mości Kasztelanie! Czołem!
A gdy uścisnęli sobie ręce, rzekł kasztelan:
— Czołem, mości chorąży! Czołem! Przyjechaliśmy do was w gościnę.
— Witam was, mości kasztelanie, całem sercem! Raczcie wstąpić w me progi. Wielce wam wdzięczny za honor i wielki zaszczyt, który mi czynicie.
Po dłuższych ceregielach i wzajemnych przemówieniach udał się kasztelan do gościnnych pokojów, by przebrać się w strój godniejszy.
Tymczasem pan Maciej Dzierzbicki, któremu ziemianie dla jego zasług wojennych dali tytuł chorążego, wraz z małżonką i służbą przysposabiali przyjęcie.
Pan chorąży wydawał krótkie rozkazy, dotyczące zapasów piwnicy.
Przed nim stał i słuchał uważnie, niegdyś ochmistrz, dziś poważany przyjaciel domu, Michał Ziembiński, ubrany w biały żupanik atłasowy i w kontusz z białemi wylotami.
— Dla takiego gościa, jak kasztelan, dasz, mości Michale, to wino, które pamięta Jana Kazimierza. Dasz je pod koniec, a lżejsze do mięsiwa.
— Rozumiem, mości chorąży, sam dopilnuję kolei.
— Przy stole miej baczne oko na towarzyszów kasztelana — upominał gospodarz.
— Jak zawsze! — odpowiedział pan Michał. — Krzywdy mieć nie będą.
— Idźże, waść, teraz do piwnicy, a klucza nie wypuszczaj z rąk.
Po jego odejściu chorąży spojrzał na wielki stół, uginający się pod bogatą zastawą srebrną. Przed każdym nakryciem stał puchar, a największy i najozdobniejszy, z czystego kryształu przed nakryciem dla kasztelana. Przybiegł wreszcie pachołek, dając znać, iż kasztelan już ubrany.
Wkrótce potem przyodziany w bogaty strój wszedł i sam kasztelan, człek niemłody, dobrze szpakowaty, ale okazały, pełen jeszcze sił i zdrowia, i już z progu mówił:
— Witam uniżenie wielce miłościwą panią chorążynę! O zdrowie i pytać nie potrzebuję, bo wygląda pani chorążyna, jak róża.
Dygnęła pani, rumieniąc się, jak młoda dziewczyna, a tuż zwrócił się kasztelan i do Anielki:
— Witam waćpannę chorążankę! Kwiat jej piękności słynie nietylko w całej Polsce, ale i zagranicą są zacni kawalerowie, którzy radziby uszczknąć ten pączek.
Anielka zapłoniona schyliła się, by ucałować rękę gościa, lecz nie pozwolił na to kasztelan, pocałował ją w czoło po ojcowsku, a ona w ramię.
— Łaskawe słowa pana kasztelana przyjmujemy jako miłe komplimenta, gdyż pochodzą z ust szlachetnych.
Poczem pomodliwszy się, siedli do stołu. Gdy pierwszy apetyt minął, zapytał pan chorąży o sprawy publiczne.
— Saskie wojsko, te pijawki, ssące naszą krew, ustępują z granic Rzeczypospolitej, a do Króla szwedzkiego, Karola XII, wysłał senat posłów, by zaprzestał walki z nami, bowiem inna rzecz jest król nasz August II, a inna Rzeczpospolita, która nie chce nowej wojny szwedzkiej.
Wszczął się żywy dyskurs polityczny, wszyscy obecni byli za utrzymaniem pokoju ze Szwecyą. Pod koniec uczty uprzejmy kasztelan zwrócił słów kilka do Michała Ziembińskiego i zapytał go w końcu:
— Cóż się dzieje z waści siostrzeńcem Jakubowskim?
— Narobiwszy mi wstydu, a sobie hańby, uciekł do Brandeburgii.
— To waść i kontent — rzekł kasztelan.
— Z ucieczki tom rad, ale żal mi, żem tyle lat chował i pielęgnował tę gadzinę przy sobie, korzystając z łaski pana chorążego.
— Szkoda, że go nie ubito — westchnął chorąży,
bo o zakałę szlachectwa u takiego łotrzyka nietrudno.
— Co ma wisieć, nie utonie — dodał kasztelan.
Gdy ucztę skończono, poprosił kasztelan chorążego i jego małżonkę na osobną rozmowę. Gdy usiedli we troje w pięknie przystrojonej bawialni, zagaił rozmowę kasztelan.
— Do was panie chorąży, jako do ojca, i do pani chorążynej, jako do matki, zwracam me słowa, prosząc o łaskawą odpowiedź. Zacny kawaler, graf von Tannenburg, sam mnie prosił i przywiózł listy polecające od moich zagranicznych przyjaciół, bym został jego orędownikiem u was.
— Co? Graf von Tannenburg?... Niemiec?! — krzyknął oburzony pan Dzierzbicki.
— Wysłuchajcie mnie wpierw, mości chorąży. Zacny ten kawaler wsławił się już w walce z Duńczykami, sam książę brandeburski wysoce go ceni, ród dobry, majątek jest, umiłował-ci też starszą córkę waszą, Anielkę, czemu się nie dziwię, i radby te amory zakończyć węzłem małżeńskim.
— Nic z tego! zawołał ostro chorąży.
— Jednak namyślcie się, mości chorąży, spytajcie żony, córki — doradzał zakłopotany kasztelan.
— Pzedewszystkiem — przerwał gorączkowo chorąży — moja wola jest ich wolą, a córkę przeklnę i wolałbym ją widzieć na marach, jakkolwiek miła mi ona i bardzo, aniżeli żoną Niemca, protestanta i jakiegoś grafa von Tannenburg, który bodaj czy nie z mnichów krzyżackich pochodzi.
— Ale... ale... — uspokajał go swat.
— Chce pan kasztelan wiedzieć wolę mej żony i córki, to niechaj spyta.
— Starczą mi wasze słowa, mości chorąży, i tę rekuzę prześlę grafowi z Tannenburga. Darujcie mi, że podjąłem się tego niefortunnego poselstwa, nakłoniony jego prośbami i listami.
— Przecież to nie żaden despekt dla nas — rzekła pani.
— Dla waćpani może i nie, ale dla mnie jest, nie ośmieliłby się też Niemiec, gdybym miał syna —
westchnął chorąży z żalem.
— Wola Boga! — przemówił kasztelan, a po chwili dodał: — Wiedziałem ja dobrze, że córki nie dacie, bo
i szkoda dziecka z dobrego gniazda dla Niemca. Słyszałem, że w Sandomierskiem wiodą rej Dzierzbiccy, to już lepiej swojemu zostawić Ostrów i córkę. A teraz pobawiłbym się kielichem, bom i rad z waszej odpowiedzi.