<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Wazow
Tytuł Wełko na wojnie
Podtytuł Zdarzenie prawdziwe
Pochodzenie Wybór nowel
Wydawca Drukarnia
A. T. Jezierskiego
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Anc
Źródło skany na Commons
Indeks stron
Wełko na wojnie.

ZDARZENIE PRAWDZIWE.

Kiedy go powołano do wojska, schował się na strychu w słomie, a stary ojciec poszedł do miasta, z prośbą do urzędu, aby nie wzięto Wełka[1], ponieważ jest on jedynakiem, bo niema komu paść wołów i zasiać oziminy. Została w domu tylko stara matka, aby odprawić tych, którzyby się pytali o Wełka.
— Babo Wido, zawołaj Wełka, aby szedł do miasta, bo on jest rezerwistą. Niech weźmie z sobą karabin — powiedział jej kmiet (wójt).
— Wełka niema w domu, synku.
— Babo Wido, a może Wełko się schował? — pytają rezerwiści, przechodząc koło furtki.
— Nie, synku, gdziebym go miała ukryć?... Od przedwczoraj gdzieś się zapodział... Przecież on nie jest nicpoń, znacie go?
Lecz oto nadchodzi Iwan Moriswina, dowódca rezerwistów, uzbrojony od stóp do głowy. Jest to okrutny człowiek, a wszyscy we wsi drżą przed nim.
— Babciu, jeżeli Wełko nie stawi się do jutra rana przed naszym wymarszem, dam mu sto kijów, jak go tylko złapię. Pamiętaj dobrze.
— Ale cóż znowu, mnie zabijcie, jak go znajdziecie, on nie nicpoń, czyż nie wiesz? Cóż on winien? — bąka zatrwożona baba Wida, myśląc o Wełku, siedząccm na strychu.
— Sto kijów dereniowych! ani jednego mniej — powtórzył Iwan i odszedł.
A Wełko, drżąc jak w febrze, patrzył za nim przez otwór, zrobiony w dachu. On słyszał obietnicę strasznego Moriswini i jeszcze więcej się przestraszył. Posunął się w kąt strychu, wlazł w słomę, zakopał się w niej po szyję. I tak pozostał do wieczora.


∗             ∗

Nazajutrz zrana patrzy przez szczelinę: na majdanie masa rezerwistów, wszyscy z jego drużyżyny[2], wszyscy weseli, umundurowani, a na ich czapkach, ubranych jesiennemi kwiatami, błyszczą w słońcu złote lewki, w ustach trzymają gałązki bukszpanu, którym ubrali także karabiny; ładunki, nanizane jak paciorki, krzyżują im się na piersiach. A jak im do twarzy z blaszanemi manierkami, wiszącemi u ich boków! Słońce się w nich przegląda.
Nastała cisza, rezerwiści uszeregowali się naprzeciw jego chaty.
Przyszedł z karczmy Iwan Moriswinia[3], w wysokiej, jak komin, czapie, w którą zatknął jakieś białe pióro. Stanął przed szeregami, mówił coś do nich, dał znak ręką, oni ruszyli z miejsca powolnie, równo, w porządku, a on przed nimi. Po za nimi zaś tłumy żegnających. Zabrzmiała pieśń donośna i dźwięczna. Wełko słuchał, nie mógł się nasycić słodyczą tej pieśni; a pieśń napełniała całe sioło, niebo, lasy. Odeszli, znikli, od czasu do czasu wiatr przynosił mu dźwięki pieśni, która się w powietrzu rozpływała. Wojna to coś pięknego! W piersiach głupiego Wełka serce zadrżało... Spojrzał na siebie... cały zakurzony, oblepiony słomą i pajęczyną, wokoło niego zaduch, ciemność, mysie nieczystości, tu i owdzie przez szczeliny przenikają skąpe promienie słońca, jakby kradzione. A tam — szerokie pola, niebo jasne, czyste, słońce świeci, rzeka w dolinie szemrze, ptaszki bujają swobodnie, a towarzysze jego maszerują przez zielone pola i śpiewają.
Niewiele myśląc, Wełko spuścił się otworem ze strychu do izby, chwycił ze ściany karabin, przeszedł przez oborę, popieścił łaciastego wołu, pocałował go w gwiaździste czoło, przeskoczył przez płot, aby nie być spostrzeżonym przez matkę, i popędził w pole, jakby go kto miał gonić.
Rezerwiści idą i śpiewają. Bagnety ich połyskują w słońcu, jak błyskawice, sztandar ich powiewa, jak wielki ptak z rozpostartemi skrzydłami. Sam Iwan Moriswna[4] kroczy naprzód, od czasu do czasu się obraca, komenderuje i znowu idzie wielkiemi krokami w swej wielkiej czapie.
Gdy Wełko ich dopędził, pieśń zamilkła, szeregi się rozprzęgły, wszyscy zaczęli krzyczeć, bo po przybyciu Wełka mieli do kogo się przyczepić.
— Papurczik! Papurczik! jak się masz!... a to z ciebie zuch! gdzieś ty był? — wołali jedni.
— Papurczik przybył! — wrzeszczeli drudzy; — teraz niczego się nie boimy i sułtana weźmiemy do niewoli:
„Marsz, marsz, Carogród jest nasz!...”
I wszyscy rezerwiści śmieją się i ciekawie spoglądają na Wełka Papurczika, na którym tu i owdzie wisi pajęczyna.
Wełko spąsowiał i milczał.
Iwan Moriswinia[5] uśmiechnął się, lecz znów się nachmurzył i zawołał ostro:
— Dość, dość tego! Czegoście się tak rozchichotali? Brawo, Wełku! marsz!
Rezerwiści znowu ruszyli w porządku.
Ale zanim przeszli pierwsze wzgórze, Wełka z Papurczika przechrzczono na „podporucznika”.


∗             ∗

Wieczorem stanęli w Filipopolu. Umieszczono ich w nowych koszarach na Głodnem Polu. Nazajutrz oficer zrobił przegląd, wysłuchał raportu Moriswini i odszedł. Wełkowi wydało się tu dobrze: i zupa z mięsem i nowy płaszcz żołnierski i towarzysze i pieśni i zabawy — wszystko, czego dusza zapragnie. Przywykł do nowego życia, przyswoił sobie obyczaje żołnierskie i język; w niczem nie był podobny do dawnego Wełka.
Wołają do apelu.
— Jestem! — krzyczy na całe gardło, prostując się jak struna i patrząc prosto w oczy naczelnika.
A inni pokpiwają z niego.
— Wełku — zawołał Iwan Moriswina, który był już mianowany oficerem — przyszyłeś do góry nogami lewka na czapce! Dzikusie jakiś!
— Według rozkazu „wasze błagorodie”[6] — i Wełko spogląda z poszanowaniem na swego naczelnika.
Co chwila nadchodziły nowe transporty rekrutów, których dla ćwiczeń rozdzielano pomiędzy rezerwistów. Wełkowi dostało się coś dziesięciu wieśniaków i pięciu mieszczuchów. Iwan Moriswina miał urazę do jednego z ostatnich i strasznie mu dokuczał.
Znalazł on teraz sposobność, ażeby się zemścić.
— Wełku! — woła swego podkomendnego na bok.
Gdy Wełko się zbliżył do niego, zapytał, wskazując oczami na stojących w szeregu rekrutów:
— Czy cię słuchają?
— Słuchają „wasze błagorodie”.
— A czy widzisz tego tam wysokiego?
— Widzę „wasze błagorodie”.
— To jest jakiś psi syn, to jest, rozumiesz?... uważaj, nie pozwalaj mu się ruszyć, jak niedobrze maszeruje, kopnij nogą, jak nie patrzy prosto, palnij w pysk pięścią, nie żałuj go... Dalej, żebym zobaczył.
— Według rozkazu.
Wełko powrócił do swoich rekrutów, a podporucznik skierował się ku miastu.
Wełko nie zrozumiał, dlaczego podporucznik kazał mu bić tylko wysokiego; gdyż niektórzy z wieśniaków, prawdziwe niedźwiedzie, przy nauce, a wysoki najlepiej maszeruje według komendy. Czy pan podporucznik nie omylił się? Jego głowa nie mogła tego pojąć, lecz od tego czasu, sam nie wiedząc dlaczego, czuł się zakłopotany wobec wysokiego.
Wieczorem Moriswnia[7] zawołał go do kancelaryi.
— Wełku, jak tam idzie z tym osłem?
— Według rozkazu „wasze błagorodie”.
— Czy mu pysk zapuchł?
— Wcale nie „wasze błagorodie”, on słucha.
Podporucznik się zmarszczył.
— Słuchaj, jesteś bydlę. Jutro przyjdę podczas mustry, cokolwiekby zrobił, zwymyślasz go w mojej obecności, bo cię dyabli wezmą!
Wełko wyszedł przestraszony. Zauważył, że pan podporucznik stał się gorszym od czasu swego awansu, a zresztą, kto to wie, może to taki zwyczaj.
Następnego poranku podporucznik przyszedł na ćwiczenia z głęboką zmarszczką na czole.
Wełka zimny pot oblał.
Przy pierwszej zaraz komendzie: „raz, dwa!” Wełko zbliżył się do wysokiego, szarpnął go za ubranie i zawołał głosem głuchym, osłabionym, jakby z pod ziemi: „Proszę pana!”...
Nie mógł nic więcej przemówić, tylko popatrzył błagalnie na wysokiego. Niektórzy żołnierze z mieszczan uśmiechnęli się mimowolnie, widząc godne pożałowania położenie Wełka, który nie wiedział, czy się znajduje na niebie, czy na ziemi.
Moriswina wściekły zacisnął zęby, zbladł, skoczył i uderzył Wełka w twarz, któremu krew rzuciła się nosem.
To jeszcze więcej rozzłościło oficera, który krzyknął:
— Wełku! dwadzieścia cztery godziny aresztu, bez chleba!


∗             ∗

Ciężka była ta kara dla Wełka. Całą noc płakał. Rozżalił się odrazu! Przypomniał sobie matkę, która szlocha teraz po nim; ojca swego, któremu nogi nie służą do ciężkiej roboty, srokatego wołu w oborze, który teraz się ogląda, czy przyjdzie Wełko, aby go pogłaskać... Długo o tem myślał. Trzecie kury zapiały, przez okienko zaczęły się wkradać pierwsze brzaski dnia, wkrótce koszary się rozbudzą, termin kary się skończy i on znowu pójdzie na ćwiczenia — i znowu będzie widział nachmurzone oblicze dzikiego podporucznika.
Nie, on ucieknie dziś wieczór, gdy się ściemni... Niech się dzieje, co chce!
Jednakże Wełko nie mógł wykonać swego zamiaru. Wysłano gdzieś Iwana Moriswinę, a na jego miejsce przyszedł oficer rosądny i ludzki. I Wełko został.
Kapitan I wkrótce zauważył dzielność Wełka, jego posłuszeństwo i serdeczną prostotę. Jednego dnia pochwalił go głośno wobec plutonu za dobre spełnienie jakiegoś polecenia.
— Brawo, Wełku, zuch jesteś. Życzę wszystkim, aby stali się takimi, jak ty, żołnierzami.
Wełkowi zdawało się, że wrócił do nieba. Od tej chwili był gotów umrzeć na każde skinienie naczelnika. Ożywił się i zaczął rozpytywać towarzyszów, czy prędko będzie wojna z Turkami, miał bowiem chęć nadziać kilku Turków na swój bagnet. Z dnia na dzień stawał się więcej wojowniczym.
— Wełku, czy istotnie wytłuczesz masę Turków w bitwie? — pytali go złośliwie towarzysze.
— Ich matki po nich zapłaczą.
— A jak ich wytłuczesz? Tyś jeszcze nie był w boju.
— Co, ja? — odpowiada podrażniony Wełko, odstąpił na bok, ścisnął karabin, rozmachał się i przebijał powietrze bagnetem.
Wszyscy się usunęli, bo rozindyczony Wełko mógłby naprawdę nadziać kogoś na bagnet, którego wierzchołek błyskał w słońcu. Niespodzianie ktoś go poklepał po plecach.
On się obrócił.
Przed nim stał jego oficer, spoglądając na niego na pół z uśmiechem, na pół surowo:
Wełko wyprostował się i oniemiał zawstydzony.
— Chciałbym cię widzieć i przed prawdziwym wrogiem takim zuchem — rzecze naczelnik.
— Według rozkazu „wasze błogorodie”.


∗             ∗

Drugiego listopada (st. st.) wyprowadzono na Głodne pole cały pułk i ustawiono w szeregach; wkrótce nadjechał konno dowódca pułku i ogłosił wszystkim, że Milan, król serbski, wydał niesprawiedliwą wojnę Bulgaryi i że wieczorem pułk ruszy na pole do walki, dla obrony granic ojczyzny.


∗             ∗

Po pierwszem, mimowolnem zadowoleniu z wojny z Serbią (ogólna radość udzieliła się i Wełkowi) w głowie Wełka zapanowało zamieszanie. On nie mógł pojąć dwóch rzeczy: najpierw, dlaczego Serbowie nie poszli walczyć z Turkami, którzy są złymi i nie są chrześcijanami, a następnie, czy strasznie jest płynąć przez morze, gdy będzie trzeba dostać się do Serbii?
Lecz nie miał czasu dowiedzieć się o tem; wszyscy kręcili się, biegali tu i tam, zbierali manatki, bo wsiadać mieli na kolej.
A na dworcu pełno ludzi, matki płaczą, żegnając się z żołnierzami; dziewczęta przypinają im wieńce na czapkach, inne zatykają sosnowe gałązki w karabiny. Tylko jego nikt nie żegna, nikt nie pożałuje. Tęskno mu się zrobiło, ale niema czasu: zapakowano ich w wagony, muzyka zagrała, tłum pożegnał ich okrzykiem „hurra!” i pociąg ruszył.


∗             ∗

Już od dwóch dni równe sofijskie pole huczy grzmotem dział, który rozlega się echem na drżącym w posadach wysokim Witoszu, ukrywającym swe zagniewane czoło w gęstych obłokach. Wylękła się również i stara Sofia, bulgarska stolica; na ulicach zamieszanie i popłoch — na ulicach smutek, a w sercu ciężko.
Białe chorągwie z czerwonymi krzyżami powiewają wokoło, miasto zamieniło się w szpital, wozy z chorymi przybywają bezustannie; a wieści coraz to czarniejsze przybywają z pola walki, huk dział staje się coraz bliższym, coraz straszniejszym, powietrze się łamie, szyby drżą w oknach.
Za Sofią, w kierunku Sliwnicy, cała szosa czerni się od wojska, idą: z głębi roztoków rodopskich, od brzegów morza Czarnego i Białego, od Dunaju idą ci junacy. Noce na dnie zamienili, idąc spali, ani okrucha w usta nie włożyli, a wyszło im to na zdrowie!
Słyszysz — oni jeszcze śpiewają w odpowiedzi na grzmot armat, chociaż po usta są błotem zabryzgani, tylko karabiny ich błyszczą, a w sercu ich jest wesele; oni wiedzą, że Bulgarya na nich patrzy i mówi, czego od nich oczekuje i za nich do Boga się modli.
Jak daleko oko sięgnie ku zachodowi, droga pokryta piechotą z najeżonemi bagnetami; trzeszczą żelazne koła, ciągnąc ciężkie działa i wozy z amunicją, wymijając i obgryzgując błotem zmęczoną konnicę. Ale jaka dziwna konnica! Po trzech na jednym koniu, jak żołnierze Radeckiego, kiedy dążyli na bój do Szypki na pomoc pospolitemu ruszeniu.
Teraz pod Śliwnicą[8] jest druga Szypka, a jeden żołnierz, jedna kula więcej — może zbawić ojczyznę; nasze zuchy wiedzą o tem i dlatego to Bóg im dał siły żelazne i niewidzialne skrzydła...


∗             ∗

Straszna walka wre na całej linii od godziny po za Sliwnicą. Już trzeci dzień bezustannie grzmią działa i miliony kul świszczą. Gęsta sina mgła wisi nad polem walki i rozejść się nie może.
Ścieśnione nieprzyjacielskie tabory zewsząd naciskają i wszędzie się cofają. Przedwczoraj byli w potrójnej od nas liczbie, wczoraj w podwójnej, dziś na równi. Walka wre na lewem skrzydle, w środku i na prawem skrzydle, w którem się znajdował nasz Wełko. — Walczy za dziesięciu, dokonywa cudów.
Kurhan, z którego strzelają Bulgarzy, należał wczoraj do Serbów. Po powtórnym ataku wojska nasze wyparły Serbów z tej pozycyi — nieprzyjaciel cofnął się na przeciwległe wzgórza, gdzie podczas nocy się okopał... Strzela on rotowym ogniem, zasypując gradem kul naszą pozycyę, która jest niższą od serbskiej. — Sami Serbowie są niewidzialni, gdzieniegdzie wśród dymu wyłaniają się wierzchołki czarnych czapek i znowu wszystko niknie.
Godziny mijają, bój trwa ciągle. Straszny ogień z serbskich okopów zwiększa się co chwila. Nasza kompania oszczędza ładunki i napróżno nie strzela, ona oczekuje na komendę: naprzód! — aby na strzały odpowiedzieć bagnetami; a tymczasem nasi chłopcy przysłuchują się świstowi kul, przelatujących na[9] ich głowami, lub głuchym uderzeniom wbijających się w ziemię; a kiedy zagrzmi nasza artylerya, śledzą oczami granaty i wołają: hurra! w razie trafnego strzału.
Sam tylko Wełko nie przestaje strzelać; on jeden odpowiada najregularniej nieprzyjacielowi, dlatego to koło niego najwięcej kul pada. Najbardziej go złościło, że od wczoraj rana nie miał kawałka chleba w ustach; z powodu bezustannego ognia chleb nie mógł dojść do okopów; wnętrzności Wełka zwinęły się, jak sploty żmii. Klął przez zęby i strzelał ciągle. Ale „głód zdobywa miasta”. — Wełko stanął, wyprostował się i zaczął szukać po tornistrach towarzyszów, czy nie znajdzie kęsa chleba. Nie słyszał nawet świstu kul, które teraz silniej sypnęły się na niego.
Kładź się na ziemi, Papurcziku! — wołali wszyscy przerażeni nierozwagą Wełka.
Lecz Wełko, milcząc, pochyla się, prostuje i przeszukuje wszystkie torby; nakoniec odnajduje kawałek spleśniałego suchara i, stojąc wyprostowany, zagryza na złość Serbom. Kula świsnęła koło ust jego i poniosła suchar daleko.
Był to wielki błąd ze strony Serbów, doprowadził on Wełka do wściekłości; chcąc ich za to ukarać, podniósł ręce w górę i zaczął krzyczeć o ile mu sił starczyło: Hurra! hurra! hurra! Setki kul zaświstało naokół pięknego szaleńca. Wełko nie drgnął. „Niewinnego anioł strzeże” — mówi przysłowie. Towarzysze myśleli, że Wełko zwaryował, lecz nie mogli się wstrzymać i leżąc, na komendę Wełka, wołali: hurra!
Dowódca kompanii z zachwytem patrzył na nieustraszoność Wełka; lecz komedya mogła się w każdej chwili zamienić w tragedyę, a Wełko był wyborowym żołnierzem.
— Wełko, na ziemię! — zakomenderował oficer.
Lecz Wełko jakby ogłuchł, machał ciągle rękami na Serbów, krzycząc: hurra! hurra! hurra!
A towarzysze, leżąc na ziemi, wtórowali mu: hurra! hurra! hurra!
Dziwna rzecz! Szaleństwo odwagi jest zaraźliwe, okrzyk Wełka zapalił serca wszystkich; niektórzy podnieśli się, aby naśladować Wełka, teraz on był prawdziwym wodzem.
Dowódca kompanii nachmurzył się i zawołał rozkazująco:
— Papurcziku, rozkazuję ci, — połóż się! — wszyscy na ziemię! — Niepotrzebnych ofiar nie chcę!
— „Wasze błagorodie” — wymówił Wełko, — uciekają! hurra!
— Jak to uciekają? kto ucieka?
Dowódca się podniósł i skierował swą lornetę ku pozycyom serbskim.
I rzeczywiście Serbowie uciekali, wnosząc z okrzyku hurra, że Bulgarzy ich atakują.
W dwadzieścia minut potem bulgarskie wojsko zajęło wysokie pozycye serbskie, bez jednego wystrzału.


∗             ∗
Wełko przeleżał trzy miesiące w szpitalu z powodu rany odniesionej pod Carybrodem w lewą rękę, która od tego czasu stała się niezdolną do pracy. Obrabiał w dalszym ciągu pole i pozostał zawsze Wełkiem Papurczikiem. Towarzysze jego nazywali go żartobliwie „podporucznikiem”, chociaż nie mogli zapomnieć, że on to zdobył jednę z fortyfikacyi Śliwnicy[10]. I on o tem nie zapomniał, przy każdej sposobności opowiadał swoje wojenne wspomnienia.

Jeżeli koszary są szkołą dla żołnierza, to wojna jest akademią. Tak, rzeczywiście, Wełko poznał i zrozumiał wiele rzeczy. Tylko jednego nie mógł zrozumieć ten prosty oracz: Dlaczego bito się z Serbami.
My, mądrzy politycy, mamy odrazu gotową odpowiedź na to pytanie, krańcowo naiwne..
Lecz mnie się zdaje, że tak u nas, jak u sąsiadów naszych, są setki tysięcy prostych oraczy, jak Wełko, którzy opłacili krwią i mieniem luksus tej wojny, a do dziś dnia nie mogą zrozumieć, dla kogo była potrzebną i niezbędną ta wojna, kiedy dla nich trzeba było tylko słońca i deszczu w odpowiednim czasie?
Ot, prostacy!...










  1. Wełko, imię bulgarskie, odpowiadające serbskiemu i chorwackiemu Wuk, co znaczy po polsku: wilk. (Przyp tłom.).
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – drużyny.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Moriswina.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Moriswina.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Moriswina.
  6. Do czasu wojny serbskiej, t. j. do odwołania oficerów rosyjskich, żołnierze tytułowali oficerów po rosyjsku. Obecnie mówią: panie poruczniku, pułkowniku i t. d. (Przyp tłum.).
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Moriswina.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Sliwnicą.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nad.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Sliwnicy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Wazow i tłumacza: Józefa Anc.