Wiesław. Sielanka krakowska • Kazimierz Brodziński
Wiesław. Sielanka krakowska
Kazimierz Brodziński

I - II - III - IV - V

Z żoną Stanisław wychodzi z komory,
Wnosi do izby dwa pieniężne wory,
Czterysta złotych ułożył na ławie
I tak powiada: "Zgarniej to, Wiesławie!
Jedź do Krakowa, a za te talary
Kup mi dwa konie i wybierz do pary.
Syn mój jedyny na wojnie zabity,
Mnie schyla niemoc i wiek nieużyty,
Nie mam z chudobą poufać się komu,
Ty prawą ręką jesteś w moim domu,
A skoro pomrę, tyś rodziny głowa.
Jeśli, daj Boże! córka się uchowa -
Ma lat dwanaście, nieskąpo urody -
Możesz jej czekać, sameś jeszcze młody".
"Tak jest, dla ciebie - Bronisława powie
Strzegę tej córki jakby oka w głowie.
A cóż droższego mieć możesz od matki?
Jedneć to moje przed grobem dostatki".
Bronika matkę objęła za szyję
I wstyd rumiany na jej piersi kryje,
Lecz pusty uśmiech zwraca na Wiesława.
A dalij smutna rzekła Bronisława:
"Miałam ja drugą, litościwy Boże!
Oko się za nią przepłakać: nie może;
Zaledwie piąty kwitnął owoc sadu,
Gdy mi zniknęła jako cień bez śladu.
Już to dwunastym liściem wiatr pomiata,
Jak myśli matki zatruwa jej strata.
Gdy Moskwa polskie dobijała plemię,
W pustkach wsie stały a odłogiem ziemie;
Okólnych lasów i wiosek pożary
Gniewu Bożego zwiastowały kary;
Z wiatrem, co strzechy i konary walił,
Do nas wróg przybył i wioskę zapalił.
Dzień to był sądu; - śród płaczu i gwaru,
Wśród ciemnej nocy, wichrów i pożaru,
Razem rolnicy ku obronie bieżą,
Razem się wojsko ciśnie za grabieżą;
W tej walce z dymem znikła nasza strzecha;
Wtedy mi córka, jedyna pociecha,
Znikła bez śladu. Przez długie ja czasy
Chodziłam za nią na wioski i lasy;
Ale jak kamień do Wisły rzucony
Zniknęła wiecznie, głuche wszystkie strony,
Co dzień do kłosów przychodzą oracze,
A ja dziecięcia nigdy nie zobaczę.
Na świat szeroki próżno rzucać oko,
Świat nie pocieszy i niebo wysoko.
Niech wola Boska będzie, Boska chwała.
Ciebiem ja za nie, synu! wychowała,
Bo gdzie sierota przyjęta pod strzechę,
Tam z niebem bliższy Bóg zsyła pociechę.
Może też moje utracone dziecię
Podobnie kędyś na szerokim świecie
Litość znalazło; żyje gdzie u matki
Pomiędzy własne policzone dziatki.
W takiej ja myśli, po ojców twych stracie,
Ciebie małego wychowałam w chacie.
Litość za litość. - Niebieska opieka
Tajnie nagradza uczynki człowieka.
A jeśli ziemia strawiła jej kości,
Swobodna dusza w krainach przyszłości
Igra wesoło przy niebieskiej matce
I łaskę nieba zwabia naszej chatce".
Tu Bronisława zalała się łzami.
Rade łzy płyną za matki myślami;
Płakała zaraz i córka przy boku,
Lecz łzy, męskiemu nieprzystojne oku,
Kryjąc Stanisław, karci smutek żony:
"Jaki los w niebie komu naznaczony,
Próżno się troskać; Bóg siedząc wysoko
Nad całym światem opatrzne ma oko,
Wszakci On ojcem na wieki i wszędzie,
Co pod Nim było, pod Nim jest i będzie;
Lepsze nad smutek ufanie pobożne.
Idź! Wiesławowi przygotuj nadrożne.
Ty wyjdź o świcie, a chroń się przygody,
Bo zawsze wiele ufa sobie młody;
Przynieś twej przyszłej podarunek z drogi!"
Wiesław obojgu kornie ścisnął nogi
I wyszedł z chaty przenikniony cały,
Że takich ojców niebiosa mu dały.
Już wonny wieczór uśmiechał się ziemi,
Gdy wracał Wiesław z końmi kupionemi.
Z przydrożnej wioski rozlega się granie,
Słychać wesołe pląsy i śpiewanie.
Parskając konie bieżą po gościeńcu,
Widać dziewoje przy rucianym wieńcu,
Biją drużbowie w podkówki ze stali,
A gdy wędrowca mile powitali,
Tak rzekł starosta, zarządca wesela:
"Dobrze to w każdym zyskać przyjaciela!
Witajcież do nas, wy z proszowskiej ziemi!
Nie chciejcie gardzić dary ubogiemi,
Pożyjcie z nami, czym tu gospodarzy
Wdzięczna prac rola i dobry Bóg darzy.
Napatrzycie się krakowskim dziewojom,
Wymyślnym tańcom i przecudnym strojom,
Wreszcie i w tany sunąć nie zaszkodzi,
Bo choć strudzeni, widzę, żeście młodzi".
Na to Halina przystępuje młoda,
W całym weselu najpierwsza uroda,
Wstydzi się, wstydzi, jednak przed nim staje,
Ciasto z koszyka i owoc podaje:
"Obcy wędrowcze! jużci przyjąć trzeba
Naszych owoców i naszego chleba!"
A przy tym uśmiech jakowyś uroczy
Zwrócił na siebie wędrownika oczy;
I zwrócił tyle, że odtąd jedynie
Okiem i duszą został przy Halinie.
Wchodzi do izby na wesołe tany
Z kubkiem od drużbów Wiesław powitany;
Potem starosta, zarządca wesela,
W te słowa drużbom porady udziela:
"Jużci pierwszeństwo zostawcie obcemu,
Niech idzie w tany, niech też po swojemu
Skrzypkom zanuci, dziewoję wybierze;
Bo z obcym trzeba uczciwie i szczerze".
I wybrał druhnę, której wdzięk uroczy
Zwrócił na siebie wędrownika oczy;
Na przód wychodzi, przed muzyką staje,
Halina w pląsach rękę mu podaje;
Za nim się w koło młodzieńcy zebrali,
Nucą i biją w podkówki ze stali.
Wiesław się za pas ujął ręką prawą,
Zagasił wszystkich poważną postawą.
W skrzypce i basy sypnął grosza hojnie,
Ojcom za stołem skłonił się przystojnie.
Halina pląsa z miną uroczystą,
W oburącz szatę ująwszy kwiecistą,
On tupnął, głowę nachylił ku ziemi
I zaczął nucić słowy takowemi:
"Niechże ja lepiej nie żyję,
Dziewczę! skarby moje,
Jeśli kiedy oczka czyje
Milsze mi nad twoje.
Patrzajże mi prosto w oczy,
Bo widzi Bóg w niebie,
Że mi ledwo nie wyskoczy
Serduszko do ciebie!"
Bierze Halinę i tak wokoło,
Przodkując drużbom, tańczy wesoło;
A gdy ku skrzypkom znowu powróci,
Staje i w pląsach tak dalej nuci:
"Czemuż ja w proszowskiej ziemi
Małe zaznał dziecię,
Byłbym między krakowskiem!
Najszczęśliwszy w świecie.
Krew, nie woda ludźmi włada,
Bo któż sercem rządzi?
Człowiek pragnie i układa,
A wszystko Bóg sądzi".
Halina w pląsach przed nim ucieka,
On w ręce pleszcąc goni z daleka,
A gdy dogoni, z ujętą wróci,
Staje i w pląsach tak dalej nuci:
"Nie uciekaj, ptaszku luby!
Moje sto tysięcy!
Dogonię ja mojej zguby
I nie puszczę więcej!
Krąży słowik w szumnym lesie,
Gałązek się czepia,
Aż dognany piórka niesie,
Gniazdeczko ulepią".
Sam teraz w pląsach przed druhną stroni,
A ona za nim poskocznie goni,
I dogoniony, gdy znowu wróci,
Staje i w pląsach tak przed nią nuci:
"Gospodarzu! nie dasz wiary,
Jak konie opłacę,
Wydałem ja twe talary,
Moje serce stracę. -
Grajcie skrzypki! bo się smucę
W opłakanym stanie,
Z konikami ja powrócę,
Serce się zostanie".
Dłoń mu podała, a on wokoło
Przodkując drużbom tańczy wesoło,
A gdy do nowej piosenki stanie,
Skrzypek drzymiący zakończył granie.
Na to Halina, zapłoniona cała,
Między teścine za stół uciekała;
Wiesław staroście i matkom się kłania,
Słychać wokoło pokątne szemrania.
Długo się Wiesław gościnnie weselił,
Już się też dzionek nad górami bielił,
Pożegnał wszystkich w zasmuconym stanie,
Wciąż mając w uszach i śpiewy, i granie,
W sercu niepokój, a myśli jedynie
Krążą niewolne przy pięknej Halinie.
Pospieszał Wiesław i lasem, i polem,
Ale się ostać nie może przed bólem,
Bo gdy chęć jedna raz serce osiędzie,
Daremny namysł i rozsądek będzie.
Przeto co myślał, co czynić przystało,
Stanowi wyznać otwarcie i śmiało.
Oczekiwany wjechał do podwórka.
Wybiegi Stanisław i matka, i córka;
Głaszczą koniki i wiążą u płotu,
Cieszą się wszyscy z prędkiego powrotu,
Z taniości kupna i z koników radzi;
Sam je Stanisław do stajni prowadzi,
Rychłą wieczerzę rozkazuje matce.
Skoro milczący Wiesław usiadł w chatce,
Matka go z córką o zdrowie pytały;
Milcząc Bronice dał gościniec mały.
Przybył też razem i sąsiad ciekawy,
Dobry do rady, dobry do zabawy,
Jan, co za stołem niejednym już siadał,
Jak mądrze myślał, tak i prawdę gadał;
Ale się wszystkim dziwno wydawało,
Że Wiesław smutny i mówi tak mało.
Wszedł i gospodarz, do stołu zasiedli,
Skromną wieczerzę przy rozmowach jedli;
Matka zaś oka nie spuści z Wiesława,
Dziwną w nim jakąś odmianę poznawa.
"Powiedz nam - mówi - co tobie się stało,
Że smutny siedzisz i mówisz tak mało?
Milczący zawsze sam sobie zaszkodzi,
Nigdy młodemu skrytość się nie godzi".
On spuścił oczy, wstydem się zapłonił,
Stanisławowi do nóg się ukłonił
I zaczął mówić słowy takowymi:
"Prawda, że szczerze trzeba ze starszymi,
Oni porywczej młodości wybaczą
I mądrą radę zawsze podać raczą.
Czemużem w domu nie został na wieki,
Wdzięczen łask tylu i waszej opieki,
Przy waszym pługu chodziłbym spokojny,
Anibym zaznał trudnej z sercem wojny.
Lecz darmo człowiek sam o sobie radzi,
Inaczej myśli Bóg o swej czeladzi;
Prędki, bez wieści spada wyrok boski.
Na mojej drodze pośród jednej wioski
Poznałem druhnę, której wdzięk uroczy
Zabrał mi serce i zniewolił oczy;
I tyle sprawił, że odtąd jedynie
Sercem i duszą jestem przy Halinie.
Ojcowie moi już królują w niebie,
Wyście sierotę przyjęli do siebie,
Nie żałowali ni trosków, ni chleba,
Uczyli pracy i bojaźni nieba.
Dziś jedynaczkę córkę w swojej chacie
Dla mnie w zamęście i z wianem chowacie;
Jeszcze - mówicie - byłem dzieckiem małem,
Gdy ją w tych kątach sobie kołysałem.
Ni mię niewdzięczność, ani harda dusza
Odkryć przed wami tę boleść przymusza,
Ale mi rada niedościgła w niebie
O Was każe smucić, a zawstydzić siebie.
Puśćcież mię, puśćcie z rękoma gołymi;
Pracować będę pomiędzy obcymi,
Bo bez Haliny nic już nie zarobię,
Niezdatny ludziom i niemiły sobie;
Prędko bym znalazł koniec życiu memu,
Pobłogosławić chciejcież ubogiemu;
Bo ten przed nędzą nigdzie się nie schroni,
Kogo przekleństwo dobroczyńców goni. -
Sprawcie! Bóg za to niech będzie nad wami!"
Tu Bronisława zalała się łzami,
Bronika- patrzy dużymi oczyma,
Ciekawość tylko na jej ustach trzyma
Uśmiech pustoty; ale gdy ujrzała,
Że tu i Wiesław, i matka płakała,
Wnet Bronisławę objęła za szyję
I łzy niewinne na jej łonie kryje.
Stanisław milcząc podparł siwą głowę
I po ojcowsku rzekł słowa takowe;
"Kiedy twój ojciec żegnał ziemskie życie,
Ciebie mi oddał jak za moje dziecię;
Tak cię też kocham; i widzi Bóg w niebie,
Że nic milszego nie miałem nad ciebie.
A ty, niepomny, że mię starość gniecie,
Chcesz na przygody puszczać się po świecie,
Chcesz mię opuścić za to, żem cię chował,
Żem tobie córkę i dom mój hodował.
Nieszczęście wniesiesz do każdego domu,
Gdy mnie zostawisz śród żalu i sromu;
Młody, niebaczną wziąłeś przed się drogę,
Ja cię przeżegnać, ja puścić nie mogę!"
Tu żona płacząc wyszła za próg chatki,
Bo czuła razem srom i miłość matki;
Za nią Bronika z trwogą i łzą w oku,
Wiesław twarz kryjąc stał kornie na boku.
Jan z Stanisławom sam milczący siedział,
Gdy się namyślił, tak mądrze powiedział:
"Stary młodemu wyrozumieć nie chce,
Młodego nowość i swoboda łechce,
Zwiąż go miłością i obsyp go zbiorem,
On dalej patrzy, bo mu świat otworem;
Nieszczęściem jemu najmilsza niewola.
Tak i na wiosnę ptak okrąża pola,
Płochy i dumny, ufny w siłę młodą,
Rzeki i skały przebywa z swobodą,
Aż miłym głosem zwabiony - zostaje
I odtąd jedne zamieszkuje gaje,
Gdzie swoje szczęście i pokój znachodzi;
Te prawa mają, tę naturę młodzi.
Za nic już wszystko, gdy na całe życie
Wolną mu teraz drogę zagrodzicie.
Nie w nim też może dla Broniki szczęście:
Z woli ma płynąć niewolne zamęście;
Jako kwiat córka obcej ręki czeka
I traf młodzieńca przyniesie z daleka;
Dlatego dajcie wolność Wiesławowi,
O swoim szczęściu sam niechaj stanowi!"
Na to Stanisław: "Mądrze wy mówicie,
Ale nie znacie, co to stracić dziécię;
Dla czego ojciec w troskach życie trawi,
Czym się lat wiele utroska, ubawi,
Z czym żyć nawyknie i pracować w domu,
To weźmie przybysz nie znany nikomu.
Weźmie dobytek krwawo dochowany,
Gołe i głuche zostawi im ściany,
Gdzie zapomniani samotne Izy sączą,
Gdy córkę z obcym obowiązki łączą;
Przeto już dawne były myśli moje,
Bym ich przy sobie połączył oboje,
Ażeby matka kiedyś, po mej stracie,
Teściny w obcej nie służyła chacie;
Lecz myśli niczym, gdy Bóg nie dozwoli;
Przeto, Wiesławie! oddaję twej woli:
Uproszę Jana, wezwiej jego rady,
Może sam z tobą uda się na zwiady,
Może się wszystko inaczej wyświeci,
Co z wiatrem przyszło, to z wiatrem przeleci.
Lecz jeśli przyszła serce tobie święci,
Jeśli rodziny poznasz dobre chęci,
Uproś sąsiada, niechaj zacznie swaty,
Jak syn synową przywiedź mi do chaty".
Idzie Jan z tęsknym Wiesławom na zwiady,
Wiesław daleko przed nim znaczy ślady,
Bo go i miłość, i młodzieńcza siła
Przez góry, doły prędzej prowadziła.
A gdy przybyli, gdzie mieszkała córka,
Taką pieśń nucą za płotem podwórka:
"Kwiatami grzęda osuta,
Kwitnie rozmaryn i ruta,
Na okienku wianek leży,
Jest tu córka dla młodzieży.
Przyjdzie młodzian z obcych błoni,
Ojcu, matce się pokłoni;
Zerwie panna swoje kwiaty,
Do teściowej pójdzie chaty.
Raz ostatni, rozmaryny!
Uwieńczycie skroń dziewczyny;
Zielona ruto na grzędzie!
Nikt cię polewać nie będzie.
Schludna chata, choć uboga,
Za rządnością pomoc Boga.
Skrzeczy sroka na jaworze
Panna stroi się w komorze.
Otwierajcież! przyszli goście!
I życzliwie w dom zaproście;
Chociaż obcym, bądźcie radzi:
Dobra nas tu chęć prowadzi".
Wyjrzała oknem od kądzieli matka,
Skrzypła zapora, otwarła się chatka,
Wszedł Jan sędziwy, Wiesław okazały
Głową wyniosłą dosięgną! powały,
Jadwiga rzekła: "Witajcie nam, goście!
Siądźcie i z Bogiem dobrą wieść przynoście!"
Z komory wyszła Halina z rumieńcem,
Skłoniła głowę przed znanym młodzieńcem,
A Jan powiedział: "Oj! widzę, że godne
I starca drogi lica tak urodne".
Kiedy Halina słyszy taką mowę,
Rumianych wdzięków przybyło połowę;
Koszyk podróżny zdejmuje z młodziana,
Bierze i laskę sędziwego Jana.
Wnet czystą ławkę do stołu przynosi,
A matka gości do spoczynku prosi;
Mówi do ucha stydliwej Halinie:
"Niech się roznieci ogień na kominie,
Niech będzie rychło wieczerza gotowa!"
Jan, gdy odpoczął, w te przemówił słowa:
"Niech gospodyni przeto nie obrażę,
Czyniąc, co dawny obyczaj nam każe;
Ojców zwyczaje - toć krewieństwo nasze,
Przeto, Wiesławie! daj z koszyka flaszę,
A gospodyni kubka nam udzieli:
Miernie użyty trunek rozweseli,
Śmielszymi czyni ukrywane chęci
I tajność serca przed oczy wyświęci,
Bo jak oblicze oglądamy w zdroju,
Tak dusza wiernie wyda się w napoju.
Pszczółki na ziemi pierwsze gospodynie,
One po całej opatrznej krainie
Zbiorów szukały; ochronne przy zgodzie
Wzbudziły przemysł i w ludzkim narodzie.
A jak na wiosnę gospodarna pszczoła,
Gdy się sad bieli i wonnieją zioła,
Niesie w ul siostrze uzbierane miody,
Tak niesie" młodzian z rodzinnej zagrody
Kubek słodyczy przy życzliwej chęci
Tej, której serce niewolne poświęci.
Bo równa pszczole jest miłość wieśniacza,
Słodycz i zgodę, i pracę oznacza".
Podała matka kubek na te słowa;
Poszła do serca wszystkim Jana mowa.
Bóg go też wielkim rozumem obdarzył,
Już on niejedno krewieństwo skojarzył,
Starostą bywał na każdym weselu
I chrzestnym ojcem zwią go w domach wielu,
Przeto, .gdziekolwiek przyjdzie w odwiedziny,
Jest jakby w domu, u swojej rodziny.
W podany kubek nalał Wiesław miodu:
"Przyjmij tę kroplę z obcego ogrodu,
Piękna Halino! jak tobie słodyczy
Na całe życie serce moje życzy".
Na to Halina pytającym okiem
Patrzy na matkę; odwrócona bokiem,
Białe odzienie zarzuca na głowę,
Tak zasłoniona wypełnia połowę,
Połowę Wiesław wypełnił aż do dna;
A jako zorza za gajem pogodna
Kryjąc się błyszczy rumieńcem Halina.
Jan dziewosłęby w te słowa zaczyna:
"Kiedy tak córka chęć życzliwą dzieli,
Już do was, matko! mówić mię ośmieli;
Gdzie młodzież idzie za serdeczną władzą,
Niech ją z namysłem starsi doprowadzą;
Młodość nie widzi, przyszłości nie bada,
Jako w kochaniu ufność w losie składa,
A to odmienne, nieprzyjazne rzeczy!
Szczęście więc starsi muszą mieć na pieczy,
Wszystko przewidzieć, w szczerości pogadać,
A z resztą ufność na Bogu zakładać.
Poczciwych ojców widzicie tu syna;
Chociaż pod ziemią śpi jego rodzina,
Ma przecie ojców, co litością zdjęci,
Mając kumostwa powinność w pamięci,
Nie żałowali dla sieroty chleba,
Uczyli pracy i bojaźni nieba;
Sprawiał się godnie, że go synem zowią
I część chudoby dla niego stanowią;
Nie jest ci u nich gospodarstwo liche,
Praca sierpowa nie idzie pod wichę,
Co tydzień wniesie, nie straci niedziela,
Bóg też rządności pomocy udziela.
Czystą pszenicę niesie czarna rola,
Wełniste owce zabielają pola,
W schludnych stajenkach bydełko się chowa,
A [w] cztery konie jeżdżą do Krakowa.
Z ich to poręki ja do was przychodzę;
Poznał się Wiesław z Haliną na drodze,
Jak pewno wiecie - i ojcom wyjawił,
Że swoje serce w jej sercu zostawił.
Na to Stanisław rzekł mu słowem takiem:
"Lecz jeśli miła serce tobie święci,
Jeśli rodziny poznasz dobre chęci,
Uproszę Jana, niechaj zacznie swaty,
Jak syn synową przywiedź mi do chaty".
Te słowa, matko! wiernie wam odnoszę
I w imię ojców o córkę was proszę.
Niechaj Bóg dobre rodziny jednoczy.
Nie chcę młodego wychwalać wam w oczy;
Często pochwała, choć i słuszna, szkodzi,
Bo lepiej, kiedy nie znają się młodzi,
Za wcześnie już się u celu być mienią,
Raz pochwaleni - przestrogi nie cenią.
Choć pracowity, choć posłuszny w domu,
Bywał i Wiesław szpakiem po kryjomu:
Zajechać drogę, choćby wojewodzie,
Rej nad muzyką prowadzić w gospodzie,
Z karczmy rozpędzać cesarskie wojaki,
Wyśmiać wędrownym góralom chodaki -
Toć były dotąd jego obyczaje.
Młodemu wszystko zarówno się zdaje,
Bo jak na wiosnę pędzi potok w biegu,
Pieni się, szumi i wylewa z brzegu,
Aż dalej cicho płynie w swym korycie,
Tak młodzian siłą udarzon obficie
Musi wyszumieć, aż w troskach stateczny,
Jak jabłoń z czasem traci kwiat zbyteczny.
Zawsze też dobra i stateczna żona
Resztę wychowu w młodzieńcu dokona,
Nauczy myśleć, jak dobytek zbierać,
Jak się na przyszłość niepewną obzierać.
To wam powiadam o naszym Wiesławie,
Bom mu był świadkiem od dzieciństwa prawie".
Bacznie Halina, stojąca na boku,
Śledziła prawdy w Wiesławowym oku;
Jan, mówiąc prawdę, wiedział, że nie ranił:
Dziewczęta lubią błędy, które ganił.
Ale łza błysła w źrenicy młodziana,
Potem się nisko skłonił do nóg Jana,
Skłonił się matce, milcząc pełen sromu;
I było długie pomilczenie w domu.
Wtenczas Halinie także łzy wytrysły.
Jako na wiosnę nad brzegami Wisły,
Gdy wonny deszczyk obłoki wyleją,
Kwiaty zroszone błyszczą się nadzieją,
A razem słońce za górami świeci,
Tak, gdy z otuchą łzę zroniły dzieci,
Jan z matką na nie podglądali z boku;
Miła pogoda jaśniała im w oku.
Rzewniło matkę niespodziane szczęście,
Lecz nie Halinie bogate zamęście,
Która sierota, bez ojca i matki;
Nie miała wiana ni rodzinnej chatki
W szczerości zatem, jak każe sumienie,
Takie Janowi czyni oświadczenie:
"Jest Bóg widzący na niebieskim dworze,
Doświadcza ludzi w szczęściu i pokorze,
Czy kogo zniży, czy w górze osadzi,
Patrzy, jak wszędzie człowiek sobie radzi.
Halina moja, co w ubogim bycie
Przepracowała dotąd ze mną życie,
Nie wierzy słońcu, które niespodzianie
Przed nasze teraz zabłysło mieszkanie.
Na stan jej niski wysoka jagoda,
Nie dla niej kmiecia ręka i zagroda;
Bo nie ma ojców ani przyjacieli,
Co by o wianie dla niej pomyśleli.
Przeto, młodzieńcze! niech cię Bóg poświęci
Za dobre serce i życzliwe chęci.
Teraz słuchajcie o losie Haliny
I to do waszej odnieście rodziny:
Gdy się los zawziął na polską Koronę,
Szedł mój mąż z kosą na spoiną obronę
I już nie wrócił. - Obcy bez litości
Grabili dwory, zapalali włości;
Doznał, co trwoga, kto pomni te czasy.
Starce i matki pokryły się w lasy;
Ale i w lesie zajęły się sosny:
Byłci to widok straszny i żałosny,
Gdy ta ostatnia gorzała uchrona;
Na milę wielka rozciągła się łona;
Dzieci i matki błądziły tłumami.
Przy drodze na to patrzyłam ze łzami,
Aże mi dziecię zastąpiło drogę,
Do serca płacząc. Utulam, jak mogę,
Pytam o imię, rodzinę, mieszkanie,
Ale daremna prośba i pytanie.
Dziecię zaledwo znało swoje imię,
Mówiło tylko, że w okropnym dymie
Nieznani ludzie wiedli je do lasu;
Więcej nic nie wiem aż do tego czasu.
Ja, matka niegdyś, pamiętna na Boga,
Wzięłam sierotę, choć sama uboga.
Użyłam trosków, lecz była ich godna,
Wyrosła zdrowa, pracowna, urodna;
Obiedwie teraz pracujem na siebie,
W jednych żyjemy troskach i potrzebie.
Bez skiby ziemi, jałówka, dwie krówek,
Kilka owieczek, cały nasz dochówek.
Brzmią tu wesela na każde odpusty;
Lecz to nie dla niej, nie dla niej zapusty,
Na których pannom kupują pierścienie;
Tam gdzie stodoły i bogate mienie,
Tam zalotnicy; nie zwabi młodziana
Przybysza córka bez ojców i wiana.
Jak była dotąd niebieska opieka,
Tak przeznaczenia u Boga niech czeka.
Ufam, że póki niemoc mię nie strawi,
Już mię Halina samą nie zostawi".
Na to Halinie łza z oczu wytryska,
Klęka przed matką i kolana ściska:
"O miła matko! tyś jest moje wiano;
Choćby mi góry ze złota dawano,
Choćbym mieszkała w malowanym dworze,
Jedwabne szaty chowała w komorze,
To bym bez ciebie przepłakała życie".
Tak się ścisnęły lejąc łzy obficie.
A Jan milczący bacznie radość chowa;
Wykraść się chciały niecierpliwe słowa,
Bo dusza pełną była ważnych myśli;
Na twarzy tylko wesele się kryśli.
Chciał mówić Wiesław, ale go Jan bacznie
Ostrzegł po cichu i tak mówić zacznie:
"Ważne mi, ważne zwiastują się rzeczy,
Jest Bóg, co ludzkie sprawy ma na pieczy.
Chwała mu wieczna! - Miła gospodyni
Niechaj z ufnością, co powiem, uczyni,
Bo z serca idzie szczera moja rada.
Uproście koni z wozem u sąsiada,
A tę życzliwość hojnie mu wróciemy,
Bo wszyscy w drogę wybrać się musiemy.
Szczęścia spólnego wybiła godzina,
Pozna Halinę Wiesława rodzina".
Wartko wóz toczą parskające konie,
Mijają mostki i zgórki, i błonie.
Cała rodzina siedzi zadumana.
Wesołość tylko nie opuszcza Jana,
Bo radość w sercu utajoną żywi,
Że dwie rodziny wrychle uszczęśliwi.
Przydrożne lipy długie ścielą cienie,
Gore nad lasem niebieskie sklepienie
I rzeźwą wonią tchnie wieczór pogodny.
Jest blisko drogi gościniec wygodny,
Tam każą stanąć, bo choć wioska bliska,
Jednak ją dzielą zarosłe stawiska.
Przeto, nim wokół jadący okrąży,
Pieszy ścieżkami trzykroć pierwej zdąży.
Idą wiec wszyscy ścieżkami wesoło,
A wóz pył wznosi okrążając koło.
Dziwnie Haliny twarz się uwesela,
Swawolna, więcej mówić się ośmiela.
Przebyli kładki i zaczepne krzewy;
Z błoni pastusze ozwały się śpiewy,
Które jej bardzo do serca trafiły;
Tak na weselu nucił Wiesław miły.
A Jan uważnie poglądał jej w lica,
Czy jej nie będzie znaną okolica.
Wtem uroczyście od kościelnej wieży
Dzwon na modlitwę głos po rosie szerzy;
Pobożnie wszyscy padli na kolana,
A twarz Haliny od zorzy oblana
Podobną była do twarzy anioła,
Ale tęsknocie wytrzymać nie zdoła,
Do dziwnych marzeń głos dzwonka ją skłonił
I nie zważaną łzę z oka jej zronił.
A idąc dalej na zgórku stanęli.
Już tylko wioskę jedno błonie dzieli,
Z którego krzycząc swawolne pachołki
Spędzają na most i krówki, i wołki.
Skrzypią z ról czarnych wracające pługi,
A cała wioska jako ogród długi
W kwitnących sadach niskie strzechy kryje,
Z których dym kręty ku niebu się wije.
A stary kościół z blaszanymi szczyty
Ponad wsią błyszczy lipami zakryty.
Wieża, z której dzwon o milę donosi,
Już pogrzeb piątym pokoleniom głosi.
Gdy tak na wszystkie poglądają strony,
Jan się zapytał na laskę schylony:
"Jak ci się zdaje to nasze siedlisko?
Chata Wiesława już tu bardzo blisko".
Ale Halina w jedną patrzy stronę;
Bijące łono, usta otworzone
Poznać dawały wielkie zadumienie,
Błogie się w serce cisnęło spomnienie.
Nie mogła mówić, bo w takowym stanie
Każdy jej oddech zajmowało łkanie.
Dalej przy miedzy naprzeciwko chaty
Stoi krzyż Pański pochylony z laty,
Wokoło wierzby i zielona trawka;
Tam wiejskich dzieci niedzielna zabawka.
Tu już Halina pada na kolana,
W dłonie uderza i mówi do Jana:
"Mocny mój Boże! toć moja rodzina!
Gdzie moja matka, gdzie matka jedyna?
Jeśli już w grobie, na grób jej pójść muszę,
Tu utęsknioną niech wyzionę duszę!
Tu się bawiałam, tu zbierałam kwiatki.
Ale nie widzę rodzicielskiej chatki,
Bo tu inaczej wszystko dawniej stało,
Nie tak, jak mi się w pamięci zjawiało".
Tu Jan o ziemię kij i czapkę rzucił,
Klęknął i pod krzyż łzawe oko zwrócił;
"Tu najprzód - rzecze - na kolana padaj,
Tu się nie pytaj, ale dzięki składaj,
Widzisz tę ziemię, jak jest wydeptana,
Twoja to matka, matka żałowana,
W modłach za tobą tak ją wyklęczała.
Bóg nas doświadcza, Bogu zawsze chwała!
Bóg litościwy i ciebie ratował,
I ojców twoich przy zdrowiu zachował.
Wzmogli się znowu po niszczącym boju
Z sierotą dzieląc owoce pokoju;
Chatkę i córkę stracili w potrzebie,
Dziś w nowej chacie uściskają ciebie".
Klękła Halina, Wiesław za Haliną,
A zamiast modłów łzy z oczu im płyną,
Łzy, które czystsze od rosy widzieli,
Które jak perły liczyli anieli.
A kiedy wstała, już uczuć nie kryje,
Ścisła Wiesława i Jana za szyje.
Śpieszą w podwórko, lecz ojców nie było,
Patrzy Halina, co się odmieniło.
Tak spodziewanych od pola czekali,
Aby Halinie wypoczynek dali.
Już też Stanisław od łąk wraca z kosą,
Idzie i żona, konicz krówkom niosą;
Naprzód z bławatem szła Bronika mała,
Gości w podwórku ojców wskazywała.
Chciał Jan, by Wiesław naprzeciw pospieszył,
Ażeby matkę szczęśliwą ucieszył.
Jak się witała rodzina złączona,
Jedno drugiemu oddając do łona,
Jakie pytania, dzięki, odpowiedzi,
Jako się zbiegli ciekawi sąsiedzi,
Jako Bronika starszą siostrę ściska,
Nie znając straty, a czując, co zyska -
Tego wam, moi mili towarzysze!
Jakobym pragnął, nigdy nie opiszę.