Prędzej, prędzej do celu! Na sinym lazurze
Przegląda się gród wielki na wysokiej górze, —
Nie jako ciche Wilno, niby wiejska dziewa,
Co swe wdzięki osłoną gęstą przyodziewa,
Ukryło się w wąwozy, ukryło się w lasy,
Ledwie dojrzeć gdzieniegdzie czarodziejskiej krasy. Warszawa jako piękność w pełni rozwinięta,
Co zna swoją potęgę i o niej pamięta,
Pewna swego zwycięstwa, pewna królowania,
Tryumfujące wdzięki swobodnie odsłania;
Miłego ci uśmiechu nie posyła w darze,
Ale dumnem spojrzeniem uwielbiać się każe.
Patrzaj, z jakim wyrazem chlubnego wesela
Wieżycami swych świątyń pod niebo wystrzela,
Zamkiem królów i możnych gmachami bogata,
Rozwija je na pokaz zdumionego świata!
Z jaką pewnością siebie, z jakim blaskiem oka
W zwierciadło swojej Wisły pogląda z wysoka!
Tu przypomniawszy swoją stolicę ubogą,
Pielgrzym z puszczy litewskiej przybliża się z trwogą;
Bratniej okazałości dziwując się zcicha,
Do swej leśnej ustroni mimowolnie wzdycha!
A tęskliwe uczucie boleśniej się wzmaga,
Bo oto się rozwija okazała Praga,
Trzykrotny świadek bojów, krwią trzykroć omyta,
Gościa dreszczem przejmuje i ponuro wita.
Szaniec szwedzki i szereg mogił u wybrzeża,
Bolesne świadki czasów Jana Kazimierza,
Dni niedoli, gdy stary porządek się ruszy,
Wywołują rój wspomnień bolesnych dla duszy.
Lecz, obok Radziejowskich ohydnych postaci,
Czarniecki ku odsieczy wiedzie hufiec braci,
Gdy zacne jego widmo stanie przed oczyma,
Już weselej i raźniej na duszy pielgrzyma.
Ale szerokim mostem, ponad Wisłą płową,
Wypięknioną Warszawę witamy na nowo;
I zamęt nas ogarnia po wioskowej ciszy:
Pielgrzym patrząc, nie widzi, słuchając, nie słyszy.
Wśród tego blasku ulic, wśród wrzasku gromady,
Nie wie, oko czy ucho wypuścić na zwiady.
I wzdłuż i wszerz przebiega nieskończone bruki,
Podziwia wzniosłe gmachy, arcydzieła sztuki,
Gospody okazalsze od naszych pałacy,
Widzi cuda przemysłu albo ludzkiej pracy.
Zewsząd muzyka skoczna do niego dochodzi,
Podziwia piękność niewiast i wesołość młodzi,
Podziwia ruch umysłów nakształt Wisły fali,
Podziwia dzieła mędrców, co tu napisali!
I stolicę, co taka bogata, szczęśliwa,
Ze swojem skromnem miastem znowu porównywa.
Więc pyta sam siebie, nachmurzywszy czoło:
Czemu u nas tak tęskno? u nich tak wesoło?
Czemu oni weselem zająć nas nie mogą?
Czemu w naszej tęsknocie dla serca tak błogo?
Baw się, wesołe miasto, bez końca, bez miary!
Ja nie po to przyszedłem, by dzielić twe gwary.
Kocham twój lud, co pilno krząta się i śpieszy,
Zazdroszczę dziennej sławie twej piśmiennej rzeszy,
Chciałbym widzieć na całym litewskim przestworze
Gmachy takie wspaniałe, dziewice tak hoże.
Ale ja tu przyszedłem z celami inszemi:
Idę szukać dziejowych pamiątek mej ziemi,
A w twych murach cóż spotkam z dawniejszych stuleci?
Stanisław Poniatowski! albo Zygmunt Trzeci!!
Jako dwa straszne widma, jako zmory we śnie,
Zbolałą pierś pielgrzyma zaległy boleśnie.
Jeden z krzyżem i mieczem z wysokiej kolumny
Swemi dzieły bezładu uśmiecha się dumny,
I zdaje się powiadać: Narodzie, narodzie!
Ja ten miecz wyostrzyłem, który cię przebodzie;
A ten krzyż wyciosany ręką Jezuity...
Na nim za moje grzechy zostaniesz przybity.
Drugi... — zamilczmy o nim — to ślad jego ręki
Ten przepych w murach zamku, te strojne Łazienki,
Te cudne malowania — i ta ustaw karta,
Naprzód sponiewierana a potem rozdarta,
Wiara wyrwana z serca, znieważone prawa, —
Oto wszystkie pomniki króla Stanisława.
Ale z takich pomników miastu niemasz chwały,
Jeżeli w niem pamiątki świętsze nie zostały.
Poszukajmy ich dalej — oto wzrok spotyka
Wykowaną ze śpiżu postać Kopernika:
Ze sferą niebios w ręku, z podniesioną głową,
Obrotowi niebiosów daje postać nową,
Sprawdza prorocze słowa ścisłemi rachuby, —
O! nie wydrą nam obcy, nie wydrą tej chluby!
Pomnik wielkiego męża swą ziemię zaszczyca.
Tam w bielańskiej pustelni święty grób Staszyca;
Tam w katedralnych sklepach śród starego grodu,
Stanisław Małachowski — przyjaciel narodu;
Tam w rozkosznych łazienkach z kamienia wykuci
Sobieski Turków gromi — Karpiński pieśń nuci, —
Wszyscy rodzinną ziemię oblekają chwałą...
O! takichby pomników mieć więcej przystało.