Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom VII |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VII |
Indeks stron |
— Cóż? ładna twoja zaczarowana księżniczka? Oh! bo moja dzieweczka w różowej spódniczce, zachwycająca!... Na imię jej Maruszka, rozkosznie naiwna, mówię cię i... — zaczął był żarty stroić Ilin widząc zbliżającego się Rostowa. Umilkł jednak natychmiast, wyczytawszy w jego twarzy ponurej jak chmura gradowa, że nie jest wcale do żartów usposobionym. Spiorunował go też Rostow gniewnem spojrzeniem i skierował się ku wsi kroku przyspieszając.
— Pokażę ja im, nauczę tych zbójów, buntowczyków — mruczał Rostow pięście zaciskając.
Alpatycz zaledwie mógł mu kroku nastarczyć.
— Cóż wasza ekscellencja raczyła postanowić? — spytał zdyszany, z miną najpokorniejszą.
— Co? stary błaźnie — Rostow pogroził mu pięściami. — Do czegożeś doprowadził stary niedołęgo? Ta swołocz śmie się buntować, a ten bałwan patrzy się na to i nie umie zmusić chachołów do należnego posłuchu. I tyś taki sam łotr, zdrajca. Znam ja was wszystkich na wylot... Tylkoby z was skórę drzeć pasami...
Biegł dalej, jakby się bał wylać gniew cały na jednego, którym pierś jego wzbierała. Alpatycz przełknął w milczeniu obelgi niezasłużone, widząc w nich szczere zainteresowanie się młodego komendanta losem księżniczki. Starał się ile możności dotrzymać kroku Rostowowi, a po drodze udzielał mu uwag i wskazówek, co do natury chłopów tutejszych. Dawał mu do zrozumienia, że przez wzgląd na ich butę i upór żelazny, byłoby może lepiej wezwać liczniejszy zastęp żołnierzy, zanim zacznie się z nimi jakiekolwiek rokowania.
— Siłę zbrojnę sprowadzać, na ten podły motłoch? Jeszcze czego nie stało! — oburzył się Rostow. — Potrafię sam dać sobie z nimi radę! — biegł dalej Mikołaj, tracąc prawie przytomność z gniewu wściekłego. Mimo, że Alpatycz dotąd nie wiedział, co właściwie Rostow zrobić zamyśla, spodziewał się najpomyślniejszego rezultatu po tak energicznem wystąpieniu oficera, czem musi chłopstwu zaimponować. Zresztą podczas gdy Rostow rozmawiał z księżniczką, wkradł się pewny zamęt pomiędzy chłopstwem zbuntowanem. Kilku z nich klęło duszę i ciało, że nowoprzybyli są rzeczywiście rosyjskimi wojakami i jakiemiś wielkiemi figurami. Gotowi zatem pogniewać się na nich, że ośmielili się zatrzymywać gwałtem księżniczkę. Dron nie wahał się teraz wypowiedzieć głośno tego zdania, zakrzyczeli go jednak Karpiak ze swoimi poplecznikami.
— Przez ileż to lat obżerałeś się naszą krwawicą? Darłeś z nas, coś tylko mógł, hę? — odgrażał mu się Karpiak. — Tobie tam wszystko jedno... Zakopałeś gdzieś na pewniaka cały garnek pieniędzy i drwisz sobie z nas biedaków... Odkopiesz i pójdziesz z nim w świat po za oczy, a wieś całą niech djabli wezmą!... co, hę?...
— Wiemy na pewniaka, że nie wolno ze wsi się oddalać i nie można wywozić z niej ani garstki zboża — dowodził inny rękami wymachując. — A barynia chce jechać i wszystko z sobą zabiera.
— Twój drab syn powinien był zostać żołnierzem — jakiś staruszek przyskoczył do wójta cały zaperzony. — Aleś go ukrył doskonale i za to wzięli i ostrzygli mojego biednego Iwasia...
— Zginiemy czy tak, czy siak — wołali inni, w zwątpieniu rozpaczliwem. — Toć gińmy przynajmniej na swojem śmieciu.. Tak!... zginiemy, ale się z miejsca nie ruszymy...
Skoro Karpiak ujrzał z daleka nadchodzącego Rostowa z Ilinem, Ławruszką, Alpatyczem i dwoma jeszcze żołnierzami, wystąpił butnie na przód, z czapką na bakier nasadzoną z fantazją, z rękami za pasem, z uśmiechem wyzywającym na ustach. Dron natomiast schował się po za ostatnie rzędy chłopów zgromadzonych.
— Hej, gdzie wójt?! — huknął Rostow następując śmiało na tłum zbity.
— Wójt?... A panu go na co? — spytał Karpiak zuchwale. Zaledwie wymówił te słowa, zatoczył się pod silnym razem pięści Rostowa, czapka zaś z głowy jego, odleciała o kilka kroków.
— Czapki z łbów!... łotry! zbóje! miateżniki! — krzyknął Rostow.
— Wójta żąda... gdzie wójt? — zaszemrano z cicha, a wszystkie głowy odkryły się od razu.
— My nie miateżniki — protestował Karpiak. — Wykonujemy tylko to co nam rozkazano i...
Nie miał czasu dokończyć, bo Rostow chwycił go za kark, wykręcił nim młynka, z siłą iście herkulesową o jakiej sam dotąd nie miał wyobrażenia i grzmotnął nim jak kłodą o ziemię.
— Jeszcze śmiesz odpowiadać, ty psi synu! Hej! związać, skrępować łotra!
Ławruszka i żołnierze rzucili się na chłopa.
— Możeby sprowadzić więcej naszych? — szepnął Ławruszka mimochodem.
— Nie potrzeba. — Alpatycz skinął na dwóch parobków, pewny teraz posłuchu i kazał im związać Karpiaka własnemi pasami rzemiennemi. Wykonali rozkaz natychmiast.
— Gdzie wójt? — huknął Rostow powtórnie.
Wysunął się wreszcie Dron blady jak ściana.
— Piękny z ciebie wójt, nie ma co mówić! — zaśmiał się dziko Rostow. — Związać i tego łajdaka! — wydał rozkaz, ani chwili nie wątpiąc, że zostanie tak samo usłuchanym.
— Co do reszty... zabierać mi się do domów!... przygotować konie i wozy, ile ich będzie potrzeba waszej pani... I żeby mi było cicho, jak makiem posiał!...
— Nie zrobiliśmy przecie nic złego! — chłopi mruczeli z cicha, rozchodząc się najspokojniej. — Głupstwo palnęliśmy i po wszystkiemu...
— A nie mówiłem wam, że to się źle skończy! — wystąpił teraz Alpatycz z ojcowską admonicją. — Potrzeba wam było tej biedy.
W dwie godziny mniej więcej, zajechały wozy i konie luzem przyprowadzono. Karpiaka zamknięto do aresztu gminnego, a wójta wypuszczono, za wstawieniem się samej księżniczki.
Teraz chłopi prześcigali się w gorliwości, napominając jeden drugiego, żeby pakować wszystko starannie, owijać i przykrywać słomą, aby się przypadkiem co nie popsuło.
Rostow nie chcąc narzucać się zanadto Marji, czekał we wsi, kiedy cały tabor wyruszy ze dworu. Gdy ujrzał jej powóz jadący na przedzie, przyłączył się i on do taboru, konwojując aż do Jankowa, zkąd już mogła dążyć bezpiecznie do Moskwy; w tamtej stronie bowiem nie było jeszcze wcale Francuzów. Na ostatnim popasie pożegnał ją z czcią najwyższą, nawzajem przez nią najczulej żegnany.
— Zawstydzasz mnie na prawdę księżniczko, okazując mi wdzięczność za moje nader małe zasługi. Pierwszy lepszy sprawnik byłby dokazał tego samego. Gdybyśmy mieli tylko takich bohaterów do zwalczania, jak chłopstwo w Boguczarewie — zaśmiał się — nieprzyjaciel nie byłby na pewno wtargnął tak daleko w nasz biedny kraj. — Zatrzymał się wzruszony i pomieszany. Po chwili dodał. — Czuję się najszczęśliwszym, chciej mi pani wierzyć, żem cię poznał i mógł oddać tę drobną przysługę. Pozwól, żebym ci życzył z serca chwil pomyślniejszych, niż te które przebyć musiałaś. Obyśmy spotkali się jeszcze kiedy w życiu, w warunkach nie tak ciężkich i bolesnych, jak czasy obecne.
Twarz Marji była dziwnie rozpromienioną. Czuła, że zasługiwał w zupełności na najżywszą wdzięczność z jej strony, bo cóż byłaby poczęła bez niego? Padłaby była ofiarą chłopstwa zbuntowanego, lub dostałaby się była w ręce Francuzów. Czyż nie narażał się dla niej bez zawahania, na największe niebezpieczeństwo? A jego dusza wzniosła, szlachetna, czyż nie współczuła jej boleści? Wszak jego piękne, serdeczne oczy, napełniły się łzami, gdy wspomniała o swojem sieroctwie, o swojem opuszczeniu. To wspomnienie zostanie wyryte na wieki w jej sercu. Doznała i ona dziwnego wzruszenia, żegnając się z nim. Pytała się w duchu strwożona i pomięszana, czy nie zakochała się w nim przypadkiem? Wstydziła się sama przed sobą, żeby też zająć się tak nagle, zupełnie jej obcym młodzieńcem, który prawdopodobnie, nigdy jej nawzajem nie pokocha. Pocieszała się tem jedynie, że nikt się nigdy nie dowie o tej miłości. Przecież w tem grzechu nie ma, kochać skrycie, przez resztę życia, tego, który będzie jej pierwszą i ostatnią miłością.
— Co to za dziwny jednak zbieg wypadków — myślała. — Trzeba było żeby „on“ właśnie zjawił się w Boguczarewie i wybawił mnie z najgorszych opałów... żeby jego siostra zerwała stosunek z moim bratem. — Mimowolnie widziała w tem rękę Opatrzności i łudziła się błogą nadzieją, że Bóg może tem wszystkiem pokieruje, aby ten promień szczęścia, który zabłysł tak niespodziewanie, wśród otaczających ją ciemności, nie zagasł na wieki, ale przyświecał i nadal na drodze jej życia, aby stał się kiedyś dla niej rozkoszą, upajającą rzeczywistością.
Ona również zrobiła nader miłe wrażenie na Mikołaju. Gdy towarzysze broni zwietrzywszy coś nie coś, z owej przygody romantycznej, pozwolili sobie przekamarzać się z nim i dowcipkować na ten temat, gratulując mu, że pojechawszy szukać siana, wynalazł i potrafił rozkochać na poczekaniu najbogatszą pannę w całej Rosji, rozgniewał się na serjo i o mało nie porąbał w czambuł niewczesnych żartownisiów. Przyznawał i on, atoli w głębi serca, że nie mógłby pragnąć ani marzyć o czemś lepszem nad małżeństwo z osobą tak miłą, dobrą i sympatyczną, jak księżniczka Marja. Czyż ten związek nie byłby szczytem szczęścia dla jego rodziców? A i ona, czuła to instynktowo, ta słodka, łagodna istota, odżyłaby przy nim, którego uważała za swego zbawcę! Z drugiej zaś strony, znalazłby w jej olbrzymim posagu czem poratować majątek chylący się do zupełnego upadku, swego biednego, najpoczciwszego, ale i najlekkomyślniejszego pod słońcem... ojca. Cóżby się stało atoli w takim razie z Sonią i z przyrzeczeniem uroczystem, które dał jej dobrowolnie, że prędzej czy później zostanie jego żoną? To wspomnienie doprowadzało go właśnie do wściekłości, gdy go prześladowano księżniczką Bołkońską i żartowano z jego wyprawy po... złote runo, do Boguczarewa.