Wojna chocimska (Potocki)/Część trzecia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Potocki
Tytuł Wojna chocimska
Podtytuł Poemat w 10 częściach
Część Trzecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1880
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
WOJNY CHOCIMSKIÉJ
Część Trzecia.


Rok nastał tysiąc sześćset pierwszy i dwudziesty
Jako na ten świat zaszły niebieskie aresty,
Który już szatan prawem odbierał dziedziczném,
Aleć go zaraz puścić musiał w rękawiczném;
Bo święta ona Panna, wydawszy na ziemię
Nieśmiertelnego ojca wiekuiste brzemię,
Podarła cyrografy otrzymane w raju,
Za grzech pierwszych rodziców ludzkiego rodzaju,
I uczyniła koniec łez naszych oblewin,
Któremiśmy ogryzek popijali Ewin.
Jako ten Jezus, co się w jéj żywocie taił,
Zaprzedanemu światu zbawienie zagaił
I dał nam inszą kąpiel, kędy przez chrzest wodny
Z dusz naszych omywamy grzech nią pierworodny;
Jako Bóg, użalony naszéj niedołęgi,
Nie wstydził się człowieczéj natury siermięgi
I nie pierwéj ją wyzuł, aż go w onéj guni
Ludzkiego utrapienia ubiją pioruni;
Żal, strach, wstyd, ból, że go z tak niewczesnego chyżu
Śmierć odrze i sromotnie rozbije na krzyżu,
Którym razem, sama śmierć tak swe stępi noże,
Że odtąd na śmierć zarznąć nikogo nie może.
Kiedy wicher wschodowy ruszywszy świat z gruntu,
Straszne burze na Polskę rzucił z Hellespontu,
Chcąc ją zalać, chcąc ją w jéj własnéj krwi utopić,
Przyszło się tedy i nam w takim razie ztropić,
A puściwszy na stronę niepotrzebne skargi,
Stawiać tamy na fale i na przyszłe szargi.
Więc, że żadnéj prócz piersi nie czujemy naszéj,
To mury, to fortece. Hej, mężny podczaszy!
Masz pole, bierz na rękę białopióre ptaki
I prowadź ku Podolu odważne Polaki.
Jakakolwiek ich liczba, masz orły i krzyże

Które uganiać mogą, i sokoły chyże,
Nierzkąc sowy nikczemne i plugawe gacki,
Co tylko pod miesięczne latają omacki.
Idź w boży czas w tę stronę, gdzie poganin srogi
Niesie pustki żałośne, okropne pożogi,
Niesie płacz matkom naszym i smutne lamenty,
Obciążywszy karawan kajdany i pęty.
Zdarzy Bóg chrześcijański, te pustki, te ognie
Że mu w zanadrzu ręka waleczna zażognie;
Zdarzy, że mać pogańska paździerze i zgrzebie
Włożywszy na grzbiet, na swych zawyje pogrzebie!
Już się wiosna poczęła, już baran ochudły
Otrząsszy gęste z śniegu zimowego kudły,
Skoro mu słońce wełnę cieplejsze ugara,
Po łąkach i zielonych murawach się tara.
Role się znowu ziarna u oracza dłużą
Pierwszego nie wróciwszy; lasy się papużą,
Obnażone konary, skoro im wiatr pępki
Porozdyma, znowu się pstrzą w barwiste strzępki.
Już krzykliwe żórawie, już swe gęsi klucze,
Jako nasz z śniegu rosa horyzont opłucze,
Długiém pasmem prowadzą; już wdzięcznemi głosy
Po kniejach się wesołych przekrzykują kosy,
A smutny słowik, wiedząc, że mu się nie wróci,
Tak we dnie jako w w nocy po swéj stracie nuci.
Już się po krzach pieszczone wabiły kukułki,
Gdy Lubomirski sobie poruczone pułki
Pod Skałą, gdzie się bystry Zbrucz z krzemieni zdziera,
Przednią straż trzymający obozem zawiera.
Gdzie jako doskonały wódz i hetman czuły,
Mając rznięte na sercu Marsowe reguły,
Na wszytkie razem strony wyprawuje szpiegi.
Więc że już były pewne tatarskie zabiegi,
Żeby z Wołoszą w Polsce nie czynili szkody,
Dniestrowe swym żołnierzem poosadzał brody
I tak ich razów kilka niespodzianie zbieży,
Že pogaństwo krwią płaci niewczesne kradzieży.
Gdzie Szymon Kopyczyński i sercem i siłą
Nie da nigdy sławy swéj zawierać mogiłą,
Tak ją waleczna ręka ostrą szablą wdruży,
Że póki świata, póty w piersiach ludzkich płuży.
Te kiedy ma z tatary Lubomirski gony,
Przyjechał do obozu poseł niespodziony,

Po przezwisku Weweli, imieniem Konstanty,
Z Krety rodem, wiarą Grek, książę między franty,
Postawą chrześcijanin; lecz gotów dla wziątku
Boga przedać; tego był niecnota rozsądku!
Doznał go w legacyéj on Zbaraski wielki,
Że w nim wiary i jednéj nie było kropelki.
Tego Spodar wołoski z zmyślonym kontestem
Chęci swoich wyprawił przeciwko nam ze stem
Rozmaitych dowodów, życząc tego szczerze,
Żeby stare co rychléj odnowić przymierze
Między Turki a Lachy, nim się w wojnę wkroczy,
Nim się Mars obojętny we krwi uposoczy.
Troje prawił nie dziwy: jakim aparatem,
Jakim duchem szedł Osman, który cale na tem,
Jeżeli samą grozą Polaków nie skróci,
Do szczętu ich z imieniem i z państwem wywróci:
Nie przestanie swych wodzów do drogi przynukać,
Bojąc się, żeby mu was nie przyszło gdzie szukać
Po błotach i wertebach, dzikiemi manowcy;
Tak na upatrzonego śpieszą się więc łowcy.
Miał list od Husseima na Silistrze baszy,
Który skoro koronny przeczyta podczaszy
Też strachy, też racye, też rady do zgody,
Które od wołoskiego były wojewody.
Anośmy się niedługo tego dowiedzieli,
Že nie posłem, ale był szpiegiem ten Weweli,
Aby naszych humory i co mają serca
w takim razie Polacy, widział przeniewierca;
Bo się to wszytkim zdały niepodobne rzeczy,
Żebyśmy kiedy z Turki do takowéj przeczy
Ośmielić się ważyli; nierówną potyką
Porwać się, jako mówią, na słońce z motyką.
Samém echem do takiéj przyjdziem raczéj zrzuty,
Że Turkom dobrowolnie pozwolim trybuty,
Drogi pokój opłacim, nie mając się na czem
Wesprzéć; ujmiem dorocznym Osmana haraczem.
Chciał odjechać Weweli i żądał odprawy,
Lecz nie mogąc tak głównéj Lubomirski sprawy
Skończyć bez Chodkiewicza; przeto mu rozkaże
Do blizkiéj wsi przez ten czas pod uczciwe straże,
Aż wielki hetman ściągnie, przy którego boku,
zgodnego wszytkich rad koronnych wyroku,
Komisarze mieszkali, a tych część z senatu

Część z rycerstwa do onéj wojny aparatu
Przydano, zawiązanych warowną przysięgą,
Że w cnocie ani w zdrowéj radzie nie ulegą.
Przy nich sądy główniejsze, żołnierskie zapłaty,
Przy nich pokój stanowić i pisać traktaty,
I dobre i uczciwe w równéj trzymać sforze,
Owszem niźli w pożytku więcej kłaść w honorze.
Ciebie naprzód, Jakóbie Sobieski, tu liczę,
Pierwszy to był twój stopień, cny wojewodzicze
Lubelski, do któregoś, chociaż laty młody,
Wielu starców uprzedził; nie zawszeć u brody
Rozum bywa, częstokroć ludzie nadzy skronią,
Siwych owych satyrów dowcipem dogonią.
Tu Mikołaj Sieniawski, krajczy téj korony,
Głowę dla rady mając, ludzi dla obrony;
Tu Maciėj Leśniowski, bełzki podkomorzy,
Czwarty Michał z Tarnowa; i wam się otworzy
Okazya do wiecznéj sławy w tym terminie,
Janie z Pawłem, rodzeni bracia na Działynie.
Ci-ć byli komisarze z rycerskiego rzędu;
Senatorowie wszyscy z swych krzeseł urzędu
Należeli do rady, co byli przytomni.
Żórawińskiego tylko Muza ma przypomni,
Mąż ręką i rozumem, językiem i piórem,
Nikomu nie był z Litwy i z Korony wtórym.
Już się wiosna starzała, już jéj śliczne glance
Opłowiły gorętsze słoneczne kagańce,
Już ziemia niezielona, już nizki kwiat żółknie,
Skoro na zodyaku Raka Tytan połknie,
I skoro gorliwego lwa grzywy zagrzeje,
Dotąd upracowany oracz swéj nadzieje
Wyglądając, już ją dziś pełną ręką czerpa,
Pomykając po niwach zębatego sierpa.
Nie duma więcéj słowik, jeśli wierzyć bajce,
Nie skarży na czystości swojéj winowajce,
I kukułka nie kuka; bo skoro przymusi
Na swe jaja ptaszynę, potém ją udusi.
Straszny przykład niewdzięku! za podziękowanie
Na szubienię z piastunką, za myto karanie?
Już lato nastąpiło, już Flora Cererze
Dała miejsce, już słońce w swojéj doszło sferze
Najwyższego terminu, z któréj dzień przyczyny,
Nie do całéj przypuszcza noc godzin trzeciny;

Dzień ma szesnaście, noc ośm, lecz rostąc pomału,
W krótkim czasie równego doczeka się działu,
I swego powetuje gdy mroźnego grudnia
Weźmie sobie szesnaście, ośm zostawi u dnia.
Tedy mając Chodkiewicz podczaszego w czele,
I onby nie chciał gruszki zasypiać w popiele,
Więc Pogonię zbawiennym ozdobiwszy krzyżem,
Sunie się z Litwą krokiem ku Podolu chyżem.
Łączy się z Lubomirskim i zawiera kołem,
I Orły i Pogonie pod Rzepnicą siołem,
Kędy w pułki okryte dzieląc wojska obie,
Szczuplejszy widzi komput i w głowę się skrobie,
Że daleka warszawska uchwała od skutku;
Co acz go w sercu korci, tai w czele smutku,
Znaczy miejsce każdemu, kędy kto ma chodzić,
Lub w ciągnieniu, lub przyjdzie obozy zawodzić;
Więc urzędy wojskowe, kto był czego godny,
Za środkowaniem cnoty, rozdaje; dowodny
Wiernek straże zawodził, Kazimierski drugi,
I Bogdaszewski trzeci był od téj usługi.
Dolmad, Litwin, oboźnym, jako żołnierz stary,
Umiał toczyć tabory, szykować kotary.
Co gdy wszytko sporządzi, dla przestrzeńszéj pasze,
Ruszy wojsko nazajutrz ku miasteczku Brasze,
Gdzie nad nizkiemi Dniestru skalistego brzegi
Pięknym wieńcem namioty rozbito w szeregi,
A skoro się dzień chylił i już słońce gasło,
Imię Jezus najpierwsze otrąbiono hasło.
Nie miał więcéj armaty i Dawid w sekundzie,
Gdy przy konopnéj zabił Goliata fundzie,
Pod ten cień nasze Orly i Pogonie z Litwy,
Przez święte swych patronów cisną się modlitwy,
Który w najgorszą szargę, w najstraszniejszą zrzutę,
Stanie za mur miedziany, warowną redutę.
Oneć to pięć kamyków, pięć liter w tém słowie,
Przed któremi upadać muszą obrzymowie.
Noc zatém świat szaremi przyodziawszy skrzydły,
Uspokoiła ludzi z ptastwem, z zwierzmi, z bydły,
Prócz co się słońca strzegą i swój ich cień straszy,
Cały dzień śpią a w nocy wychodzą ku paszy.
Śpi obóz, na przyszłe się karasując prace,
Mając wkoło posłuchy i we straży place;
Szumi Dniestr, a gdy woda z skałami się kłopi,

W głębszy sen zmysły ludzkie onym szumem topi.
Ty sam nie śpisz za wszytkich, nie dasz zemgnąć oku
Wielki hetmanie! darmo tłocząc na bok z boku
Twarde łoże i w głowie pełno mając zgrzytu,
Równo z strażą ranego oczekujesz świtu.
Próżno pieją Syreny słodko-brzmiące dumy,
Choćby z morskiéj kolebka utoczona spumy,
Choćby się na to zmówić obie chciały zarze,
Nie uśpią człeka, kędy w głowie jak w browarze,
Sto wątpliwości razem, razem tysiąc myśli,
I w sercu i w rozumie hetmanowi kréśli.
Kiedy Tytan, skończywszy przechadzkę podziemną,
Przez rumianą jutrzenkę obwieszcza noc ciemną,
Księżyc bladł, gwiady gasły, gdy się wschód zabieli
A zorza purpurowéj Febowi pościeli
Ustąpi, który tymże impetem na światy
Ogniste pędzi w szorze iskrzącym panhaty,
Których jeszcze nad ziemią nie gorzały cugi,
Z uboczy tylko od ciał cień czyniły długi.
Jeszcze i Flory z mokrych pereł nie rozbierze
Zefir, kiedy po świętéj Chodkiewicz ofierze
Obsyła senatory i wojskowe rady,
Zapraszając w osobny namiot do gromady;
Gdzie dalszéj wojny progres, czy się trzymać Brachy,
Czy się przez Dniestr z obozem przeprawiać w Wałachy?
Do uwagi podaje i na obie stronie,
Dość potężne racye były po Koronie.
Jeśli stać w swojéj ziemi? żywność bez omyłki,
I snadniéj z Polski w obóz wniść mogą posiłki,
Bronić poganinowi przez rzekę przeprawy,
Nie przebrnie, nie przeleci bez mostu, bez ławy.
Z drugą stroną ustawne sąsiedzkie kwerele,
Cóż gdyby się zgarnęli i nieprzyjaciele
We wnętrzności ojczyste? pewnieby krom wstrętu
I Wołyń i Podole spłonęło do szczętu.
Listy potém z Warszawy gęste poszty niosły,
Żeby wojska, lub przez most, lub łodzią i wiosły,
Na drugą stronę Dniestru wcześnie przeprawować,
Zamek chocimski zmocnić i chlebem spiżować.
I Kozacy znać dają, że ich zaporohy
Nie puszczą, dokąd naszy nie wnidą w Wołochy.
Tak sobie sztuczny naród na umyśle dumał:
Nużby się jako Turczyn z Polaki pokumał,

Kto wié, jeżeliby ci, chcąc nam przytrzéć rogów,
Nie do naszych te siły obrócili progów,
Dla tureckiéj przyjaźni? Dotąd przeto z niemi
Łączyć się nie chcą, dokąd Polacy w swéj ziemi.
Lecz te wszytkie racye uważywszy rzędem,
Miejsce było osobnym dla obozu względem,
Gdzie począwszy od rzeki wesołe cudownie
Aż do skał nieprzystępnych rozwleką się równie,
Nie bez pagórka jednak i nizkiéj doliny,
Które pozaraszczały gęste rokiciny,
Że chociaż kto otwarcie, chociaż kto fortelem,
Mógł się na stronie obie bić z nieprzyjacielem.
Tedy wszyscy stosują w ten sens swoje wota,
Żeby zamek chocimski osadzić i wrota
Zaledz poganinowi, a na jego gruncie
Światu twe imię wielki ogłosić Zygmuncie.
Z tém wstają a już cieśle materye rąbią,
Już przeprawę trębacze po obozie trąbią,
Ani się Wewelego dłużéj zdało bawić,
Przeto stanęło zaraz w drogę go wyprawić.
Któremu gdy Chodkiewicz z pod uczciwéj straże,
Chociaż z dobrego bytu, stanąć przed się każe,
Ujźrawszy ten urodę bohaterską w ciele,
W twarzy postać Jowisza, Gradywa na czele,
Zbladł jako trup i naprzód wzrok pokorny chyli,
Zaś chce upaść pod nogi hetmańskie po chwili.
Poda mu chyżo rękę i tak rzecze skromnie:
„Nie do Turczynaś bracie, ale przyszedł do mnie,
Głupi ludzie ten ukłon i czynią i właszczą,
U nas jednemu Bogu na ziemię się płaszczą.
Tak nierychłéj odprawy od mego kolegi,
Przyczyną są tatarskie w Wołoszech zabiegi,
Teraz już jedź w boży czas, i to miéj ode mnie,
Że jakom nie przypasał téj broni daremnie,
Alem nią gotów drogą opędzać ojczyznę;
Po to starość i moję niosę tu siwiznę;
Tak jeśli się przystojne podadzą sposoby
Do zawarcia miłego pokoju, a ktoby
Cale w rozum był obran w człowieczym narodzie,
Żeby wolał na wojnie, niżeli żyć w zgodzie?
Zawsze bowiem wojenna obojętna bierka.
W czém ja z osobnym listem posyłam Szemberka,
Gońca mego do basze, i tak tuszę sobie,

Że bezpiecznie na miejsce zajedzie przy tobie.
A ono że był Szemberk wiadom Turków wszędy,
Za tą był okazyą wyprawion na względy.“
Skoro skończył Chodkiewicz, tak krótko podczaszy:
Niech Huseim, niechaj nas hospodar nie straszy;
Pokojem nie gardzimy, ale dla bojaźni
Żebrać go, barziéj nas tém jątrzy, barziéj drażni,
Rozumiem, że to wszytko pójdzie nam smarowniéj,
Skoro sobie na blizkiéj poigramy równi.
Na te wojska, co piszą, i na te trzy światy,
My szable, oni mają rydle i łopaty,
A jeżeli się jeszcze balsamem ukléją,
Bliższy Chocim niż Egipt jeździć po mumiją
Zły tryumf przed wygraną, zły i hup przed skokiem,
Obaczy to Huseim, chociaż jedném okiem;
Bo był ślepy na drugie; a teraz me listy
I afekt swemu panu oddaj otworzysty,
Jużbyś bez wątpliwości oglądał był Jassy,
Ale pozalegali Tatarowie passy.“
Toż skoro Wewelego Chodkiewicz uprzątnie,
Z pilnością się koło swéj roboty zakrzątnie.
Nowy cud u wszech ludzi, żeby tyli wzrostem,
Tak bystry Dniestr pozwolił brzegi spinać mostem,
Który na nim od świata stworzenia nie postał,
A teraz jakoby go Chodkiewicz ochrostał;
Jakoż rzecz była zwłaszcza przy trudniejsza z razu,
Ale do surowego gdy hetman rozkazu
Przyda szczodrobliwości, dziesięć razy sporzéj
Ona wielka machina w ich się oczach tworzy,
I acz cierpiéć nie mogąc ckliwy strumień siodła,
Tak wodę ściskał, że go kilkakroć przebodła;
Podda się naostatek poznawszy magistra,
I da osieść hardy kark woda ona bystra.
Rozum mistrzem wszech rzeczy, czas mistrzem rozumu:
On mostu, on nas łodzi, on nauczył prómu.
Czasem człowiek lwy króci i niedźwiedzie uczy,
Czasem słonie w wojenne beloardy juczy.
Czas odmieniwszy w pysku przyrodzenie ptasze,
Dał srokom i papugom czwarzyć słowa nasze.
Czas wiatry chełzna, które zawarte w chomoncie,
Stawią człeka na drugim świata horyzoncie,
Gdy odąwszy płócienne na galerze buje,
Wszytkie ziemie i wyspy i morza osnuje.

Lata skrzydły Dedalus, lata po ojcosku
Ikarus, póki słońca warował od wosku.
Działa lać, prochy robić, grzmiéć i ognie błyskać,
Piorun zdaleka w miejsce umyślone ciskać,
Granatów i misternych rac, które do góry
Wzbiwszy się, tworzą z ognia rozliczne figury,
Czas nauczył murować, czas murów ruiny,
Przez potężne petardy i podziemne miny,
Cyngla ruszy, aż wszytko, co obaczą oczy,
Tak zwierza jako ptaka zmyślny strzelec troczy.
Czasem człek doszedł nieba i policzył gwiazdy,
Wie, która w miejscu wryta, która ma pojazdy.
Czas człeku czasy mierzyć i choć ślepi oczy,
Wiedziéć, któredy, wiedziéć jako długo toczy
Słońce koło nad światem, pokazał, i może
Pisać przed stem lat, wiele razy swe poroże
Księżyc, świecę którą noc, słońce którą krasi
Biały dzień, i w którą noc, w który dzień przygasi.
Czas obrotne zegary, kędy przez sprężyny
Pomiar, przez dzwonki ogłos swój mają godziny,
Albo cieniem cienkiego prącika wyznacza,
Albo w krysztale piaskiem mieluchnym przetacza.
Czas wiedziéć, kędy ziemia który kruszec kryje,
Czas znać ludzkie persony, dawne historyje,
Skoro je w miedzi ręka ćwiczona wydruży,
Skore je malarz pędzlem na płótnie wysmuży,
Da w tysiąc lat oglądać, co już wszytko z czasem
W proch poszło za nikczemnéj gadziny opasem.
Druk, papier i litery, któremi wykréśli
Co mówi, co ma w sercu i co człowiek myśli,
I mogą się rozmawiać nie ruszywszy usty,
Mogą widziéć zdaleka ludzie inkausty.
Wszytkiemu czas przyczyną. O Boże dobroci,
Tedyż człowiek żywioły i naturę króci,
A przez te wszytkie wieki na grzech i złe żydło
Znaléźć mu się dotychczas nie dało wędzidło!
Zna zwierze, ryby, ptaki, drzewa, zioła, gady,
Wie, zkąd grom, piorun, zkąd deszcz, zkąd spadają grady,
Krótce mówiąc, na ziemi zna się i na niebie,
Wszędzie mądr; doma głupi, że sam nie zna siebie.
Wiatry chełzna, o cuda! na cielesne żądze
Dotąd mu się nie dały wynaléźć wrzeciądze.
Ale do chocimskiego powracając mostu;

Już stał, już był gotowym przenosić i po stu;
Już dzień znaczy przeprawy, już za rzekę zmierza,
Kiedy nieochotnego postrzegszy żołnierza,
I sam się hetman ztropi i propozyt zwlecze,
Aż zrozumie i zleczy, co go w sercu piecze.
Wszyscy nosy zwiesili widząc, że nie żarty,
Że gościniec do Wołoch czeka ich otwarty;
Sto razem niebezpieczeństw, sto trwóg w oczu stanie,
Kiedy nastąpi z miłą ojczyzną żegnanie;
Więc z razu po namiotach i mówili cicho,
Potém głośniej, aż górę wzięło ono licho,
Nakoniec się zebrawszy, w jakiéj kto był szarży,
Przed swoim się rotmistrzem jawnie o to skarży;
Że ich za Dniestr, jakoby na rzeź żeną owce,
W kraj pusty między dzikie wołoskie manowce.
„Zkąd żywność między zbójcy? zkąd się ma posilić
Żołnierz? gdy się nie dadzą z obozu wychylić;
Nie trzeba na nas Turków, dokuczy z zasadzki,
Z swojemi opryszkami Wołoszyn Biernacki,
Który wielekroć z nami z tamtę stronę Dniestru
Igrał, nie mogliśmy się doliczyć z regestru.
Tedy tą garstką ludzi chcecie pobić Turki?
Podobno na nich będziem zaglądać przez dziurki
Z szańców, co to tak barzo hetman każe na nie,
Póki zębów i suchar spleśniałych nam stanie.
Kto ręczy, że Dniestr mostu z swych karków nie zrzuci,
Nim się król z pospolitém ruszeniem ocuci?
Nim się zwleką posiłki, o których coś słychać
Że leżą na bałuku, a nam tu usychać
Dotąd przyjdzie i kroplę ostatnią krwie sączyć.
Cóż choć przyjdą, gdy z nami nie będą się łączyć,
Chociaż tamto szeroko zalęgą pobrzeże,
Patrząc tylko, jako nas poganin porzeże,
Albo cudzém nieszczęściem swéj warując głowy,
Pokiną nasze wilkom i krukom tułowy,
Pójdą za białą wodę, tym téż czasem zima,
Od dalszego progresu pogaństwo przytrzyma.
Praca w ręku, o płacéj żaden dotąd nie wie,
Odkąd mu służba idzie, szabla nie zardzewie
W ustawicznych obrotach; już w oczach Wołosza,
A drugi jeszcze nie wziął złomanego grosza!“
Taka uszu hetmańskich skoro dojdzie skarga,
Tylko mu się w drobny kęs serce nie potarga.

Czy zaraz twardym chełznać taki bunt munsztukiem,
Hersztów mieczem skarawszy, drugich tylko fukiem?
Czyli wszytkich zebrawszy w generalne koło,
Przez łaskę i pogodne ma kołysać czoło?
A z tém rady wojennéj sprasza do namiotu,
I ono zamieszanie przełożywszy, co tu
Daléj czynić, rady chce: czy łaski, czy grozy
Zażyć ma i wzruszone ułożyć obozy?
Różne zdania, różne tam wota były, ale
Gromadzić się nie zdało ludzi w tym zapale,
Ani ich sądem drażnić, a kiedy z rozpaczy
Wojsko się jawnym buntem zwiąże i odsaczy?
Ufając siłom swoim o to się pokusi,
Czego wątpi uprosić, tuszy, że wymusi!
Więc tak z rady stanęło u hetmana spólnéj,
Aby Stefan Potocki, pisarz wtenczas polny,
Kamieniecki starosta zawiązany ślubem,
Że to wiernie z Sobieskim odprawi Jakóbem,
Uważywszy ciągnienie, naprzód z stanowiska
Komu daleka, komu droga była blizka,
Ten dzień, w który chorągiew w obozowe place
Weszła, pierwszy naznaczył jéj ćwierci do płace.
Co skoro między roty rotmistrze i pułki,
Przez skryte dla zazdrości roześlą cedułki,
Jakby ręką przewrócił, już się nikt nie smęci,
Wszyscy weseli, wszyscy ztąd byli kontenci,
Zwłaszcza kiedy w niedługim potwierdzenie czesie
Prędka poszta z Warszawy tych rzeczy przyniesie.
Jako po ślepéj chai i okropnéj burzy
Piękniejszy świat, gdy słońce jasną twarz wynurzy,
Taką dały pogodę rozesłane kartki,
Spędziwszy niepotrzebnych skrupułów zawartki
Z serc żołnierzów koronnych, kartki, mówię, ony,
Gdzie był każdy o swoim żołdzie upewniony.
Już śmieli, już posłuszni nie szepcą, nie mruczą,
Zaprzągają w skarbniki, luźne konie juczą,
Każdyby się rad widział w lot na stronie drugiéj,
Gdyby można w bród przebyć krzemieniste strugi.
Skoro trąba wesołém ogłosi to echem,
Do mostu się co żywo pobiera z pośpiechem.
Ten jęczy pod ciężarem, Dniestr się z jadu pieni,
Wstydzi się okolicznych gór i swych kamieni.
Już się był Lubomirski w Wołoszech rozgościł,

Nie czekając rychło Dniestr magister pomościł,
Zbiwszy drzewo na glenie, którego przystawił
Po wodzie Chodorowski, pułki swe przeprawił.
Więc nim się wszytko wojsko do obozu zgarnie,
W żywność się sobi, radby założył śpiżarnie,
Żeby i sam miał dosyć i za czasem komu
W potrzebie mógł dogodzić; przeto pokryjomu
W półtoruset Lipnicki wyprawiony koni,
Z nim Rychter w piąciudziesiąt na czatę dragonii.
Ci acz bydeł nagnali i nawieźli zboża,
Nie była z kontentecą ona ich podróża;
Że nim sławną jarmarkiem Sorokę ubiegli,
Ormianie ich i Grecy zawczasu postrzegli.
Barzo na to Chodkiewicz ubolewał stary;
Gdyby ziemia wołoska Chrystusowéj wiary
W jednéj się liczyć miała z bisurmańską toni,
Przeto tego pod gardłem przez trąbę zabroni.
Piotr Mohiła wołoski to był wojewodzic,
Syn Symona Mohiły, że tuteczny rodzic,
Skoro zginął Żółkiewski, jego wierny patron,
Przylgnął do Chodkiewicza: bowiem zmierzał na tron
Dziedziczny kiedykolwiek, który nań i człeczem
I bożém spadał prawem; lecz kędy za mieczem
Idą rzeczy, tam święta sprawiedliwość wzdycha,
Tam wszelka sukcesya blizkiéj krwie ucicha,
Milczy prawo na wojnie; o któreśmy spadki
Opłakanych Mohiłów i dziś wpadli w siatki.
W te Korecki z Potockim i Piasecki trzeci,
W te mogiły Żółkiewski pod Cecora leci.
Tamci przy Aleksandrze, Konstantym, Bohdanie
Mohiłach; a Żółkiewski już przy Gracyanie.
Tu wisiał Wiśniowiecki, tu w kacernéj męce
Trzy dni konał na haku, trzy dni na osęce
Umierał i z naturą mordując się dużą,
Nie umarł, aż go gęste postrzały donużą.
Trwała jeszcze nadzieja, choć jako na wietrze,
Že ich dom w tym ostatnim miał się dźwignąć Pietrze.
Ten się jeszcze chudzina trzyma swego sznura,
I choć go dzisia wiechciem fortuna potura,
W Bogu i w szabli polskiéj ufa, że się dopnie,
Zkąd wypadł, i dziadowskie odziedziczy stopnie,
Widząc, że bez nadzieje powrotu nie tonie
Codzień w morzu głębokiém ogniogrzywe słonie;

Bo skoro noc zwyczajnéj dopędzi koleje,
Znowu świeci i skryte wyjawia złodzieje,
I nie tak go grubych chmur zamroczą kałduny,
Gdy śród dnia ciągną na świat, grom, grad, lic pioruny,
Żeby się zaś z burego wydarszy ołowu,
Nie miało złotą lampą pałać jako znowu.
Nie zawsze się ćmi ani płomieniste puchy,
Zawsze mu czarny księżyc zarzuca makuchy,
Wydrze się zaraz siestrze a po sferze modréj
Pędzi w zupełném świetle cug swój złotobiodry.
Niezawsze i ocean, srogim szturmem wzdęty,
O zakryte skopuły roztrąca okręty,
Na które kiedy już już niewstrzymanym fluksem
Wpadają, ali Kastor zawita z Polluksem;
Ucichną potém wichry a w ślicznéj pogodzie
Pełnym żaglem do swego portu płyną łodzie.
Nie trać zaraz otuchy i bądź przy nadziei,
Kiedy cię zepchnie ślepa fortuna z kolei
Pomyślnego żywota; nie maszci i trochy
Statku u téj rodzaju ludzkiego macochy.
Czekaj jeszczé rewolty: bo nie tak uwięzła
Twa dola, żeby z tego wywikłać cię węzła
Nie zdołała stateczność. Kto chce miéć wygraną,
Trzeba pierwéj z fortuną chodzić na wytrwaną.
Jako nie zaraz bujaj, kiedy cię upierzy;
Bo barzo często różny obiad od wieczerzy —
Jeszczem podobno sila zamierzył, w siedm godzinne
Daje pieszczochom swoim po bażantach słodzin; —
Tak též nie truchléj nagle, nie rozpaczaj i tu
Czekaj niźli był wieczór weselszego świtu,
A kto wie, jeżeli cię z tak żałośnéj zrzuty
Znowu rane na nogi nie dźwigną koguty?
A im barziéj, im zmokniesz do ostatniéj nici,
Tym milszym twa cię skutkiem nadzieja wysyci.
I Mohiła, chociaż go zła fortuna topi,
Wzdy nie zaraz rozpacza, nie zaraz się ztropi,
Opiera się, nie da się zbijać z jednochodzy;
Bo im co ciężéj cierpim, tym wspominać słodzėj;
Chwyta się i słabego, jako mówią, wiszu,
Tuszy, że z tak podłego niedługo kociszu,
Na którym się dziś chudak włóczy przy obozie,
Siędzie na tryumfalnym przodków swoich wozie.
Ten prośbą u hetmana pokorną zabieży,

Że wszelakiéj w Wołoszech zakaże rabieży.
Przysięże za swój naród jako do Korony
Przychylny, niech go miasto nie niszczą obrony.
Drugi respekt Szemberk był, co do Huseima
Z listami wyprawiony; ten hetmana trzyma,
Żeby się na nim nie mścił swego naród płochy,
Kiedy będzie powracał nazad przez Wołochy.
Dwunastego dnia aże, jako się poczęło
Nasze wojsko przeprawiać, za Dniestrem stanęło.
Pięknie tam było patrzyć, gdy w onéj równinie
Tylo krzyżów, tylo się Pogoni rozwinie!
Tylo Orłów walecznych na zaszczyt Korony
Niosąc gotowe skrzydła, wyciągnione szpony
Na ścierwy bisurmańskie, gdzie kruki i sepy
I pożerne harpie, wielkiemi zastępy,
Czując o pewnym żerze, tym leciały chciwiéj,
Im się każdy przy Orłach sarmackich pożywi.
Nie mniejszym i to było patrzającym gustem,
Gdy się lekkim przechodząc po choragwiach szustem,
Tak wspaniale odymał nasze białozory
Wolny zefir, że znaczne były ich humory.
Jęczy ziemia gęstemi ubita kopyty,
Czująca krwie cecorskiéj mściciele Lechity,
Że krótkiego tryumfu omylnéj nadzieje
Przypłaci, gdy się swych krwią mieszkańców obleje,
A na nowe pogaństwa bezecnego groby
Bierny gardziel i zgniłe gotuje wątroby.
Krzyczą wesołe konie w rzędy, w kity, w forgi
Ustrzępione, z wiatrami mieszają swe gorgi;
Tak się zda lubo w kole obraca się wężéj,
Lub prosto idzie który, że srożéj, że ciężéj
Ziemię nieprzyjacielską kopytami depce,
Zwłaszcza w naszém Podolu urodzone źrebce,
Gotują się z pieszczonéj Arabiéj łątek
Pytać, jeśli rogowych podków mają szczątek?
Chodkiewicz, acz go starość długim wiekiem zgniata,
Serca jednak wielkością, sił ciała nadplata,
Twarz usławszy powagą i szedziwe skronie,
Na statecznym przed wojski krzepi się hładonie.
Nie tak Hektor serdeczny, nie tak był wspaniały,
Kiedy zaległ ocean, Agamemnon cały,
Kajus nie tak roztropny, Pirrus nie tak możny
Ręką i mową, nie tak Hannibal postrożny,

Nie tak Kamill, szczęśliwy nie tak jeden ze stu
Scypio, jako tu był z twarzy, z mowy, z gestu
Hetman polski roztropny, serdeczny, wspaniały,
Szczęśliwy i ostrożny; którego chowały
Na to nieba życzliwe, aby w takiéj toni
Orłowi i walecznéj hetmanił Pogoni,
Kiedy młodzik, swéj siły nadzieją odęty,
W jarzmo jedno z drugiemi wprządz je chciał bydlęty;
Bo tych ludźmi zwać szkoda, którzy jako weszli
W niewolą, tak już robią w chomoncie i we szléj!

Igra krew w Lubomirskim: bo młodość krzemięzna
Żadnych szwanków na ciele, żadnych razów nie zna;
Jędrznie mu we lwiéj piersi ono serce żywe,
Im bliżéj czuje pole sławy swéj szczęśliwe.
W koźle Mars urodzony, w oczu choć nieznaczny,
Uśmiecha się, gdy czas ma Kupido sajdaczny.
Pod nogami koń dzielny i według podoby,
Który do przyrodzonéj chodzy i ozdoby,
Widząc, że złotem gore i co ma za jeźdzca,
Stać spokojnie nie może, lecz na miesce z miesca
Stąpa, wysmuknionéj go szukający nodze,
Rzuca wodza i munsztuk upieniony głodze.
Tak Ksantus pod Achillem, Cillar pod Kastorem,
Ten kiedy szedł na Sfery, tamten gdy Hektorem
Rozgniewany zwycięzca obciążywszy osi,
Butny jedzie: raz igra, drugi się komosi.

Cóż gdy razem wojskowe instrumenty krzykną,
Wszytkim serca skruszone do gruntu przenikną,
Wszyscy ręce i oczy podniósszy ku Bogu,
Żeby przytarł hardemu tyranowi rogu;
Nie nam, nie nam, Panie nasz, podłemu stworzeniu,
Ale daj chwałę wieczną swojemu imieniu!
Niechaj przyjdzie poganom tu do znajomości
Imię, na które wszytkie dygocą zwierzchności!
Straszne imię, na które, kiedy każesz, snadnie
I ziemskie i podziemne kolano upadnie.
Odkupicielu świata, w którego dziś krwawéj
Pracy się rozpościera Mahomet plugawy,
Dziś niech padnie, dziś się niech na tym głazie śliźnie!
Tak starszyzna, tak wojsko westchnie przy starszyźnie,
Którzy ciała w kirysy twarde obleczeni,
Skoro szyki na onéj objadą przestrzeni,

Obrócą swoje Orły ku obozu, który
Już był Dolmad osadził rozmierzywszy w sznury.
Tak mądry hetman stanął i tyle zostawił
Turkom pola, że ani wszytkich wojsk swych sprawił
Osman, ani kiedy chciał, prócz lekkiéj gonitwy,
Nie mógł nam dać ogólnéj na swém polu bitwy.
Z jednę stronę ostrych skał grzbiety nieprzebyte, hala
Z drugą Dniestr, z tyłu lasy i chrosty okryte
Obóz nasz zawierały; równia była w czele,
Którą gotów częstować swe nieprzyjaciele;
Bo ci nad nią osiadszy pagórzyste dziczy,
Tam na rzeż, jak do jatki spadali rzeźniczéj.
Więc ledwie co w obozie naszy się rozgoszczą,
Ledwie skrzywione grzbiety od kirysu sproszczą,
Luźna czeladź to dla drew bieży, to dla słomy,
Bez straży, bez kałauzów, w kąt on niewiadomy,
Najmniéj o tém nie myśląc, co nad niemi wisi,
Kiedy zbójca Biernacki gdzieś się z jamy lisiéj
Wyrwawszy, z swojemi ich oskoczy opryszki,
A jako wilk drapieżny wygłodzone kiszki,
Gdy wpadnie między owce, gorącą krwią poi,
Zwłaszcza kiedy pasterzów ani się psów boi;
Dopiéro się postrzegą i ci niebożęta
Piąciudziesiąt, część na śmierć, część straciwszy w pęta,
Uciekną, pokinąwszy zdobyczy i juki,
Skoro drogo zapłaca zbójcom od nauki;
Ostrożniéj potém swoje odprawują czaty,
Mając z sobą dragony i lekkie armaty.
Nazajutrz Kopaczowski, jeszcze zpod Rzepnice
Wyprawion, opedziwszy wołoskie granice,
Sławny żołnierz moskiewski i z serca i z sprawy,
Wrócił się do obozu prosto od Soczawy,
We stu koni pancernych; tyleż swych miał Byczek
Wołoszyn, lecz nam wierny; ci kilka potyczek
Odprawiwszy szczęśliwie, związanego w łyka
Sługę hospodarskiego, prowadzą języka.
Ale i z tego mało Chodkiewicz się sprawił,
Prócz, że się Osman z wojski przez Dunaj przeprawił.
Kiedy takie hetmana dochodzą awizy,
Radby wojska sprowadził, radby wprawił w ryzy,
I choć cera wesoła, ale serce w ciszy
Korci, że o Kozakach nic dotąd nie słyszy;
Nie bliżu Konaszewski rotmistrz lekkiéj roty,

Szedł przeciw nim i o tym żadnéj nie masz noty;
Lwów bawi królewicza, król w Warszawie siedzi,
Szlachta się domów trzyma, ni kot gołoledzi,
Słucha jak zając bębna, rychło wici trzecie
Każą zbrojno każdemu w swym stawać powiecie,
I na one Tatary, niechaj ich Bóg skarze,
O saméj ciągnąć wodzie i twardym sucharze.
Cóż? niźli się król ruszy, niż się szlachta zcedzi,
Tymczasem spadnie Orda, przeprawy uprzedzi,
Passy pozastępuje, że Władysław ani
Król przejdzie, i mają kim co począć pogani!
Tego hetman z starszyną kiedy gryzie móla,
Ali poseł kozacki, który był do króla
Wyprawion z Zaporoża, pomyślnéj odprawy
Dostawszy, prosto w obóz przyjeżdża z Warszawy.
Tuszy, że swych Kozaków już pod Chodkiewiczem
Na tém zastanie miejscu, których pewnie niczém
O łasce i królewskiéj przeciw sobie chęci,
Dla czego był posłany od nich, nie zasmęci
Konaszewskim się przedtém, teraz od armaty,
Sajdacznym między swemi zowie się pobraty.
Ten to, przy znacznym wielkiéj dzielności dowodzie,
Dotrzymał wiary, rzadkiéj w kozackim narodzie;
Dał słuszny kontest siły i swojego męztwa,
Gdy go nieraz pogaństwa otoczyła gęstwa,
Z ich trupów groble robił, a chociaż na susze
Kąpiel sobie i swoim naprawiał w ich jusze;
I teraz gdy się hetman, gdy się rada miesza,
Wszytkich prawie ożywia, wszytkich jak rozgrzesza;
Upewniając, że wojsko z dnieprowego progu
Nie omieszka przysługi ojczyźnie i Bogu,
Zwłaszcza mając od króla na to przywileje;
Że nie darmo dla polskiéj korony krew leje.
Przybędzie na to miejsce, gdzie przy świętéj wierze
Umierający niebo w nagrodę odbierze;
A kto się żywo wróci, stanie za sto ćwierçi
Sława, co po pogrzebie żyje i po śmierci.
Siła przytém o pańskiéj powiedział dobrocie,
Siła o swych Kozaków wierze i ochocie;
U których gdy lat kilka szczęśliwie hetmani,
Że im doma surowie ich zuchwalstwa gani,
Zsadzili go z urzędu, a na jego ławce
Dali miejsce marnemu pijaku Brodawce.

Kędyż bez ambicyi dla Boga na ziemi,
Gdy między Kozakami znajdzie się biednemi!
Pod którego buławą przeto i leniwo
I rozsypką szli na to wiecznéj sławy żniwo.
Aleć prędko fortuna obróciła wiosłem.
Sajdaczny, który dzisiaj do króla był posłem,
Otrzymał zaś buławę i dał się znać światu;
Brodawka za niecnoty swe szedł pod miecz katu.
Już świat znał Sajdacznego i łodzią i koniem,
Już go widał oczyma, nierzkąc słychał o niem
Wielki cesarz turecki, gdy znalazszy przeście
Przez dnieprowe porohy, palił mu przedmieście
Pysznego Carogrodu, któremi pożogi
Pogańskie zabobony, brzydkie synagogi,
Płonęły kopcąc dymem bromę onę jasną,
I tylko muzułmańską krwią te ognie gasną.
Tak gdy oba Azyéj i Europy klucze,
Wiotchym perzem okurzy i w sadach ubrucze,
Skoro w głąb na mil kilka wszytkie brzegi zmaca,
Do swoich się porohów z korzyścią powraca.
To tak Turkom wyrządzał na pojeznéj czajce,.
Koniem zasię Krymczuki gromił i Nohajce,
Albo im plon odbijał gdy szli z ziemie naszéj,
Albo ich stada czatą zajmował na paszy;
Częstokroć więc bachmaty, bawoły i skopy
Pod samemi ich bierał prawie Perekopy;
Często z takiéj nowiny, u samego hana,
Chociaż w Bakczysaraju, zadrżały kolana.
Napatrzył się Oczaków choć nie barzo smacznéj
Krotofile, gdy nieraz odważny Sajdaczny,
Opędziwszy ich w mieście i zamknąwszy w skrzynce,
Słał trupem równe pola i długie gościńce.
Aleć nie tylko z Turków i Ordy miał serca,
Doznał go i stokrotny Moskal przeniewierca,
Gdy prawa swego mieczem Władysław dochodził,
Lekką rotę sajdaczny w jego wojsku wodził.
Do tego był Żółkiewski przyprowadził rzeczy,
Gdy naszy Moskwę wzięli; ani miéć odsieczy
Przez dwie lecie nie mogła, owszem z każdéj strony
I nadzieję wszelakiéj straciła obrony.
Tedy do zwykłych kunsztów i obłudy siągnie;
Jako skoro na traktat hetmana wyciągnie,
Przysięgą mu, że ani zwyczaj ani wiara,

Gdy wezną królewicza naszego za cara
Nie będzie im wadziła; czego znowu razem
Potwierdzą przed swojego Mikuły obrazem.
I uwierzył Żółkiewski i na one miry
Wziąwszy pod pieczęciami nieszczere papiéry
Zwiódł wojsko, sam zwiedziony, i żadnego śladu
Nie zostawił w stolicy nie mając zakładu.
Ztąd prosto szedł do króla i to sobie przyzna,
Co winna krom zazdrości przyznać mu ojczyzna,
Że narody szerokie, które z samą dziczą
Nieużytéj natury z północy graniczą,
Gdzie strasznéj monarchiéj ogromna machina
Światu grozi, pod nogi rzucił jego syna.
Nie przez ogień, nie przez miecz, ani przez podarki,
Rozumem osiadł twarde tamtych ludzi karki.
Wtém wyjmuje od boku z kamchy szczerozłotéj
Ujęte pieczęciami moskiewskie hramoty
I odda z winszowaniem i już mu się marzy,
Że nasz carem królewicz w Moskwie gospodarzy.
I mogło było być co z tego, lecz złe rady
Trzy lata u smoleńskiéj te rzeczy osady
Trzymały, a Moskwa téż tymczasem nasz głupi
Kredyt rada do czasu Smoleńskiem okupi,
Nim Władysław do pompy aparaty zbierze,
Nim żołnierzów, tamtecznéj nie ufając wierze.
Moskwa siodła pozbywszy i z węża zanadrze
Uwolniwszy, do góry twardy ogon zadrze,
Grzywę jeży; nie tylko siodłać się już nie da,
Ale wierzga, co gorsza już nam odpowieda;
A my wiersze piszemy, a my się już sadzim
W koncepty, królewicza do Moskwy prowadzim.
Płacze Zygmunt żegnając długiego terminu
Widzenia się, żałuje po swym miłym synu,
Aleć go rychło Pan Bóg w tym żalu pocieszył,
Gdy się nazad do niego Władysław pośpieszył.
Moskwa się niecnotliwa z naszéj wiary śmieje,
I tak wiatrem nadziane puknęły nadzieje.
Lecz nie zgoła bez pomsty w tym narodzie znacznéj,
Gdzie swego dowiódł męztwa odważny Sajdaczny;
Spalił Jelsko obronne; téjże znak usługi
Dał, dobywszy i zamku i miasta Kaługi,
Zkąd inszy wszyscy sławę, on przy sławie liczy
Całość swego żołnierza, sowite zdobyczy.

Aleć więcéj moskiewską nie bawiący rzeczą;
Skoro się tak hetmani na sercach poleczą,
Że przyjdą Zaporowcy i pomogą boju;
Prosi pilno Sajdaczny jakiego konwoju,
Chce iść przeciwko wojsku i gniewa się srodze,
Że tak leniwo lezą, że złe mają wodze.
Wnet hetman Hannibalów obu ordynował;
Mołodecki, że między Kozaki się zchował,
Pomógł im téj przejażdżki; więc na Stepanowce
Z dobremi szli kałauzy prosto przez manowce.
W tenże dzień i Mościński wysłan dla języka.
W kilka mil się z watahą zbójecką potyka,
Swoi czy nieprzyjaciel nie pierwéj się dowie,
Aż nakoniec Wołoszą poznawa po mowie,
Więc się o nich uderzy, chociaż już mrok padał,
Gdzie swój swemu nie jednę skoro ranę zadał,
Poszedł nocą na odwrót, sprawiwszy tak wiele,
I zbójcy-ć, bo ich kilku wziął, nieprzyjaciele.
Lepszém szczęściem Fekiety aż pod Jassy chodził,
I wódz i żołnierz dobry; ten się w Węgrzech rodził,
Gdy lat kilka u Turków na wojnach przesłuży,
Nie chce swoich chrześcijan prześladować dłużéj;
Kiedy Skinder z Żółkiewskim traktuje u Busze,
Przedawszy się, do naszych obozów przykłusze.
I ten się dał znać Moskwie, gdy pod Władysławem
Swoję wodził chorągiew, lubo w polu krwawem,
Lubo przy szarém świetle nocnéj chodząc gwiazdy,
I szturmy i odważne odprawiał podjazdy.
Teraz od Jass wróciwszy prawie jak na dobie
Przyprowadzi języka znajomego sobie.
Jeszcze gdy Turkom służył Wołoszyn był hoży.
Ten pytany porządnie hetmanom przełoży:
Że już Osman w Multaniech, że jego hospodar
Skoro z żołnierzów wszytkie swe fortece odarł,
Poszedł przeciwko niemu; a tymczasem w Jassiech
Na bankiet się gotuje; to ludzie na passiech
Osadzeni znać dają, zgoła co godzina
W Wołoszech się z wojskami spodziewać Turczyna.
Na to kiedy się wszytkie języki zgadzały,
Każe obóz Chodkiewicz osypować wały,
We śpiżę się sposobić, kto wie jeśli zima
Nie zechce nas potrzymać z Turki u Chocima.
A sam się przecie w sobie potajemnie gryzie,

Że z tą garścią, jak goły osiąka na zyzie.
Nieprzyjaciel już pewny, z czém wieść wieść popycha,
On o żadnych dotychczas posiłkach nie słycha.
To gdy myśli na sercu rozerwany, ali
Rusinowski się z pułki lisowskiemi wali.
Osobneby napisać o nich trzeba księgi:
Ci szeląga na swoje nie wziąwszy zacięgi,
Twardą pracą za płacą, sławę za śmierć biorąc,
Minąwszy Moskwę poszli w głąb tamten świat porąc;
Szablą sobie rum czynią, dokąd pod kopyty
Ziemię mają i Tytan świeci złotolity;
Już im białe jezioro w tyle i Sybiory,
Już minęli ryfejskie śniegiem kryte góry,
Kędy ciepłe sobole i czarne marmurki
W nos bije mierny strzelec, ochraniając skórki.
I Jugra i Permia, gdzie na smukłéj łyży
Człowiek lata po śniegu od sokoła chyżéj,
Gdzie już wojnę nie z ludźmi, bo ci ich postury
Nie znieśli, lecz z niedźwiedźmi i srogiemi tury,
Z potworami morskiemi, bez soli, bez chleba,
O więdłéj tylko rybie wieźć było potrzeba.
Dotąd się w dzicze one i pustynie darli,
Aż się piersiami o lód północny oparli,
Gdzie w morzu pracowite podbrodziwszy konie,
Dopiéro się ku swojej obejźrą Koronie.
Tam gdy drudzy słuchają skruszonych kier trzasku,
Lisowski te na miałkim słowa pisał piasku:
Skoro wskróś na pięćset mil dotąd nieprzebyty
Kraj moskiewski końskiemi stratuje kopyty
Śmiały Polak, w tym musi bieg stanowić kresie;
Niechaj to z piaskiem lekki wiatr po świecie niesie!
I gdyby mógł miéć skrzydła i pławy kaczorze,
Kusiłby się o lody i szerokie morze;
Wiedziałby komu to tam jeszcze świeci słońce,
Kto posiadł ostateczne tamtéj ziemi końce.
Ztamtąd prosto na Mordwę i Sudale błotne
Obrócą ku stolicy, gdzie pakta wykrotne
Z Moskwą kończy Żołkiewski; dla czego i oni
Ztąd zaraz do cesarza byli zaciągnioni,
I tam, robiąc na wieczną sławę swego rodu,
Służyli, dokąd u nas na wojnę od Wschodu
W bęben nie uderzono; niechaj o nich powie
Praga, gdzie z Fryderykiem swym siedli Czechowie,

Bracia nasi i miłą straciwszy swobodę,
Dmuchać każą Polakom i na zimną wodę.
Więc skoro Lisowczycy kiną Rakuszany,
Trząskiem się do ojczystéj pobierają ściany,
Im barziej wedle czasu, im niespodziewaniej
Przybyli, tym weselszy wojsko i hetmani.
Jeszcze im się radują, jeszcze nie ukaże
Oboźny miejsca, kiedy od placowéj straże
Bieży jeden za drugim, że z pola posłuchy
Widzą tumany, widzą z prochu zawieruchy,
Ludzie jacyś nad nami. Najmniej to hetmana
Nie zmiesza, lecz bełzkiego prosi kasztelana;
Stanisław Żorawiński nim był i osobą
I humorem senator, aby wziąwszy z sobą
Komu ufa, pod one pomknął się kurzawy, imid
Wojsko przyjdzie tymczasem do koni, do sprawy.
Pan bełzki, że miał swoję chorągiew na straży,
Wziąwszy kogo rozumiał, chyżo się odważy;
Podjedzie pod on tuman i chce kogo złowić,
Aż swych pozna i słyszy, gdy poczęli mówić.
Czata się powracając do obozu z plonem,
Gęsty bydeł i owiec ruszyła proch gonem.
Już w polu miał kilka rot, już sprawiał posiłki
Chodkiewicz, gdy go wywiódł pan bełzki z omyłki.
Po tym zgiełku jakby się po burzliwym grzmocie,
Słońce z chmury wydarło, gdy ujźrym w namiocie
Hetmańskim Doroszenka, kozackiego posła,
O którym po obozie gdy się wieść rozniosła,
Schadzali się rotmistrze i wojskowi starszy,
A ten czoło z podróżnéj kurzawy otarszy:
Wódz i wojsko kozackie wielce się tém trapi,
Ze więcej ma trudności, im się barziej kwapi
Do twojego hetmanie na to pole boku;
Dlategośmy Urynow, dlatego Soroku,
Ze nam wolnego przejścia nie bronili szlaku,
I mieszczan i miasteczka wycięli do znaku,
Jużeśmy i pogańskiéj utoczyli juchy,
Szablą sobie rum czyniąc, o czém, tuszę, słuchy
Doszły was, zniósszy Tatar trzy zagony razem;
Bo każdy drogę robić pułk musi żelazem,
Gdy wojsku tak wielkiemu trudno jednym szlakiem,
Dla przepraw i żywności, ciągnąć; trudno ptakiem
Przeleciéć, jednak nie wątp, panie, na włos tyli,

Wojsko cię zaporowskie nigdy nie omyli,
Idzie pod twą buławę, gdzie serca i bronie
Bogu i jako matce téj święci koronie;
Idzie, i nie wprzód ujźry Zaporohy swoje,
Az zrzuci pod twe nogi tureckie zawoje!“
Wdzięczen wielce Chodkiewicz i acz życzył sobie
Kozaków już w obozie o téj widziéć dobie,
Lecz że to być nie mogło, z ochotą ich czeka,
Prawda, ze niebezpieczna, że droga daleka,
I tego się obawia, aby, łowiąc kurki
Po Wołoszech, nie padli na Ordy, na Turki;
Twardziejby tam rzeczy szły, niźli u Soroki,
Pewnieby im z sucharów wytrzęśli tłomoki.
I duchem rzekł prorockim: bowiem prawie w te dni
Wpadli byli do matnie Zaporowce średni,
Między Ordy a Turki, z któréj ledwie toni
Wybrnął Brodawka, skoro kilkuset uroni.
Jeszcze hetman nie doma, jeszcze robi głową,
Coby czynić z tą zwłoką miał Władysławową;
Nuż Orda przewąchawszy, i z tyłu i w oczy
Z wojskiem go na złém miejscu broń Boże oskoczy,
Że ani on przejść do nas nie będzie mógł, ani
My go ratować; przeto do niego wysłani
Stanisław Żórawiński z Sobieskim Jakóbem,
Żeby go ci w errorze postrzegli tak grubem.
Niech się śpieszy do kupy, niech się z nami zręczy,
Bo już ziemia wołoska pod Osmanem jęczy;
Niechaj wojska nie trzyma, jeżeli sam chory,
Jako słychać, znajdzie tam we Lwowie doktory.
A im później to wojsko, które ma przy boku,
Stanie, i im i koniom mniéj będzie obroku.
Tedy wozy z czeladzią zostawiwszy luźną,
Bieżą konno z obozu, gdzie za wsią Probuźną,
Po zielonéj murawie, którą środkiem moczy
Bystry strumień, królewicz namioty roztoczy.
Sześć miał wojska tysięcy samego wyboru,
Okrom zwykłej gwardyi i swojego dworu.
Więc żeby winna płaca jasnéj doszła cnoty,
Nie godzi się zamilczéć tych, którzy z ochoty
Własnym kosztem chorągwie stawili okryte,
Niech w sercach ludzkich żyją wieki nieprzeżyte.
Tu, tu każdy swe imię pragnął uwielmożyć,
Tu zbiory, zdrowie nawet ochotnie wyłożyć,

Gdzie przy bożych kościołach, przy panu, przy miłéj
Ojczyźnie trzeba było wszytkiéj ruszyć siły.
Nie na marne bankiety, nie na zbytki to wam
Dal Bóg, nie na przekwintnym stroje białymgłowam,
Którzy szersze fortuny, którzy zbiór sowity,
A zwłaszcza macie z chleba rzeczypospolitej.
Drugi osiadł pół Polski, że już i tytułu
Nie masz przedeń w Koronie, więc do protokułu
Cesarskiego — o wstydzie! o hańbo! o brednia! —
Leci, wziąwszy tysiąców, po grabstwo do Wiednia.
comes, albo książę, tak się sadzi drugi,
Nie bywszy w Ukrainie daléj od Kanczugi,
Nie widziawszy chorągwie, ani broni gołéj,
Chyba na Boże ciało obchodząc kościoły.
Jest co widziéć w Krakowie, kiedy na trzy zbyty
Drogiemi poobija ściany aksamity,
Ubrawszy ono łoże, nakształt katafalku,
Śród pokoju postawi od samego balku.
Wkoło fraszki rozliczne, od szkła i kamieni,
Tym pompa większa, im się która drożéj ceni.
Chorągiew-by zaciągnął za każde z tych cacek,
I z większą stokroć sławą, choć przynajmniej znaczek
Wyprawił w Ukrainę, gdzie jako doroczy
Haracz, lud chrześcijański, pies pogański troczy.
Cóż szaty? cóż klejnoty? cóż argenterye
Auszpurskie? cóż splendece i ludne gwardye?
Że żaden z królów polskich, aże do trzeciego
Zygmunta, nie miał pompy, nie miał fastu tego,
Jaki dziś ma starosta, cóż o senatorze
Rozumiéć? w jakiéj bucie żyje i splendorze!
Nie łoże, nie łabęcie mchy, nie miękkie szaty
Przodki nasze, a stare zdobiły Sarmaty.
Ziemia łóżko, barłóg mech, falandysz od festu;
Zwyczajnie karazyi, albo téż breklestu,
Na kurty zażywano, co większa, obok cię
Posadził, chocieś oszył safianem łokcie,
Największy pan: gdzie cnota rycerska nas braci,
Ani złotogłów, ani tam aksamit płaci.
Pójdź-że z nim do rynsztunku, najdziesz tam i krzesła,
Znajdziesz i marsowego zwierciadła rzemiesła:
Siodła one usarskie, on polerowany
Puklerz i tarcz, któremi ozdobił swe ściany,
Które, jeśli się kto w nie wpatrzy okiem zdrowym,

Wyrażają postaci, równe Gradywowym,
I dadzą met szpalerom; a nuż pełne gromu
Kirysy, jakiegoż nas nabawią soromu,
Którym dziś szaty ciężkie, nie rzkąc twarde blachy,
Takeśmy się postrzygli z bohaterów w gachy!
Ale co mówię zbroje, ciężą nam i suknie,
Wąsy ogoli drugi i tak się wysmuknie,
Jako jedna z Francuzek, prócz że much na czole
Nie stawia, ani uszu dla trzęsideł kole;
Od głowy się do stopy ustrzmi i uwstęży,
W ręku mu obuch, szabla u boku mu cięży.
O wszeteczne pieszczoty! o sromotne fochy,
Jużeśmy wyrównali delikackie Włochy!

Co gorsza, że i księża nie tylko nie tłumią
Téj w ludziach wyniosłości, ale sami szumią.
Boże! na to-li mają iść kościelne zbiory?
Więc na każdą potrzebę wyciągać pobory;
Jeśli posła wyprawić, jeżeli Tatary,
Żeby nas nie pobrali, ujmować przez dary.
Do czego to kożuchy dziś przyszły baranie!
Nie zechcemy-li skóry swéj nadstawić za nie,
Musimy się okupić złotem, bo żelazem,
Dla zbytków, niepodobna; kilkadziesiąt razem
Uchwalamy podatków na onego chłopka,
Co ledwie rocznią pracą odzieje parobka,
Ledwie tchnie, ledwie zieje, przecie je dać musi
I poduszkę przedawszy, gdy go gąsior dusi.
Żołnierza dla pieniędzy, dla zbytków pieniędzy
Nie mamy; więc gdy trwoga nastąpi, co prędzéj
Pospolite ruszenie ogłaszają wici,
A Tatarzyn jako pies uciekł, gdy uchwyci.

Szukaj-że teraz w polu onego comesa,
Jeśli doma nie został, to pewnie u lesa.
Kędy one gwardye i hajduków kupy,
Co wyjadali wszytkie trety, wszytkie krupy,
że się przez kalwakaty i przez one trzody
Nie mógł czasem docisnąć człowiek do gospody.
Nie masz prócz chłopców kilku, a co pod chorągwią
Dragonów, ci dopiéro cepami i łągwią
Robili; dziś żołnierze. Drugi kieckę głaszcze
Do nosa, cudowną moc muszą miéć te płaszcze,
Czy nie Eliaszowe, które miasto łodzie,

Po Jordanowéj człeka przeprawiały wodzie?
Lecz i to stanie za cud, kiedy w lot i w zobki,
Pod płaszczami żołnierze, co bez nich parobki.
Takim prawda Przemysław Morawianów bobem,
Takim Rzymian Hannibal oszukał sposobem;
Tamten z kory olszowej narobiwszy cieni,
Ten nawtykawszy wołom na rogi płomieni.
Dziś nie idą te figle, nie płacą te cienie;
Ręką a sercem żołnierz nieprzyjaciół żenie,
Mydło w oczy dla Boga i dziecinne bajki!
Więc na onę chorągiew nazszywa kitajki
Orłów, krzyżów, nabożeństw, herbów swych nakładzie,
I Bogu i królowi i sobie na zdradzie,
Byle zbył takowemi Maćkami pańszczyzny,
Mając sto wsi królewskich, miłośnik ojczyzny!
Byle popis odprawił; zginie-li téż który?
Zaraz wszyscy z rotmistrzem idą na maciory,
Zawędziwszy w niewczesnym obozie cynadry,
Wrócą się dziś na piece, do stywy, do ladry.
Terazby fakcyować i mieszać sejmiki,
Nad uboższym przewodzić; nie ma to repliki.
Terazby szumiéć panie i miéć butę owę!
Skurczyłeś się jako wąż, kiedy kryje głowę,
Wywiozłeś za granicę od mała do wiela,
Nie warowny-é i Kraków dla nieprzyjaciela,
Siedzisz jak mysz na pudle i w piciu i w jedle
Skromny, a koń gotowy zawsze stoi w siedle,
Przysięgę, że nie gonić; do domu myśl tąży!
Nie piękniej-że tysiąckroć, gdyby był chorąży
Stał żałobą, żołnierzów otoczon szeregiem,
A ty, coś Bogu winien przyrodzonym biegiem,
W oczach pańskich oddawał farbujący karki
Ostrą szablą poganom; żadnećby jarmarki
Takiego specyału, choćbyś wszytkie fraszki
Zakupił, objechawszy Paryż i Damaszki,
Nie dały; jako gdybyś za miłą ojczyznę,
Podjętą na swém ciele synom przyniósł bliznę.
Zawsze-ć śmierć mrze na tchórza, jako wilk na źrebię,
Co mu łydki dygocą, zęby skaczą w gębie.
Leczby zażył i panów w polu kto marsowém,
Kiedyby ich z Warszawą wziąwszy i z Krakowem,
Zaniósł pod urwiżywot, albo gdzie szlak złoty,
Byliżby tam dragoni, byłyżby piechoty!

Lecz trudno wilkiem orać; co się łyso lągnie,
Łyso ginie; kto niechce, z góry nie pociągnie!
Patrzcież na świątobliwe ojców swych obrazy,
Które dokąd świat stoi nie uznają skazy;
Patrzcie, a kinąwszy cień marnych ozdób płony,
Ich się imcie przykładem sarmackiéj Bellony:
Bo ci nie mając chleba królewskiego bułki,
Nie rzkąc roty usarskie, lecz stawiali pułki
Nie szarków, nie Rusnaczków, owych skotopasów;
Żołnierza ćwiczonego: Węgrów, Szwedów, Sasów,
Co się rodził w obozie, we krwi go kąpała,
A trzaskiem muszkietowym matka usypiała;
Co mu nie zadrży czoło, choć w ogniu, choć w kurzu,
Za którego piersiami staniesz jak w zamurzu!
Takich miał mężny Wejer regiment pod twardem
Żelazem, takich wiódł dwa: Ernest i z Gerardem
Denoffowie rodzeni, Kochanowski czwarty;
Tamci Niemców co w piki, ten Węgrów co w barty,
Przy muszkietach z młodości ćwiczeni; tamci się
Przy Renie, a Węgrowie rodzili przy Cisie.
Szesnaście dział do tego, i przyczyna pauzy
Królewiczowi, lwowskie kiedy ich cekauzy
Pogotowiu nie miały; więc prochy i kule
Przy armacie prowadził Bartoszowski czule.
Te były cztery pulki ćwiczonéj piechoty,
Drugą zaś stroną konne waliły się roty.
Naprzód Władysławowa, kwiat sarmackiej młodzi,
Którą stary on wojen Kazanowski wodzi,
Gdzie Orzeł białopióry w części swéj Europy
Dzieli syny koronne królewskiemi snopy,
Rozdaje plenne kłosy, a do takiej zobi
Każdy się wczas pobiera, każdy się sposobi.
Świetna ta i ozdobna, a to z téj przyczyny,
Že same senatorskie okrywała syny.
Po téj szedł książę Janusz Wiśniowiecki w tropy,
Tamta w złoto bogatsza, ta w Marsowe chłopy;
Staremi kawalery szeregi osadził.
Po nim Tomasz Zamojski, cały pułk prowadził,
W gorąco uzłocone obleczony blachy;
Mars a Mars, kiedy ciska śmiertelne zamachy!
Turek pod nim chodziwy tak się gładko składa,
Rzekłbyś, że krty kopyty ziemie nie dopada;
Groźna w ręku buława, której nikt nie ceni

Ze złota brantownego, z wyboru kamieni;
Pamiątka ojca twego bohaterskiéj cnoty,
Najdroższe dyamenty i brant przejdzie złoty.
Obyż cię dziś ojczyzna miała, wielki Janie
Na samo imię twoje zdechliby poganie;
Ale żeś poszedł z ziemie i już mieszkasz w niebie,
Przecie o swych w niniejszéj pamiętaj potrzebie.
A jakoś strącił Niemca, co świadczy Byczyna,
Tak pomóż z tegoż stopnia strącić poganina.
Pomóż grozą przezwiska i ogromnéj klawy,
Niech to ma Tomasz wstępem do ojcowskiej sławy.
Tedy naprzód usarze za swym pułkownikiem,
Z wesołym trąb i surem piskliwych okrzykiem,
Trzysta po nich pancernych szło pod trzema znaki,
W bandolety i w świetne przybranych sajdaki.
Za niemi dragonia pod dwoma kornety,
Chłop w chłopa świeże mając płaszcze i kolety.
Po tych wszytkich na końcu czwarte mieli miesce
Wołochowie, najskrytszych kątów wynalezce,
Tu Plichta i Niemira, kasztelani oba,
Podlaski z sochaczewskim; domów swych ozdoba.
Tu Firlej z Dąbrowice, tu Przyjemski Adam,
Których za wieczny przykład wnukom ich pokładam.
Działyński z Koniecpolskim i Zygmuntem Tarlem,
Usarzów swych prowadzą, których całém gardłem
Niech nasze pieją Muzy, aby takie pieśni
Potomków ich ruszyły ze snu, z drzymu, z pleśni!
Gdy przeszła usarya, następuje po niej
Pancerny żołnierz, lekszy ze zbroje i koni,
Trzy roty trzéj Potoccy prowadzą w kolczudze,
Choć im siła przy onéj nieszczęśliwej strudze
Ubyło, gdzie z Stefanem wodzem swego domu,
Do okrutnego przyszli nad Dzieżą pogromu.
Tak rzymscy Fabiowie wziąwszy na swe skrzydło
Ojczystych nieprzyjaciół, skoro wpadli w sidło,
Trzysta razem zgubili mężów swego rodu,
Że jeden tylko w Rzymie został dla przypłodu,
Co go do nieszczęśliwéj onéj zawieruchy
Miękkie jeszcze nie chciały wypuścić pieluchy.
Po nich Dzierzek i Gniewosz, po tych się rozwinie
Zborowski, ostatni już dziedzic na Melsztynie.
Za niemi bardzo dobrą Lipski wiedzie sprawą
Sto koni Petyhorców pod krętą Śreniawą,

Drugie sto, pod takiemiż co i owych herby,
Pracowite Wołochy prowadził i Serby.
Za nim dzielny Czarnecki swoich ludzi wiedzie.
Na końcu, lecz go było położyć na przedzie,
Żeby inszych kłół w oczy, tak grzeczny, tak ludzki,
Tak kochający matkę, Paweł był Wołucki,
Biskup włocławski, który wszytkę swą intratę
Łożył na zaciągnionych żołnierzów zapłatę,
Sam przed boskim ofiary kurząc majestatem,
Sto usarzów, piechoty dwie, z Filipem bratem,
A kasztelanem rawskim, zkąd obiema sława,
Posyła przy młodego boku Władysława,
Który tylo natenczas ludzi wiódł ku Dniestru.
Aże przydam i drugich do tego regiestru,
Którzy także sowite własnym sumptem znaki
Zebrawszy, prowadzili na chocimskie draki
Przy Zygmuncie; lecz że ten nie szedł daléj Lwowa,
Nim się skończy z Turkami transakeya owa,
I ci pola nie mieli choć pragnęli srodze,
Gdzieby szczeréj ochocie wyrzucili wodze.
Sześć miał wojska tysięcy Zygmunt i z okładem
Pieszych i konnych Niemców, prywatnym nakładem.
Którzy zaś swój ojczyźnie k’woli, k’woli Bogu
Szli za nim: pierwszy Janusz książę na Ostrogu,
Sześćset jeznych i pieszych ludzi w dobrej sprawie,
Tylo drugie Dominik książę na Zasławie,
Pod ćwiczonych rotmistrzów prowadzą dozorem;
Każdy z nich stał osobnym od króla taborem.
Potém Rafał Leszczyński, bełzki wojewoda;
W tym senatorska z cnotą zeszła się uroda;
Takli od czasów dawnych krzewista leszczyna,
Jako do sarmackiego wszczepiona dziardyna,
I gładko i wspaniało i wysoko rośnie,
Ze konarzyste dęby przenosi i sośnie.
Półtorasta usarza świetnemi proporcy
Okrywszy, dał sprawnemu w regiment dozorcy,
A sam jako wódz wojny, osobną połacią
Ku Lwowu wiódł bełzkiego województwa bracią.
Po nim Jakób Sobieski, który niechcąc niczem
Sławnych wydawać przodków, acz sam z Chodkiewiczem
W radzie siada wojennéj, i tam sto piechoty,
Tu sto stawił do onéj pancernych roboty.
Tyleż kiedy prowadzi Czartoryski Jerzy

Usarzów, ledwo wymknął Tatarom z obierzy.
W tym regiestrze Pisarski, w tym się Piaseczyński,
W tym pisze i Szaszkiewicz i Andrzej Maliński.
Za temi Krysztof Morsztyn pod świetną Leliwą
Sto pieszych, sto Chrząstowski, pod swego Lwa grzywą
Wyprawił; tym godniejszy dziękczynienia oba,
Im więcej taką cnotę zaleca chudoba.
Radziwiłł mi zostaje na pokrasę prawie:
I ten był dosyć znaczny, gdy swéj k’woli sławie
Dwieście koni w kirysach, dwieście od pancerzy,
Sześćset wiedzie piechoty z Dubinek i z Bierzy.
Tu poczet brandeburski, z winnego feuda
Pod Greben obersterem ośmset idzie luda.
Tuby mi się godziło wspomniéć nasze dziady,
Których acz na chorągwie, pułki i gromady
Z kilku wiosek nie stało, w swym jednak powiecie,
Kędy dziś ledwo konia, albo dwu wygniecie,
Po kilkudziesiąt jezdy i dobréj piechoty
Z saméj tylko pisali ku ojczyźnie cnoty;
Albo jeżeli téż kto był znaczniejszym kędy,
Wszytkie w swych miejsca miały powiatach urzędy,
Nie pod nieśmiertelne się ukrywali znaki,
Ale z bracią fortuny czekali jednakiej
I których uprzedzali doma do zastola,
Tym się pewnie uprzedzić nie dali do pola.
Ci-ć to są ci Polacy, którzy wam tę ziemię
Dali, co ją orzecie; aleście w ich strzemię
Nie wstąpili; dotąd się w ich świecąc starzyźnie,
Nie mogliście na nowe zarobić ojczyźnie;
I owszem nalazłby się jeszcze bękart, który
Dawszy sobie z nich sprosne przerabiać fałszury,
I sławę i pamiętne dzieła wielkich przodków
Na swe i swych chowa ją pokrycie wyrodków.
Ano próżno się pyszni, próżno się ten szerzy
Kto będąc gołym, w cudze pstrocizny się pierzy.
O nieszczęśliwe zbytki, w których jako w morze
Tonie kamień rzucony i ślizkie, węgorze;
Tak wszelka ginie cnota, tak przystojność taje
Jako śnieg, gdy mu słońce gorąca dodaje.
Nie takiej téż ten klejnot szlachectwa był wagi
Póki miał swój szacunek za krwawe odwagi,
Póki nań wydawano przywileje w polu,
Nie było jako dzisia w pszenicy kąkolu,

Wkupionych bardzo mało; żaden nie wlazł smykiem.
A któż dziś u nas trzęsie najbardziej sejmikiem?
Co wiedziéć kto? Wziąwszy ski albo od Bracławia,
Albo się powie z Mazowsz, tak siła rozprawia,
Przygrzawszy animuszu jakimkolwiek trunkiem.
Spytasz go, gdzie się rodził? zaraz basarunkiem
Potrząsa, zaraz liczy rotmistrze i pulki
Gdzie służył; choć za ciurę gdzie skrobał gomółki!
Nie masz się o co gniewać, i to moja rada:
Chcesz być szlachcicem, pokaż z ksiąg szlachcica dziada,
Dopiéro mi się bracie będziesz liczył równy;
Rodzą chłopów szlachcianki i szlachtę chłopówny.
Ale wracam do miejsca, gdzie mając tylo słów
Na niemiłość ojczyzny, zostawiłem posłów.
Żórawiński z Sobieskim, ze wszech starszych zgody,
Zbiegli do królewicza prawie jak w zawody;
Którego powitawszy, proszą, radzą, muszą,
Żeby się łączył z wojskiem, nim Turcy przykłuszą.
O których wieść wieść, szpiegi doganiają szpiegów,
że już pełne Wołochy tatarskich zabiegów.
Przez miłość chwały bożéj i téj spólnéj matki,
Przez koronę ojcowską, któréj téż zadatki
Ma i on w naszych sercach za rycerskie dzieje,
Przez te wszytkie ozdoby, przez wszytkie nadzieje,
Przez żywot, zdrowie i co szacuje się drożéj
Dobra sława, więc dla niej niech wszytko odłoży!
Niech się z żółwia co prędzéj na konia przesiędzie,
Swoim serca potwierdzi i do nich przybędzie
Z tak piękném gronem ludzi; lecz daleko sporzéj
Animusz im królewska osoba otworzy;
Sam namiot, między sobą, twój widząc rozpięty,
Dosyć będą przynuki mieli i ponęty
Do czynu Marsowego: bo zkąd wszytkie wiszą,
Tym też wszyscy nadzieje obumarłe wskrzészą,
Śmierć się w żywot obraca, połowicę bólu,
Tracą rany przy swoim otrzymane królu.
Więc proszą i postokroć, aby w tym teatrze
Wiecznéj swej sławy stanął, nim poganin natrze,
Nim Mahomet niewdzięczném hałła zabrzmi echem
Po ziemi, która świeżo kwitnęła pod Lechem.
Niech Jezus z czystą matką, przy świętej ofierze,
W swojem własném dziedzictwie pierwsze miejsce bierze.
Niech się z tego nie chlubi durny Osman, że cię,

Nie ty go, Władysławie, w spólnym czekasz mecie.
A w ostatku za lekkie kto ręczy ordyńce
Jeśli wolne po chwili będą i gościńce?
Nuż spadną; wezmą passy, popsują przeprawy,
Dopiérożby koło nas były wielkie kawy!
Słuchał posłów królewicz: a ze stali gęściéj
Dworzanie, wstyd go było i słusznie po części.
Wdzięczny wspaniałe skronie rumieniec mu zdobił,
Że na takie swą zwłoką ostrogi zarobił.
Krótko, niegotowością broni swojéj kauzy
Ostatek winy zwali na lwowskie cekauzy,
Zaniedbaną armatę, piechoty niezdrowie.
Jakoż sami na oczy widzieli posłowie
Cienie Niemców ubogich; każdegoby z pluder
Wytrząsł: bo gdy ogroda dopadł głodny bruder,
Żarł bez względu jarzyny niewarzone póty,
Że mu brzuch w twardy bęben, kiszki poszły w druty,
Ztąd ich kranki zwyczajne a skoro ociekli,
Ledwie że kości skórą powleczone wlekli.
Królewicz szczerą miłość wybornemi słowy
Wyświadcza, że ojczyźnie i zdrowiem gotowy
Służyć; żeby nie wątpił nikt o jego chęci,
Sam się koło pośpiechu z pilnością zakręci,
Chociażby mu i w drodze co Niemców zostawić,
Będzie się chciał co rychléj do obozu stawić,
Wywieść się z opacznego mniemania i co tą
Zwłoką się omieszkało, nadstawić ochotą.
A jeśliby go w drodze co zaszło tymczasem,
Tedy pośle Wejera jak najprostszym pasem
Z piechotą do obozu dla toczenia wału,
(Co i ziścił) sam ciągnie z konnemi pomału.
Z tém posłowie odjadą, a gdy dniem i nocą
Na swe się stanowiska pod Chocim powrócą,
Awizują hetmanów i wojenne rady,
Jako piękne Władysław prowadzi gromady,
Jako i sam ochoczy; a z takim żołnierzem
Orlimby rad przeleciał do obozu pierzem;
Co że mówić nie może świadczy inkaustem
W liście do Chodkiewicza; lecz nie z takim gustem
Jakiego były godne, ich przyjęte głosy.
Wszyscy sowę zadęli, powiesili nosy,
Wszytkim jak dał po uchu, jak psi zjedli krupy,
Luboś z jednym chciał mówić, luboś wszedł do kupy,

Smutne wojsko; bo skoro wrony poczną krakać
Na kogo, to i sroki; że się chciało płakać,
Widząc tak opieszałych z onego ferworu;
Najwięcej nowin podczas wojny, podczas moru,
Dawna pieje przypowieść; z téjże dziś przyczyny
Przyszedł obóz do takiéj na sercach ruiny.
Z tej stroskany Chodkiewicz, ledwo nie rozpacza
Wieść, ale z niepewnego wyszła powiedacza,
że wojsko zaporowskie, na wszytkę potęgę
Padszy turecką, w drodze straszną wzięło cięgę;
Że z gruntu padło śniatem do jednéj płci męzkiej,
Ani mógł wyniść poseł tak haniebnéj klęski.
Wszyscy się turbowali tak żałośną sprawą,
Jakoby im od ciała rękę odciął prawą.
Dopiéroż teraz Turczyn rozpościera kuty,
Takim wsparty tryumfem; a co jemu buty
Przybyło, tyle serca postradali naszy,
Kiedy ich kto obarczy, kiedy ich optaszy.
Tu Chodkiewicz Bogu swe ofiaruje wota,
Potém Kuliczkowskiego z Liszką do namiota
Zawoła — lekkich ludzi wodzili ci oba —
I rzecze: Niepotrzebna zda mi się żałoba,
Którą zaporowskiego lutujemy wojska;
Bo kto ich trupy liczył? kto widział pobojska?
Przeto kawalerowie, nie w jednym mi sęku
Z rozumu i z walecznych zaleceni ręku,
Proszę i rozkazuję; z tego mi rosołu
Pewnym wyjmcie językiem i z wojskiem pospołu;
Chciejcie mnie awizować o tamtéj fortunie!“
Tu się na podjazd Liszka z Kuliczkowskim sunie,
Aleć nie o Kozakach z pierwszego noclegu,
O sobie oznajmują, że na samym brzegu
Prutowym niezliczona Orda ich osaczy,
Nie ratuje-li? że ich hetman nie obaczy,
Przydadzą, co strach każe; bo w takim rozterku
Oczy wielkie i język bywa bez usterku.
Nowa troska, co gorsza, że potwierdza staréj,
Kiedy mamy tak blizko Turki i Tatary,
Gdzieżby sobie Kozaków zostawili w tyle,
Kiedyby ich nie znieśli? jakoby po żyle
Uparał Chodkiewicza, idą przezeń mory,
W okrutném rozerwaniu, dość słaby i chory.
Liszkę trzeba ratować, kogo posłać po nię?

Jeśli garść małą? pewnie i z Liszką utonie;
Jeżeli posłać więcéj? szkoda wojska dwoić.
W czém jeszcze się nie może cale uspokoić,
Gdy Liszka Prut przemknąwszy wykradnie się polmi,
I od pieczy smutnego hetmana uwolni,
Którego bardziéj strata Kozaków zasmuca,
Jednak ostatniej jeszcze nadzieje nie rzuca,
Nie da się trosce w potul, choć go w serce bodzie,
I w różnéj trzyma czoło od serca swobodzie.
Potém wojennéj sprasza do sekretu rady,
Ukazuje, jako w tém błąd się stał szkarady,
Że Kozacy bez wodza, głowy, samopas
Tłukąc się razem padli pogaństwu na opas,
Z czém acz jeszcze chromego oczekuje, ale
Rzadkoż się złe nowiny, rzadko mienią żale!
Serce wojsku upadło, nie masz królewicza.
Gdy tak swoje Chodkiewicz kłopoty wylicza,
Dają znać posłuchowie, że wzburzone prochy
Czy Tatary, czy zbójce wydają Wołochy.
Larmo zatém otrąbią i gotowość każą,
Lecz gdy się bliżej one tumany pokażą,
Pod chorągwie uderzą, które nim się ruszą,
O języka się chyżo ochoczy pokuszą.
Pułk jeden szedł kozacki obciążony łupy,
Co rabował od swéj się oderwawszy kupy,
Ci upewnią, że wojsko tylko o mil kilka,
Toż naszy psa szarego widzą miasto wilka.
Bo Brodawka, kozacki wódz chocimskiej drogi,
Idąc bez wszelkiej sprawy, bez wszelkiej przestrogi,
Wlazł Turkom w samo gardło, gdzie albo umierać,
Albo mu trzeba było środkiem się przedzierać
Bisurmańskich taborów, a za każdym krokiem
Szturmować i z onym się pasować obłokiem;
Bo skoro Osman na nich padnie zniedobaczka,
Witaj, rzecze, nie brodząc do wieczerzy kaczka!
Rozumie, że ich połknie i już pierwsze koty,
K’woli dalszéj fortunie, wyrzuca za ploty.
Tryumfujesz, Osmanie, nie widziawszy trupa,
Ano się często wstydzi, kto przed skokiem hupa;
Jakbyś już na wygraną trzymał przywileje,
Częstoż-gęsto, skutek swe omyla nadzieje.
Toż wszytkiemi siłami i z tyłu i z przodu,
Nie dając im odetchu, nie dając rozwodu,

Uderzy na nich tyran nadzieją opiły,
Że tam już zawrze imię kozackie w mogiły.
Ale ci widząc się być w niebezpiecznéj toni,
W męztwo bojaźń obrócą, wszyscy zsiędą z koni.
Za śmiałemi fortuna obraca swe koła,
Wszędzie tchórza namaca i na piecu zgoła;
To jest zdrowie w przegranéj, z dawnego przysłowia,
Nie miéć żadnéj nadzieje żywota i zdrowia.
A kto swój żywot kładzie, kto go lekce waży,
Już panem jest twojemu, już siedź jak na straży.
Toż skoro się potwierdzą i popluną dłoni,
Czoła przetrą i szłyku posuną po skroni,
Zepną tabor a działa, których ośm dwadzieścia
Ciągnęli, tak rozsadzą, że nikędy prześcia
Nie mógł miéć nieprzyjaciel, którego impetu
I ostatniej fortuny czekają dekretu.
Toż gdy się Turcy na nich ze wszech stron wyskipią,
Gdy się zbliżą, a wozy tu i owdzie szczypią,
I rozumiejąc, że już z strachu pomartwieli,
Im owi dłużéj trwają, nacierają śmieléj.
Dopiéroż, jako z chmury grad, jako groch z woru,
Działa i samopały razem z ich taboru
Śróty z ogniem i kule rzygną w on gmin gęsty.
Lecą na wszytkie strony chłopi jako chmięsty,
Kurzą się pola w dymie, grzmią lasy w odgłosie,
Słyszy go durny Osman i proch czuje w nosie.
A pogaństwo usławszy ziemię onę ścierwy,
Ucieka, kto najdaléj, kto może najpierwéj.
Gryzie się Osman strasznie, włosy na łbie targa,
Ze się dziś pierwszy giaur w jego krwi uszarga,
Że jako lew dzierżąc się drogi przedsięwziętej,
Idzie choć oszczekany drobnemi szczenięty,
Zęby tylko pokaże, albo machnie chwostem,
Až mizerne skowery kładą się pomostem.
Bo Kozacy zebrawszy korzyści sowite,
Idą w drogę przez one tułowy pobite.
Już im serca przybyło, już im nic nie wadzi
On dzień cały, aże ich ciemna noc osadzi;
Ale nazajutrz, skoro czarnéj nocy kruki
Zorza purpurowemi rozżenie buńczuki,
Skoro Tytan ogniste puści na świat grzywy,
Znowu szczęścia próbuje cesarz niecierpliwy.
Prosi, grozi, klnie, łaje, obiecuje płacić

Żołnierzom, a hetmany i basze bogacić;
Żeby ci psi giaurscy jego carskiéj głowie
Nie urągali, raczej woli stracić zdrowie;
Jakoż jeśli dziś swego zamysłu nie dopnie,
Jutro sam padnie trupem w ich oczu okropnie.
Więc znowu na Kozaki wsiędą, ale nie tem
I sercem, które wczora było, i impetem;
Bo kto się raz na szynie rozpalonéj sparza,
Nierychło błędu swego drugi raz powtarza.
Wrzaskiem tylko okrutnym, że takiemi grzmoty
Na kraj świata zające zagnali i koty,
Wiatry echo roznoszą i oném ich hałła
Na kilka mil wołoska ziemia rozlegała.
Wszytkie działa burzące i ogniste sztuki
Czynią, ale bez szkody, niesłychane huki.
Bali się z niemi zbliżać, lecz tylko nawiasem
Strzelali, a serdeczni Kozacy tymczasem,
Jako żółw w swoim sklepie, jéż w swéj ości krępy,
Rzną się śmiele taborem między ich zastępy.
Więc jeżeli kto natrze, na tém miejscu lęże,
Gdzie go po boku nosny samopał dosięże.
Ośm dni ich w tym opale, w tym kurzu prowadzi,
Nakoniec widząc Osman, że nic nie poradzi
Puści im cug. O wzgarda wielka, oczywista!
Wtém mu poseł daje znać, iże ich czterysta
Od wojska oderwanych w blizkiéj skale dyszy,
Jak znowu tyran ożył, skoro to usłyszy!
Tedy wziąwszy część wojska z sobą i janczary,
Jako na pewny obłów do onéj pieczary
Sam bieży, chciwy pomsty krwawym mordem dycha,
Gdzie jako w gniaździe ona garstka ludzi licha,
Nie mogąc miéć ratunku od żadnego człeka,
Zwątpiwszy o żywocie śmierci tylko czeka.
Ciasny był do nich przystęp a dlatego hurmem
Pogaństwo iść nie mogło, gdy ich brało szturmem.
Więc którą tylko stroną ku nim się wychylą,
Zaraz im szyki z długich samopałów mylą.
Lubo się przed cesarzem chciał popisać który,
Jako nie był na nogach, na łeb spadał z góry.
Już chciał do nich skałę kuć, już i walić kłody
Z wyższych miejsc, skoro w swoich ludziach postrzegł szkody
Durny Osman, gdy między południem a między
Zachodem, sto janczarów zgubił od téj nędzy,

A samego wyboru; więc żeby nie zbiegli
W nocy, wszytkie im ścieżki poganie zalegli.
Ci śmierć już w oczach mając, tylko myślą o tem,
Żeby się w dobréj sławie rozstawać z żywotem,
Nacedziwszy pogańskiéj, ile mogą juchy,
Oddać wielkiemu Stwórcy powierzone duchy.
Więc jeszcze źle świtało, jeszcze gwiazdy bladły,
A już nad głową tyran stanie im zajadły;
Taż mu baba, też koła; toż do onéj dziury
Każe ciągnąć armatę przez lasy, przez góry,
Każe strzelać cały dzień; kule tylko świszczą,
A Turków postaremu Kozacy korzyszczą.
Cztery dni się bronili, chcieli jeszcze dłużej,
Ale ich niezłożonym razem sam głód znuży.
Dotąd się bisurmanom nie chcą upokorzyć,
Że ich wystawać muszą, muszą głodem morzyć;
Nie żelazo, natura wojuje ich sama!
Toż skoro każdy swego pośle przed Abrama,
Gdy ich ręce opuszczą, dygocą goleni,
Przyznają, że przegrali, że już zwyciężeni,
Puszczą swój zamek luby, a gdzie stał zuchwały
Osman, rzucą pod nogi zimne samopały.
Tedy jeden co pierwszy rozum miał i lata:
Dotąd, wielki monarcho, na trzech częściach świata!
Biliśmy się dla miłéj ojczyzny i wiary,
Dokąd nam ognia w strzelbie, w ciele stało pary;
Skorośmy to dla spólnéj utracili matki,
Niesiemy-ć, o cesarzu! krwie naszej ostatki,
Podłéj krwie; ale przecie z niéj twa miłość może
Uważyć, co za mężów mnoży Zaporoże.
Czteromkroć stutysięcy, czterysta nas, cztery
Dni się mężnie broniło; poznasz z naszéj cery,
Że-ć nas brzuch wydał; bo ten, choć to masz trzy światy,
Mocniejsze ma niźli ty szturmy i armaty.
Jakożkolwiek wygraną masz i więźniów, panie,
Takich ludzi jakoś sam, i co się im stanie
Jeżeli srożéć zechcesz, poczekawszy trochy,
Toż cię czeka, w też i ty rozsypiesz się prochy;
Bo żeś człekiem, cesarzu, choćbyś antypody
W ręku miał, wzdy śmiertelnéj nie ujdziesz przygody!
Trefunkiem wszyscy na świat idziem, ale z świata
Prawa nas nieprawnego konieczny mus zmiata.
To nie śmierć, kto umiera w bohaterskiéj cnocie,

Taki żyje po śmierci w piersiach ludzkich; bo cię
Twoja sława z grobowca po pogrzebie dźwignie,
Któréj już świecka zazdrość wiecznie nie poścignie.
Na tę, acz wszytkim, ale najwięcej mieć trzeba
Wam oko, których na tron wysadziły nieba.
Większa sława, im wyżéj siedzicie od ludzi,
Czeka cnót waszych; ale kto ją opaskudzi
Ladajakim postępkiem, po marnym żywocie
Gaśnie, żyjąc w obeldze, umiera w sromocie.
Nie odkupi jéj, choć da największe pieniądze.
I ty swoim afektom przybieraj wrzeciądze,
Abys już zwyciężonych więcéj nie ciemiężył,
Ale siebie samego, cesarzu, zwyciężył.
To walka, najgłówniejszéj zrównana potrzebie
Zhołdować żądze serca i zwyciężyć siebie!“
Śmiał się Osman, ale śmiech z gniewem był napoły;
„Czy nie uczył ty, rzecze, u giaurów szkoły?
Jakiś mi krasomówca! wnet za te nauki
Brzydkiém ścierwem gawrony napasiesz i kruki,
Pokażesz drugim drogę psom, odważny chłopie,
Których się wilk i z twoją posoki nażłopie!“
Obnażonego potém przywiązać do buku
Rozkaże, i sam naprzód ustrzela go z łuku,
Po nim zaraz drugiego; skoro zabił pięci,
Trochę z gniewu opłonął i do pomsty z chęci
Wojsku rozda ostatek; tam jedni w pohończą
Od dzid, drudzy i szabel swą śmiertelność kończą,
Kończą śmiertelność, ale onymże zawodem
W niebie żyć poczynają, gdzie ich ani głodem,
Ani żelazem więcéj śmierć już nie namaca,
A na ziemi żaden wiek sławy ich nie skraca.
Już tyran tryumfował, już wspanialéj stąpał,
By go nie wstyd, radby się w onéj krwi i kąpał,
Syci serce i oczy niewstydliwe pasie,
Carem bywszy, katowską wziął funkcyą na się.
Tak ci legli mężowie; i ten był pies szary,
Którym się miasto wilka i Chodkiewicz stary
I wojsko turbowało; jakoby do nogi
Pod tak srogie Kozacy podpaść mieli wrogi.
Aleć i Sajdacznego, co na podjazd chodził,
O włos podobny kłopot w zdrowiu nie uszkodził;
W nocy napadł na tropy i tureckie szlaki,
A mniemając swoje być przed sobą Kozaki,

Puścił się niemi; ale skoro mu dzień oczy
Otworzy, poznawa błąd, a już go oskoczy
Orda na wszytkie strony; długo się odwodem
Bronił, choć całonocnym zmordowany chodem;
Lecz wziąwszy w rękę strzałą i stradawszy konia,
Uszedł w las wielkiém szczęściem dopadszy ustronia.
Młodecki z Hannibalmi, choć się im dostało,
Zgubiwszy kilku swoich, uskrobali cało.
Sajdaczny téż część bolem, część znużony głodem,
Skoro słońce nizki świat zaćmiło zachodem,
Puścił się po rozumie, a idący brzegiem
Dniestrowym, trafił swoich stojących noclegiem.
Jeśli on rad Kozakom i ci mu téż radzi.
Zaraz Brodawkę z jego urzędu wysadzi,
A sam wziąwszy regiment, już więcéj nie krąży,
Ale prosto pod Chocim do obozu dąży.
Gdy się to w polach dzieje, hetman utrapiony
Na każdy dzień z opryszki odprawuje gony,
Którzy nam czaty kradli wypadszy gdzie z kąta,
I choć ich co z większego pleni, choć ich prząta,
Nie pomogło to; zbójcy, mając dziury skryte,
Sami siebie i rzeczy chowali nabyte.
Kiedy Murza Kantimir, kraść raczéj Polaki
Nie wojować nawykszy, złodziejskiemi szlaki
Przez wołoskie kałauzy spadł niepostrzeżony,
Chcący z nami najpierwszéj skosztować fortuny,
Sam w lesie z częścią wojska ulegszy, rozkaże
Bratu z czoła uderzyć na placowe straże.
Skoro tam wszyscy oczy obrócą i siły,
On niespodziewany osiędzie im tyły.
Jeszcze słońce nie weszło, jeszcze się za czarną
Nocą cienie i szare mgły ogonem garną,
Świtało, kiedy z wrzaskiem i okrutnym krzykiem,
Powtarzając swym hałła pogaństwo językiem,
Pozganiawszy posłuchy, jako osy z bani
Padną na straż, tym szkodniéj, im niespodziewaniéj.
Przecie się im stawili i odwodem zrazu,
Potém poszli w rozsypkę wszyscy bez obłazu,
Aż już pod obozowym kiedy byli szańcem
Znowu się na pogaństwo obracali tańcem.
Tam w saméj prawie poległ Lubomirskiéj bronie
Uderzony Ordyniec z muszkietu przez skronie.
Larmo zatém trębacze w obozie uderzą!

Co żywo na koń wsiada, w pole wszyscy mierzą.
Gdy oto z drugiéj strony Kantimir jak z proce
Przypadszy, znowu hałła okropne bełkoce.
I jużby był w obozie pewnie potłukł szyby,
Bo tam żadnéj nie było ostrożności, gdyby
Nie rota Piotrowskiego kozacka, co brodu
Blizkiego w nocy strzegła, a gdy się ku wschodu
Słońce miało, i ona szła na stanowisko.
A że bezpieczno było i obozu blizko,
Ni o czém nie myśleli, tylko żeby nocy
Niespanéj wetowali w kotarach pod kocy;
Przeto ich krom trudności i Kantimir pożył,
Kilku poimał, kilku na placu położył;
Poszło w nogi ostatek; tymczasem piechota
Jako w sprawie stanęła, zawaliła wrota.
Widząc Kantimir, że spadł z swéj nadzieje i że
Brat jego już zegnany dotąd stopy liże,
Idą w pole chorągwie, swych się boi figlów,
Żeby za nim Polacy nie spuścili ryglów
I żeby się sam pobił, w swoje własne sztuki,
Gdyby nań zasadzono gdzie w tyle hajduki;
Jakoż się nie omylił; bo hetman w te dziury
Z długą strzelbą wyprawił węgierskie piechury;
Więc się nie rozmyślając, poszedł nazad w skoki,
Gdzie mu w gęstwach muszkiety w same kładli boki,
Że straciwszy co lepszych kilkudziesiąt ludzi,
Łączy się znowu z bratem, skoro wojsko strudzi.
Wstyd go było, że idąc z swym hanem o przodek,
Teraz w łasce cesarskiéj upadnie na spodek.
Nie Dzieża to tu, nie Prut, kędyście półtorą
Kroć stem tysięcy bili cztery pod Cecorą.
Zdarzy Bóg i fortuna wyda po nas wrogi,
Że was takie nad Dniestrem omylą pirogi!
Już Tytan na pół nieba wygnawszy kwadrygi,
Skoro im przetrze czoła, puszcza na wyścigi;
A te kiedy nie ciągną i za niemi lotem
Pędzą koła ognistém okładane złotem,
Co im tchu, co w przestronnym pary staje pysku,
Z góry się ku zwykłemu biorą stanowisku.
Południe prawie było i najwyższe stropy
Słońce trzymając, cień nam zwinęło pod stopy,
Gdy strudzony Kantimir w całodniowym chodzie,
Przy Prutowéj z swą ordą odpoczywa wodzie,

A czujący od siebie niadaleko Turki,
Wychełznywa bachmaty, zruca z szyje burki;
Sam śpi dopadszy cienia oganistéj trześnie;
O Kozakach ni duchu, którzy z onéj cieśnie
Wyszedszy, na dalsze się chowając roboty,
Prosto ku Chocimowi prowadzą swe roty.
Więc gdy trafią Tatary nad Prutową tonią,
Tabor środkiem szykują a skrzydła pokonią.
Widzi ich już i Orda, ale sobie myśli,
Że to ludzie z obozu tureckiego wyszli.
Toż Kozacy, nim się ci do końca postrzegą,
Dawszy im z działek ognia, skrzydłami zabiegą
Z prawéj i z lewéj strony, tak bez swoich straty,
Porażą ich i tabor zagęszczą bachmaty,
Trupem pola uścielą, więźniów biorą, co się
Podoba, tak z niechcenia zjadła baba prosię;
A Kantimir doznawszy swego szczęścia miary,
Uciekł przemierzły między Turki i Tatary.

Gdy się tak Zaporożec przed pogaństwem pisze,
Chodkiewicz Biernackiego zbiera towarzysze,
A mając na każdy dzień téj faryny jeńce,
Pale niemi osadzać każe i szubieńce.
Aż Szemberk, aż Weweli z większą wojną jadą,
I daléj od czterech mil Osmana nie kładą.
Taił wezyr Szemberka przed cesarzem, który
Dociekszy od pochlebców, że coś za raptury
Od niego do Polaków miały być z pokojem,
Chciał mu kazać zdjąć głowę pospołu z zawojem.
I by się z hospodarem nie odwiódł przysięgą,
Klęknąć było obiema przed katem pod pregą!
Przystojnie jednak miany Szemberk od Husejma,
W którym acz do pokoju chęć była uprzejma,
Z tak surowym responsem odprawi go, żeby
Polacy do jutrzejszéj mieli się potrzeby,
Bo pokój w ostrzu broni; niech im żadne miry
Nie mglą oczu, miejsca tam nie mają papiéry
Kędy szable i łuki będą ich krew chustem
Toczyć, nie pisać piórem albo inkaustem.
Albo się niech poddadzą i omyją płaczem,
Daleki trud z nóg naszych; cesarza haraczem
Wiecznym niech ubłagają i do domu cało
Powrócą, krwie nie lejąc; mnieby się tak zdało,

Owszem jako przyjaciel stary życzę szczerze,
Inaczéj niech ich żadne nie błaźni przymierze.
Jeszcze Szemberk domawia, gdy się walą z góry
Pod sprawą Sajdacznego kozackie tabory.
Już milę od Chocima chciał nocować, ale
Widząc, że nań pogańskie następują fale,
Choć się już był rozgościł, woli iść do ciszy;
Przeto acz jeszcze z drogi ukwapliwéj dyszy,
Poszedł aże pod Chocim; prawie się dzień mroczy,
Gdy pod naszym obozem tabory roztoczy.
Tam hetman, otoczony swéj starszyzny wieńcem,
Ochotnie nad Dniestrowym wita go Kamieńcem.
Ten potwierdził co Szemberk, co prawił Weweli,
Zaczém Chodkiewicz, żeby wszyscy to wiedzieli,
Trąbić każe przy haśle śród obozu swego:
Nieprzyjaciel imienia że Chrystusowego
Już nad nami, już o nim nie trzeba się pytać,
Tylko się nań gotować, jako go przywitać.
Widziałbyś tam był serce, widziałbyś był męztwo
Starych onych Sarmatów, jakby już zwycięztwo
W ręku mieli; jakobyś w pełne dmuchnął ule!
Ci szable na musaty, strzelbę drudzy w kule
Dyktują; wre tryumfu, wre wygranéj pewien
Obóz, jakbyś na ogień suchych nakładł drewien,
Kiedy im ich wodzowie, doświadczeni w raziech
Marsowych, w pradziadowskich stawiają obraziech
Rycerską cnotę, któréj niestrzymane ostrze
Orła swego od morza do morza rozpostrze.
Rzekłbyś, że to ci wstali z Bolesławem z trumny,
Co żelazne po końcach ojczystych kolumny
Stawiali, kiedy na wschód padł Rusin premudry,
Na zachód pyszny Niemiec krwią zaszargał pludry;
Owo wszyscy z radością wyglądając świtu,
Czekają nadętego pogaństwa przybytu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Potocki.