Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Odźwierna zawahała się na chwilę.
— Cóż ja tu ryzykuje? — pomyśliła potem sobie... Ma minę uczciwego chłopca ten kawaler i zdaje się, że mówi prawdę... Nie plecie żadnych facecyj, ale mówi wprost o małżeństwie...
— Dla czegobym w interesie nawet Klary, nie miała zrobić tego o co mnie prosi...
— Czekam na odpowiedź, odezwał się nieznajomy!...
— A no moja odpowiedź jest taka.
Ponieważ kochasz pan na prawdę moję pieszczoszkę, więc się żeń jak najprędzej... Wielki czas... Nędza i praca mogą ją zabić bardzo łatwo i bardzo prędko!... Tak... tak... przy jej osłabieniu nie długo na to potrzeba czekać...
— Czyż słaba? — wykrzyknął młodzieniec.
— O! kochany panie, a toż biedne dziecko dopiero co wyszło ze szpitala!
— Ze szpitala!
— W którym przez dwa miesiące walczyła pomiędzy życiem a śmiercią.
— Czyż może być?
— Ależ tak jest, wyszła ztamtąd dopiero dzisiaj rano... Szkoda, że jeszcze trochę nie została, bo zaledwie trzyma się na nogach...
— Mówiłaś pani, że była na wsi u krewnej...
— Mówiłam to, co mi kazano powiedzieć panu... ale to była bajka...
— I Klara jest jeszcze cierpiącą?
— Ma się rozumieć, że jest cierpiącą!... A wiesz pan co jej może siły poprawić?... — Kotleciki, befsztyk, wino Burgundzkie!... — To bardzo łatwo, nieprawda? prowadzić taką kuracyę, jak się zarabia zaledwie trzy franki dziennie!...
— Kochana pani — przerwał żywo i ze szczerem jak się zdawało współczuciem, młody człowiek, — ja muszę się widzieć z panną Klarą!... ja muszę się z nią widzieć!... ja muszę jej sam powiedzieć jakie są moje zamiary...
— O! co to, to na nie!... przerwała stróżka.
— Dla czego?
— Najprzód dla tego, że Klary nie ma w domu... Poszła szukać roboty... A powtóre, żeby się nie zgodziła za nic w świecie na przyjęcie pana u siebie!..,
— Ponieważ upoważniłeś mnie pan do działania, to pozwól mi pan poprowadzić tę rzecz rozumnie... Powiem Klarze to, co będzie jej potrzeba powiedzieć, a gdy interes pański wprowadzę na dobrą drogę, powiadomię cię o tem...
— Więc pani mi stanowczo przyrzekasz swoję pomoc?...
— O tem nie ma już co gadać. Skoro przyjęłam sto franków, to muszę na nie zapracować...
— Liczę na panią i proszę zaraz o niektóre objaśnienia...
— Jakie?
— Czy Klara ma jaką rodzinę?
— Żadnej a żadnej, ani z bliższych, ani z dalszych, od roku gdy umarła dzielna kobieta, której była córką przybraną...
— Przybraną córką? powtórzył młodzieniec. — Więc ona się nie nazywa Klara Gervais?
— Dano jej to nazwisko i nie wiem czy ma jeszcze jakie inne... To cała po prostu historya mój panie... historya, którą poczciwa matka Gervais opowiadała mi nie raz jeden...
„Było to w 1871 roku... po wojnie... podczas ostatnich dni komuny, wtedy, kiedy Wersalczycy weszli do Paryża, ażeby się rozprawić z komunistami... a matka Gervais, mieszkała wówczas przy ulicy Lappe, na której pełno domów stało w płomieniach.
„Zmuszona ogniem do ucieczki, nie zdołała nic uratować z rzeczy, zdążyła jednak zabrać oszczędności, które dochodziły jednak do dwóch, czy trzech tyś., (trzeba wiedzieć że pracowała w wyższym świecie i dobrze zarabiała). — Chciała się przedostać na koniec ulicy de la Roquette, gdzie miała przyjaciół i gdzie mogła znaleźć schronienie.
„Walczono na wszystkich punktach na przedmieściu św. Antoniego, na bulwarach Richard Lenoir, na placu Bastylii i na bulwarze Beaumarchais. Rozmaitemi zaułkami dostała się nareszcie na ulicę Montreuil i przybyła na ulicę Roquette, zawaloną barykadami zdobytemi już przez wojsko — i tysiącami poległych mężczyzn, kobiet i dzieci na kamieniach krwią zalanych.
„Na raz znalazła się przed stosem trupów w pośród których maleństwo jakieś z krzykiem i płaczem rozdzierającym duszę ciągnęło za spódnicę jakąś kobietę, zapewne matkę, której granat pękający zmiażdżył doszczętnie piersi.
„Maleństwo, mające może dwa, może trzy latka, nie rozumiało naturalnie tego co się działo dokoła i wrzeszczało tylko:
— Mamo, mamo, chodźmy ztąd, do domu chodźmy, bo ja się bardzo boję...
„Kule od czasu do czasu świszczały jeszcze, obijając się o stosy kamieni lub o mury domów...
„Pani Gervais skoczyła ku małej, nie zważając, że może być zabitą, chwyciła ją na ręce i uniosła...
— No, no! — wykrzyknął młodzieniec, to naprawdę interesująca historya!... Słuchając pani, zdaje mi się, że słucham prologu z jakiegoś melodramatu w Ambigu, z panią Laurent w roli mamy Gervais... Ale nie przerywam kochanej pani i słucham z nabożeństwem dalej...
Odźwierna zaczęła znowu:
— Pan Bóg czuwa nad uczciwemi... Matka Gervais dostała się bez żadnego szwanku z maleństwem do domu swoich znajomych... Czując się bezpieczną, zaczęła rozpytywać dziecko, gdzie mieszka i kto jej rodzice.
„Mała nic nie wiedziała. Powtarzała tylko, że tatuś zabrał fuzyę i wyszedł na ulicę, że upadł razem z mamą, która biegła za nim, chcąc go zapewne zawrócić do domu...
„Nazajutrz wersalczycy opanowali cały Paryż... Nie walczono już na ulicach. Matka Gervais postanowiła skorzystać z tego i pójść na zwiady w stronę barykady, przy której znalazła małą... Nie potrafiła się dowiedzieć niczego, nie zdobyła najmniejszej wskazówki.
„„Wtedy przyszła poczciwej kobiecinie myśl zatrzymania dziecka i udała się z prośbą o pozwolenie na to, do komisarza policyi. Naturalnie nic przeciwko temu nie miano.
„W owym czasie — a jest temu lat czternaście! — wynajęła była mieszkanie w naszym domu, i tu wyrastała Klarunia, kochająca przybraną matkę tak, że i własnej goręcejby nie kochała... Jej śmierć stała się dla dziewczątka stratą niepowetowaną, tembardziej, że dwuletnia prawie choroba przedtem pani Gervais, pochłonęła wszystkie jej oszczędności. Podwójna sierotka, znalazła się sama otóż na świecie, bez żadnych środków utrzymania... Jeżeli nie weszła na złą drogę, znajdując się w podobnych warunkach i pomimo wyjątkowej swojej piękności, to widocznie przyniosła ze sobą na świat spory zapas uczciwości. Wierzaj mi pan, że zamach na nią, byłby wyjątkowem łajdactwem!
— Nie obawiaj się oto wcale, droga pani — odrzekł młody człowiek. — To com usłyszał, utwierdza mnie jeszcze bardziej w mojem postanowieniu. Teraz zależy tylko od Klary Gervais, czy chce zostać moją żoną...
— Jeżeli tak to dobrze, to dopomogę panu chętnie i z całego serca...
— Ale musisz mi pan zostawić czas do działania — a teraz na początek... bądź pan łaskaw wynieść się co duchu. Klary tylko co patrzeć — a nie chcę, ażeby zastała pana tutaj... Mam pewien projekt... Jak tylko znajdę sprzyjającą chwilę na spotkanie się wasze, zaraz pana o tem powiadomię... Powiedz mi pan tylko swoje nazwisko i mieszkanie... Zapiszę to sobie do książki.
Mówiąc to, odźwierna roztworzyła księgę regestrową i umaczała pióro.
— Nazywam się Leopold Joubert... mieszkam: ulica Saint-Georges Nr. 7.
— No, a teraz — zmykaj pan, gdzie pieprz rośnie!..
— Umykam!..
I Leopold Joubert wyszedł ze stancyi i z domu.
Nazwisko jego nasi czytelnicy znają dokładnie.
Objaśniamy więc tylko, że oryginalny, o rudych włosach kawaler, zakochany w Klarze Gervais, był rodzonym synem Sosthéna Placyda Jouberta, głównego spadkobiercy nieboszczyka René Joachima Estivala.
Z synem spotkamy się niezadługo, a teraz zajmiemy się jego ojcem.
Ten ostatni wyszedł z kancelaryi pana Davida zaraz za panną de Rhodé, wsiadł na najbliższej stacyi do fiakra i kazał się zawieźć na ulicę Geofroy-Marie Nr. 1.
Przybywszy w pół godziny pod adres wskazany, wszedł do domu, następnie na schody pierwszego piętra, a wyjąwszy klucz z kieszeni, otworzył nim jedne z drzwi, mieszczących się po prawej i lewej stronie sieni.
Na najwidoczniejszem miejscu tych drzwi, widniała tabliczka mosiężna z napisem: „Cabinet d’affaires.”
Placyd Jeubert wszedł do małego pokoiku, zastawionego masą pudeł, pół tuzinem krzeseł i dużem biurkiem do pisania.
Jakiś człowieczyna wątły, nieokreślonego wieku, siedział przy tem biurku i adresował koperty.
Powstał on z automatyczną sztywnością i skłonił się wchodzącemu.
— Czy nie ma nic nowego? — zapytał Joubert.
— Nic zgoła, panie pryncypale.
Spadkobierca Joachima Estivala, przeszedł do następnego pokoju, którego opisywać nie będziemy, bo nie różnił się w nieczem od pierwszego...
Mężczyzna pięćdziesięcioletni, mocno czerwony, łysy, starannie bardzo ubrany, siedział tutaj przy biurku, nad jakiemiś rachunkami i tak samo jak pisarz w poprzednim pokoju, powstał i skłonił się panu Joubert, który go również zapytał:
— Nic nowego Marqnay?
— Nic szanowny panie...
Wyjąwszy inny klucz z kieszeni, naczelnik domu otworzył teraz drzwi trzecie, prowadzące do jego własnego gabinetu, do którego nikt nie wchodził w czasie jego nieobecności i którego umeblowanie było i skromne i bogate jednocześnie.
Tu Placyd Joubert postawił kapelusz na krzesełku, zdjął palto i usiadł, albo raczej rzucił się w ogromny fotel, wybity czerwonym safianem, a ustawiony przed prawdziwie ministeryalnem biurkiem, zarzuconem przeróżnemi papierami.