Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le gros lot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Otrzymawszy pieniądze, biedna Klara weszła zaraz do mleczarni, wydała ośm sous, czyli ogromną dla niej sumę — a... zaledwie pierwszy głód zaspokoiła.
Potem znowu w poszukiwaniu roboty, chodziła ode drzwi do drzwi, gotowa przyjąć najskromniejsze wynagrodzenie, najtrudniejsze nawet warunki.
Zaprzestała poszukiwań dopiero o ósmej wieczór, zmordowana i wycieńczona, nic a nic nie znalazłszy.
Na obiad kupiła sobie kawałek chleba — i zjadła na ławce — a potem chwiejącym się krokiem powróciła do domu.
Odźwierna ździwiona, że jej wczoraj nie widziała, ale domyślająca się, że wsunęła się zapewne po cichutku, aby uniknąć ciekawych, czatowała na nią i zatrzymała w chwili, gdy wchodziła na schody.
— No, cóż to moja panno — odezwała się z przekąsem, wchodzisz tak do domu, niepowiedziawszy choćby dzień dobry, czy tam dobry wieczór?... To bardzo niegrzecznie z twojej strony... A ja tak przecie ładnie świadczyłam wczoraj za tobą... Powinnaś była podziękować za to przynajmniej...
— O! pani — rzekła Klara łkając — jestem tak nieszczęśliwa, że powinna mi pani wybaczyć... Com ja winna, że nie śmiem spojrzeć na znajomych?,..
— No... no... no... nie bądź tylko głupia moja kochana... — Kiedyś jest wolna, to tak jakbyś nigdy posądzaną nie była...
— Pani tak mówi — alem jest przekonaną, że pani myśli inaczej...
— No... tak... rozumiem... boć jest nawet przecie przysłowie, że nie ma ognia bez dymu... — Zawsze sobie w takich wypadkach wyobrażamy różne szkaradne rzeczy... tak jest... — Ale... ale... gospodarz dał mi pewne zlecenie do ciebie...
— Do mnie?... — powtórzyła Klara, zadrżawszy.
— Tak... — Winna jesteś za trzy miesiące, a teraz idzie czwarty... kazał mi otóż powiedzieć, że nie może cię dłużej trzymać za darmo!...
— Wyrzuca mnie?... — szepnęła młoda dziewczyna, przerażona.
— Kilku lokatorów, zrobiło mu uwagi, których nie mam potrzeby powtarzać...
— O! odgaduję je doskonale...
— Być może... — Otóż gospodarz, który nie jest wcale złym człowiekiem, darowywa ci to coś winna i pozwala zabrać graty... pod warunkiem wszakże, że za piętnaście dni opuścisz mieszkanie...
Klara spuściła głowę, jak odurzona tym ostatnim ciosem — po chwili zaś wyszeptała niewyraźnie:
— Jestem wdzięczną... tak... bardzo wdzięczną... panu gospodarzowi, za jego względność... mógł mnie wypędzić i mógł zabrać mi wszystko... — Za piętnaście dni, już mnie tutaj nie będzie...
I biedne dziecko poszło na górę.
— Więc się wszystko na mnie uwzięło!... — myślała z rozpaczą. — Bez chleba, bez roboty, a niedługo i bez mieszkania!... Szarpie mnie nędza i wstyd... — A ja mam matkę jednakże! i mogłabym mieć nawet majątek, jeżeli prawdą jest co mi opowiadała Marya-Joanna... o której nie mogę się dowiedzieć gdzie jest, ażeby zapytać o nazwisko tej matki...
„Mam zaledwo lat szesnaście, nie zrobiłam nic a nic złego i mam umrzeć z głodu, przeklęta i pogardzona od wszystkich, pogardzona nawet przez Adryana, który musi wiedzieć przecie, że siedziałam w więzieniu... Udał się zapewne do pani Thouret po mój adres i tam mu powiedziano. — Klara Gervais jest złodziejką! — jej adres więzienie. — Dla czegoż nie miałby uwierzyć, kiedy wszystko przeciwko mnie świadczyło?... Wtedy wyrzucił mnie naturalnie ze swego serca, rumieniąc się, że mnie kochał...
Biedna sierota rzuciła się na łóżko szlochając.
Nazajutrz po męczącej nocy, wybrała się jeszcze poszukać roboty.
Spotkało ją to samo rozczarowanie i upokorzenie, co dnia poprzedniego.
Wydała na pożywienie grosz ostatni i powróciła zmordowana, trzęsąca się z zimna. Położyła się do łóżka, leżała do wieczora dnia następnego, myśląc, że tym sposobem oszuka głód szarpiący wnętrzności.
O godzinie ósmej męczarnie były nie do zniesienia, zerwała się więc jak waryatka.
— Nie mam odwagi umierać w ten sposób...
— Jutro pójdę znowu szukać roboty, a może Pan Bóg ulituje się nademną. Ale teraz muszę co zjeść przecie... głód mi dokucza straszliwie...
I zaczęła przetrząsać szuflady, szukając jakiegokolwiek przedmiotu, któren by można zastawić, albo sprzedać za cokolwiek.
Niestety szuflady były próżne.
Wyleciało jednakże pudełko tekturowe.
Otworzyła je.
W pudełku znajdowały się dwa przedmioty: bilet na loteryę, przekazany jej w testamencie Joachima Estivala i znany nam jej medalion.
— Ten medalion... szepnęła Klara — jest srebrny... wart może niewiele, ale wart zawsze cokolwiek...
Po chwilowem wahaniu, zawołała jednak żywo...
— Nie!... nie!... dzięki wszak jemu, matka moja będzie mogła poznać swoje dziecko. Czy będę żyć, czy umrę, nie opuści mnie on... Kto wie, może dzięki tej pamiątce, matka moja jeżeli umrę, złoży ostatni pocałunek na lodowatym moim czole, może mnie odprowadzi do mogiły!...
„Kochany, drogi towarzyszu, pozostań przy mnie... rzekła sierota, przyciskając do ust medalion. I założyła go na szyję.
— Nic! — nic nie mam do sprzedania — ale gdyby ten... ten bilet na loteryę... reprezentuje wszak franka... Za franka mogłabym kupić chleba na dwa dni przynajmniej...
Ubrała się, owinęła głowę starym wełnianym szalem i wyszła z domu.
Od rana deszcz padał. — Woda pozalewała trotoary, a środek ulic pozamieniała w prawdziwe jeziora błotne, Klara minęła ulicę Saint Paul i wkroczyła na ulicę św. Antoniego, myśląc nad tem komu by mogła sprzedać bilet.
Sklep piekarza zwrócił jej uwagę.
— Na widok rumianych bułek, głód dał się jej uczuć jeszcze dotkliwiej.
Otworzyła drzwi i weszła.
Gruby sklepikarz siedział za kontuarem i czytał dziennik.
— Czego sobie panna życzy? — zapytał.
Klara podała ma bilet.
— Co to znaczy? zapytał znowu.
— Bilet na loteryę, proszę pana.
— Więc cóż ja mam z nim zrobić?
— Wart jest dwadzieścia sous... Zmiłuj się pan... daj mi pan chleba za niego...
— Do stu piorunów! — wrzasnął handlarz, a to co znowu za nowy jakiś sposób oszustwa!
Zerwał się z siedzenia, chwycił Klarę za rękę i wypchnął za drzwi.
— Wynoś się ladacznico... żebraczko umykaj gdzie pieprz rośnie... bo inaczej zawołam policyanta, i każą cię zabrać do kozy!...
— Czy widział ktoś coś podobnego?...
Popchnął tak nieszczęśliwą, że o mało nie upadła: przechodnie zaczęli się przypatrywać.
Zawstydzona Klara oddaliła się pospiesznie, przeszła przez plac Bastylii i weszła na przedmieście św. Antoniego, nie wiedząc sama, gdzie idzie i po co.
Odmawiano jej kawałka chleba za bilet.
Do kogoż się teraz ma udać!
Deszcz padał ciągle i przemokła do szczętu. Szła prosto przed siebie, to zatrzymując się, to znów biegnąc, a chwilami musiała o mur się opierać, tak była osłabioną.
Ulice stawały się puste.
Klara przyciskała bilet do piersi, nie chcąc go zgubić, ale nie śmiała już liczyć, że za niego co zjeść dostanie.
Nagle o mało nie wpadła na jakiegoś młodego człowieka, który szedł z parasolem w ręku, w kapeluszu nasuniętym na czoło, z podniesionym kołnierzem u paltota.
Biedne dziecko usunęło się z drogi, ażeby go nie potrącić.
Młody człowiek, idący naprzeciw niej zrobił to samo.
— Jeść mi się chcę... umieram z głodu — odezwała się Klara niezrozumiałym głosem: kup pan odemnie ten bilet na loteryę, na miłość Boga...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.