Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XXXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom VIII |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII |
Indeks stron |
W nocy 13 września Kutuzow nakazał armji odwrót przez Moskwę, gościńcem wiodącym do Riozan. Pierwsze oddziały maszerowały jeszcze zwolna i w porządku. Gdy jednak z pierwszym dnia brzaskiem stanąwszy u mostu na przedmieściu Drogomiłow, ujrzeli tłum nieprzeliczony za sobą, przed sobą i w koło siebie, który z jednej strony pchał ich siłą mocą naprzód, a z drugiej zastępywał im drogę, przerażeni, oszołomieni, zaczęli iść w rozsypkę, biorąc most szturmem prawie. Jedni wskakiwali do czółen, a byli i tacy, którzy ze strachu rzucali się w rwące nurty rzeki i wpław ją przebywali. Kutuzow przejechał przez Moskwę niepostrzeżenie, rozmaitemi zaułkami. O dziesiątej rano 14 września, była tylko garstka arjergardy rosyjskiej na przedmieściu Dorogomiłow. Cała armja przeprawiła się szczęśliwie na drugą stronę rzeki.
O tej samej godzinie Napoleon na koniu, w pośród swoich zastępów dotąd niepokonanych, przypatrywał się z wierzchołka góry Pokłonnaja, wspaniałemu obrazowi, rozwijającemu się przed jego wzrokiem. Od 7 do 14 września, przez cały ten tydzień wiekopomny i pełen wzruszeń gwałtownych, panowała w Moskwie prześliczna pogoda, którą ludzie zachwycają się zawsze w jesieni, uważając za nader miłą niespodziankę. Powietrze jeszcze ciepłe, przesiąka zapachem ożywczym, pól świeżo zoranych i lasów szpilkowych, wydzielających obficiej pod jesień żywicę. W nocy spada na ziemię deszcz rzęsisty gwiazd świetlanych, czarujących jednych a przerażając prostaczków zabobonnych. W tej chwili słońce ranne oświetlało całą Moskwę blaskiem iście czarodziejskim. Patrząc z góry na to miasto, z jego pysznemi ogrodami, cerkwiami, rzeką, kopułami, błyszczącemi w słońcu blachami złotemi i budynkami dziwacznej konstrukcji po większej części, możnaby było przypuścić, że w niej wre życie zwykłe, codzienne! Napoleon doświadczał, wpatrując się w ten obraz badawczo, ciekawości niespokojnej, a pełnej pożądliwości, którą wzbudza w każdym zdobywcy widok nowych miejsc, z nowymi nieznanymi dotąd ludźmi, i z ich odmiennemi obyczajami. Spodziewał się zastać w tem mieście wspaniałem życie bujne, rozkoszne, które przeczuwał niejako, patrząc z góry na jego ślady odbijające się w mieście. Zdawało mu się że słyszy tentno przyspieszone kroci, i dyszenie ich niespokojne a namiętne. Każde serce moskiewskie nazywa Moskwę: „Swoją matuszką“ — każdy zaś cudzoziemiec, nie zdając sobie zrazu sprawy z tego wrażenia, jest uderzony dziwnym charakterem kobiecym w tej stolicy. Tak samo odczuł to i Napoleon.
— Mamy ją tedy pod stopami, tę stolicę azjatycką, tę świętą Moskwę, z jej niezliczonemi cerkwiami i skarbami niewyczerpanemi! Czas był znaleść się w niej nareszcie! — wykrzyknął rozpromieniony. Zeskoczył z konia i kazał rozłożyć przed sobą cały plan Moskwy, przywoławszy również tłumacza, zamieszkałego w Moskwie od dawna Lelorgue’a d’ Ideville’a. — Miasto zajęte przez nieprzyjaciela, podobne jest do dziewczyny zgwałconej — powiedział w Smoleńsku Tutczkowowi i teraz powtórzył te same słowa. Dziwił się poniekąd, widząc ziszczonem marzenie, nęcące go od dawna, a które sam uważał za coś niedoścignionego. Tem uczuciem podniecony, wpatrywał się oczarowany w dawną carów stolicę, lśniącą u stóp jego wschodnim przepychem. Wzruszony, spiorunowany prawie pewnością zwycięstwa, to wodził wzrokiem niespokojnym po mieście, u stóp góry, to porównywał ten widok z planem na stole rozłożonym.
— Oto więc leży u moich stóp podbita, zwyciężona, ta pyszna stolica! — wykrzyknął powtórnie myśląc głośno niejako. — Zdana na moją łaskę! Gdzież Car Aleksander i jak to osądzi? Powiem słowo, skinę ręką, a w mieście nie zostanie kamień na kamieniu! Przestanie istnieć carów odwieczna siedziba! Moja jednak wspaniałomyślność i łaskawość spływa natychmiast na pokonanych! Okażę się tak samo i dla Moskwy litościwym. Zapiszę na jej murach starożytnych, słowa sprawiedliwości i uspokojenia. Ze szczytu Kremlina, podyktuję mądre prawa. Pokażę im co znaczy prawdziwa cywilizacja Zachodu. Przyszłe pokolenia bojarów rosyjskich zmuszę do wspominania z błogosławieństwem na ustach, imienia ich potężnego, ale niemniej i miłosiernego zdobywcy: — „Bojarowie! — przemówię do nich za chwilę. — Nie chcę korzystać z mego tryumfu, aby nim upokarzać waszego cara, którego cenię nader wysoko. Przedłożę mu warunki pokoju, godne jego, was i moich ludów!“ — Moja obecność wprawi ich w zachwyt, bo jak zawsze i wszędzie przemówię do nich jasno, dobitnie i wielkodusznie!
— Przyprowadzić mi Bojarów! — wykrzyknął zwrócony ku swojej świcie.
Jeden z jenerałów, odjechał natychmiast ku miastu z tym rozkazem.
Upłynęły tymczasem całe długie dwie godziny. Napoleon kazał sobie podać śniadanie, a zjadłszy takowe z apetytem, powrócił na dawne miejsce, czekając na deputację bojarów i wręczenie mu kluczów miasta. W myśli ułożył już był całą mowę, pełną powagi i wielkości majestatycznej (tak on ją był sam osądził przynajmniej). Uniesiony, porwany szlachetnością, którą chciał obdarzyć i przytłoczyć niejako Moskwy mieszkańców, wyobrażał już sobie w bujnej fantazji zgromadzenie w pałacu carów, gdzie bojarowie mieli się spotkać i zaprzyjaźnić z jego świtą. Zamianuje natychmiast prefekta, który potrafi sobie zjednać serca ludu. Obdarzy hojnie z własnej szkatuły wszelkie instytucje dobroczynne w całem mieście. Sądził, że skoro w Afryce uznał za stosowne ubrać się w biały burnus jak Arab i pójść na wspólną modlitwę do meczetu, w Moskwie powinien naśladować carów wspaniałomyślność.
Gdy tak tonął w uroczych marzeniach, zniecierpliwiony, dla czego nie pojawia się deputacja bojarów z kluczami miasta? świta jego zaniepokojona i spiorunowana, naradzała się po cichu, co im czynić wypada? Wysłańcy bowiem wrócili z miną iście pogrzebową, donosząc że miasto prawie puste, i tylko motłoch najpodlejszy snuje się po ulicach. Jak tu wystąpić przed najjaśniejszym cesarzem z tą wieścią hiobową, która może okryć go śmiesznością... co w oczach Francuzów jest gorszem od zbrodni nawet! Jak mu to powiedzieć, że w mieście zamiast szlachetnych bojarów, zastali same męty społeczeństwa, obdartusów, pijusów, słowem: śmiecie najpodlejsze? Jedni utrzymywali, że trzeba zebrać bądź jaką deputację, inni zaś radzili, żeby odkryć całą prawdę cesarzowi, nie owijając niczego w bawełnę. Casus był niezwykły i drażliwy niesłychanie!
— Prawie niepodobna! — szeptano sobie na ucho. — W końcu jednak musi dowiedzieć się o wszystkiem... — Nikt atoli nie chciał z tem wystąpić pierwszy.
Napoleon ukołysany błogiemi marzeniami o swojej wielkości, łudząc się dość długą nadzieją zwodniczą, uczuł wreszcie z wrodzonym sprytem wielkiego komedjanta, że ta chwila imponująca i uroczysta zaczyna tracić cały urok, przedłużając się w nieskończoność. Skinął ręką i wypalono z działa. Był to sygnał z góry umówiony. Zaczęły natychmiast oddziały francuskie napływać do miasta przez wszystkie rogatki, krokiem podwójnym, jak do szturmu. Wyprzedzali jedni drugich w tej istnej gonitwie, podnosząc kłęby kurzu na ulicach; przyczem napełniali powietrze ogłuszającemi okrzykami i wiwatami na cześć cesarza. Oszołomiony, upojony i pociągnięty zapałem swoich żołnierzów, Napoleon towarzyszył im konno aż do rogatki Dorogomiłowskiej. Tu wstrzymał się, zsiadł z konia, i poszedł dalej pieszo wyglądając dotąd deputacji, która jak na złość nie pokazywała się wcale.