[18]WINCKELMANN.
Pod arkadami, gdzie mnie namydlono
pianą, goryczą migdałów pachnącą
świeżych, — gdy balwierz pod godłem, brzęczącem
w wietrze, co jodem zalatywał z portu,
wecował brzytwę spłaszczoną i tępą:
wieczór dogasał wśród lamp mlecznych zdala,
jak puls przestrzeni drgał, albo jak wargi
jaskrawe, jadem karminu barwione,
wpół-rozchylone śpiewem ku powiewom,
które muskały żagle rudziejące
na burej fali; wśród gnijącej woni
melonów, rozłożonych i otwartych
na ślizkich brukach, szedłem krok za krokiem
ku wylotowi uliczki: ku molo.
Tam przekreślały kadłuby okrętów
lśniących perspektyw trójkąt rdzewiejący,
czarne na srebrze sinem; tam syreny,
krwawe i piękne, niby płeć rozwarta,
wabiły; suche w łachmanach żebraczki
i chłopcy, twarze kryjący zbyt białe
pod murem domostw, z których płaty tynku,
jak strupy, opadały, — jakby cienie
tu ocierały się o mnie. — Wybiegłem!
Na mokrym brzegu kamiennym wysmukli,
o zwisających dłoniach marynarze
[19]
mijali się niedbale stopą lekką,
jak oswojone bestje, swym tanecznym,
sprężonym i drapieżnym krokiem. — Otoś nadszedł.
Wspomniałem cię w tem mieście strasznie cichem,
gdzie, by zaczerpnąć oddechu Hellady,
stanąłeś na wybrzeżu niegościnnem,
w czarnym i rudym Tryjeście, — spokojny!
Piękna szukałeś tu, co cię zabiło,
jako z posągu fałd sztylet rozbłysły,
celnie ostrzony, płaski, niezawodny
puginał! Jak los własny, tak mi-ś blizki!
W bezksiężycową noc dłonią znużoną
nieco papiery odgarnąłeś z stołu
bardzo prostego (gdy przystań smagała
bora wyjąca, zdmuchująca gwiazdy):
wtedy żałobni, biali cię dopadli
młodzieńcy, których zapragnąłeś wskrzesić,
i zbiry.
Tak już zostałeś. Z głową odrzuconą,
bez jednej kropli krwi — w gwiazdy zwróconą,
chmurne i wietrzne, — zastygłą i białą,
jak nieśmiertelny marmur.
Michałowi Choromańskiemu