>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Walerka
Podtytuł Spowiedź przyjacielska
Pochodzenie „Biesiada literacka” 1891 nr 1÷3
Wydawca „Biesiada literacka”
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WALERKA.
SPOWIEDŹ PRZYJACIELSKA
POWTÓRZYŁ
J. I. KRASZEWSKI.

Włócząc się po świecie, jakże często spotykamy ludzi o których przed wielu laty się otarło, zapomniało, a twarz ich choć zgrzybiała, kilka wspólnych wspomnień czynią ich potem prawie starymi przyjaciołmi.
Niezmiernie byłem zdziwiony, gdy mi samotnie siedzącemu w Genui nad lodami, w skwarny dzień chociaż późnéj jesieni, przyszedł się z uśmiechem na ustach pokłonić, podając rękę, człowiek niemłody i, jak mi się zdawało, zupełnie nieznany.

Ponieważ witał mnie po polsku — podałem rękę skwapliwie. Dziwiło mnie tylko, będąc sam i mało komu znanym, jakim sposobem domyślił się we mnie współziomka.
— Jestem Julian W... — rzekł, z naciskiem wymieniając nazwisko. — Przypomnij pan sobie, lat temu bardzo wiele przez kilka dni razem byliśmy u państwa Rusackich nad Niemnem.
— Ach! — odparłem — ależ to temu wieki.
— Tak, wieki — westchnął pan Julian siadając — byłem naówczas młodziuteńkim chłopakiem, a jak widzisz, czas miałem posiwieć...
— I cóż cię tu zapędziło?
Potrząsnął głową.
— To co innych — rzekł — gorączka młodzieńcza i losy.
— Osiedliłeś się więc we Włoszech?
— Tak jest, chociaż nie przyszło mi łatwo znaleźć kawałek chleba w kraju, z którego tysiące ludzi wychodzi szukać go zagranicą. Bądźcobądź jednak mam go, choć bardzo skromny, nie potrzebuję pensyi, ani pomocy, żywię się o własnych siłach.
Nim czas miałem go spytać czém się zajmuje, sam mi powiedział, że miał handelek mały, który powoli rosnął i starczył mu na przyzwoite utrzymanie. Sprowadzał z Francyi narzędzia matematyczne, szkła do okularów, fraszki, które się zowią articles de Paris — i będąc bardzo rzetelnym a w wypłatach nie zalegając nigdy, cieszył się powodzeniem.
— Idzie mi wcale dobrze — rzekł — nie zrobię fortuny, to pewna, ale mam kilka groszy w zapasie i życie zapewnione.
Gdyby nie ta tęsknota — dodał smutnie. — Dziwna to rzecz, im młodość od nas jest daléj, tém się ją żywiéj przypomina. Ludzie nawet, których się niegdyś lekceważyło, we wspomnieniach stają się drogimi.
Włochy i to życie tutejsze tak się ogromnie różni od naszego, że tęsknota za dawném mocniéj się jeszcze czuć daje. Począwszy od jadła, które się bardzo różni od litewskich przysmaków, aż do mieszkania, sukni, klimatu, pór roku.
Zadumał się chwilę, po troszeczku kosztując lodów, które mu podano.
— A i te granity — rzekł — do naszego chołodca litewskiego tak mało mają podobieństwa! Byłem raz w okolicy Florencyi na obiedzie u Boratyńskiego, który mi się chwalił, że, choć ma żonę angielkę, poczęstuje mię barszczem... Wistocie, podano zupę, w któréj były buraki i kapusta i kartofle i — zdaje mi się coś wieprzowiny, ale do barszczu nie miało to najmniejszego podobieństwa. Tak i życie i ludzie tutejsi.
— Ale skarżyć się na nich nie możesz? — spytałem.
— Bynajmniéj! — zawołał — oskarżają włochów ci, którzy albo na wyjątkowych trafili lub się z nimi obchodzić nie umieli. Ludzie są namiętni ale mają serca — nienawidzą i kochają; wolę to niż zimną rachubę, która w cudzoziemcu widzi zawsze tylko ofiarę do wyzyskania.
Od tych kilku słów długa się potem zawiązała rozmowa; Julian z wyraźną przyjemnością rozwijał przedemną szereg swych wspomnień z tych czasów, które on zwał „przedpotopowemi”.
Krótka nasza znajomość dawniejsza mało mi dozwalała sądzić o człowieku, trzeba go było poznać na nowo; zadanie mieliśmy łatwe, bo Julian aż nadto był towarzyskim i szczerym.


Widywaliśmy się potem codziennie; handel pana Juliana nie zawsze wymagał osobistego jego zajęcia i zastępowała go w nim stara kobiecina, która u niego gospodarowała, a z poufałością włoską uważała się, już po kilku leciech, jakby pokrewną i do rodziny należącą.
Oprócz tego miał do posługi chłopaka sierotę, obdartego, zasmolonego, gadatliwego, ale, jak on utrzymywał, bardzo uczciwego.
Mogliśmy więc razem wycieczki robić do Sertri di Ponento, do Pegli, do Narni, w okolice — i siadywać na Aqua sola gdy grała muzyka.
Naówczas Julian najczęściéj mówił o Litwie, o któréj śnił zawsze, i jednego wieczora, gdyśmy przypadkiem wpadli na temat młodzieńczych miłostek, począł mi opowiadać jedyną — jak zaręczał — historyą swojéj miłości dla panny Waleryi... którą i ja niegdyś młodziuchną widywałem.
Z tych czasów gdy była młodziuchną i śliczną, zostały Julianowi wspomnienia, których nawet nie zatarło to, co go późniéj spotkało...
Spowiadał mi się w ten sposób:
— Ale bo nie widziałeś i nie znałeś Walerki jak ja, com się w niéj śmiertelnie kochał... wówczas gdy miała, nie wiem, zdaje się nie więcéj lat szesnastu. Był to prawdziwy kwiatek wiosenny, nietylko twarzyczką tak świeżą, jakby dopiero się z pączka rozwinęła i powietrze jeszcze jéj zwarzyć, musnąć nawet nie miało czasu — ale duszą i sercem... Żywa, wesoła, roztrzepana, nie przygotowana do życia tylko jak do uczty rozkosznéj, ze śpiewem na ustach, z żarcikiem, zalotna, kusząca zawracała głowy młodym i starym. Jéj się jednak ani główka ani serce nie zawracało.
Jedynaczka u matki, dosyć majętna, pieszczona, miała przed sobą zupełną swobodę wyboru. Matka, składając ręce, powtarzała ciągle:
— Byle Walerka była szczęśliwą!
Zawczasu otoczona wielbicielami, bo ci nie wiem czy piętnastu jéj lat skończonych czekali aby się narzucać, zepsuta trochę uwielbieniami matki i wszystkich co ją otaczali, Walerka gdym ją poznał nie myślała wcale o wyrzeczeniu się swobody.
— Ale ja się muszę życiem nacieszyć, wyskakać, wyśpiewać, nabałamucić ludzi, i dopiero gdy się znudzę... może — może sobie kogo wybiorę aby mnie bawił.
Matka nie miała nic przeciwko temu, tylko obawiała się ją porzucić sierotą.
Walerka nie miała nikogo oprócz stryja, który dziećmi otoczony, mało się nią mógł zajmować, ale pani Sędzina, i nie zbyt stara i zdrowa bo pracowita, obiecywała żyć długo.
W domu było bardzo wesoło. Prawdę rzekłszy, Walerka myślała tylko o zabawie a matka o ułatwieniu jéj czego tylko zapragnąć mogła.
Życzeniom jedynaczki, choćby największym kosztem, musiało się stać zadość.
Zakochałem się w niéj tém mocniéj, że dziewczę w początku bardzo mi było życzliwém i zdawało się przywiązywać do mnie. Matka była dla mnie uprzejmą. Jeździłem aż do naprzykrzenia często, ale Walerka się nie gniewała za to. Zabawiałem ją jak umiałem i mogłem. Zaloty to były wesołe, dziecinne, a choć ja starałem się je poważniejszemi uczynić — nie bardzo mi się to udawało. Trzpiotać się była zawsze gotową, wszelką nową rozrywkę przyjmowała odemnie wdzięcznie, dawała mi nawet pierwszeństwo — ale gdym się oświadczał — gniewała się.
— Czego się pan tak spieszysz? — mówiła — my się jeszcze dobrze nie znamy. Mamy czas.
Nie dawałem się tém zrazić, ale uporu jéj przełamać było niepodobieństwem. Gniewało mnie i to, że zarówno prawie dobrze i chętnie przyjmowała innych i, z małemi wyjątkami, karmiła wszystkich nas — nadzieją.
Trwało to już rok prawie, gdy wypadki niespodziane zmusiły mnie do oddalenia się z tych stron. Boleść była niewypowiedziana. Zmuszony rozstać się, choć wedle mojéj rachuby na czas nie zbyt długi, chciałem mieć jakąś pewność, że Walerka nie zapomni o mnie.
Gdym wspomniał o wyjeździe, zasmuciła się trochę, spuściła oczy; chciałem, aby przyjęła pierścionek odemnie, potrząsła główką.
— Nie — rzekła — to by znaczyło, że mi pan nie wierzysz... Proszę powracać rychło. Zobaczysz pan, że znajdziesz mnie taką, jaką dla niego byłam, nie zmienię mojéj życzliwości.
— Ale ktoś może mnie ubiedz?
— Nie, nie! — odparła — bądź pan spokojnym.
Podała mi rączkę. Chodziliśmy tego dnia po ogródku, przysięgałem jéj, słuchała, uśmiechała się ale nie dała się poruszyć. Najdziwniejszym mi się wydał smutek, który na chwilkę czoło jéj zachmurzył, wkrótce potem, po przybyciu dwóch sąsiadów, zupełnie się rozproszył a w chwili mego odjazdu, gdy serce mi pękało, śmiała się ze mnie...
Dostałem jednak na pamiątkę bukiecik bratków i kilka słówek, które mi się wydały pełnemi znaczenia.
Przed wyjazdem mówiłem z matką na osobności. Oświadczyła mi, że nic nie ma przeciwko staraniu memu o córkę ale zmuszać jéj i namawiać do pośpiechu nie może.
Wedle jéj przekonania Walerka mi ze wszystkich pretendentów sprzyjała najwięcéj, powinienem był więc jechać spokojny i powracać pewnym, że ją sobie znajdę wierną.
Wyruszyłem w podróż, która się nie powinna była przeciągnąć nad parę miesięcy a trwała — niestety — lata.
Byłbym dla Walerki skrócił pewnie ten okres czasu, ale w niespełna pół roku jak piorunem zostałem rażony wiadomością, że wyszła zamąż za majętnego bardzo i do arystokratyczniejszych kół należącego pana Eligiego Koryata.
Znałem go dobrze, ale Walerka zawsze z przekąsem się o nim odzywała, wyśmiewała jego elegancyą, pretensye do państwa i t. p. Koryat wówczas nie zbliżał się do niéj prawie. Jakim sposobem potem potrafiła go przyciągnąć, rozbudzić i mimo oporu jego rodziny doprowadzić do ożenienia — nie wiedziałem, lecz urok jéj piękności, jéj żywości, świeżości, jéj naiwności prawie dziecięcéj tłumaczył mi to łatwo.
Dowiedziawszy się nagle o ożenieniu Koryata, chociażbym był mógł powrócić w okolicę którą zamieszkiwali, nie miałem najmniejszéj ochoty widzenia Walerki; miłość moja nie wygasła, zmieniła się tylko w jakieś uczucie bolesne, dojmujące, zatruwające życie.
Wydanie zamąż Walerki przypisywałem matce.
Usiłowałem ją w oczach moich uniewinnić, aby mogła w sercu pozostać.
Tak uparcie kochałem niewdzięczną, która mnie zdradziła, że w ciągu następnych dwunastu lat, mogę powiedzieć, nie spojrzałem na kobietę. Wszystkie młodsze ją mi przypominały, ale w karykaturze.
Dwanaście lat! — jest to dobry kawał czasu, ale dla mnie one wśród okoliczności ciężkich, wśród przejść bolesnych, płynąc powoli napozór — przeleciały szybko.
W sercu mieszkała zawsze Walerka, taka jaką ją widziałem niegdyś: młodziuchna, rozkwitająca, wesoła, uśmiechnięta, szczęśliwa pieszczoszka walki i losu.
Kończył się rok dwunasty od wyjazdu mojego z tych stron, gdy interes obcy powołał mnie tu znowu. Jechałem niechętnie. O losie Walerki od czasu jéj zamążpójścia nie wiedziałem wcale. Na drodze już spotkawszy się z dawnym znajomym, gdym chłodno spytał o Koryatów, odpowiedział mi:
— Ale zkądże przybywasz? Z za świata, żebyś nie wiedział, że Koryatowa od roku pono jest wdową.
Porwałem się cały poruszony tą wiadomością.
— Ten biedny Eligi — mówił daléj znajomy — zawsze był dosyć płochym i źle się rządził, ale po ożenieniu i on i ona tak szczodrze używali tego co mieli, że on przynajmniéj wszystko stracił. Jéj podobno wioska po matce pozostała. Dzieci im się nie hodowały. Mieszka podobno sama i dosyć biedna.
Tego mi było dosyć, aby się chęć obudziła niepohamowana widzenia Walerki.
Dwanaście lat wiele nie wchodziły w rachubę, wyobraziłem ją sobie taką, jaką niegdyś żegnałem, dostawszy na niezabudź wiązankę bratków, zachowaną dotąd z religijném relikwii poszanowaniem.
Wahałem się jednak rozpytywać o nią i naostatek narzucić się jéj po latach tylu.
Walczyłem z sobą dni kilka, niepokój mnie dręczył, wreszcie powiedziałem sobie: — Widzieć ją muszę!
Nie chciałem jednak spaść gościem niespodzianym a może niemiłym; napisałem grzecznych słów kilka, prosząc o odpowiedź, czy mi wolno będzie — złożyć uszanowanie.
List, który mi przyniósł posłaniec, naprzód już swą powierzchownością niemiłe na mnie uczynił wrażenie. Była to mocno pomięta ćwiarteczka prostego papieru, na któréj ręką bardzo niewprawną do pisania starannego stało kilka słów dziwacznie złożonych, ale zapraszających.
List ten wytłumaczyłem sobie pośpiechem i — wzruszeniem.
Zdawało się niepodobieństwem ażeby serce jéj nie uderzyło na wspomnienie przeszłości; moje biło całym zapałem dawnym. Zdawało mi się, że ta wiosna życia powrócić może, która przychodzi raz tylko a trwa jedno oka mgnienie.
Mówiąc to Julian posmutniał i westchnął, zmienił nagle intonacyą głosu, ostygł.
— Wyobraź sobie — rzekł — naprzód ten domek, który znałem tak oryginalnym i ładnym, otoczonym kwieciem, teraz opuszczony, zabrukany, prawie w ruinie...
Gdym z bijącém sercem wysiadał przed gankiem, zaszła mi drogę służąca, zbrukana, odziana ubogo, z twarzą kwaśną i, otwierając drzwi do bawialni, zamruczała:
— Pani przyjdzie zaraz...
Owa bawialnia, któréj każdy kątek był mi tak pamiętnym, do niepoznania strasznie się odmieniła.
Przybyły do niéj jakieś nieznane mi sprzęty poustawiane byle się pomieściły, najmniejszego nie widać było starania ani o wdzięk ani o wygodę. Czuć było ruinę — zaniedbanie. Kwiatki na oknach nie podlewane więdły...
Serce mi się ściskało. Stałem niemal ze łzami na oczach.
Wtem boczne drzwi uchyliły się powoli, postrzegłem w nich niewieścią postać, która w progu wahała się z wejściem — i naostatek weszła.
W pierwszéj chwili nie poznałem jéj, chociaż — ona to była!... Ale z tego świeżuteńkiego dziewczątka, jéjmość chuda, zżółkła, z twarzą gwałtownemi jakiemiś wrażeniami życia pofałdowaną, w któréj tylko oczy ogniem gorączkowym świeciły.
Dawnéj piękności ledwie ślady, a młodości ani nawet resztek. Wyraz wesoły przemienił się w niecierpliwy i rozdrażniony. Przytem tak mało się starała przybrać, odmłodzić, wyświeżyć: suknia, bielizna, włosy wszystko było tak zaniedbane, nieświeże, iż z początku ust nie śmiałem otworzyć z podziwu.
Patrzyła na mnie prawie gniewnie.
Zdobyłem się wreszcie na słów kilka, chociaż musiały one brzmieć dziwnie, bom wchodził rozrzewniony a widok jéj mnie nie powiem ostudził ale wprawił w osłupienie.
Podała mi rękę chudą, tak zaniedbaną jak ona cała. Zmieszana, równie jak ja, przypatrywała mi się ciekawie...
Staliśmy tak chwilę w pośrodku saloniku, aż nakoniec zwróciła się ku kanapie a mnie pokazała krzesło.
Z kanapy skoczył brzydki kot, obudzony i miauczący.
— Wieleż to lat — odezwała się — nieprawdaż, dwanaście?
— Tak jest — rzekłem.
— Jak się to wszystko zmieniło... — poczęła coraz żywiéj a głosem jakimś niemiłym, jakby nawykłym do sprzeczek i kłótni. — Co ja przebyłam! niepodobna opowiedzieć... Co ja wycierpiałam, i z tym mężem, i z temi interesami. Wystaw pan sobie, do téj pory bronić się muszę, aby mi i téj wiosczyny nie zagrabiono...
Wyraziłem moje ubolewanie.
Pani Walerya nie mówiła o niczém, oprócz o swych interesach; zdawało mi się, że ją nic nie obchodzi.
— Wyszłam zamąż — poczęła zimno — bo i mama sobie tego życzyła i mnie się zdawało, że to będzie dobrze...
Ja go nie kochałam, nie — słowo daję — ale był człowiek przyzwoity. Miłość prędko wietrzeje — miał majątek ładny... No — i cóż! — wszystko stracił, mnie tak porzucił — niech mu Bóg nie pamięta...
Mówiła to tak zimno, sucho, obojętnie, że mnie dreszcze przechodziły. Myślałem gdzie, jak ulotniła się z niéj cała ta poezya młodości, ten dowcip, żywość, wdzięk, te ruchy instynktowo tak malownicze, ten blask piękności, która się zdawała nieśmiertelną.
Stała się tak prozaicznie trywialną, pospolitą, przedwcześnie zeschłą i zestarzałą.
Nie mogłem się nawet litować, tak mało budziła teraz spółczucia. Pomiędzy tą wdówką Waleryą, a tą którą pamiętałem z przed laty dwunastu Walerką, była przepaść.
Ze wspomnień młodości nic jéj ani na myśl ani na usta nie przyszło; mówiła o wiosce, o majątku, o dostatkach, o ruinie, więcéj o niczém.
Słuchałem, zaledwie mogąc się odezwać — i w sercu dla téj istoty rodziło się uczucie dziwne; widziałem w niéj zabójcę mojéj Walerki, mojego ideału.
Chociaż w początku pomiędzy tą kobietą a tą którą miałem jeszcze w pamięci, żadnego nie było związku, choć się one sobie zdawały obce, powoli w ciągu rozmowy doświadczyłem najboleśniejszego wrażenia. Pewne rysy, ruchy, intonacye głosu mające jakieś pokrewieństwo z tym obrazkiem, który nosiłem w duszy, przypominały mi go i zarazem oszpecały; w ciągu godziny z Walerki dawnéj nie pozostało nic, a ta którą miałem przed sobą była niemal odrażającą.
W domu panował jakiś nieład dziwny.
Zawołała o kawę.
Przyniesiono ją nie rychło, z przyborem pootłukanym, podaną niedbale — brakło mnóstwo rzeczy. Kawa była okropna, cukier najgorszy, chleb czerstwy, masło stare... Wszystko to świadczyło nie tyle może o niedostatku, co o zupełnéj nieporadności i zaniedbaniu.
Starałem się odkryć czém żyła, co ją zajmowało a przynajmniéj po czém z przeszłości płakała.
Żałowała tylko dostatku, bolała tylko nad interesami.
Starałem się, pocieszając ją, przekonać, że nie miała się ani na co tak uskarżać, ani czego obawiać, jeżeli w istocie położenie swe wiernie mi malowała: pozostawała jéj wieś piękna, prawie bez długu.
To jéj nie starczyło.
Spostrzegłem w ostatku, że zajęcie procesami, że samo prawowanie się i walka były dla niéj pewnym bodźcem do życia. Ożywiała się mówiąc tylko o sprawach, o sądach i dekretach.
Spędziłem godzinę słuchając jéj zwierzeń, na dawne wspomnienia ani chcąc ani mogąc zwrócić rozmowy; gdy wreszcie czas się było pożegnać, uczułem, że mi czegoś do życia brakło. Ideał mój przepadł bezpowrotnie; wspomnienia okrył nie całun żałobny, ten by przynajmniéj poezyą śmierci miał w sobie, ale podarty i zbrukany łachman rzeczywistości nielitościwéj.


Milczeliśmy oba długo. Julian siedział przybity.
— Cóż ty na to? — zapytał w końcu.
— Ja? — odparłem po namyśle — jeżeli chcesz tłumaczenia tego psychologicznego wypadku, który wcale wyjątkowym nie jest, zdaje mi się ono łatwém. Najprzód, miłość twoja dla pięknéj Walerki wynikła z potrzeby kochania, lecz nie dla jéj osobistych przymiotów; był to moment w którym zakochać się musiałeś. Mogłeś jeszcze gorzéj umieścić twe miłosne uczucie. Ustroiłeś potem swe bóztwo we wszystkie przymioty, których pojęcie nosiłeś w sobie; przez pryzmat młodości wydawała ci się nie taką jaką była ale jaką ją mieć pragnąłeś.
Przez dwanaście lat nosząc się z tym obrazkiem w duszy wykończałeś go ciągle, dając mu coraz świetniejsze barwy; niema więc nic dziwnego, że potem musiało nastąpić rozczarowanie...
Julian głową potrząsał.
— Smutne to bardzo — rzekł cicho.
— Jeszcze jedno — dorzuciłem, aby go rozweselić — nie wiem czyś kiedy nad tém się zastanawiał, że rośliny, któremi się człowiek odżywia, w bardzo różnych epokach swojego rozwinięcia są zdatne do użycia na pokarm; jednych pączki, drugich strączki, innych kwiaty, nasionka, owoce nawet dopiero nadgniłe są smaczne i jadalne.
Coś podobnego trafia się z ludźmi...
Niektórzy są smaczni w dzieciństwie, zamłodu, w dojrzalszym wieku a nawet w starości; ostatni jednak wypadek rzadki bardzo: wiek ostudza i wysusza. Jeszcze żywy człowiek a już zaczyna umierać częściowo: gasną w nim i ostygają władze — nawet te, które największy jego wdzięk stanowiły...


„Walerka” jest częścią zbioru przypisanego nam przez niezapomnianego J. I. Kraszewskiego. Pamiątkowéj dla nas cechy tych prac literackich nie ujawnialiśmy, teraz dopiero rzeczą osobistą zajmujemy naszych czytelników, a to z powodu, że utwory tego zbioru, drukowane pierwotnie w Biesiadzie, zostały powtórzone w innych pismach, nawet książkach, bez przytoczenia źródła zkąd zostały wzięte. Nie chełpimy się z dowodów serdecznéj życzliwości, ale też nie chcemy aby kiedyś pomawiano nas o przywłaszczanie ich sobie, jeśli ktoś zechce wydać zbiór cały z „dedykacyą”, skreśloną ręką naszego Mistrza i Przyjaciela.

Władysław Maleszewski.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Józef Ignacy Kraszewski, Władysław Maleszewski.