Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom IV |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV |
Indeks stron |
Trzeciego dnia Bożego Narodzenia, był u Rostowów objad pożegnalny quasi urzędowy, na cześć Dennisowa i Mikołaja, którzy odjeżdżali po Trzech Królach. Pomiędzy dwudziestu zaproszonymi, znajdował się i Dołogow.
Prądy magnetyczne i namiętne, które panowały w tym domu, nie odczuwało się nigdy przedtem tak silnie, jak w tych kilku dniach ostatnich: — „Chwytajcie w lot, szczęścia błyskawice“ — zdawał się podszeptywać tej młodzieży jakiś głos tajemniczy. — „Kochajcie, i bądźcie nawzajem kochani! To cel jedyny, do którego powinno się dążyć, bo tylko w miłości tkwi szczęście prawdziwe!“
Mimo że zajeździł prawie na śmierć dwie par koni, Mikołaj jeszcze nie był ukończył wszystkich wizyt pożegnalnych. Wrócił do domu ledwie na minutę, przed wezwaniem zaproszonych do objadu. Doświadczył i odczuł natychmiast, że coś dziwnie cięży w powietrzu dnia tego, że otacza go atmosfera burzliwa, przesiąknięta miłością. Malował się dziwny niepokój i zakłopotanie, w twarzach niektórych, szczególniej u Sonii i u Dołogowa. Zrozumiał, że musiało między nimi zajść coś nadzwyczajnego, a idąc za popędem swego serca szlachetnego i pełnego uczuć wzniosłych w postępowaniu z nimi dnia tego, był jeszcze uważniejszym i delikatniejszym niż zwykle. Wieczorem miał się odbyć bal u Joghel’a, na który w każde święto spraszał zwykle uczniów płci obojej.
— Mikołciu, pójdziesz na bal do Joghel’a poczciwego? — pytała brata Nataszka. — Idź koniecznie, błagam cię o to! I Wasyl Dmytrowicz obiecał że pójdzie z nami.
— Gdzieżbym nie poszedł, byle uczynić zadość twoim rozkazom, hrabianeczko? — odrzucił ze śmiechem Denissow, który pół żartem, pół serjo ogłosił się cavaliere servente Nataszki przez cały bal. — Jestem nawet gotów tańczyć szala.
— Może... jeżeli znajdę czas po temu! Przyobiecałem Arkarowom, spędzić wieczór u nich. A ty? — Mikołaj zwrócił się do Dołogowa. Spostrzegł natychmiast, że popełnił niedyskrecję, przez to pytanie nie na miejscu, po — „tak“ — suchem i niechętnem, którem Dołogow odpowiedział zimno; i po wzroku srogim, jakim rzucił na Sonię.
— Coś się święci między nimi — powiedział sobie w duchu Mikołaj. Utwierdził się jeszcze w tem mniemaniu, gdy Dołogow wyniósł się cichaczem, skoro ruszono się od stołu po obiedzie. Przywołał Nataszkę chcąc się od niej czegoś dowiedzieć.
— Właśnie szukałam ciebie — zawołała wbiegając z minką tryumfującą. — Czyż nie mówiłam ci o tem, kiedy, kiedy?... Otóż oświadczył się Sonii najsolenniej.
Chociaż od pewnego czasu, prawie wcale nie zajmował się Sonią, uczuł po tej nowinie dziwny ból w sercu. Dołogow był partją wcale przyzwoitą, nawet świetną, dla ubogiej sieroty, bez cieniu posagu. Hrabina, jak zresztą i świat cały, ani przypuszczą z jej strony odmowy. Pierwszem też uczuciem Mikołaja, było niesłychane rozdrażnienie. Chciał właśnie wybuchnąć sarkazmem, wydrwiwając bez miłosierdzia niestałość serc panieńskich, jak i ich obietnic, gdy zanim miał czas wylać potok słów gorzkich, Nataszka zaczęła mówić dalej:
— Wyobraźże sobie, odrzuciła jego rękę, odrzuciła najzupełniej. Odpowiedziała mu otwarcie, że kocha innego.
— Tak, moja Sonia nie mogła postąpić inaczej — pomyślał Mikołaj.
— Mama perswadowała, błagała, ona jednak trwa dalej w swojem niezmiennem postanowieniu.
— Nasza matka ją błagała? — Mikołaj rzekł tonem srogiego wyrzutu.
— No, tak... nie masz zresztą o co się gniewać. Ty jej nie poślubisz jestem tego pewną.
— Ejże, skądże możesz o tem wiedzieć?... Muszę pomówić z nią. Co to za czarująca istota.
— Spodziewam się, że Sonia jest zachwycającą. Przyszlę ci ją... — Uciekła czemprędzej, ucałowawszy brata najserdeczniej.
W chwilę później weszła Sonia, zmieszana i przestraszona, jakby w czemś zawiniła. Mikołaj zbliżył się do niej i w rączkę pocałował. Odkąd Rostowy ze wsi wrócili, nie spotkali się byli tak jak obecnie sam na sam.
— Zofio, droga kuzyneczko — mówił zrazu bardzo nieśmiało, nabierając zwolna pewności. — Odrzuciłaś partję odpowiednią, nawet rzekłbym świetną jak dla ciecie... Jest to zacny młody człowiek, z uczuciami podniosłemi... mój serdeczny przyjaciel...
— Ależ między nim a mną, wszystko skończone. Odrzuciłam jego propozycję raz na zawsze.
— Jeżeli odmówiłaś mu przez wzgląd na mnie, lękam się, że...
— Nie mów mi nic podobnego kuzynie — przerwała mu, patrząc nań błagająco.
— Jest to moją powinnością. Może to zbytnia próżność z mojej strony, wolę jednak powiedzieć wszystko szczerze. Winienem ci wyznać całą prawdę. Kocham cię, ile mi się zdaje, nad wszystko w świecie...
— To wystarcza mi najzupełniej — odpowiedziała płonąc rumieńcem.
— Kochałem się już tyle razy, i prawdopodobnie zakocham się jeszcze nieraz. Dla nikogo jednak nie miałem tych uczuć co dla ciebie, bezwzględnej ufności, przyjaźni i miłości. Jestem jeszcze bardzo młody; mama jak wiesz, nie życzy sobie naszego połączenia. Nie mogę zatem obiecywać ci na pewno niczego i błagam cię usilnie, zastanów się dobrze nad oświadczeniem Dołogowa — dodał wymawiając z widocznym przymusem nazwisko swojego przyjaciela.
— Nie mów do mnie w ten sposób. Nie pragnę niczego. Kocham cię jak krewnego, jak brata i to mi wystarcza.
— Jesteś aniołem, a jam nie wart, tak doskonałej jak ty istoty. Trwożę się, żebym nie zawiódł zaufania twojego... — i Mikołaj raz jeszcze jej obie rączki najserdeczniej wycałował.