Wojna chocimska (Potocki)/Część ósma

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Potocki
Tytuł Wojna chocimska
Podtytuł Poemat w 10 częściach
Część Ósma
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1880
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
WOJNY CHOCIMSKIÉJ
Część Ósma.


Toż dopiéro Władysław panów radnych zbiera
I, gdy nam tak niewcześnie Chodkiewicz umiera,
Wielką odda buławę podczaszego pieczy.
Na co zgoda koronnych; Litwa trochę przeczy;
Albo swego na miejscu chcą miéć Chodkiewicza,
Albo być pod samego rządem królewicza.
Aleć i to Władysław snadnie uspokoi:
I Litwa i Polacy w opiece są mojéj;
Jeśli dotąd Polacy byli pod Litwinem,
Czemuż Litwa nie ma być pod koronnym synem
Zgoła ani téż czas był racye rozwodzić:
Boby się prędko Turczyn podjął ich pogodzić.
Więc się wszyscy w regiment zgodnie podczaszemu,
I Polacy i Litwa, oddadzą, a k’temu
Nowym się obowiązkiem, nową wiążą wstęgą,
Do gardł się na tém miejscu dzierżéć pod przysięgą.
Dziękuje Lubomirski, że pod jego władzą
Zgodnie wszyscy tak prędko namówić się dadzą,
I co z niego być może, co ma najmilszego
Zdrowie łożyć, przy zdrowiu przysięga każdego,
I byle sami chcieli; bo choćby dwugłowy
Janus, choćby storęki Bryareus nowy,
Choćby Argus hetmanił im tysiącooczy,
Gdy żołnierz nieposłuszny, albo nieochoczy,
Nic dobrego nie sprawi; tak zaś z drugiéj strony,
Niech będzie żołnierz dobry, posłuszny, ćwiczony,
Jako lew nic nie wskóra gdy zające wiedzie,
Tak zginą i lwi mając zająca na przedzie.
Donatywy potwierdzi i obieca więcej,
Jeśli będzie mógł wymódz drugie trzy miesięcy.
Ztąd wszyscy ku przestronéj obrócą się szopie,
Gdzie po błogosławionéj krynice pokropie,
Trzech mszy słucha nabożnie; tam przyjąwszy świętą

Podczaszy komunią, krzyżem się rozpiętą
Ściele uniżonością, oczy tylko w sforze
Z pokorném sercem dźwiga nabożnie ku górze:
„Wielki Boże nad bogi! przed którego tronem
Miliony stawają wojska milionem
Nieśmiertelnych aniołów, z których kiedy sroże
Gniew twój, zabić milion ludzi każdy może;
Czemużeś mnie robaka mniéj niż nic przed tobą
Obrał, żebym śmiertelną ręką i osobą
Twój na ziemi majestat, twoję chwałę szczycił,
Gdy Turczyn, który się twém dotąd nie nasycił
Dziedzictwem, co je syn twój krwawym kupił potem,
Nastąpił siłą na nie, upewniony o tem,
Že go tą ręką, którą zachełznał półświatu,
Wydrze i pomknie granic swego majestatu;
Že w twych bozkich świątnicach, w twych świętych kościołach
Rozpostrze się Mahomet; więc po swych aniołach
Pojźryj, a każ któremu niechaj sekundantem
Będzie, gdzie się baranek bije z elefantem.
Rozum wodzowi, serce daj żołnierzom, Panie,
Niech się tych świętych krzyżów lękają poganie.
Wiem-ci, Boże mój, że cię nie ogarną nieba,
Pogotowiu cię w murach zamykać nie trzeba;
Wiem, dla któréjś swojego kościoła machiny
Nie kazał Dawidowi budować przyczyny:
Nie chciałeś, żeby krwawe twym ofiarom dłoni
W Jeruzalem stawiały ołtarz; lecz się oni
O swe bili prywaty, pomsta ich do zwady
I do mordu krwawego budziła z sąsiady;
Wiem i to, że każdy człek, co się ciebie boi,
Co się brzydzi grzechami, za kościół ci stoi;
Pisz-że swój zakon święty na mém sercu gołem:
To ołtarzem, a piersi me będą kościołem!
A jać przecie świątnicę, choć śmiertelném dziéłem
Na ziemi, z ziemie, ziemią sam będąc i iłem,
Na wieczną cześć wystawię, coć u twoich progów
Ślubuję, utrzyj tylko durnym Turkom rogów.
A ty, jakoś Jeftego, kiedy szedł na twoję
Wojnę, przyjął ofiarę, tak przyjmij i moję,
Któryć dziś z tém rycerstwem Chrystusowéj wiary,
Nie córkę, ale duszę kładę na ofiary.
Wszak tu wszyscy przy twojéj umieramy chwale,
Skrusz Mahometa, jakoś kruszył więc Baale!“

Tu skończył Lubomirski, a ta jego modła
Doszła wielkiego Stwórcę i niebo przebodła.
I każe Michałowi, co dyabła wysadził,
Żeby o rzeczach polskich pod Chocimem radził.
Aleć i on swe śluby ziścił Bogu wiernie,
W podziemnéj nakopawszy marmurów kawernie,
Na wieczną łaski jego pamięć, kościół szumny,
Gdzie sam leży i synów już dwóch stoją trumny,
Postawił; trzeci żyje póki boża wola.
Żyjże, mój wojewodo! aż swego Karola
Z tą buławą, która dziś z Karolowych ręku
W dom twój wchodzi, obaczysz; obaczysz we wnęku
Wielkiego dziada sławę; dopiéro w tym grobie
Znużona stem lat starość odpoczonie sobie.
Toż podczaszy o dalszym wojny procederze
Radzi, skoro starszynę do namiotu zbierze,
Gdzie naprzód obóz zmniejszyć z jednostajnéj zgody,
Potém szańc chełmińskiego zrucić wojewody,
A podle Denofów go wysypawszy znowu,
Zaporowców téż przymknąć ku wielkiemu rowu
Uradzą. A słońce już zwykłym spada torem,
I noc, że przede drzwiami daje znać wieczorem,
Ani przybyć omieszka, więc gdy świat obłapi,
Co żywo się do swego odpoczynku kwapi.
A naszy Zaporowxy do zwykłego łowu,
Przespawszy ten dzień cały, biorą się jak znowu.
Równie kiedy się komu przez tajemne dziury
Kotowie w mięso wnęcą, albo tchórze w kury;
Tak Kozacy skoro się rześko w Turki wjedzą,
Nie wytrwają, aże ich i dzisiaj nawiedzą,
Ale już lepszém dziełem: bo okrom piechoty
Bobowskiego, wojskowéj przybrali hołoty;
Więc nie masz się czego przéć, gdy miasto myślistwa,
Cicho z niemi kilkaset poszło towarzystwa.
Jaka tam być musiała dziura, gdy się wgarnie
Tak wiele rak do pełnéj łakomych śpiżarnie,
Choć ztąd możem brać miarę: że nazajutrz, blizko
Obozu, założyli nowe targowisko
Na konie i bawoły; już byli most wzięli,
Skoro straż do jednego turecką wyrznęli,
I mogli byli Turkom odtoczyć od czopu
Zruciwszy go, lecz trudno łakomemu chłopu
Odjąć ręce od łupu; to ma za wygraną,

Kiedy zdobycz uniesie sowito nabraną;
Zwłaszcza kiedy bez wodza, bez rządu, na czatę
Nocną chodzili, każdy na swój zysk lub stratę.
Tak Turey powiedali żałujący siebie,
Że w żadnéj dotąd z nami otwartéj potrzebie,
Tyla krwie muzułmańskiéj, jako dziś nieszkodni,
Którą psów bić Kozacy rozlali niegodni.
Co wziąwszy za dobry znak pod hetmanem nowym,
Oddadzą mu w prezencie drogim złotogłowem
Szyty dywan i znaki janczarskiéj starszyny
Z piór żórawich i sepet do kuchnie faryny;
Który, że bardzo wdzięczen upominków onych,
Wyświadczył, gdy między nich rzuci sto czerwonych.
Póki się wieść nie wzmoże o Chodkiewiczowéj
Śmierci, póty téż i my pokój mamy zdrowy.
Tak się Osman ukarał, tak się był ustraszył,
Że dotąd siedział, jakoby go owałaszył.
I kto mu tę nowinę przyniósł, z wielkiéj chuc
Drogi kaftan i pełne srebra juki rzuci.
Toż jakby go rozwiązał, jakby wygrał właśnie,
Razem się z miejsca porwie, ręką w rękę klaśnie,
Każe zebrać swe popy, wróżki i matacze,
Każe Bogu dziękować, sam jak głupi skacze,
Že już padł stary giaur, który dotąd broździł,
Dotąd nam należyte tryumfy opoździł.
Niechże go tam w swym Pluto zadzierzgnie Kocycie,
A ja cię w obiecanym upewniam meczycie,
Który na bozkiém łonie wiecznie siedzisz, który
Temu światu po Bogu rozkazujesz wtóry,
Dziś, dziś przysięgam na tę carską moję głowę,
Że poznają giaurzy moc Mahometowę!
Wszyscy westchną życzliwie, aż po same uszy
Zżąwszy ramiona. Skoro Osman tak potuszy,
I jużby był co broił; lecz Dilawer stary,
Skoro na się przybierze z Chodkiewicza miary:
„Lepsza zwłoka, cesarzu! mądrego to dziéło,
Nie zaraz, lub cię boli, lub co sercu miło
Wynurzać; wszędy, wszędy lecz przecie najbardziéj
Na wojnie ostrożności trzeba; tą kto gardzi
I za płochym afektu swojego impetem
Kość rzuci, nie masz dziwu, że przypłaca grzbietem.
Tak Laszy głową nad nas mieli Chodkiewicza,
Niechże nas to przynajmniéj naszém złem wyćwicza;

Obaczym, co téż będą umieli tam młodzi,
Jeżeli się początek kiedy z końcem zgodzi?
Kozakom-by wprzód trzeba zastąpić od spasi,
Tak że nas na każdą noc ta smoła hałasi,
I nigdy niezemszczona; a téj przeszłéj nocy,
Jako słyszę, już i most mieli w swojéj mocy.
Byśmy jedno do nieba wytrzeszczając oczy
Nie padli przez kretówkę, którą ten gad toczy;
Przeto albo wał sypać i gęste reduty,
Albo w polu nocną straż stawiać, zwłaszcza u téj
Ściany, gdzie to plugastwo, jako w kojcu ptaki,
Na każdą noc co lepsze bierze nam junaki.
Szturm do nich odwlec radzę i zrozumiéć wprzódy,
Co ma za fantazyą Lubomirski młody?
Jeśli gorący jak ty? skoro nas przy stole
Dziś zwojuje, pewnie nam jutro stawi pole,
Którego jako wiemy zawsze się napierał,
Ale że mu kto inszy wędzidła przybierał.
Jeśli gnuśny i z wodzem fortuna umarła?
Pewnie nam ich nie wydrze i sam Chrystus z garła.“
Jak podszywał Osmana i ledwie dosiadał,
Przeto do zauszników: „at! się bzdyś rozgadał“,
Cicho rzecze; a potém skoro z miejsca wstanie:
„Dobrzeż tobie czupryny workom wiązać, a nie
O wojnie dyskurować; i życzy nam zwłoki,
Znać, że jeszcze całe ma ze spiżą tłomoki.
Siedziéć tu było z nami tak długo na piasku,
Przysięgę, że do domu kwapiłbyś dyasku;
Zas nam się kopać każe, gdzieby trzeba wały
Na dziesięć mil i więcéj sypać przez rok cały.
A jabym się w giaurskich i dzisiaj rad widział,
Tak się zda jakby sobie z nas dziadek przeszydzał.
Dobrze tak na tych gnojków, którzy doić kozy
Nawykszy, nie wiedzą co wojna, co obozy.
Któż kogo strzedz powinien? Niech się każdy strzeże,
I owszem niech ich kradnie, niech ich giaur rzeże!“
Tak Osman swoim ludziom niechętny urągał,
I już odtychczas pomstę jawnie na nich ściągał,
Że sobie nie to po nich obiecował w domu,
Przez co do szkaradnego dzisiaj przyszedł sromu.
Aleć sam w ten dół, który inszym kopał, wpadnie,
Udawiony cięciwą w Jedykule na dnie.
Widząc Turcy, że Wejer z pola był zemkniony,

Szańc jego nie do końca zbiegą rozrucony;
Ztamtąd na Lisowczyki zwykłym swoim trybem
Minąwszy Zaporowców przypadają szybem,
Tym szkodniéj, im się owi takiego bankietu
Mniéj spodzieją, ni działa mając ni muszkietu,
Prócz szabel a obuchów, a co strzelby drobnéj,
Żołnierz konny i tylko do pola sposobny;
Ani wałów sypali, mając ku obronie
W lewéj Kozaków, w prawéj dwu Denofów stronie.
Czego kiedy poganin wyuzdany zwietrzy,
Tym śmieléj w nich uderzy srogim szturmem, we trzy
Części wojsko sprawiwszy, w Wejerowych wałach
Jańczary, przy trzech polnych osadziwszy działach.
Nie przeto i Lisowie skrzydła opuszczali,
Ale choć szablą tylko wstręt poganom dali,
Mając nad nich pancerze, gołe rąbią brzuchy,
Albo tłuką ciężkiemi po kościach obuchy;
Pacholcy z bandoletów tu i owdzie parzą,
Więc ciurowie i co jeść panom swoim warzą,
Do kijów, do kamieni, gdzie naszych przemaga,
I już wozy wywraca śmiały Jańczaraga,
Tam się garnie co żywo. Toż poganin plunie;
Tedy nas już ciurowie biją? z tém się sunie;
Więc i strojem nad inszych znaczniejszy i wzrostem
Wyrwie znak chorążemu z ręku i tam prostem
Skoczy szermem, gdzie widzi rozerwane wozy.
Walą się drudzy za nim w lisowskie obozy.
Już się w samym majdanie Sokołowski siecze,
Gdy leci Lubomirski; tak kiedy się wściecze
Srogi tygrys hirkański nie zastawszy dzieci
W łożysku, bez pamięci i bez oczu leci.
Toż Lermunt z Denofami zawrą się w pogany,
I Lisowie téż widząc posiłek zesłany,
Ochotnik był po całém otrąbiony wojsku;
Jako wezmą na szable pogaństwo po swojsku,
Nie tylko ich z taboru swego wyparują,
Natną, nabiorą, ale, póki siły czują,
Idą w pole za niemi aż pod szańce owe,
Zkąd ich Lermunt wystrzelał, dawne Wejerowe.
Dwie chorągwie tureckie przy skofiéj złotéj,
Między Lisowskiemi się zostały namioty.
Kozaków podejźrana zatrzymała ściana,
Że téj gry nie pomogli, którą zaraz zrana

Począwszy nie bez szkody ze strony obojéj
Aż do nocy nas bawią, ale większéj swojéj:
Ich pod pięcset zginęło, naszych nad dwadzieścia
Nie więcej Lisowczyków, kiedy bronią prześcia
Do swojego taboru; więc pancernéj roty
Cny rotmistrz Kopaczowski przez rękę przekłóty,
Ranny także i Lermunt; lecz oba sowito
Swojej się krwie zemścili, a tu świat okryto
Czarnym z góry zawojem, powszechne milczenie
Noc sprawiła, co żywo szło na odpocznienie.
Dzień słońce otworzyło, a poganie po stu
Sprzągszy wołów, na tamtę stronę ciągną mostu
Piętnaście dział burzących, z których bez przestanku
Począwszy od samego strzelali zaranku,
Aże się słońce schyli, z swoją tylko szkodą,
I prochu i ołowiu; toż je nazad zwiodą.
Tym téż czasem Weweli już przez Zielińskiego
Odesłan, zkąd przyjechał, do obozu swego:
Ale tegoż dnia znowu z listem wezyrowym,
I z patentem powraca do nas Osmanowym.
Który Dilawer w swoim do Lubomirskiego
Posłał liście zawarty dokładając tego:
Że gdyby się wam dała wzajemna zamiana
Za posłów, jużby wiara nasza podejźrana
Być musiała, a zwłaszcza przy cesarskiéj głowie;
Niechaj prawem narodów bezpieczni posłowie
Przyjadą, na co jego posyłam patenty,
A pokój między nami skojarzy Bóg swięty.
Ale Osman właśnie tak skłonny do przymierza,
Jako kiedy wielkiego pies naszczeka zwierza,
Mów hajwo! każ mu leżéć, bierz go i za uszy,
Nie pójdzie, aż niedźwiedzia albo wieprza ruszy.
Więc nie spawszy całą noc, lub zysk, lubo strata,
Lubo wygrać, lub umrzéć naznaczyły fata:
Trzeciego nic, jedno być z tego dwojga musi,
Jutro ostatniéj z nami fortuny pokusi.
Dzień świtał Wacławowi królowi święcony
Czeskiemu, a że naszéj patronem korony,
Przeto nam uroczysty; któregośmy różnie,
Lecz dziś największéj, jako wierzymy nabożnie,
Doznawali opieki; więc się każdy bierze,
Ktokolwiek w świętéj żyje katolickiéj wierze,
Aby przezeń modlitwy i czynione Bogu

U kościelnego oddał swoje wota progu.
Gdy czterdzieści tysięcy Osman komunika
Przedniéj ordy na tamtę stronę Dniestru zmyka,
Sześćdziesiąt dział do tego, pod którychby dymem
Mogła rzekę przepłynąć orda pod Chocimem,
I naszym tył wziąć; jakoż drudzy aż wpół wody
One odwagi, one czynili zawody.
Palą działa raz po raz, ale tylko wierzchnie
Echem głuszą powietrze, a Dniestr się rozpierzchnie
Coraz hukiem szkaradym i choć gęsto dosić
W obóz kule wpadały, tak mogły donosić,
Nikogo te sześćdziesiąt, co za Dniestrem wyły,
Dział, oprócz jedynego Szota nie zabiły
Z tych, co przed królewiczem, najwierniejsze warty,
Rogate na wsze strony noszą alabarty;
Chory leżał w swéj budzie, w trzeciéj od pańskiego
Namiotu i tylko co do przyniesionego
Głowy dźwignie półmiska, czy czekał umyśnie
Na to puszkarz, tak trafi, że mu mózg wypryśnie.
A ci, co w szykach stali, którym należało
Stokroć ginąć, za łaską bożą byli cało.
Szumny przykład na tchórzów i ano i w piwnicy
Nie ulężesz niebieskiéj, bracie, obietnicy.
Kto ma na wojnie umrzéć i pod dzwonem zginie;
Kto nie, choćby w działo wlazł, to go kula minie.
Tak gdy Osman rozdwoić kusi nasze siły,
Ztąd się wszytkie nad nami wojska zawiesiły,
Ztąd drugich dział sześćdziesiąt strasznie na nas rzygnie,
Rzekłbyś, że się przed onym hukiem ziemia przygnie,
Že się już góry walą, lasy mostem ścielą,
Kiedy ze sta dwudziestu razem do nas strzelą.
Świszczą kule wiatr siekąc, jako gdy po strzesze
Na dachu się wysokim tęgi Auster czesze,
I nieraz się zderzywszy w gęstym dymie owym,
Krzesały iskry równe ogniom piorunowym.
Świata nie znać w kurzawie, słuch odjęły gromy,
I żywy gorejącéj wizerunk Sodomy.
Osman, słup a słup solny, nie śmie ruszyć kroku,
Czeka swéj ostatniego fortuny wyroku.
Tedy na Lisowczyków wszytek impet lęże,
Tam idą jańczarowie, tam wybrani męże,
Czoło wojsk bisurmańskich i których imiona
W różnych sławne potrzebach: wziąwszy na ramiona

Tarcze, pierwszy dopiéro raz naszym widziane,
Przy drzewach zostawiwszy konie powiązane.
Wiedząc, że Lisowczycy bez strzelby są długiéj,
Choć jeszcze wczorajszego nie zapomniał drugi,
Tym śmieléj, tym nastąpią na nich natarczywiéj;
Lecz trafią na gotowych, którym tu poczciwiéj
Umrzéć w miejscu, jednego niźli umknąć kroku,
I strzymają pierwszy szturm onego obłoku.
Ale kiedy Herkules sam dwiema nie zdole,
A tu jednego z naszych dziesięć Turków kole,
Ustępują potrosze, kiedy do tej zwady
Bobowski z swą piechotą przyszedł i Almady.
Cóż to na taką wielkość, gdy na wszytkie ściany
Wkoło już był Lisowski tabor obegnany;
Atoli się pokrzepią i prawie mąż z mężem
Z kolana się hartownym siągają orężem.
Toż dopiéro Władysław od boku swojego
Śle wszytkich Anglów, Szkotów, śle Kochanowskiego
Ze trzemasty muszkietów; ale i to mało:
Bo na stu naszych, Turków tysiąc przybywało.
Już im ciasno w taborze przed zwalonym trupem,
Wszyscy biją, żaden się nie zabawi łupem.
Turcy dopiąć imprezy, ani chcą wszetecznie
Ustąpić, a naszy téż wyprzéć ich koniecznie
Usiłują; o sławę obiema gra chodzi:
Bo żywot utraconéj sławy nie nagrodzi.
Pełno w wałach od pola tureckich bunczuków,
Pełno krwie i wzajemnych z obu stron przynuków.
A co nasza piechota da ognia, jak gradem
Bite kłosy, tym lecą poganie upadem.
Więc żeby Lisowczykom posiłku nie słali,
Razem szturmy Denofom i Kozakom dali.
Aleć i Lubomirski miał co do czynienia,
Kiedy nad nim ćmy wiszą prawie do przejźrenia
Niepodobne i czego nie zagłuszą działa,
Pełno z obu stron Dniestru tatarskiego hałła!
Bo czterdzieści tysięcy, jak się rzekło, przodem,
Gwałtem się ich w nasz obóz wedrzéć chciało brodem.
I trzeba było na tak uporne zabiegi
I jezdą i piechotą poosadzać brzegi,
Gdzie przeciw sześćdziesiąt dział tureckich onych
Sześć działek Butlerowi odda wytoczonych,
Ostatek da na Boga; sam, gdy mu znać dadzą,

Że się Turcy z onych gór ku naszym prowadzą
Na czwartego już konia przesiadszy się dzisia,
Przypadnie do swojego chyżo półkirysia,
Opędzi wszytkie szyki i każe podczaszy
Otrąbić, żeby harców zaniechali naszy.
Już pole miał odkryte, już groty kończyste,
Już krwie pragną tureckiéj pałasze sieczyste;
Więc kilką słów rycerstwo, choć ma dosyć chęci,
Do tak pięknéj marsowéj roboty przynęci:
„Dzień ten, kawalerowie, cna sarmacka młodzi,
Nasz jest własny: nam słońce dziś na niebo wschodzi,
Naszéj, o bracia, sławy lampa gore złota,
Żeby widziana była każdego z nas cnota
Przed Bogiem, który na to samo ten dzień chował,
Żeby weń krzyż z miesiąca sławnie tryumfował.
Onić to ludzie, oni, cośmy ich tą niwą
Sto razy jako bydło szablą gnali krzywą.
Ten-że chłopiec i teraz głupi; taż ich niwa
Pod téż wam szable znowu pędzi do rzeziwa.
Oneć to są zastępy, szarańcze i chmury,
Co z pola przed naszemi uciekali ciury,
Cośmy im w gębę palce kładli; z ręku brali
Buńczuki; cośmy ich dzień cały wyzywali.
Lecz komuż to powiadam? wam! wyście to ze mną
Przez sześć niedziel tę smołę poznali nikczemną.
Wyście pierwszy zdeptali téj bestyéj kręgi,
Która tak wiele świata ujęła w popręgi.
Poźryjmy na ostatek na niebieskie trony,
Ano między inszemi polskiemi patrony,
Którzy wielkiemu Stwórcy krew naszę prezentem
Niewzgardzonym przynoszą, dzisiejszém nas świętem
Wacław błogosławiony z chrześcijany cieszy,
Ano się nam na pomoc z swą choragwią śpieszy.
Więc skoro na to pole zbliżą się poganie,
Co im dotąd śmierdziało i nie śmieli na nie,
Bijmy mężnie, nie licząc; mamy nad złoczyńce
Serce w piersiach na ziemi, na niebie przyczyńce“.
Aleć Turcy postrzegszy, że one armaty,
One szturmy najmniejszéj naszym serca straty
Nie przyniosły, i owszem idą jak na miody,
Zasreszą się a swoje wstrzymują zawody;
Stanęli, skoro z góry pierwsze zwiodą szyki,
Jako kozioł widząc kloc w jatce i rzeźniki.

A już były lisowskie we złéj toni rzeczy,
Gdyby im hetman wczesnéj nie posłał odsieczy.
Każe trąbić w majdanie w skok na ochotnika,
Prócz ludzi regestrowych, do których przytyka
Po dziesięciu od każdéj chorągwie, a z niemi
Kilku śle pułkowników; wprzód słowy krótkiemi,
Do marsowéj roboty zagrzeje, a potem
W równe pole wysunie. Nigdy takim lotem
Dniepr nie spada z swych progów, ani sokół kaczki
Nie bije, jako z onéj weseli przechaczki,
Żywa młódź krwie szlacheckiéj, same tylko bronie
W garści niosąc ku tamtéj posunie się stronie,
Gdzie się w lisowskich walech tureckie kołyszą
Chorągwie; i ci skoro posiłki usłyszą,
Którzy się w jednym tylko kącie już oparli,
Krzyknąwszy razem na się, na pogan natarli.
Nie godzi się w dzisiejszéj suchem piórem wrzawie
Minąć was, lecz go w bystréj zmaczawszy Śreniawie,
Pisać, zacni Pisarscy! chociaż podłym rymem,
Podać was światu Janie, Przecławie z Jachimem
Rodzeni; i tamtemu wyświadczone niebu
Od wiecznéj niepamięci zachować pogrzebu
Męztwo, które jeśli kto przeszłe czasy zliczy,
W domu waszym z najpierwszych pradziadów dziedziczy.
Pisaliście wszyscy trzéj utemperowaną
Szablą na ścierw pogański posoką rumianą.
Tyś, Janie, znak hetmański w tamto wyniósł pole,
Tyś znacznego Turczyna po stroju i czole
Sztychem w gębę trafiwszy na ziemię obalił,
Skoroś obadwa boki bracią swą ustalił,
Jako dwoma basztami; a tak gdzieś się kinął,
Wszędy krzywa Śreniawa, krwawy potok płynął.
Kiedy tak naszy mężnie koszą tamto pole,
Koląc Turki przez piersi, rzężąc przez gardziole;
Jeszcze drudzy nie wiedzą, co się w tyle dzieje,
Z zawziętéj nie spuszczają i najmniéj nadzieje.
Patrzą, zkąd naszym serca, zkąd się wzięły siły;
Toż dopiero odkryte obaczywszy tyły,
Niż ich zawrą do końca i wezmą ich między
Muszkiety i pałasze; ustąpią coprędzéj.
Toż się ozwie i Wejer, toż Kozacy kroku
Pomkną, toż z Denofami Lermunt idzie z boku,
Zmieszają się w pół pola, bo i Turcy daléj,

Widząc blizko Osmana, już nie uciekali.
Lecz skoro z ogromnemi drzewy wyprowadzi,
Hetman w pole usarza, sam car nie poradzi,
Chociaż tylko stał w miejscu spokojnie, jak poty,
Ale ostre w pogaństwie strach czyniły groty.
Stoi Osman jak żóraw z wyciągnioną szyją
Na górze, niepewną się pusząc wiktoryją,
Nie każe swoim hodżdziom poprzestać pacierzy,
Aże będzie w lisowskim szańcu na wieczerzy,
Gdzie już działa i wielką część piechoty znaczy,
Boże uchowaj komu wspomnieć mu inaczéj!
A tymczasem parują naszy Turków śmiele,
W boku mając hetmana, ochotnika w czele;
Karbują miękkie grzbiety, a z każdéj się rany
Na suchą ziemię toczy struga krwie rumianéj.
A jeśli się też który na swoję pasiekę
Obejźry, co miał w grzbiet wziąć, to bierze w paszczekę.
Cały dzień Szemberk czekał, aż go samym mrokiem,
Pożądanym fortuna nasyci obrokiem.
Ten pod lasem na stronie szańc usypał mały,
Gdzie z trzomasty piechoty i ze dwiema działy
Przypadł, i tak nieznacznie, choć imo oń biegły
Nieraz tureckie ufy, wzdy go nie postrzegły.
I on też trwał tak długo, choć więcéj niż po stu
Pogaństwa przyjeżdżało do onego chróstu,
Zwłaszcza kiedy ich naszy z potrzeby poparli,
Za pusty szańc on mając, tam czoła przetarli
I koniom podbieganym i sobie; toż kiedy
Powszechnie uciekali, między ich czeredy,
Jako leżał na brzuchu, słowo tylko rzecze:
Lecą z naładowanych dział gęste kartecze,
Wychyli się piechota i od lica razem
Da ognia, padnie jak wiąz pogaństwo obłazem.
Pięć Rzeczyckich rodzonych było tam z nim braci,
Jerzy, Jędrzéj, Mikołaj, Jan, Stanisław, a ci
Gdzie się tylko podała okazya sławie,
Żadnéj nie opuszczając, i w dzisiejszéj wrzawie
Wszyscy byli przytomni, wszyscy po starszemu,
Z długich fuzyj pogaństwu zapamiętałemu
Dają ognia, w największym rachując to zysku,
Im więcéj pogan lęże na pobojowisku.
Nikt tam darmo nie strzelił, a z onéj kwatery
Szemberkowéj przyszło im strzelić razów cztery;

Gdzie i ślepy mógł trafić i choćby był palił
Nawiasem, w takiéj gęstwie, trzech, czterech obalił.
Tak-ci Turcy uciekli, wziąwszy słuszną cięgę,
I Osman na wczorajszą nie pomniąc przysięgę,
Każe wołać wezyra: „I sam widzę — rzecze —
Że się dłużéj ta wojna z Polaki przewlecze,
Na którą-m się we zły czas nieszczęśliwie ruszył;
Nie jam winien, ale ten, który mi potuszył.
Niechaj zaswoję radę głębiéj piekła gore,
Przybrawszy tych proroków i wróżbitów w sforę
Skinderbasza; jego-to instrukcya, jego
Pochlebstwa, żem natenczas połajał muftego;
Za co mnie dziś Bóg skarał, i gdyby go wskrzesić,
Kazałbym go i z temi mataczmi powiesić.
Losy winny niebieskie: bo ja temu wierzę,
Że kogo Bóg chce skarać, wprzód mu rozum bierze.
Lecz gdy tego żałować snadniéj niż poprawić,
Życzę pokój z Polaki jak najlepszy sprawić,
Raczéj stary odnowić, i jeśli być może,
Wytargować co na nich za moje podróże
I trudy tak dalekie; na mnież-by sromota
Przyschnąć miała, i darmo uczynione wota
Na meczet wymierzony? Jakimkolwiek zgoła
Okrasić to pretekstem; czemu wiem, że zdoła
Twa głowa, cny wezyrze, żebyśmy bez sromu
I ludzkiego pośmiechu wrócili do domu“.
Tak był Osman łaskawy, tak udobruchany,
Żeby go mógł na wrzody przykładać i rany.
Więcéj w nim mógł jeden dzień, niż przeszłych czterdzieści.
Już da miejsce racyom, już się to weń zmieści,
Że z nami przegrać może, że człek jako iny,
Że trzeba sprawiedliwéj do wojny przyczyny,
Że serce ma nad liczbę w okazyéj więcéj,
Że przed jednym ucieka chartem sto zajęcy.
Płakał przecie jako bóbr, a ze łzami szczery
Jad mu pryskał po piersiach, kiedy kawalery
I swych widzi rycerzów, jednych jako wory
Na wozach, drugich jako bydło do obory
Gnanych z pola, i chociaż nie śmie słowa z gęby
Wypuścić, kiedyż-tedyż ostrzy na nas zęby.
Jakoż wzięli dziś chłostę tak pamiętną, żeby
Sześćniedzielne z Turkami zrównała potrzeby.
Kiedy tak znacznie spuścił kwintę Osman hardy,

I u swych i u naszych przychodził do wzgardy;
Bo z któréj spadł nadzieje, naszy ją w też tropy
Chwycili, do większych dzieł biorący pochopy.
Gdy swoich sześciudziesiąt nie straciwszy więcéj,
Położyli na placu Turków ośm tysięcy. Czem kiedy się i młody hetman rozkomosi,
Zaraz konsyliarzów do rozmowy prosi.
Toż osiadszy chorego Władysława wieńcem,
Radzą się, co-by daléj czynić z tym szaleńcem.
Już ustał, już sił nie ma, już opala boki.
Tak morze kiedy tłucze cały dzień opoki,
Za każdym razem silne odnoszący wstręty,
Pędzi nazad odbite wspienione odmęty;
Aż skoro ona burza i wichry ustały,
Tylko że uszargane też góry, też skały,
I Osman niepotrzebną prezumpcyą durny,
Napuszony wściekłemi dotychczas wulturny
Niepowściągnionéj żądze, tłukł nasz obóz; ale
Bez skutku jego szturmy, jego były fale:
Bo skoro grom strasznych dział razem upadł z dymem,
Ten-że oboz, też szańce nasze pod Chocimem
Krwią pogańską kurzyły, że psi jako kłody
Świeżemi ztyli trupy, a ogniłe brody,
Miasto były konopi, z których nowéj fozy
Kręcili powroźnicy stryczki i powrozy.
Jakoż tak spowszedniały naszym one huki,
Że aż skoro pogańskie w swych wałach buńczuki
Ujźreli, toż dopiéro porzuciwszy pasza,
Do nich się pobierali, od kart do pałasza;
Zwłaszcza gdy kto miał pewną, a rzęsisto stało,
Tym bardziéj siekł, im go to bardziéj rozgniewało.
Ten zasię rad przerwaniu, który gonił resztą,
Za mu się z grą fortuna odmieni odeszłą:
Bowiem jako pogaństwo przegnali przez pole,
Do swéj się zaś zabawy wracali przy stole.
Więc się ich bić do końca podczaszemu chciało,
Cóż chociaż duch ochotny, kiedy słabe ciało?
Ludzi-ć jeszcze dostatek, acz i chorych wiele,
A zwłaszcza cudzoziemców, nie wstaje z pościele;
Koni jednak o małe, i ledwie część czwarta,
I to chudych szkaradnie, w obozie się warta;
Z strzelby żaden pożytek, o nierząd cudowny,
Bez prochu, bez ołowu na wojnie tak głównéj!

Bywaj, bywaj, Zygmuncie! a za niedziel cztery,
Rozłożysz w podunaju swoich wojsk kwatery;
Bywaj i orłem przeleć, można-li, Podole,
Zdarzy Bóg, że na wiosnę ujźrysz się w Stambole!
Ale cię Lwów przez dzięki, Lwów nieszczęsny trzyma!
Wolisz niż ręką, wojnę prowadzić uszyma,
I siedzący w pokoju za dwudziestą milą
Słuchać, rychło się Turcy z Osmanem wysilą.
Czy nie chcesz, czy się boisz, czyli to oboje?
Puść przynajmniéj rycerstwo w podchocimskie boje,
Albo już siedź na późne czekając powiaty,
Aż nas miasto wygranéj zapadną traktaty!
Drudzy z nizczém odprawić Wewelego radzą,
Niech nam się albo proszą, albo pole dadzą;
Chociażby za ostatnią zapiąć i założyć,
Trzeba się nam koniecznie z tem przymierzem drożyć;
Już tam siły niewiele, serca nic i zgody;
Huseim z Dilawerem, że tylko za brody
Nie pójdą, kiedy jeden drugiego uporem
Psować chce, czegośmy się w tem polu przed wczorem
Napatrzyli z uciechą i z pożytkiem naszem,
Gdy się wzgardy Huseim mścił nad Karakaszem.
To też wiemy za pewne i od Wewelego,
Jak im we łbie zagrały listy Gaborego;
Że przeszło sto tysięcy starych, starych owych
Żołnierzów wiedzie Zygmunt, jeszcze Stefanowych
W pospolitém ruszeniu, którzy gdy się zgarną,
Z przydatkiem pożyczane oddadzą pod Warną.
Jeszcze do nich słać posły? Jeszcze się im prosić?
Nie długo kondycye będą nam przynosić
Już jako zwyciężonym, już na powolniczki
Trafią; przeto obadwa wyciąwszy policzki,
Wygnać tego szalbierza Wewelego lepiéj!
Tak radzą, których radość i młoda krew krzepi;
Którym zaś lata rozum z doświadczeniem źrały,
I znajomość fortuny niestatecznéj dały,
Posła, któżkolwiek nim jest, gwałcić i przed Bogiem
I przed wszytkiemi ludźmi grzechem czynią srogiem.
Przymierzem gardzić nie chcą, toby się im zdało,
Żeby po naszych posłach w ich obozie mało,
Ale śród marsowego rozbić namiot pola,
Niechajże tam traktują, jeżeli jest wola.
Długo w wotach niezgoda, długo różność trwała,

Nakoniec sentencya ta plac otrzymała;
Chwytać raczéj fortunę kiedy skrzydła poda,
Bo jako zwykle w marcu niepewna pogoda,
I często tę godzinę, przez którą, się śmieje
Słońce, dżdżem całodniowym Saturnus obleje;
Tak szczęście swéj nad nami wetuje pieszczoty,
Na łokciach prawie swoich piastując nas póty,
Póki w trzymaniu serce i afekt nasz czuje.
Lecz jak w górze obaczy naszéj sławy buje,
Upuści nas aż na dno i tym ztłucze szkodniéj,
Im lepiéj, im nas dotąd trzymało łagodniéj.
Z Turkiem sprawa, któremu, jako wziął trzy światy,
Pierwszy raz dziś przychodzi wojnę przez traktaty
Z nami kończyć. O cuda! gdzie cesarz osobą
Swoją stoi, my króla nie widzimy z sobą.
Hetman nie król; nie hetman, namiestnik hetmanów,
Tyle grozy, tyle ma siły nad poganów,
Że tak srogą zawziętość, impet tak zażarty
Dotąd szablą wytrzyma i skończy przez karty.
Więc nie gardzić pokojem, kiedy go chcą szczerze.
O! gdyby z nami król nasz był w téj tu kwaterze,
Niktby na to cnotliwy nie dał swego zdania,
Żeby posłów do Turków słać dla traktowania;
Ale gdy nasz we Lwowie siedzi Zygmunt trzeci,
Niech mówi, kto chce, co chce, nie nas to nie szpeci,
Że z tak wielkim monarchą, choć w jego taborze
Pokusimy daléj się miru w rozhoworze.
I na tem rzecz otanęła. Wątpliwość zaś druga,
Kogoby potkać miała tak znaczna przysługa?
Kogoby do tak głównéj posłem użyć sprawy?
Komu życzyć w traktatach wiekopomnéj sławy?
Chcieli senatorowie prawem należytym,
Właszczyć sobie tę pracą; z drugą stronę przy tym
Stanęli komisarze rycerskiego koła,
Że ich sama ta praca, ta funkcya woła.
Tak się zgodzą nakoniec, że jeden z senatu,
Drugi komisarz posłem z Turki do traktatu;
Z tych Sobieski, z tamtych był Żórawiński rzędu,
Równi oba i godni takiego urzędu.
Andrzéj Szołdrski, pieczętarz Władysławów, który
Dostojeństwo gnieźnieńskiéj miał prepozytury,
Człowiek wielki z rozumu, wymowy i cnoty,
Z Szembekiem Aleksandrem naznaczony do téj

Legacyéj; i ten dał, chociaż człowiek młody,
Jawne grzeczności, jawne nauki dowody.
Więc się Bogu i drogę dawszy przedsięwziętą,
Żeby się on swą chwałą sam opiekał świętą,
Wziąwszy Lubomirskiego jeden Osmanowi,
A drugi należący list Dilawerowi,
I te, któremi sami miękczą się bogowie,
Upominki, ruszą się z obozu posłowie.
A cokolwiek splendorów jeszcze między swemi
Było od szat, rynsztunków, koni, poszło z niemi.
Prowadzi ich w rozkwitém na pół pola gronie,
Życzliwa kompania, acz na obie stronie
Serca niosą wątpliwe, różni różnie wróżą.
Gdzież wiara w poganinie? bez ciernia gdzie różą
Obaczysz? Naostatek oddadzą ich Bogu
I westchnąwszy powrócą do swojego progu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Potocki.