Wojna chocimska (Potocki)/Część szósta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Potocki
Tytuł Wojna chocimska
Podtytuł Poemat w 10 częściach
Część Szósta
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1880
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
WOJNY CHOCIMSKIÉJ
Część Szósta.


Między naszym obozem a kozackim wałem,
Lermunt się oszańcował z swoim pułkiem całem,
Przydał Węgrów do niego litewski marszałek,
I książę na Zasławiu i Jelski; i działek
Polnych tam kilka weszło; a gdy nowe ćwikle
Osman w polu obaczy, naprzód każe zwykle
Straszne toczyć machiny, i z odległych krzaków,
Żeby ich nie odbito, strzelać na Kozaków,
Ale bez wszelkiéj szkody; na Denoffy potém
Ogromnym niespodzianio uderzy obrotem.
Gdy Lermunt z pomienioną tych panów piechotą
W bok ich sparzy, musieli umykać z sromotą,
Że się darmo o one kusili reduty.
A wzdy przecie humoru nie tracąc i buty,
Palą z dział przeciw saméj Lubomirskiéj bramie
Dosyć zblizka, bo naszy kule po majdanie
Zbierali, a co większa, tak szkodliwe wiory
Przenosiły i namiot, w którym leżał chory
Królewic; więcéj szwanku w ludziach ani w bydle
Nie było; stał Gliniecki na tém prawie skrzydle,
Trzymając straż placową, wódz usarskiéj roty;
Tego skoro siekane namacają gloty,
Skoro zginął Jarczewski towarzysz, i koni
Kilka padło w szeregach, na bok się kęs skłoni;
Turcy téż oglądawszy wkoło nasze wały,
Do swego się obozu wrócili i z działy.
Nazajutrz, skoro Tytan kraje obiegł spodnie,
I nad tym horyzontem swe zażegł pochodnie,
Co żywo się do robót, i Mars téż swych ludzi
Ze snu do krwie, do zbroje, przez trąbę obudzi.
Śmierć z kosą na musaty, nieszczęśliwa Parka,
Niejednemu zbiegłego dotrząsa zegarka.
Rozkazał był Chodkiewicz, tocząc obóz zrazu,

Wały sypać nakoło, lecz jego rozkazu
Nie słuchali rotmistrze pieszy, choć im w sznury
Rozmierzył; jeżeli téż począł dłubać który,
Do połowy nie skończył, że na cztery stopy
W głąb i wszerz tylko były one ich okopy;
Niepodobna się im rzecz zdała, żeby nagi
Poganin miał przyjść kiedy do takiéj odwagi,
W wiotkie suknie i w cienkie ubrany koszule,
Narażać się na ognie, na strzelbę, na kule.
A ci skoro okrzykną Lubomirską bronę,
I wszytkie nasze siły zgarną w tamtę stronę,
Wskok uczynią rewoltę, a zbiwszy obrońce,
Lotnym wpadną piorunem na wspomnione szońce.
Sladkowski i Zyczewski tamtéj ściany strzegli,
Oba pieszy rotmistrze, oba razem legli,
I choragwie i ludzi z ohydą szkaradną
Stracą; nie przestrzegli ich Turcy, kiedy spadną;
Bo gdy nie jak w obozie, nie jako na wojnie,
Ledwieby tak w swym domu uszło żyć spokojnie,
Poczynają, ni warty, ni strzelby gotowéj
Mając, spali w kotarach pod czas południowy.
Piechota téż część śpi, część na wale się iszcze,
Choć Turków pełne pole, choć ich bies opiszcze,
Zimne w budach muszkiety, szable zzasychały,
Dosyć kiedy chorągwie powtykali w wały.
Tak gdy się ubezpieczą, bez wszelkiego wstrętu
Wsiędą na nich i wytną poganie do szczętu,
Chorągwie wezmą, a łeb od każdego trupu
Oderzną, dla pewnego u cara okupu.
Jakoby nie hajduki i podłe usnachty,
Ale co najprzedniejszéj naścinali szlachty.
Już Turcy tryumfują nie czując odporu,
Już głębiéj do polskiego biorą się taboru,
Już i insze piechoty tak straszną rubieżą
Strwagane uciekają i od szańców bieżą;
Aż Sieniawski, który straż w placu trzymał dniowym,
Przypadnie i wracać się każe zbiegom owym,
Wraz kędy się pogaństwo suło jako z kadzi,
Długie złożywszy drzewa, o bok im zawadzi,
Jednych dzieje, a drugich tnie ostrym pałaszem;
Tymczasem huknie trwoga po obozie naszem.
Larmo głosi co żywo, już wiedzą hetmani,
Że dwa rotmistrze z ludźmi już w pień wyścinani,

Radby z dusze do tego przybył zamieszania
Podczaszy; lecz się i sam z pogaństwem ugania,
Które nań tym bezpieczniéj, tym śmieléj naciera,
Że się drugie już w naszych szańcach rozpościera;
Więc żeby nic i tamci nie mieli przed niemi,
Uderzą na Wejera siłami wszytkiemi.
Osobnym się był wałem Wejer oszańcował,
Który mu Niderlandczyk Apelman budował,
Dziwnie dobrą robotą wedle nowéj rezy.
Ten gdy nieprzyjacielskiéj postrzeże imprezy,
Że nań godzi, nie każe swoim się wychylać,
Nie każe by najbliżéj do poganów strzelać,
Tylko w garści gotowe trzymając muszkiety,
Czekać, rychło wał wezmą i miną sztakiety;
Jakoż przytarł tą sztuką Wejer ich rozpusty,
Bo Turcy rozumiejąc, że to już szańc pusty,
Že go bez krwie dostawszy swojemi osadzą,
Jakby na gotową rzecz tak się weń prowadzą.
Więc ledwie łby podniosą, ledwo się ukażą,
Dadzą im Niemcy i na zad ich zrażą.
Toż skoro w nich napoją piki i sztokady,
Im się mniéj Turcy takiéj spodziewali zdrady,
Tym ich więcéj zginęło, tym sprośniéj uciekli,
A Niemcy ich jak bydło gnali, kłóli, siekli.
To ci tak, lecz i owi, co poczęli złotem
W naszym pisać obozie, zamazali błotem;
Bo gdy się urzynaniem głów hajduczych bawią,
I te błaznowie stracą i więcéj nie sprawią.
Sypie się ze wszytkich stron żołnierz zajuszony,
Konni w pole, a pieszy do wałów obrony;
Już w sprawie regimenty na majdanie stoją,
Już wstręt mają poganie, już więcéj nie broją,
Już ich nazad przez one tułowy bezgłowe
Młódź sarmacka za wały żenie obozowe,
I gęstemi przyległe ścieląc pola trupy,
Zrażą Turkom przed skokiem nienadane hupy.
Uciekli i sromotnie naszym dali tyły,
A świeże rany dymem powietrze kurzyły.
Nie przeto Osman smutny, nie przeto truchleje,
Owszem dziś obumarłe obczerstwia nadzieje.
O marność, o nikczemność wszytkich myśli ludzkich!
Bo gdy ujrzy na kupie tylo łbów hajduckich,
Dwie chorągwie tak wielkie, jeszcze słyszy przytym,

Kiedy każdy o swoim powiada zabitym,
Že ten był senatorem, ten był wojewodą,
Ten rotmistrzem, i błazna łacno w pole wiodą;
Zgoła żadnéj tam głowy nie zabito prostéj,
Lecz same urzędniki, grafy i starosty;
Wszytkiemu jako dziecię we trzech leciech wierzy,
I już głupi sercem swéj pociechy nie mierzy;
Tedy owych osypie złotem przy pochwale,
A te łby każe rzędem powtykać na pale.
Jeśli mu się dostanie jeszcze więzień który,
Każe poznawać, kto był, z twarzy i z postury,
Albo jeśli téż kiedy z łuku sobie strzela
Dla zabawy, inszego już nie szuka cela.
Jeszcze dzień był, jeszcze się nad światem nie trzęsła
Rosa, kiedy Chodkiewicz pozrucane przęsła
Szańców swoich naprawił, do któréj roboty
Zgarnął wszytkie niemieckie i polskie piechoty.
Zatém słońce zapadło, same tylko zarze
Świeciły, kiedy spraszać każe komisarze,
Którym to, co ustawnie w piersiach swoich knuje,
Żeby dać Turkom pole, znowu proponuje;
Żeby wszytkie respekty, wszytkie względy minąć,
W Bogu ufność położyć i raz się ochynąć;
Już nam ludzie nużnieją, już prochu z ołowem
Nie staje; o królu coś słychać aż za Lwowem,
Który nim z szlachtą stanie nad dniestrowym brzegiem,
My będziem konie karmić, będziem strzelać śniegiem;
Co gorsza, siła chorych, siła się wykrada,
Leda sobie przyczynkę do Kamieńca zada,
Tyleż Borysa widać, i by ich nie trzymał
Dniestr, by ich za Dniestrem Tatarzyn nie imał,
Ledwiebyśmy przy trzeciéj części już zostali.
Więc pyta, coby radzić? co z tém czynić daléj?
Wszytkie zniosszy racye, na końcu téż powie,
Jako stary Chodkiewicz i jakie ma zdrowie.
Nie zda się komisarzom iść do téj rozpaczy,
Z pospolitém ruszeniem króla czekać raczéj.
Dopiéroż gdy tak wojsko nużne, nieochotne,
Czego jawnym dowodem ucieczki sromotne;
Boga kusić nie życzą i wątpliwéj kości
Wierzyć zdrowia i drogiéj ojczyzny całości.
Jeszcze im tak strasznego nie trzeba syropu,
Po którym zaraz ożyć, albo umrzéć chłopu;

Municyą Kamieniec może nas posilać;
Puszkarzom téż zakazać bez potrzeby strzélać;
Szańc nad mostem usypać, a kto nie pokaże
Twéj kartki, niech nikogo nie puszczają straże;
Obóz dokoła zawrzéć, a tymczasem znowu
Chyżo posłać rączego do króla ku Lwowu.
I poganin ci sobie już tę wojne przykrzy,
Niedługo ten miech sklęśnie, prędko się wyikrzy,
Kiedy codzień, jak wiemy, ostatnią potrzebą
Przyciśnieni, wozami po lasach się grzebą;
Wytrzymać im, niechaj się jeszcze szturmem bawią,
Zdarzy Bóg, tylo tylko co i dotąd sprawią.
Tu się z rady rozeszli, a że już ciemności
Padły, blachem zgniecione rozprostują kości.
Aż Palczowski z królewskim listem jedzie; prawie
Na dobie, toż się znowu zejdą ku téj sprawie,
I ten skoro krótkiemi swą posługę słowy
Zaleci, powie: „że król zabawiał się łowy,
I właśnie szczwał zająca na Szczerzeckim chroście,
Kiedym mu list oddawszy, to oznajmił, coście
Kazali; ten w skórzane skoro pludry włoży,
W drugą zaraz ogary dolinę założy.
Jam též jechał do miasta, zbieganego szkapy
Nie chcąc przy nim mordować, za psy i herapy;
Mrokiem wrócił do Lwowa i nazajutrz rano
List mi ten do gospody odźwiernym przysłano.
Wojska ma trzykroć więcéj, niż my, pode Lwowem,
Z którém śpi do południa, potém bawi łowem;
Że mię ni-ocz nie pytał, jam téż nie brał czasu,
Wsiadłem na koń schowawszy list do szabeltasu;
Ilem jednak zrozumiał z tamtych panów mowy,
Tęsknią i woleliby niewczas obozowy,
Niż się włóczyć za królem k’woli onéj sarnie,
Nieoszacowany czas utracając marnie.“
Na taką relacyą, ruszywszy ramiony,
Westchną wszyscy; Sobieski list on otworzony
Przeczyta, gdzie się Zygmunt z ich powodu cieszy,
I do nich, jak najprędzéj będzie mógł, pośpieszy,
We stu przeszło tysięcy komunnego wojska,
Z Polski od Międzyrzecza, z Litwy od Bobrójska,
Byle przyszły powiaty; jakoż jest nowina,
Że ich świeżo widziano gdzieś koło Lublina;
A co piszą o żywność, prochy i ołowie,

Jest dostatek wszytkiego, byle było zdrowie.
Pojźrą owi po sobie, toż kiwnąwszy głową,
Wyprawują Jarzynę z legacyą nową;
Wypisują, jaka jest rzeczy naszych postać,
Że trudno tak niezmiernéj potencyi sprostać
Tą garścią, którą barziéj nużą niedostatki
Żywności, niźli Turcy; lecz i tę na jatki
Mięsne wyda sam Zygmunt, kiedy mu psie gony
Milsze niż sława dobra, niż całość Korony,
Niźli syn; przynajmniéj ten niech ma respekt jaki;
Jeśli wzgardził koronę, sławę i Polaki.
Tedy dnia i ranego nie czekając świtu,
Puścił cugle końskiemu Jarzyna kopytu,
Którego we stu koni prowadzi konwoju
Do Kamieńca, dla Ordy zerek i rozboju.
A już wszyscy śpią, wszytkich sen zasypał makiem,
Gdzie jedni przyszłe rzeczy figuralnym znakiem,
A drudzy przeszłe widzą; choć człek zmruży oczy,
Albo to, albo owo, na myśl mu się toczy.
Ale skoro nad światem dźwignie głowę szumny
Tytan, herkulesowe minąwszy kolumny,
Skoro ziemi i wszytkim rzeczom postać wróci,
Pełen Osman nadzieje, wrzeszczy, zrzędzi, kłóci,
Całą noc mu się marzy, a on do swéj woli
Giaurów ostrą bronią rzeże, ścina, goli,
A ilekroć się ocknie, każe warty pytać:
Rychło-li się dzień wróci? rychło będzie świtać?
Zda mu się, że noc roście, i co oczu przetrze,
Każe echem grubych trąb zagłuszać powietrze,
Każe w pole wychodzić wojskom, ale wprzody
Tym, co same ścinali wczora wojewody.
Obyż setną część nasz król miał w sobie téj chęci,
W godniejszéjby podziśdzień zostawał pamięci!
Znał Chodkiewicz Osmana, i co się weń wlewa,
Że jako prędko płacze, tak téż prędko śpiewa;
Jako lada przeciwnym wiatrem się uśmierzy,
Tak kiedy po nim wionie, zaraz buje szerzy.
I dziś pewnie sukcesu wczorajszego zechce
Spróbować, bo nie wytrwa, bo go w serce łechce.
Tak Chodkiewicz prorockim kiedy duchem wróży,
Każe się miéć na pilnéj ludziom swym ostroży;
Każe trąbić gotowość, poosadzać wały,
Każe u dział puszkarzom przecierać zapały,

Zwłaszcza u nieboszczyka Życzowskiego fosy,
Gdzie wczora Turcy z trupów robili bigosy.
Toż skoro świt pogańskie zastępy osuły,
Wziąwszy na postrach słonie, wielbłądy i muły,
Wygarnąwszy armatę z taboru na głowę,
Ale téj do Kozaków obrócą połowę.
Tam hołdowne piechoty, tam janczary wiodą,
Kędy w oczy sąsiedzi opłotni ich bodą.
Druga, kiedy robotę będą mieli w domu,
Pewnie, że na ratunek nie pójdą nikomu.
Lecz trafią na gotowych i wezmą odkosza
Janczary, Transylwani, Multani, Wołosza.
Chodkiewicz Sieniawskiego znowu Mikołaja
W placu stawia, sam za nim, jakoby z przyłaja,
W piąciu rot kopijnika; z swoją stał na przedzie ;
Lewe skrzydło Zienowicz z Opalińskim wiedzie.
Zienowicz był połockim, Opaliński panem
Poznańskim, że rzetelniéj rzekę, kasztelanem.
Prawe Sapieha trzyma, z mężnym Rudominą,
Czekając, rychło ku nim poganie się chyną.
Tak rozumiał Chodkiewicz, ani się omylił,
Żeby po wczorajszemu naszym szyki zmylił.
O Lubomirską Turczyn uderzy się stronę,
Gdzie, gdy wszyscy giaurzy pójdą na obronę,
On tymczasem, lecz lepiéj dziś przygotowany,
Obnażone z obrońców wczora weźmie ściany.
Już tam dział kilkadziesiąt ordynował wcześniéj,
Niechaj ten ustępuje, komu będzie cieśniéj.
Jakoż ledwie to hetman do swoich wyrzecze,
Kiedy pogaństwo dzidy wyniosszy i miecze,
Uderzą w tamtę stronę wszytką swoją mocą,
Drudzy na Życzowskiego szaniec się obrocą;
Już miną w jego placu Sieniawskiego czołem,
Gdy Chodkiewicz kilkakroć okrzykiem wesołem
Każe w nich Sieniawskiemu, co może miéć skoku,
Zawadzić i sam razem przybędzie mu z boku.
W przód chrzęst tylko i szelest słychać było cichy,
Gdy naszy lawą brali pogaństwo na sztychy;
Żaden swego nie chybi i trzech drugi dzieje,
Że im cieple wątroby kipią na tuleje;
Trzask potém i zgrzyt ostry, gdy po same palki
Kruszyły się kopije w trupach na kawałki;
Pełno ran, pełno śmierci; wiązną konie w mięsie,

Krew się zsiadła na ziemi galaretą trzęsie,
Ludzie się niedobici w swoich kiszkach plącą,
Drudzy chlipią z paszczeki posokę gorącą.
Toż gdy przyjdą do ręcznéj ci i owi broni,
Polak rany zadaje, Turczyn tylko dzwoni
Po zbrojach hartowanych i trzeba mu miesca
Pierwéj szukać, żeby mógł ukrwawić żelezca;
A nasz gdzie tnie, tam rana; gdzie pchnie, dziura w ciele;
W łeb, w pierś, w brzuch, gdzie się nada, rabią, kolą śmiele.
Tak okropném i Turcy i naszy widziadłem,
Między młotem a między zostając kowadłem,
Co na to z dalszych szyków patrzali i z wału,
Już ledwo w drugim dusza rusza się pomału;
Raz bledną, drugi płoną; raz nadzieja, drugi
Strach im serca okrutny w ciasne wprawia fugi.
Turcy liczbie i ludzi ufają wyboru,
Ciżby mieli sromotę dziś uczynić wczoru?
Czoło wojska całego, którym świeżą skronie
Kwitnęły wiktoryą; nie boją się o nie.
Naszy zaś garść swych widząc w zastępie tak srogiem,
Samym się tylko cieszą miłosiernym Bogiem,
Który w słabości moc swą pokazuje zwykle;
Že i tu butnych pogan w ich dumie uwikle.
Chodkiewicz, choć go starość, choć go słabość nęka,
Rzekłbyś, że to nie jego głos, nie jego ręka
Tak swoich napomina, nieprzyjaciół bije;
Gdzie się tylko obróci, lecą głowy z szyje.
Już trzeciego Sieniawski mężny grzeje konia,
Sam krwią przemókł do nici, kiedy nań z ustronia
Spadnie Turczyn dorodny w okropnéj posturze;
A długoż dokazować będziesz, psie giaurze?
Czasby téż przestać! a wraz co siły nań przytnie,
Ale cóż? szabla tylko po szyszaku zgrzytnie.
Chce powtórzyć, lecz przyszło rozstawać się z światem:
Bo mu łeb zdjął i z brodą Sieniawski bułatem.
Tak Sapieha na prawym z Rudominą boku,
Tak w lewym z Zienowiczem Opaliński kroku
Pomykając; jako więc za staloną kosą
Suwa się chłop roboczy siekąc trawę z rosą,
Mąż z mężem się zderzają, lecą Turcy z łeku,
Pełno wzdychania, pełno konających stęku.
Słyszy to Lubomirski i nie czeka dłużéj;
Jeśli się komu zedrze chciwy chart z obróży,

Gdy go lis polem mija, albo zając kusy,
Takie czyni serdeczny Lubomirski susy.
Kon pod nim skaragniady krwawe toczy piany,
Nozdrzem iskry z płomieniem bucha na przemiany,
Zanurzy się w zastępach bisurmańskiéj zgraje,
Ręką bije, przynuką ochoty dodaje,
A skoro już wytrzęsie z gładkich kopij toki,
Pałaszami tureckiéj dosięga posoki;
Zamiesza ich jak kotle, jako w garcu kaszę,
Sam koncerzem znacznego w oczu wszytkich baszę
Obali; toż co żywo kole, siecze, rzeże,
Bo Wejer z boku strzela i tyłu im strzeże.
Tam Piotr Lipski Araba upatrzywszy, który
Pod forgą u złocistéj żórawią misiury,
Znaczny koniem po rzędzie i jedwabnéj kiecy,
Wysokie miał ramiona i szerokie plecy,
Siła broił nad inszych, siła świata zbawił,
Już i konia zmordował, już się sam ukrwawił,
Sam nam poździ wygraną, sam bitwę odnawia:
Więc go z boku zajeżdża i nieznacznie zławia,
Postrzegł tego poganin i prosto nań jedzie,
Wprzód go dzidą pomaca, ale się zawiedzie:
Bo obojczyk wytrzymał; toż jako się zbliży,
Chce pchnąć szablą Lipskiego kęs kirysu niżéj,
Lecz mu raz zmylił i nim Arabin powtórzy,
W piersiach mu bystry pałasz po sam krzyż zanurzy.
Jeszcze się opierają, jeszcze Turcy krzepią;
Nakoniec kiedy się w nich zblizka naszy wrzepią,
Pociskawszy chorągwie i stare bunczuki,
Nie pomogły wczorajsze drugim munsztułuki,
Lawą wszyscy uciekli, że całemi szyki
Naszy im zaszłapują prawie za trzewiki,
I co dotąd po piersiach, teraz w grzbiety biorą;
Gdzie im aże do kości naszy skórę porą.
Jeszcze się bił Chodkiewicz; bo sam Osman z góry
W różne się przetwarzając kształty i figury,
Prosi, żebrze, posiłek śle jeden za drugiem,
Przysięga i nagrodę obiecuje długiem:
Żeby wezyr Huseim placu nie odbiegał,
Choć ten, co się miało dziać, zawczasu postrzegał,
Często się obzierając prostéj drogi śledził,
Żeby go do obozu żaden nie uprzedził.
Toż skoro Lubomirski swoich z pola zżenie,

I tam gdzie jeszcze Turcy stawiają grzebienie,
Krwawe obróci orły, niech klęka, niech prosi
Osman; trudno zatrzymać, kogo strach skomosi;
I Huseim i wojsko i one posiłki
Uciekną, dawszy na rzeź sromotne zatyłki;
Niech co chce obiecuje, nic nie zrówna z duszą,
Uciekając samego cara zawieruszą.
Tak naszy zwyciężyli (prawda nie bez straty),
I Turków aż pod same gonili armaty.
Więc i Kozacy dobre dali im podwiązki,
Kiedy od ich taboru uciekali w trząski;
Bo chorągiew turecką i Siedmigrodzanów
Kilkunastu przywiedli wieczór do hetmanów.
Patrzcież cnotę sąsiedzką, patrzcież! chrześcijany,
Co z nami kopce sypą, do jakiéj odmiany
Przyszli dzisiaj, że na nas z Turkami się kléją,
Choć wolną od ich hołdu mają prowincyją.
Za naszę-to uczynność, za nasz trud i spezy,
Gdyśmy zbili z Rozwanem Mijala z imprezy,
Co im tyrańską ręką chcieli osieść karki,
Łakomszych przez pozorne ująwszy podarki;
Tedy wolność krwią naszą kupioną, pod władzą,
Żeby cedził krew naszę, Turczynowi dadzą.
On ci to list w Wołoszech przejęty, on robi,
Którym nam wojnę Betlem z pogany sposobi,
Którym mu oczy kłóto nieuważnie potem,
I przypłacił Gracyan szczerości żywotem.
Wrodzona ludziom wada, chociaż jéj nie widzą,
Że gdy kogo obrażą, zaraz nienawidzą.
A toż nam cesarzowi pomoc na Betlema!
Jeśli kędy przypowieść tedy tu miejsce ma,
Że zawsze złe niż dobre prędszą ma zapłatę;
Bowiem w pomście zysk mamy, w uczynności — stratę.
Dopiéroż Osman postrzegł, czego przez tak długi
Czas nie wiedział do siebie, że człek jako drugi,
Że wyszedszy z śmiertelnéj z ludźmi na świat matki,
Też go co wszytkich ludzi czekają przypadki.
Dziś on humor wspaniały, on umysł nadęty,
W babi płacz i kobiece obraca lamenty;
Płakał i tak się po swych bohaterach żalił,
Jakby się już tron jego monarchii walił;
Tedy mu się srodzy lwi przerodzili w tchórze,
Co z niemi za Bałtyckie myślił płynąć morze,

Myślił nie Polsce saméj (dla téj bałamutnie
Pewnieby się nie ruszał); lecz że głowę utnie
Wszytkim państwom giaurskim, że ich w jarzmo wprzęże.
Gdzież są oni rycerze? gdzież są oni męże,
Którzy mieli z Polaki dokazować figli?
Jeden miał bić dziesiąci, teraz się postrzygli
W bojaźliwe zające, do gęstego chrostu
Przed jednym, wieczna hańbo! ucieka ich po stu.
Tak rzewliwie narzekał, jakoby go ubił,
Osman, zwłaszcza gdy wspomni meczet, który ślubił
Swemu Mahometowi; wszyscy spuszczą oczy,
Zwieszą karki, bo go ćma starszyny otoczy;
Jakoż jeszcze i razu chłosty tak pamiętnėj
Nie wzięli Turcy na téj wojnie obojętnéj,
Jako dziś, co i sami z pokorném wzdychaniem
Potém przypominali, gdy się traktowaniem
W ich obozie bawili naszy komisarze;
Jak wiele, jako wielkich, w dzisiejszym pożarze
Ludzi, z nieogarnioną szkodą jasnéj bronie,
I sławnéj solimańskiéj monarchiéj płonie;
Tam prawie kwiat Afryki, Azyéj z Europą,
Giaurską, żal się Boże! podeptany stopą.
Znać to było, bo ledwie noc na ziemię padła,
Poznawali przy świecach, brali w prześcieradła
Swych Turcy kawalerów, na wozy przykryte
Kładąc trupów okrzepłych, tułowy pobite.
Lecz i naszych beze krwie nie potka wygrana:
Tameśmy połockiego zbyli kasztelana,
Tam nam śmierć Zienowicza ozionęła, kędy
Pogańskie mieszał szyki, gęste targał rzędy,
I przodując Pogoni litewskiego księztwa,
Kędy największa wrzała bisurmanów gęstwa,
Tam się mężną darł ręką, patrząc na przykłady
Serca niezrównanego waleczne pradziady,
W których dziś regestr wchodząc, takież dzieła w druki
Krwią swą na nieodrodne podaje prawnuki;
Słał mostem trup pogański mąż serdeczny póty,
Aże pod nim szwankował koń dzidami skłóty;
Skoro padł koń i pan téż na ziemię się zważy,
Tu mu zła wstęga głowę z szyszaka obnaży,
Wszytkie nań strzały, dzidy i kiścienie lecą,
W różne go strony fale bisurmańskie miecą.
Brać się nie da, lecz w ręce mając pałasz goły,

Siekł kogo mógł z potem krew pijący na poły,
I ucieli poganie, a on między trupem
Tak gęstym stał, sparszy się na pałaszu słupem,
W tureckiéj krwi po kostki; takież z niego cewki
Od głowy płyną na dół, jakoby z nalewki.
Dwadzieścia i kilka ran odniósł na swém ciele,
I ciętych i sztychowych, tak go przyjaciele
Opłakawszy, z życzliwéj czeladzi gromadą,
Na gotową lektykę wybladłego kładą.
Trzy dni żył, duszę potém zbawiennym obrokiem
Opatrzywszy, umiera wiecznym jęty mrokiem;
Nie umiera, nie w wiecznym śmierć go mroku kryje,
Nie da mu cnota umrzéć, która wiecznie żyje!
Sześć z swéj roty Chodkiewicz towarzyszów traci,
Ale mu to najbardziéj serce tarapaci,
Že znak jego, szczęśliwie z okazyj tak wielu
Wyniesiony, dziś został przy nieprzyjacielu.
Jankowski był chorążym, z którym szkapa w huku
Wziąwszy na kieł ni jeźdźca słucha, ni munsztuku;
Skoro pana w najgorsze labirynty wprawi,
Tam i zgubi, a Turkom chorągiew zostawi.
Wszytkie ta rzecz przeniosła w Chodkiewiczu smętki,
Ztąd śmierć starzec i koniec wróży sobie prędki.
Jakoż już codzień słabiał i na twarzy siniał,
Ubywa mu pamięci, a zgoła dzieciniał.
Trzech padło towarzyszów przy swym pułkowniku,
Dziewięć Rudominowych dostało się łyku
Tamtéj śmierci; tamże legł brat jego rodzony;
Trzech postradał Sieniawski, krajczy téj Korony.
Tam Stanisław Sarnowski, który był piastonem
Sławy Opalińskiego, z bratem legł rodzonem,
Skoro zbył prawéj ręki, z Mucyusem Scewą
Powierzonéj chorągwie dotrzymuje lewa;
Ale gdy koń szwankuje pchnięty przez łopatkę,
Żegna świat i oddaje swéj drużynie matkę.
Porucznik Rudominów ranny: bo dwie strzele,
Jednę w nogę, drugą wziął w twarz; i inszych wiele
Na tym placu cnoty swéj otrzymali piątna,
Których na wieki zazdrość nie ruszy pokątna;
Pachołków téż coś w onéj szeregowych zrucie,
Owo trzydzieści ludzi zginęło w kompucie.
Mniéj dał śmierci podczaszy, ale dobrych w pęta:
Tam Misiowski porucznik, tam zginął Wierzbięta,

Tam Chrząstowski z Podoskim uderzony trzciną
Arabską; tamże został Męciński z Byliną;
Nie mógł się z Sędzimirem Wrzeszcz wybiegać, którzy
Postrzelani leżeli przez długi czas chorzy.
Rannych kęs więcéj było, pachołków z szeregu
Kilkanaście wiecznego poszło do noclegu.
Koni koło trzydziestu choć mniéj, chociaż więcéj.
Turków z Usaim baszą sześć padło tysięcy,
Okrom co w nocy wzięto, jako się wspomniało,
I co trupów po błotnych gęstwinach zostało.
Cóż rozumiéć o rannych? co o postrzelonych,
Którzy padli na naszych dobrze uzbrojonych
Tak gęsto, że i ślepy Turka nie mógł chybić?
Bo kto strzela do okna, musi szybę wybić.
Siódmy-to był dzień września, który boży kościół
Od początku ku świętu jutrzejszemu pościół,
Na cześć Pannie i Matce; bo kiedy się rodzi,
Nabożnie chrześcijański świat ten dzień obchodzi.
Tedy jako się słońce nad ziemią rozszerzy,
Co żywo do modlitwy, wszyscy do pacierzy,
Wszyscy Bogu oddają przyrzeczone śluby,
Że hardemu pogaństwu ze łba strącił czuby,
Że tą garścią chrześcijan pokazał tak licha,
Co może zastępami nad turecką pychą.
Z twarzy wesół Chodkiewicz, choć mu serce żali
Chorągiew, któréj wczoraj poganie dostali.
Wolałby sam paść trupem i sto razy ginąć,
Niźliby ją mial Turczyn w meczecie rozwinąć.
Przeto, skoro się Bogu, z którego zawiśli
Wszyscy święci wodzowie i swe odda myśli;
Już się więcej nie waha, nie wróży, nie radzi,
Szykuje wszytko wojsko i w pole prowadzi;
Pozasadza piechoty i działa, gdzie może,
Jeżeli Turcy zechcą, gotów w imię boże,
Otwartemu zwycięztwa powierzywszy polu,
Wydrzéć swoję chorągiew i zbyć z serca molu.
Otrzaskani Kozacy każdodziennym hukiem,
Szańców swoich pilnują, prócz, że ich z Wasiukiem
Dwa tysiąca, na prawym podczaszego szyku,
Pilnowało tamtego od Tatar przesmyku.
Wstawaj, durny Osmanie! już południe mija,
Śpisz, a giaur po polu chorągwie rozwija;
Czemuś dziś tak nie rzeźki i tak nie ochoczy?

Wstawaj i przetrzyj psiną zaślepione oczy.
Dopiéro tryumfował, ali w godzin kilka
Puścił skrzydła, podobien do zmokłego wilka;
Wlecze swój lud do pola, tak smutny, tak cichy,
Rzekłbyś, że do pogrzebu kto prowadzi mnichy;
Bo gdzie serce niezbyte opanują tchórze,
Stem go kijów na słońce z kąta nie wyorze.
I Turcy chociaż wszytkich znajomych gór szczyty
Ogarną i końskiemi osypią kopyty,
Nie mają z tą odwagi, chociaż w polu gołem
Garść widzą naszych, żeby czoło potrzéć z czołem;
Lekkich się tylko harców kontentując gony,
Czekając rychło wieczór zżenie z placu strony.
Ale skoro Chodkiewicz między ich buńczuki
Dostrzeże swéj chorągwie, jakby mu na sztuki
Serce rąbał, wraz go żal i wstyd i gniew weźmie,
Tedy w górę wejźrawszy: „O Boże! jużeś mię
Dziś na wieki zapomniał, i już w téj rozpaczy
Umrę? i biedny starzec w kraj pójdę rozpaczy?
W tếj obeldze dni moich dopędzam ostatek,
W ręku widząc pogańskich, o żalu! ten płatek,
Na którym znak okrutnéj twéj śmierci, na którem
Katalog spraw i mego żywota, nie piórem,
Ale szablą spisany, i nie inkaustem,
Ale krwią, którą pod nim rozlewałem chustem,
Twoich świętych kościołów, twojéj broniąc chwały;
Tu blizny ran uczciwych, tu-m liczył postrzały,
Tu garb i długoletniéj starości méj rugi;
Tu Tobie i ojczyźnie oddane zasługi.
I chciałem, ale opak twéj się zdało radzie,
Żeby wisiał przy prochu i mych kości składzie,
Anoż nasza po śmierci, o kawy, o bajki,
Nieśmiertelność na świecie, kawałek kitajki!
Ale tam, tam (dźwignąwszy obie w niebo dłoni)
Sława, tam się brać trzeba, cne rycerstwo, do niéj!“
Tak rozrzewniony starzec lutuje swéj szkody,
A gdy otrze rozkwitłe z mokrych łez jagody,
Skoczy, gdzie Sokołowski wziął, po Rusinowskim
Zabitym, nad żołnierzem starszeństwo lisowskim.
I rozkaże, zegnawszy z placu harcowniki,
Uderzyć o tureckie trzema pulki szyki,
Za ich jako na równię z tych gór zwlecze w pole;
„Idź w boży czas, idź śmiało, mężny mój Sokole!“

Rzekł; a ci broń wyniosszy, w bok ostrogi kładą
Koniom, i na pogaństwo wielkiém sercem jadą.
Zmiotą pole jako dym, a pomknąwszy kroku
Pod on tłum, skoro białek już obaczą w oku,
Zaświecą z bandoletów i dadzą ołowu,
I skoczą dobrą sprawą na pół pola znowu,
Czekając, rychło Turcy hańbę tak szkaradną
Wetując, z góry na nich wszytką siłą padną;
Ale ci miasto pomsty, z dziurawemi brzuchy,
Poszli nazad, jak chmury podczas zawieruchy,
I w tabor się zawarli; naszy téż dzień cały
W szyku stawszy, wieczorem w swoje weszli wały.
Tak kilka dni w pokoju, jakoby na zmowie
Obie stronie siedziały, prócz że Tatarowie,
Gdy im ani tołokna, ani sałamachy
Stawało, do Kamieńca jako i do Brachy
Wszytkie pasy i drogi zalegli i ścieżki,
Że nikt ani przejechać, ani mógł przejść pieszki.
I zgoła, nie mający w tę stronę przechodu,
Trzeba się było prędko bać w obozie głodu,
Który już mocno w nasze zaglądał namioty;
Już rzeźwości i zwykłéj przygaszał ochoty.
Bo brzuch nie ma rozumu, uszu i niczyjéj,
Kiedy próżny, nie słucha cale perswazyjéj.
Z Polski głucho, a rokiem wleką się godziny,
Kto czeka, czcze daremnie połykając śliny;
Stary żołnierz truchleje, frycowie bez sromu,
Sprzykrzywszy sobie niewczas, kradną się do domu,
Że kilku wytrzęsionych zacnéj szlachty z wozu
Kazał Chodkiewicz środkiem prowadzić obozu,
I na wieczną niesławę, na wieczną sromotę,
Na dziwy ztrąbić wszytkę wojskową hołotę;
I zaraz, czego potém sejmem potwierdzono,
Wszytkich czci, wszytkich takich dobra odsądzono.
Osman pola nie chce dać, chociaż wyzywany,
Kul już nie masz z czego lać; proch już wystrzelany.
Co wszytko gdy Chodkiewicz myślą utroskaną
Rozbiera, aż mu już śmierć grozi wybijaną.
Prawie już dogorywa; żywe tylko serce
Wielki płomień w malutkiéj zawiera iskierce.
Wojennego do rady zaprasza senatu;
Już chory, już na łóżku położony; a tu,
Skoro siedli, wszytko to, co mu spać nie dało,

Podaje do uwagi; gdzie milczawszy mało
Każdy swe wyda wotum, wszyscy w ten cel godzą,
Że się tak i poganie jako naszy głodzą;
Taż tam biera co i nam; my to nad nich mamy,
Że króla z nowém wojskiem codzień wyglądamy.
Trzymać się jeszcze radzą nie wywodząc szyku,
Obwieściwszy na rączym senat zawodniku,
(Bo się już był Jarzyna powrócił od króla:
Ten-że Zygmunt, ten-że Lwów, zające i pola;
Toż sprawi co Palczowski; na powiaty czeka,
Zblizka go łowy cieszą, nowiny zdaleka);
Żeby spieszył co rychléj, żeby już na schyłku,
Nie bawiąc się we Lwowie, przybywał w posiłku.
Skoro koléj Wejera w onéj doszła radzie,
„Długa, rzecze, w nauce droga; lecz w przykładzie
I krótka i skuteczna; też i mnie przykłady
Przyczyną, żem otwartéj z bisurmany zwady
Nie życzył, i dotąd-em zostawał w swém zdaniu:
Że wszytka rzecz należy z niemi na wytrwaniu.
Teraz przez niedziel kilka, jak się bawią z nami,
Widzę smołę, ladaco, żydy z cyganami,
Ciała bez serc nikczemne, albo bez ciał cienie;
Wzdyć to jeden nasz ciura kilku Turków żenie;
Nie ci to byli w Węgrzech, nie ci i pod Agrem,
Gdzie Zygmunt skoro został cesarzowi szwagrem,
Słał posiłki, lecz próżno, bom téż tam był i ja;
Daleko lepsza w Turkach była fantazyja!
Nie uciekali nigdy, a gdzie się zawiedli,
Wszędzie brali fortece, wszędzie Niemcy siedli,
Choć się zamki do wzięcia niepodobne zdały;
Bo takie, jakiemiśmy osuli się wały,
Co nocleg Niemcy suli; wzdy to jako ślinki
Połykali poganie, codzień pojedynki;
Tak się tam byli w Pludry, tak i w Wegrów wpaśli,
Że przed niemi jako śnieg, jako słoma gaśli.
Kędy nasz Wiernek między obcemi narody
Ogłosił imię polskie, dopadszy pogody,
Gdy go spahij dorodny wyzwie między szyki
Na dzidę; z wesołemi chrześcijan okrzyki,
Wziął go wpół na kopią, i na jegoż dzidzie,
Ścięty łeb do swych przyniósł, ku większéj ohydzie.
Dobrze było hetmana usłuchać nam zrazu,
A sprawiedliwéj bożéj poufać żelazu,

Anibyśmy do głodu, ani takiéj cieśni
Weszli, byśmy się byli obaczyli wcześniéj;
Teraz życzę i radzę i proszę w ostatku,
Niźli do ostatniego przyjdzie nam upadku,
Nie czekając Zygmunta, co nie umie zażyć
Szczęścia swego, chciejmy się w boży czas odważyć,
A jeśli nam poganie nie zechcą dać pola,
Wywleczemy z samego na rzeź ich zastola“.
Tak Wejer, tak Konarski rozumieli oba,
Że ta zwłoka — lekarstwo gorsze niż choroba;
Przeto dłużéj szańców się swych trzymać nie radzą,
I jeśli hetman każe, dziś w Turki zawadzą.
Co pomorski z malborskim gdy wojewodowie
Wniosą; jakoż to pięknie, gdzie nie tylko w głowie
Ale w sercu i w ręce widziéć senatory,
Widziéć w potrzebie; dzisia nie wiem jeśli który
Do ptakaby się strzelić odważył z rucznice;
Ano głowa bez serca raczéj do mażnice
Niż do głowy podobna; dziady zimostradne!
Wyjąwszy którym z młodu okazye żadne
Omieszkać się nie dały, a swoich zarobków
Przynajmniéj tytuł w zysku mają dla nagrobków.
Ostatnie miał Sajdaczny miejsce między pany,
Więc co-by tu rozumiał? tak powie pytany:
„I ja, wielki hetmanie, z temi trzymam zgodnie,
Co się nie chcą zawierać, i nam obóz smrodnie.
Potrawiwszy Kozacy, które mieli trochy,
Radziby się co rychléj witali z porohy.
Jednę tylko rzecz małą dam wam do uwagi,
Widzimy, jako w szyku bisurmanin nagi
Kupy się tylko trzyma, jako gdy o wilku
Czują świnie; wyjąwszy co mężniejszych kilku;
W nocy śpią jako drzewa tak bardzo nieczule,
Że z ścierwów, z odpuszczeniem, zrucą i koszule.
Ni straży, ni posłuchu, ni płotu, ni rowu,
Nie poraz Zaporowcy dostali obłowu
Dobrego, gdy we śpiączki, dopadszy ich koszów,
Z korzyścią się do swoich wracali aproszów.
Radziłbym, żeby wojsko całe poszło z nami,
My będziem kredencować, będziem przewódcami.
A dziś zaraz nie głosząc, jako padnie słońce
Szczęścia kusić, anioły mając za obrońce“.
Tu przestał; a Chodkiewicz pomilczawszy chwilę:

„Mój kochany Sajdaczny, a nuż się omylę
Na Kozakach? nuż znowu tak na łupie padną
Jako pierwéj, i hańbą nakarmią szkaradną
Całe wojsko? bo-by nam nie uszło wszetecznie
Z Kozakami uciekać i wstydać się wiecznie.
Druga, nie czciłoby to naszego narodu
Czekać nocy z wygraną i słońca zachodu.
I ja-bym miał zgrzybiałą starość tém oszpecać?
Nie chciéj-że mi tak bardzo téj nocy zalecać,
Czemuż nie we dnie raczéj? kiedy słońce świeci,
Jako starych Sarmatów nieodrodne dzieci,
Których rycerskie dzieła niebieskiego oka
Godne były, nie nocy ponuréj tłomoka?
Ale ja, będzie-li was wszytkich na to zgoda,
Przeczyć nie chcę, i ze mnie jako z gęsi woda“.“
Tu Sobieski, skoro nań wszyscy pojźrą, rzecze:
„Bóg, który wszystkie rady kieruje człowiecze,
Niech jéj i nam użyczy, a dla swojéj chwały
Zetrze przez nasze ręce pogańskie nawały.
Mądrze wszytko uważasz jako hetman baczny.
Co tu wojewodowie, co wnosił Sajdaczny,
Chwalę serce w Konarskim, chwalę i w Wejerze,
Oba wielcy mężowie i dobrzy żołnierze;
Lecz się bić z Turki polem? wątpliwemu losu
Wierzyć ojczyznę? na to nie mogę dać głosu.
Czego żem w pierwszéj radzie dał dowody słuszne,
Powtarzać ich nie będę; nie tak jeszcze duszne
I konieczne potrzeby na nas nastąpiły,
Żebyśmy swe z Turkami równać mieli siły.
Zawsze rady ostrożne, a pewne lepsze są,
Niż prędkie, co upadek pospolicie niesą.
Ale daj to, żebyśmy wygrali i polem,
Cóż kiedy nie wynidą? to my ich wykolem?
Wszak-eś doznał dopiéro, że nie chcieli z góry
Zwieść się, chociaż obojéj wojsko armatury
Stało w szyku cały dzień; jakby ich do łęku
Przykuł, choć im brał dzidy Sokołowski z ręku.
Szkoda tedy i myśléć otwartym iść bojem,
Za ich prędzéj fortelem i sztuką ukrojem.
Prawda, że nocna napaść, ile te legarty
Snadniejby pożyć mogla, których żadne warty,
Jako nam powiedają ci, co do nas zbiegą,
Żadne posłuchy, żadne szylwachy nie strzegą;

Ale obóz martwemi osnowawszy działy,
Rozumieją, że same będą im strzelały.
Cóż gdy do téj towarzysz nie wyjdzie potrzeby?
Pachołek, kozak, ciura, więcéj patrzy, żeby
Co porwał, potém chyłkiem uciekł ze zdobyczą.
Tacy-ć lup, a mężniejszy śmierć i rany liczą.
Rozum jednak od tego; i nocnéj Bellony
Nie raz zażył szczęśliwie hetman rozgarniony,
Bo co się mroku tyczy, że sławniéj w dzień biały
Zwyciężać, tam reguły te miejsce miewały,
Gdzie równy nieprzyjaciel i w liczbie i w sile;
Ale my przeciw sobie mając pogan tyle,
Żeby ich dziesięć biło jednego naszyńca,
Życzyłbym do wygranéj nie patrzéć gościńca.
Jaka się droga poda, czy męztwem czy sztuką,
Dosyć sławy, Polacy kiedy Turków stłuką.
Tak Scypio Syfaksa, tak Julius Franki
Bił, i w ostatnie przywiódł ciemną nocą szwanki,
Wielcy oba i sercem i ręką wodzowie;
Aleć nie ludzie tylko; sami aniołowie,
Ile razy Bóg kazał swym iść ku pomocy,
Zawsze takie posługi odprawiali w nocy.
Tak bito Syryjczyki, tak Madyanity.
Jeżelić to do serca Bóg podaje, i ty
Nie wątp i nie wzdrygaj się, na co wszytkich zgoda,
Choć i w nocy uderzyć w tego kaziroda,
A pan wszytkich hetmanów, wojsk niebieskich zgraje,
Niechaj ci rady, serca i sily dodaje“.
Więc że leżał Władysław i nie mógł być w onéj
Konsulcie, z tém do niego Denoff wyprawiony:
Gdy się we dnie nie chcą bić, kiedy tacy tchorze,
Pójdziemy Turków macać po iskrach w taborze.
Tak dziś w radzie stanęło; lecz przy haśle aże
Do téj się brać imprezy Chodkiewicz rozkaże.
Przypadł na to Władysław, bardzo tylko prosi,
Niechaj się to przed czasem Turków nie donosi,
Którzy za Dniestr przemknąwszy wielkie działa cztery,
Strzelali do kozackiéj tak długo kwatery,
Póki ich także Lermunt z swojéj nie namacał,
A tak Turczyn tąż drogą, którą wyszedł, wracał,
Zabiwszy z kilku ludzi pułkownika Jacka.
Tylo nas uszkodziła ona ich przechadzka.
A tymczasem Chodkiewicz starych wojowników

Zebrawszy, koło przyszłych rozmawia się szyków,
Znaczy, kędy kto ma iść, kto ma zacząć zwadę,
Kto działa opanować, ubiedz retyradę.
We dwoje się uderzyć zdało na pogany;
Naprzód tu, gdzie kozackiéj blizcy byli ściany,
Potém górą, zkąd Turcy zwykli chodzić we dnie,
Minąwszy pole, w którém działa stały średnie.
W pierwszéj stronie Kozacy, a z niemi piechoty
Część polskiéj, część niemieckiéj, mieli łomać płoty,
Za temi wszytkie pułki zaraz wpadać miały,
Co na skrzydle wielkiego hetmana stawały.
Od lasów, zkąd się Turcy najmniéj spodziewali,
Ernest Denoff z swemi się Inflantczyki wali;
Tam Almad Wegrzyn z pułkiem; tam z mężnym Lermuntem,
I Wejer i Konarski gęstym iskrzy luntem.
Za tym i w tropy wszyscy szli Polacy naszy,
Których wielką część wodził koronny podczaszy.
Przed tém i owém wojskiem pancerne iść miały
Pułki; jeśliby się wprzód ze strażą potkały
Albo z inszemi ludźmi, żeby wsiadszy na nie
Nie oparli się aże w tureckim majdanie,
(Mieli do tego sprawne kałauzy i zbiegi)
I tam żeby stanęli sprawieni w szeregi;
Tym téż czasem Kozacy i nasz żołnierz pieszy
Nie omieszka w posiłku i w obóz pośpieszy;
Razem z pola uderzą w surmy, w trąby, w bębny,
A Turcy padać będą jako las porębny.
Krzykną larmo, na co już sto tysięcy ciurów
Czeka; a i ci gołych nie niosą pazurów.
Chodkiewicz z Lubomirskim jakoby na szparze
Stanęli, wziąwszy sobie bez kopij usarze;
Już obóz opatrzyli, gdzie Władysław chory
Łaje uprzykrzonemu łóżku, klnie doktory,
Wolałby dziś w szyku stać i wyciągać uszy,
Gdy imię Jezus tabor pogański zagłuszy.
Tam został Kochanowski we trzechset piechoty,
Tam Rozen i gotowe w placu cztery roty
Brak wojskowych pachołków, z długą strzelbą przytem,
Po wałach obozowych i jemu zaszczytem.
W téj-byś widział posturze wojsko i hetmany
Czekające, rychło-li na świt wietrzyk rany
Wionie; rychło-li zorza niebo zapurpurzy,
Skoro z nieba rumiany proporzec wynurzy,

Bo się ten czas zdał prawie do onéj roboty.
Wszyscy pełni nadzieje, pełni i ochoty
Znaku tylko czekają, rychło osieść kłęby
Pogaństwu, słowa żaden nie wypuści z gęby;
Milczenie zakazane; bo na tém należy,
Jeśli kto chce fortuny spróbować w kradzieży.
Aż tylko co pierwszego mają ruszyć kroku,
Deszcz (chociaż niebo było prawie bez obłoku,
Gwiazdy pięknie świeciły) zrazu poszedł mały,
Aż co daléj to większy, że zalał zapały.
Już téż dzień ognistemi Tytan koły wiezie;
Więc żeby nie wiedzieli Turcy o imprezie,
Wszyscy z serca westchnąwszy, co najciszéj mogą
Pierwszą do swych obozów wracają się drogą,
I chowają do pochew wyostrzone broni,
Gdy kęs nieobiecany z gęby się wyroni.
Bóg, którego litości żaden wiek nie skróci,
Dal dokument ojcowskiéj nad nami dobroci,
Za którą póki Polskiéj, póki świata staje,
Niechaj mu chrześcijaństwo wszytko chwałę daje!
O jakoż często człowiek w swojéj radzie błądzi!
Jakoż często swe szczęście niefortuną sądzi!
Nie mogła się sposobem ludzkim ona nadać
Impreza: bo kto widział, ten może powiadać,
Jakim kształtem obozy tureckie tam stały,
Tak gęsto miasto szańców otoczone działy,
Że os z osią zetkniona, koło z kołem spięte,
Nie mogło być żadnemi siłami rozjęte;
Pod każdém działem puszkarz z zapalonym knotem,
W dzień spał, aleby w nocy przypłacił żywotem.
Przy nich zaraz namioty i armatne wozy,
Mocnemi nakształt płotu opięte powrozy,
Tak ciasno, tak dychtownie, żeby zając szary
Nie mógł uciec między ich szopy i kotary.
Wązkie ścieżki, któremi póki dzień chadzano,
Na noc je bydły, końmi zewsząd zastawiano;
Wkrótce co krok to na łeb trzebaby upadać,
Nie wiedziéć co wprzód czynić, czy bić, czy się składać,
Zwłaszcza w téj stronie, którą naszy chcieli zwady,
Niepodobna bez klęski i hańby szkaradéj.
I nie są tak ospali Turcy jako prawią,
W nocy się bankietami, w nocy grami bawią;
Co buńczuk, co znak, to ksiądz, hodzia ich językiem,

Któremu, gdy całą noc niesłychanym krzykiem,
Jako kazał Mahomet w swoim alkoranie,
Budzi ich do pacierzy, gęba nie ustanie.
Każdy namiot starszego końską znaczy grzywą,
Przed którym co noc lampa gorywa oliwą,
I nie wprzód ją zagasi, aże nad tym światem
Gwiazdy zgasną i Febe poblednie przed bratem.
Ale niechby tam naszy wpadli okrom wstrętu,
Któżby im ręce trzymał od takiego sprzętu,
Który jako nam potém komisarze naszy
Prawili, u każdego wezyra i baszy
Tak bogaty, tak świetny, że choć złoto kopie,
Żaden mu pan nie zrówna w całéj Europie;
Każdyby brać niż się bić wolał i dla złota
Cisnąłby szablę drugi, taka jest ślepota
W podłych ludziach: bo szlachcic choćby był łakomy,
Wytrwać musi, śmierci się bojęcy widoméj.
A kiedyby się naszy zabawili lupy,
Turcyby się postrzegszy zebrali do kupy,
I bez wszelkiéj trudności nie mający wstrętu,
Garść naszych w takiéj cieśni znieśliby do szczętu.
Co widząc dobrotliwy Bóg przez onę słotę
Niewczesną swoich ludzi przygasił ochotę,
Mógł ci on wszytkich Turków uśpić bez pochyby,
Żeby ich naszy brali jako nieme grzyby;
Ale już swéj przez cuda przestał mnożyć chwały,
Ani nasze zasługi tyle wagi miały.
Ledwo z konia Chodkiewicz, nie spawszy noc całą,
Zsiędzie, ledwie że z grzbieta zbroję zdejmie trwałą,
Aż on Greczyn Weweli z Radułowym listem
Prowadzi się z obozu tureckiego i z tém:
Że hospodar wołoski w przyjaźni statkuje
Przeciw Koronie, którą i w tém prezentuje,
Kiedy życzy pokoju z Turkami z swéj chęci;
W czém lepiéj informują otwarte pieczęci,
Które skoro w zupełnéj przeczytają radzie,
Też chęci, też ofiary za fundament kładzie.
Pokój bardzo zaleca i dołoży tego,
Że teraz już poganie skłonniejszy do niego;
Prosi zatém, jako jest szczerym przyjacielem,
Żeby kto do wezyra przyjechał z Wewelem
Człek roztropny, któryby do szczęśliwéj zgody,
Pierwsze łomał z wezyrem Huseimem lody;

Dostatek mu wszelaki, choć w pogaństwie grubem,
I zdrowia bezpieczeństwo obiecuje ślubem;
Co acz prawem narodów miewają posłowie,
Na jego osobliwie będzie teraz głowie.
Wdzięcznie listy przyjęto i poselstwo ono,
Ale odprawę na czas inszy odłożono.
Poseł w zamku chocimskim zmieszka czas niedługi,
Mając naszych przystawów i stróżów i sługi.
A tymczasem Chodkiewicz znowu głową robi,
Znowu się na wycieczkę wczorajszą sposobi;
Obiad przeto nadzwyczaj odprawiwszy rychléj,
Ponieważ i poganie w obozie ucichli,
Wsiada na koń starszeństwa otoczony zgrają,
I bliżéj podjechawszy uczy jako mają
Postąpić, którą stroną na Turki uderzyć,
Gdzie klinem iść, kędy się rozwieść i rozszerzyć;
Patrzy przez perspektywę, gdzie najrzedsze działa,
Któraby ściana przystęp sposobniejszy miała,
Chciałby dziś lepszą sprawą, w lepszym iść porządku,
A pomniąc, że od Boga potrzeba początku,
Kto chce skończyć szczęśliwie, skoro z konia zsiędzie,
Każe śpiewać nieszpory po namiotach, wszędzie
Gdzie byli kapelanie i jeśli kto co wie
Na się, spowiednikowi niech do ucha powie.
Już mrok padał na ziemię, już jasny dzień mija,
Już hasło otrąbiono w obozie „Maryja“,
Co żywo się gotuje, jedni ostrzą bronie,
Drudzy strzelbę ku przyszłéj ładują Bellonie;
Czeladź luźna do swéj się zbiera kompanijéj;
Bo im w takiéj najwięcéj wolno okazyjéj:
Potém się w pułki dzielą, a z swojéj drużyny
Wodzów sobie sposobnych biorą i starszyny,
Hetman im zaś chorągwie na to samo szyte
Posyła z winszowaniem, do drzewców przybite;
Rotmistrzów im pótwierdza dla większéj powagi,
Obiecuje, jakiéj kto dokaże odwagi,
Taką wdzięczność i takie odpłacać nagrody,
Że wszyscy szli jak na miód, wszyscy jak na gody,
Czekają, rychło-li się przez munsztuk ozowie
Trąba, gotowi w drogę, słudzy i panowie.
I jeżeli kto widział ono wojsko nowe,
Cośmy dotąd za śmieci mieli obozowe,
Kiedy szykiem przestrone ogarnęli pole,

Przyznał, że się o samo Konstantynopole
Mógł niém kusić; tak było ludne, zbrojne, chciwe,
Nie tylko w nocy dusić Turki bojaźliwe.
Chodkiewicz to sprawiwszy, jak dopadł poduszek,
Zasnął zniewczasowany na chwilę staruszek.
Aż od straży placowéj kilka koni spadnie,
Wiodąc dwu brańców naszych, strwagani szkaradnie;
Budzą ze snu hetmana, a ten skoro wstanie,
Słyszy, że w szykach stoją gotowi poganie;
Ci dwaj się rozwiązawszy, co mogli najprościéj
Zbiegli, i takie swoim dają wiadomości.
A ono z Mościńskiego sześć pachołków roty,
Wszytko Węgrów, do Turków popaliło bóty,
I ci zdrajcy o naszym przestrzegli fortelu,
Ci sprawili ostrożność i w nieprzyjacielu.
Znowu Bóg strzegł, że naszy w swoim propozycie,
O szkodę i haniebne nie przyszli rozbicie.
Kozacy przewąchawszy, że na tamtéj stronie
Dniestru, gdzie Turcy bydła pasali i konie,
Żadnéj nie masz przestrogi, na drzewie się zbitym
Kilkaset przeprawiwszy, z obłowem sowitym
Okrom szkody wrócili; narznęli poganów,
Nagnali koni, bydeł, wielbłądów, baranów.
I tak mieli po woli, tak ich dobrze zeszli,
Że kilkanaście całych namiotów przynieśli,
Różnych sprzętów żołnierskich, różnego rynsztunku,
Z których parę cudnych kit dali w podarunku
Wielkiemu hetmanowi; wziął puzdro podczaszy
Z ośmią pełnych szorbetu pachnącego flaszy.
Tak Kozacy broili, a tymczasem nasze
Nużne wojsko słabieje i konie bez pasze
Zdychają; smród w obozie, zkąd chorych napoły;
Niemcy sną jako muchy i ledwie im doły
Zdrowi kopać nadążą; Węgrzy zuciekali.
Ale i Zaporowcy już się bardzo chwiali,
I przyszłoby do buntu dla nędze, dla głodu;
Lecz i tu nie zaniechał pokazać dowodu
Cnoty swojéj Sajdaczny, gdy i sam zabiega
I w czas o buncie onym hetmanów przestrzega;
Zaczém rady królewicz wskok do siebie zwoła,
Żeby zatrzymać, nim się rozbiegają koła.
Zkąd prosto Lubomirski z Opalińskim jedzie
I Sobieski, posławszy Zieleńskiego w przedzie

Do taboru; w namiecie, kędy Sajdacznego
Zebrała się starszyna prawie do jednego;
Więc kiedy owym dwoma tak się podobało,
Sobieski, który tam miał znajomych niemało
Z moskiewskich jeszcze wojen, a wiedząc to na nie,
Krótko mówił (że ckliwi na długie słuchanie):
„Nie w jedne, o junacy rzeczypospolitéj!
Szabel nieprzyjacielskich doświadczeni zgrzyty,
Zkąd sława, o którą dziś stojemy do garła,
Napełniwszy świat nizki w niebie się oparła;
Świat, mówię; bo i morzem i na ziemi suchéj,
Tyleście bisurmańskiéj nacedzili juchy,
Żebyście nią z porohów, kędy przejazd trudny,
Mogli na Helesponty swoje zmykać sudny;
Moglibyście, tego wam człek nie ujmie płochy,
Ich trupem takie drugie układać porohy;
Jeszcze się Szwed, co wojną tak bardzo poryżał,
Jeszcze się z waszych ręku Moskal nie wylizał.
Dziś na tym stopniu stoim, co wam nie nowina,
Albo zwyciężyć, albo miéć panem Turczyna;
Tyle greckich i rzymskich kościołów, w tytule
Ale nie w rzeczy różnych, obrzydłéj regule
Mahometowéj poddać? tedy nam ci będą
Dawać prawa rzezańcy? ci karki osiędą?
Ci będą obrzezywać nasze syny w jatce
Na wzgardę Jezusowi a Pannie i Matce?
Ci żydzi i cygani, że kupców ominę,
Będą z dzieci wybierać naszych dziesięcinę?
Nie da Bóg; ale i my dziś na placu mrzemy,
A na taką obrzydłość niechaj nie patrzemy.
Jużci Osman wymierzył meczet w Carogrodzie
I przysiągł nie pomyślić nigdy o odwodzie,
Aże pod swoją szablą nasze głowy zliczy,
I na każdą ustawi pobór niewolniczy;
Wam na morze do Malty, kędy go bót ciśnie;
Nam każe do Persyéj; albo się umyślnie
Z którymkolwiek monarchą chrześcijańskim zwadzi,
I chrześcijan przeciwko niemu wyprowadzi;
I będą krew swoję lać pogaństwu igrzyskiem,
Którzy krwie Chrystusowé, związkiem jęci blizkiem.
Z tém-eśmy tu posłani dziś od królewica,
Który na miejscu swego zostaje rodzica,
Do was zacne rycerstwo, żebyście dla świętéj

Wiary i dla ojczyzny, roboty zaczętéj
Nie odbiegali; stokroć szacując to drożéj
Niż żywot; a cóż? choć się w brzuchu nie dołoży,
Opatrzy Bóg swych ludzi; temu się niech sprawi
Brodawka, że was w taki niedostatek wprawi.
Gdyby był przedsięwziętéj drogi nie chciał krzywić,
Moglibyście i kogo przy sobie pożywić;
Wcześniéj się było z nami na to miejsce stawić,
Aleć tego żałować snadniéj niż poprawić.
Teraz się z wami dzielim: cóżby to za para?
Wy przy nas krew lejecie, mybyśmy suchara
Odmawiać wam myśleli? Żołnierskiego myta
Pięćdziesiąt wam tysięcy da rzeczpospolita,
Na co się i królewic i senatorowie
Podpiszą i nie wątpcie, że się stawią w słowie:
Proszą przez spólną wiarę, przez wszytkie dowody
Męztwa i cnoty waszéj na polskie narody,
Przez domy i domostwa i dzieci i żony,
Nie dajcie chrześcijańskiéj poganom korony!
Albo idźcie; my-ć wszyscy trup na trupie lężem;
Nie wiem, gdzie się przed wściekłym tureckim orężem
Skryjecie i wy? Czemuż nie raczéj w tém polu
Umrzéć, albo zwyciężyć? Ale i o królu
Codzień świeże awizy i że o nas radzi,
Że wojska, że żywności dostatek prowadzi.“
Nie jednako przyjęta ona mowa była:
Starszyna uważniejsza zaraz pozwoliła,
Pospólstwo zaś jak bydło chce zażyć pogody,
Większe chce wytargować płace i nagrody;
Lecz i tym prędko zawarł Lubomirski usta:
„Byle się ta pogańska skróciła rozpusta,
Klnę wam na to cnotliwe, prawi, moje słowo,
Jeśli mnie Bóg przywróci do ojczyzny zdrowo,
Że tylą drugą summę liczyć wam rozkażę
Z mych dochodów prywatnych; i tego dokażę,
Że wam rzeczpospolita i żołdu podniesie,
Gdy przy niéj w tak potrzebnym zostawacie czesie.
Teraz co chleba, co jest dla koni jęczmienia,
Wszytek rozdam między was; mnieżby pożywienia
Bóg nie miał dać tak dobry, dla którego chwały
Umieram i krew cedzę, gdy trzeba, dzień cały?“
Krzyczą wszyscy dziękując i ci, którzy stali
Opodal, niewiedzący, za co dziękowali;

Sajdaczny téż na końcu żołnierskiemi słowy,
Że swéj służyć ojczyźnie i zdrowiem gotowy,
Wyświadcza i prowadzi do koni z namiotu;
I tylko tylo było z Kozaki kłopotu.
Potém gdy obiecane dano prowianty,
Kasza im i suchary stały za bażanty;
A więcéj się na nasze nie spuszczając datki,
Co noc niemal to Turków łowili w ukradki.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Potocki.