Wrogowie kobiety/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Wrogowie kobiety
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „HELIOS“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michalina Domańska
Tytuł orygin. Los enemigos de la mujer
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
I.


Książe raz jeszcze powtórzył swe twierdzenie:
— „Prawdziwym mędrcem jest ten mężczyzna, który potrafi obejść się bez kobiety“.
Musiał przerwać. Szerokie okna, przecięte u dołu głębokim lazurem morza Śródziemnego, zadrżały lekko. Stłumiony dźwięk, zdający się wychodzić z fasady gmachu zwróconej ku górom, napełnił naraz jadalnię. Była to wibracja dyskretna, daleka, stłumiona przez firanki, ściany i dywany, coś, jakby działanie podziemnej maszyny: ale gwar ludzki, wybuch krzyków i gwizdania, pokrył dźwięczenie stali i oddech przyśpieszony pary.
— Pociąg wojskowy! — zawołał don Marcos Toledo, zrywając się z krzesła.
— Ach! ten pułkownik! wieczny bohater, wiecznie zachwycony sprawami swego fachu — zauważył Atilio Castro z uśmiechem drwiącym.
Ten, którego nazywano „pułkownikiem“, niemal jednym skokiem znalazł się przy najbliższem oknie. Ponad drzewami wielkiego ogrodu na stoku pochyłości, widniał krótki odcinek kolejowej linji który ginął wnet w ciemnej paszczy tunelu. Ukazywał się potem po drugiej stronie wzgórza, wśród drzew i pałacyków różowawych Cap Saint Martin. Relsy lśniły w południowem słońcu niby dwie wstęgi płynnej stali. Pociąg nie był jeszcze widoczny, lecz rosnący łoskot jego ożywiał krajobraz. Od niższej części gór aż do wybrzeża morskiego, widać było falujące na gmachach i murach sztandary wszystkich narodowości.
Don Marcos podbiegł ku oknu przeciwległemu. Roztaczał się tam widok na miasto. Wzrok obejmował same dachy, przecięte gdzieniegdzie ogrodami, tworzącemi zielone plamy wśród morza czerwonych dachówek.
Don Marcos oddawna znał ten widok: to też poszukał natychmiast tego, co przeczuwał jako rzecz niezwykłą. Wzdłuż wybrzeża, pociąg nieskończony, olbrzymi zbliżał się wolno. Don Marcos głośno naliczył więcej niż czterdzieści wagonów, nie mogąc doczekać się końca, ukrytego jeszcze po za zakrętem.
— Musi to być cały bataljon na stopie wojennej. Więcej niż tysiąc żołnierzy! — powiedział z powagą, zadowolony, że może popisać się przed współbiesiadnikami, którzy nie słuchali go zresztą, pewnością swego strategicznego rzutu oka.
Pociąg przepełniony był ludźmi, którzy jako sylwetki szarawo żółte rysowali się w ramach okien, tłoczyli się w drzwiczkach i na stopniach, z nogami wiszącemi nad relsami. Inni znów mieścili się w wagonach bydlęcych lub stali na otwartych platformach, wśród wojskowych powozów i mitraljez okrytych futerałami swemi. Dużo żołnierzy wdrapało się na dachy wagonów i kłaniali się stamtąd, rozstawiwszy ręce i nogi w kształcie litery X. Wszyscy niemal pozdejmowali kurtki i zakasali rękawy jak marynarze, gotujący się do manewrów.
— To Anglicy! — zawołał don Marcos. Jadą do Włoch.
Ta uwaga została źle przyjęta przez księcia, który, pomimo różnicy wieku, mówił „ty“ do Hiszpana.
— Głupiś, pułkowniku! Wszyscy ich znają. Oni jedni gwiżdżą.
Trzej pozostali współbiesiadnicy przytaknęli mu. Codziennie przechodziły pociągi wojskowe i zdaleka poznać można było narodowość żołnierzy.
— Francuzi — mówił Castro — jadą w milczeniu. Już trzy lata przeszło biją się na własnem terytorjum, są ponurzy i milczący, jak obowiązek monotonny i nie kończący się nigdy. Włosi, których wysyłają na front francuski, śpiewają i stroją wagony w wieńce z liści. Anglicy krzyczą jak sztubacy na wakacjach i gwiżdżą, gwiżdżą dla wyrażenia swego entuzjazmu. To łobuzy tej wojny. Idą na śmierć z radością dziecinną.
Wkrótce wagony wszystkie znikły w tunelu; pułkownik wrócił do stołu.
— I znowu ludzie wysłani na rzeź! — powiedział Atilio Castro, spoglądając na księcia. — Skandal przeszedł. Mów dalej Michale.
Dwaj młodzi lokaje, Włosi, niezgrabni i wygoleni, podali deser pod wzrokiem rozkazującym Toledo.
Oglądał on zarazem stół i trzech zaproszonych gości, jak gdyby bał się znalezć jakieś niedbalstwo, coś, coby zdradzało, że to śniadanie jest zaimprowizowane. Było to pierwsze przyjęcie od dwóch lat w willi Sirena.
Pan domu, książe Michał Fiedor Lubimow, który siedział na pierwszem miejscu, przyjechał właśnie wilją z Paryża.
Był to człowiek jeszcze młody, obdarzony tą siłą, jaką wytwarza przyzwyczajenie do fizycznych ćwiczeń. Wysoki, smukły, silny, miał ciemną cerę, duże, szare oczy, twarz podłużną i całkiem ogoloną. Siwiejące włosy na skroniach, kilka przedwczesnych zmarszczek w kątach oczu i dwie głębokie bruzdy, ciągnące się z każdej strony nosa, zbyt szerokiego, aż do ust, mówiły o pierwszych śladach zmęczenia potężnego organizmu, który żył z niezwykłą intensywnością.
Pułkownik nazywał go „Waszą Wysokością“, jak gdyby należał do domu panującego i nie był zwykłym księciem rosyjskim. Lecz miało to miejsce jedynie wobec cudzoziemców, przez przyzwyczajenie nabyte za czasów, gdy żyła jeszcze księżna Lubimow i dla podtrzymania prestiżu syna, którego znał jeszcze dzieckiem. W kółku ścisłem, gdy byli sami, wolał nadawać mu tytuł markiza, „markiza Villablanca“, pomimo drwin księcia. Tytuł rosyjskiego księcia dobry był dla innych, dla tych, którym imponuje blask tytułu i którzy nie umieją ocenić ani pochodzenia, ani zasług starych rodów. Wolał szlachetny tytuł markiza hiszpańskiego, pomimo, że w Hiszpanji nie wiedziano o egzystencji księcia. Toledo znał trzech gości księcia Michała. Atilio Castro był jednym z jego ziomków, hiszpanem, który przebył większą część życia zagranicą. Traktował księcia z wielką poufałością i mówił doń „ty“ z racji dalekiego pokrewieństwa, które ich łączyło. Don Marcos wiedział niejasno, że piastował przez czas krótki urząd konsula w jakimś kraju. Castro nieustannie brał pułkownika za przedmiot swych żarcików. Lecz Marcos nie miał o to żalu, widząc, że to bawi Jego Wysokość.
— To piękna dusza! — mówił o Castro. Prowadził życie niezbyt przykładne. Straszny gracz z niego... ale to pan w całem słowa znaczeniu.
Michał Fiedor inaczej jeszcze określał swego krewniaka.
— Posiada wszystkie nałogi i ani jednej wady! — Don Marcos nie mógł nigdy zrozumieć sensu tego określenia, lecz przyjął je jako jedną rację więcej oceniania Castro.
Książe był starszy od niego o dwa lub trzy lata; a jednak zdawało się, że jest między nimi różnica znacznie większa. Castro miał przeszło lat trzydzieści pięć, a niektórzy dawali mu zaledwo dwadzieścia trzy. Twarz jego o wyrazie niewinnym, niemal dziecinnym, nabierała niejakiej powagi dzięki jedynie wąsom jasnym uciętym, jak szczoteczka. Ten wąsik drobny i przedział niezmienny, który dzielił włosy na dwie części identyczne i błyszczące, były rysami najbardziej charakterystycznymi jego twarzy w chwilach spokoju. Jeśli jego humor psuł się — co się zdarzało jedynie od czasu do czasu — blask oczu, grymas ust, przedwczesne zmarszczki na skroniach, nadawały mu niepokojący wyraz twarzy i odrazu dziesięć lat mu przybywało. Zawsze był ubrany elegancko, mieszkał w najlepszych hotelach i nie miał żadnych dochodów stałych; pułkownik posądzał go o pożyczanie pieniędzy od księcia tytułem przyjaciela. Lecz ten opuścił Monte Carlo na początku wojny i don Marcos znajdował zawsze Castro co roku zainstalowanego w hotelu Paryskim, grającego w kasynie i przebywającego wśród ludzi bogatych. Czasem przy spotkaniu w salach gry, Castro pożyczył od niego dziesięć ludwików, jak gracz, który wszystko na zielonem suknie zostawił i który pragnie odegrać się; ale oddawał zawsze z większem lub mniejszem opóźnieniem. Życie jego było nieco tajemnicze, tak sądził don Marcos.
Żywot dwuch innych gości wydawał mu się mniej skomplikowany. Najbardziej zażyłym w tym domu był ciemnowłosy młodzieniec, małego wzrostu, o włosach długich i lśniących. Teofil Spadoni, pianista sławny, syn Włochów — to było rzeczą pewną — ale urodzony wedle słów swoich raz w Kairze, to znów w Atenach lub Konstantynopolu, we wszystkich miastach, dokąd ojciec jego, biedny krawiec, emigrował. Takie roztargnienia, wiadomości tak niejasne, nie były niczem nadzwyczajnem u tego wirtuoza sławnego, który z chwilą opuszczenia swego fortepianu, stawał się rodzajem lunatyka, niezdolnym do spraw życia codziennego. Objechawszy wielkie stolice Europy i Ameryki z koncertami. osiedlił się w Monte-Carlo, w nieruchomości, którą on sam przypisywał wojnie, a don Marcos jego namiętności do gry. Książe znał go stąd, że obwoził go na swym wielkim jachcie Gaviota, w podróży naokoło świata, jako jednego z członków swej orkiestry.
Obok gospodarza, siedział jeszcze jeden gość, nowy znajomy, chłopak blady, wysoki i krótkowzroczny, który spoglądał na wszystkie strony, panując nad swemi ruchami. Był to Hiszpan, profesor, doktór wszech nauk, Carlos Novoa, którego rząd hiszpański wysłał, by studjował faunę morską w Muzeum Oceanograficznem. Pułkownik spędził długie lata w Monte-Carlo, nie spotkawszy innych rodaków, niż tych, których widywał wokoło stołów z ruletką i uczuwał patrjotyczną dumę, gdy poznał profesora przed dwoma miesiącami.
— Uczony!... sławny uczony!... powiadał, mówiąc o swym nowym przyjacielu. Niechże powiedzą teraz, że wszyscy Hiszpanie to idyoci!... Nie był w stanie wytłumaczyć, na czem polega wiedza jego rodaka. Co więcej, od pierwszych słów zamienionych. odgadł, że przekonania profesora nie są zgodne z jego poglądami. Cham, który zamiast Boga, ubóstwia materję — powiedział sobie. Lecz dodał na pocieszenie:
— Wszyscy uczeni są tacy sami: bezbożne liberały. Co na to poradzić? Co do sławy jego, nie miał wątpliwości żadnych. W ten sposób tylko tłumaczył sobie, że go wysłano do tego Muzeum w Monaco, olbrzymiego i białego jak katedra, którego sale zwiedził raz tylko z szacunkiem, aby tam więcej nie wrócić.
Profesor od czasu do czasu udawał się do Monte-Carlo, a gdy spotykał don Marcosa w kasynie, ten ostatni przedstawiał go swym przyjaciołom, jako narodową sławę. Novoa w ten sposób poznał Castro i Spadoni’ego, którzy zapytali go poprostu, czy służy mu szczęście w grze.
Gdy tylko książe oznajmił swój przyjazd, Toledo smusił sławnego swego przyjaciela, aby towarzyszył mu na dworzec, pragnąc jak najrychlej go przedstawić.
— Oto sława mej ojczyzny! Wasza Wysokość tak lubi wszystko, co pochodzi z Hiszpanji...
Michał Fiodor spędził smaczną część życia swego na morzu: to też odrazu powziął sympatję do tego młodzieńca, gdy tylko usłyszał o jego specjalności.
Długo rozmawiali o ocenografji a wilją, książę Michał, który przywykł zapraszać do swego stołu najrozmaitszych współbiesiadników, powiedział swemu „szambelanowi“:
— Twój uczony jest całkiem sympatyczny! Zaproś go na śniadanie.
Wszyscy goście mówili po hiszpańsku. Spadoni nauczył się tego języka w miastach południowej Ameryki, gdy objeżdżał je z koncertami.
Przy wetach rozmowa stała się ogólną. Zaczęto mówić o kobietach, jak zwykle się zdarza, gdy mężczyźni biesiadują sami. Toledo podejrzewał księcia, że zręcznie do tego pobudził swych współbiesiadników. Naraz Michał streścił swe przekonanie, powtarzając po dwakroć:
— Prawdziwie mądrym jest ten mężczyzna, który potrafi obejść się bez kobiety.
W tej właśnie chwili pociąg angielski przeleciał wśród okrzyków i gwizdania.
Atilio Castro poczekał dopóki ostatni wagon nie zginął w tunelu i powiedział tonem pełnym finezji i lekkiej ironji:
— Te gwizdania wyglądają na komentarz do twego pięknego frazesu. Nie przejmuj się zdaniem prostaków. To, coś powiedział, zajmuje mię. Ty, któryś znał je tysiącami, wyrzekasz się teraz kobiet!... Mów dalej, Michale!
Ale książę odwrócił rozmowę. Mówił o swych wrażeniach, gdy przybył do willi Sirena po długiej nieobecności. Z przedwojennego życia pozostał mu jedynie dom i ogrody. Cały męski personel był zmobilizowany, jedni służyli w wojsku francuskiem, inni we włoskiem. Nazajutrz po przyjeździe machinalnie kazał sobie podać samochód, aby udać się do Monte-Carlo. Nie brak mu było wehikułów. Trzy pierwszorzędne maszyny stały, jakby zapomniane w garażu. Ale szoferzy byli na wojnie, benzyny brakło, a na jazdę potrzebne było specjalne pozwolenie. Jednem słowem, musiał zdecydować się na oczekiwanie tramwaju z Mentony przed bramą swego ogrodu. Było to nowością dla niego, nieznanym jeszcze sposobem lokomocji. Zdało mu się, że się dostał do jakichś światów zapomnianych, gdy się znalazł wśród pospólstwa. Drażniła go ciekawość, jaką wzbudzał. Powtarzano sobie po cichu jego nazwisko. Nawet konduktor okazał pewne zdziwienie, widząc go wchodzącego do swego wehikułu.
— A najgorsze z tego, moi drodzy, to, że jestem zrujnowany!
Spadoni roztworzył szeroko swe czarne oczy, jakgdyby słyszał rzecz niesłychaną i absurdalną. Castro uśmiechnął się z niedowierzaniem:
— Ty zrujnowany?... Zadowolniłbym się dziesiątą częścią twych resztek.
Książe zgodził się na to. Położenie jego przypominało zatoniecie olbrzymich okrętów, których pozostałości wzbogacają całą nędzną ludność jakiegoś wybrzeża. Ale ta względność losu nie przeszkadzała temu, że ruina jego była rzeczą pewną.
— Wobec tego, co powiem wam za chwilę, nie widzę racji ukrywania mego położenia. Przed kilku tygodniami sprzedałem w Paryżu pałac, zbudowany przez moją matkę. Kupił go odemnie „nouveau riche“. Wojna uczyniła ze mnie „nouveau pauvre“. Wiadomo ci, Attilio, co mię spotkało, odkąd zaczęła się ta walka narodów. Od pierwszych strzałów zamienionych, wysyłano mi z Rosji zaledwo ósmą część dochodów moich. Później było coraz gorzej. Rewolucja jeszcze zmniejszyła dochody moje w sposób przerażający. Teraz z towarzyszem Leninem i czerwonym sztandarem, nie dostaję już nic absolutnie. Nawet nie wiem, co się dzieje z memi domami, kopalniami, majątkami ziemskiemi... Nie mam żadnej wieści o tych, którzy tam administrowali moją fortuną. Zamordowano ich zapewne...
Pułkownik wzniósł oczy do nieba:
— Rewolucja. Brak wodza!
— Ależ taki bogacz, jak ty — zauważył Castro — zawsze ma rezerwy w bankach, może pożyczyć, w oczekiwaniu na lepsze czasy.
— Możliwe. Ale to dla mnie równa się nieomal nędzy. Gdym opuszczał Paryż, mój administrator zalecał mi, abym żył w sposób zgodny z memi dochodami obecnemi. Ile mogę wydawać? Nie wiem o tem, ani on też. Układa mój bilans, to dopominając się, to płacąc, gdyż miałem podobno sporo długów. Ostatecznie, będę musiał żyć, jak zrujnowany książę z trzystu tysiącami franków rocznie. Może więcej... może mniej. Nie wiem nic. Castro i Spadoni uczynili ruch zawiści, słuchając tych cyfr. Novoa z szacunkiem spoglądał na tego człowieka, który mienił się jego przyjacielem i uważał, że jest w nędzy przy dochodzie trzystu tysięcy franków rocznie.
— Administrator — ciągnął dalej książe — proponował mi, abym pozbył się swej willi, tak, jak sprzedałem pałac w Paryżu. Podobno nuworysz pragnie wejść w posiadanie wszystkiego, co było moje. Jednem słowem likwidacja kompletna. Ale oparłem się temu. Ten kącik należy do mnie, ja go stworzyłem. Zresztą życie światowe stało się niemożliwe, wojna wszystko zniszczyła. Nic smutniejszego, nad życie w Paryżu. Ani światła, ani ludzi. Gotowie zawzięli się na ludzi z naszego świata i zmuszają ich do emigracji. Postanowiłem więc zainstalować się tutaj, aż do końca tej zawieruchy światowej,
— No! to poczekasz na ten koniec! — zauważył Castro.
— I ja tak sądzę. Ten zakątek jest miły. Myśl egoistyczna, że miljony ludzi znosi w tej chwili braki wszelkie i że umierają tysiącami dziennie, czyni ten zakątek jeszcze bardziej uroczym i komfortowym. Bądź co bądź i tu się czuje zmianę. Morze nawet jest inne. Zaledwo słońce się skryje, poczciwy mój pułkownik zmuszony jest zakrywać czarnemi zasłonami drzwi i okna, wychodzące na morze, aby podwodne statki wojenne nie wzięły nas czasem na cel. Niestety! gdzie są piękne, dawne dnie? Zabawy, jakie urządzałem tutaj, wieczory na „Gaviocie“, gdy stała na kotwicy u tego wybrzeża?
Castro spoglądał w dal, jak człowiek śniący na jawie. W wyobraźni swej ujrzał ogrody willi Sirena uilluminowane i rzucające na fale odblask mlecznej światłości, podobny do poświaty księżyca. Olbrzymie okna czerwonawe od światła rzucały w noc ciepłą odgłosy śmiechów, okrzyków, westchnień skrzypcowych i miłosnych pieśni. Złote ćwieki niebios zdawały się zamieniać blask swój z elektrycznemi gwiazdami ukrytemi wśród czarnego listowia. Pary czułe, złączone, wolnym krokiem dążyły do ciemnych zakątków ogrodu. Wszystkie przeszły tędy: najsłynniejsze artystki Paryża, Londynu, Wiednia, piękne snobki z obu półkuli, kobiety najlepszego towarzystwa, uśmiechające się, niby niewolnice do mocarza, który jednem pociągnięciem pióra mógł przekreślić ich długi. Ach! te pompejańskie wieczory willi Sirena!...
Spadoni widział w wyobraźni „Gaviote“, pływający pałac, który zdawał się zajmować cały niewielki port w Condamine, gdy zarzucał tam kotwicę i wspaniałością swoją pobijał jacht księcia Monaco i amerykańskich miljarderów. Jawił mu się znów ten, zamek z Tysiąca i Jednej nocy, który po wszystkich morzach obwoził swe buduary ozdobne w posągi i fontanny, swą olbrzymią bibliotekę, swą salę balową z estradą, mogącą służyć jako teatr, na której pięćdziesięciu muzykantów grało dla jednego słuchacza widzialnego, ks. Michała, leżącego na sofie. Jawiły się w pamięci pianisty samotne porty okolic historycznych i martwych, z mewami, krążącemi nad głębią szafirową i spokojną; wybrzeża Antyllskie z czarnemi kokosowemi lasami na tle nieba czerwieniejącego od łun zachodzącego słońca; twardy koral wysp Spokojnych, tworzących obrączkę naokoło wewnętrznego jeziora... I oto ten potężny cudotwórca przyznawał się do straty swych bogactw...
Książe, który zdawał się odgadywać te myśli, dodał:
— Wszystko to skończone, nie wiem, czy na długo, czy też na zawsze... Dlatego pragnę zaproponować wam jedną rzecz...
Zatrzymał się chwilę, aby nacieszyć się zaciekawieniem w oczach swych słuchaczy...
Poczem zwracając się do Castro:
— Czyś zadowolony ze swego obecnego życia?
Pomimo swego spokoju, drwiącego i uśmiechniętego, Attilio nie mógł powstrzymać ruchu zdziwienia, tak, jakby go to pytanie gorszyło. Życie jego wydawało mu się ohydne. Wojna wszystkie jego przyzwyczajenia rozproszyła i wszystkie stosunki rozwiała na cztery wiatry. Nic nie wiedział o losach setek osób różnych narodowości, które zapełniały mu życie i bez których zdawało mu się, że istnieć nie potrafi.
— Nie licząc tego, że bardziej niż kiedy jestem w biedzie. Dlatego siedzę w Monte-Carlo. I chociaż w końcu zawsze jestem przegrany, pozostaje mi w ręku tyle, że mogę jakoś egzystować... Ale cóż to za egzystencja!... Spojrzał na Novoa, jak gdyby świeża ich przyjaźń budziła w nim nieufność, potem dodał ze stanowczością:
— Będę mówił zupełnie szczerze. Profesor powiedział nam przed chwilą, ile miesięcanie zarabia: pięćset pezetas, mniej, niż każdy urzędnik Kasyna. Będę równie szczery. Mieszkam w hotelu Paryskim. Attilio Castro nie może mieszkać gdzieindziej: musi zachować swe stosunki. Ale nieraz trudno mi ogromnie zapłacić za swój pokój, a jadam w marnych dziurach włoskich, gdy nie jestem zaproszony. Łoże moje kosztuje mię cztery czy pięć razy więcej, niż moje utrzymanie. We dnie, gdy przegrywam ostatni swój żeton, zadawalniam się sandwichem z szynką, który dają mi na kredyt w barze Kasyna. Należę do szkoły madryckiego gracza, którego zwaliśmy „mistrzem“ i który nam powiadał: „Młodzieńcy, pieniądze są na to, aby grać, a to, co zostaje — aby jeść.“
— A jednak ty się tak znasz na dobrej kuchni — zauważył książe.
Lamenty Castro nabrały komicznej powagi. Wojna zmiotła wszystkie dobre przyzwyczajenia. Nikt już nie prowadził domu jak się należy. Wszyscy mieszkali w hotelach, a teraźniejsze braki stawały się pretekstem dla właścicieli hotelów, aby dawać swym klientom obiady z garkuchni, niesmaczne i skąpe. Zaproszenie prywatne służyło tylko jako oszukanie głodu.
— Upłynęły już miesiące, a może i lata, odkąd nie jadłem jak dziś. A jednak siadywałem przy wszystkich najznakomitszych stołach w hotelach Błękitnego Wybrzeża. Byłem pewny, że nie istnieją już takie kurczęta, jak te, które nam podano przed chwilą. Uważałem, że stały się mytologicznym drobiem, ptakami pięknych snów.
Pułkownik skłonił głowę z uśmiechem, jak gdyby przyjmując tę pochwałę.
— A ty, Spadoni, ciągnął książe, czy żyjesz według twych upodobań?
— Ja... ja... Wasza Wysokość... bąkał muzyk; zmieszamy tem pytaniem niespodzianem.
Castro przyszedł mu z pomocą.
— Jako pianista, nasz przyjaciel Spadoni, zawsze znajduje stół nakryty w willach dam podżyłych i muzykalnych z Cafe Martin. Przytem bywa często zapraszany przez Anglików do Nicei. Nie ma też na głowie płacenia hotelu. Przyjaciel mu ustąpił całą willę komfortową, elegancką, obszerną. Lecz przy tych wszystkich korzyściach, miewa i wielkie straty. Gra więcej jeszcze odemnie. W Kasynie nadali mu przydomek: Pan od 5-ki. Wszystko, co może zebrać, stawia na 5-tkę i zawsze przegrywa. Ja jestem „panem od 17-tki“ i także nie mam szczęścia. Spadoni chciał coś powiedzieć, lecz wstrzymał się, widząc, że książe zwraca się do Nowoa.
— Pana nie zapytam o nic. Znam pana położenie. Pan zamieszkuje stare Monaco, w domu urzędnika Muzeum i ta lokata nie musi być świetna. Zresztą, jak powiedział Attilio, mniej pan zarabia, niż krupier z kasyna.
I spoglądając na swych współbiesiadników, dodał:
— Chciałem wam zaproponować abyście mieszkali zemną. To zaproszenie, coprawda, podyktowane jest także egoizmem. Mam zamiar osiedlić się tu aż dopóki świat się nie uspokoi i życie nie stanie się znów miłe. Gdybym mieszkał sam z pułkownikiem, to byśmy się w końcu znienawidzili. Będziecie mymi towarzyszami w tej norze.
Wszyscy trzej zdumieli się na tę niespodzianą propozycję. Novoa pierwszy przemówił:
— Książe, pan mię zaledwo zna. Trzy dni temu dopiero widzieliśmy się poraz pierwszy... Nie wiem czy mogę...
Książe powstrzymał go tonem nieco suchym i ruchem rozkazującym człowieka, który nie przywykł do żadnych objekcji.
— Znamy się od lat całych... od zawsze...
Poczem dodał:
— To co wam ofiaruję jest drobnostką. Służba moja bardzo nieliczna. Jako służących mam jedynie starego mego lokaja i tych dwóch włoskich drabów, których pułkownik zdołał zdobyć. Reszta usługi spełniana jest przez kobiety... Ale nawet w ten sposób życie przykrem nie będzie. Odosobnimy się od świata, który stracił głowę. Nie będziemy mówili o wojnie. Prowadzić będziemy życie spokojne i szerokie, jak w opactwach średniowiecznych, które były świeżemi oazami spokoju i nauki pośród mordów i gwałtów. Będziemy jedli dobrze. W tem już głowa pułkownika. Biblioteka z jachtu jest tutaj. Sprzedając statek wydałem rozkaz, aby ją złożono na najwyższem piętrze. Nasz przyjaciel Novoa znajdzie tam może dzieła nieznane sobie. Każdy będzie żył wedle swych upodobań. Będziecie wolnymi mnichami, bez innych obowiązków jak stawienie się tutaj w godzinach posiłku. A jeśli „pan od 5-ki“ i „pan od 17-tki“ zechce przejść się po Kasynie, będą mogli sobie na to pozwolić i ktoś pomyśli o tem aby napełnić im kieszenie. Trzeba coś poświęcić nałogom do djaska! Bez tego życie nie miałoby ceny.
Cisza potwierdzająca przyjęła słowa właściciela willi Sirena.
— Jednej rzeczy wymagam — ciągnął książe po długiej pauzie — tego mianowicie, abyście żyli tylko między mężczyznami. Nie chcę kobiet. Kobieta winna, być wykluczona z naszej egzystencji wspólnej.
Pianista otworzył oczy zdumione. Novoa zdjął machinalnie binokle ruchem zdziwienia i włożył je natychmiast.
Znów zapanowała cisza.
— To co nam proponujesz — powiedział wreszcie Attilio z uśmiechem — przypomina mi komedję Szekspira. Bez kobiet! Bohater sztuki żeni się w końcu.
— Znam tę komedię — odpowiedział książe — ale nie mam zwyczaju życia swego na wzór komedji urządzać. Nie wyciągam z nich żadnej nauki. Mogę cię zapewnić, że się nie ożenię, wbrew Szekspirowi i królowi Francji, który był bohaterem sztuki.
— Ależ twe pretensje są niedorzeczne — oświadczył Castro. Nie wiem co inni o tem myślą, ale przeszkodzić mi...
Zakończył swój protest giestem.
Poczem widząc, że książe siedzi zamyślony, dodał:
— Jak to znać, że masz już ich po uszy! W życiu wszystko miałeś, czegoś chciał, a teraz chciałbyś nam nakazać...
Książe przerwał mu, jakby nie słyszał...
— Skoro obejść się bez tego nie możesz, to dobrze. Nie mam zamiaru cię dręczyć. Możesz zadowolnić swój kaprys gdy ci się podoba, ale tu nie chcę kobiet! I o niczem wiedzieć nie chcę...
Trzej słuchacze ze zdziwieniem na siebie spojrzeli.
— Chyba wiesz, Attilio, czem jest kobieta! W większej części na świecie są tylko samice, młode, stare ale kobiet niema. Kobieta, prawdziwa kobieta, to wytwór sztuczny starych cywilizacji, coś podobnego do kwiatu cieplarnianego, o pięknie perwersyjnem i skomplikowanem. Takiej się obawiam. Jeśli wejdzie do naszego domu, to koniec naszemu życiu cichemu, naszemu stowarzyszeniu.
Książe wstał od stołu, a wszyscy go naśladowali. Śniadanie było skończone. Przeszli do hallu sąsiedniego, gdzie podano kawę. Pułkownik spojrzał wokoło siebie z niepokojem, obejrzał pudełko z cygarami i olbrzymią tacę z likierami.
Podczas gdy obcinał koniec hawańskiego cygara, książe, ciągnął dalej zwracając się do Castro.
— Gdy będziesz chciał... to sobie wybierzesz w okolicy Kasyna. Pięć lub dziesięć ludwików, a potem — dowidzenia... Ale inne! Kobiety! Gdyby tu weszły, kobiety ze świata, koniec byłby naszemu spokojowi. Mnieby poszukiwały przez ciekawość lub chciwość, myśląc o mej przeszłości i fortunie. Was by wyprowadzały z równowagi i wzbudzały zazdrość między wami. Życie które prowadzić pragną jużby nie było możliwe... Nie licząc tego, że nie jesteśmy bogaci..
Attilio z uśmiechem zaprotestował:
— Nie bogaci.
— Zamało na dawne szaleństwa — ciągnął książe — a miłość wymaga pieniędzy. Miłość bezinteresowna to wymysł biedaków, którzy pocieszają się kłamstwami. Złoto lśni na dnie każdej miłości. Najpierw nie myśli się o tem, pragnienie oślepia. Widzimy tylko skutek natychmiastowy, myślimy o pokonaniu naszego uroczego przeciwnika. Lecz w każdej miłości przedłużonej, w końcu daje się pieniądze lub przyjmuje.
— Przyjmować pieniądze od kobiety... Nigdy, powiedział Castro już bez swego ironicznego uśmiechu. Novoa, z filiżanką w ręku, słuchał księcia uważnie. Mówił o świecie nieznanym mu. Spadma, z oczyma, utkwionemi w dal, myślał o czemś innem.
— Uprzedzony jesteś, Attilio — mówił dalej Lubimow. — Żadnej kobiety! Będziemy mogli prowadzić wesołe życie. Ranki całkiem swobodne, spotykać się będziemy dopiero przy drugiem śniadaniu. Na dole w naszym porcie, mamy jeszcze kilka motorówek. Będziemy wiosłowali i zajmowali się rybołówstwem w godzinach słonecznych. Wieczorem pójdziesz do swego Kasyna. Może i ja wybiorę się czasem na jaki koncert. Wiosna już blizko. Wieczorem, siedząc na tarasie, z twarzą zwróconą ku gwiazdom, nasz przyjaciel Novoa, mędrzec naszego zakonu, będzie nam tłumaczył melodje niebios a Spadoni, nasz wirtuoz, usiądzie przy fortepianie aby nas uraczyć muzyką ziemską.
— Doskonale — powiedział Castro. — Opisałeś nasze przyszłe życie niemal jako poeta. Przekonałeś mię. Będziemy szczęśliwi. Ale nie zapominam twego pozwolenia co do kokot i twego zakazu gdy chodzi o kobietę. Ani jednej sukienki w willi Sirena. Sami mężczyźni. Mnisi, egoistyczni i tolerancyjni, którzy zebrali się aby żyć w słodkiej ciszy, dopóki trwa pożar wszechświatowy.
Attilio dumał chwil kilka, potem rzekł:
— Brak nam miana. Nasze zgromadzanie winno mieć swą nazwę. Będzie to... Pomyślmy... „Wrogowie kobiety“.
Książe uśmiechnął się.
— Niech ta nazwa będzie znana tylko nam! Inaczej możnaby sobie wyobrazić... Bóg wie co!...
Spadoni, jakby nagle obudzony, zwrócił się ku Castro, głośno wyrażając swą myśl:
— To system wymyślony przez lorda. Zarobił na nim miljony. Kazałem go wczoraj sobie wytłumaczyć... Stawiacie najpierw...
— Ależ, djabelski pianisto!... zaprotestował Attilio. Wytłumaczysz mi to w Kasynie, o ile zgodzę się słuchać ciebie... Straciłem już sumy szalone z twemi systemami. Radzę ci trzymaj się swej 5-tki.
— A czy wiecie — powiedział nagle Spadoni — że spotkałem wczoraj księżnę w Kasynie.
Przerwał mu pytający ruch księcia:
— Jaką księżnę?
— Księżnę de Lisle. Parę razy zapytywała mię o wiadomości co do Waszej Wysokości a gdy się dowiedziała, że książe właśnie przyjechał, oznajmiła o swym zamiarze złożenia mu wizyty.
Lubimow odpowiedział wykrzyknikiem i zamilkł.
— No, to śliczny początek! zawołał Castro ze śmiechem. Bez kobiet. A raptem pułkownik oznajmia nam nagle wizytę jednej z najbardziej niebezpiecznych! Gdyż przyznasz, że księżna należy do tych, któreś nam opisał.
— Nie przyjmę jej — powiedział książe stanowczo.
— O ile się nie mylę, jest twą kuzynką.
— Wcale nie. Ojciec jej był bratem mego ojczyma. Ale znaliśmy się jako dzieci i nawet zachowaliśmy o sobie najgorsze wspomnienia. Zaślubiła księcia francuskiego, gdym mieszkał jeszcze w Moskwie. Tak jak Amerykanki, chciała olśnić tytułem i stać na świeczniku w Europie. Po kilku miesiącach rozstała się z mężem i płaci mu rentę, o co może właśnie chodziło świetnemu księciu. Słynna Alicja nie jest dla mnie kobietą ponętną. A przytem żyła, jak jej się podobało... trochę jak ja... Jej reputacja równa się mojej. Tak jak mnie, przypisują jej miłostki z ludźmi, których nie widziała nigdy. Ostatnio słyszałem, że afiszowała się z młodzieniaszkiem, niemal dzieckiem... Starzejemy się, niestety...
— Widziałem ich w Paryżu, — powiedział Castro. Było to przed wojną. Odtąd widywałem ją zawsze samą w Monte-Carlo i nigdzie jej młodzieniaszka nie dostrzegłem. Był to zapewne kaprys... Teraz spędza tu już trzecią zimę. W lecie przenosi się do Aix-les Bains lub Biarritz. Lecz wraca, gdy tylko Kasyno zaczyna swój świetny sezon.
— Czy gra?
— Jak szalona. Gra grubemi sumami i źle.
Przez dwa lata używała tylko żetonów po 25 i 50 ludwików. Teraz stawia już setki.
Wkrótce zadowolni się czerwonemi żetonami po ludwiku, jak wasz obecny sługa.
— Nie przyjmę jej, — powtórzył książe.
I nie chcąc widocznie nic więcej powiedzieć, opuścił swych przyjaciół i wyszedł z hallu.


II.


Pod koniec drugiej wojny karlistowskiej, Hiszpan jeden musiał na zawsze opuścić ojczyznę i przedostać się do Francji. Dzienniki madryckie inaczej go nie nazywały jak „cabecielo“[1] Saldana i powstrzymywały się od dodatków ubliżających, aby go odróżnić zapewne od innych wodzów band, którzy w Aragonji, w Catalonji i w Walencji wiedli życie pełne morderstw i grabieży. Dla swoich nosił on miano generała don Miguela Saldana, markiza Villablanca. Tytuł ten nadał mu don Carlos od nazwy wioski w której Saldana niemal zniszczył całkiem całą kolumnę wojsk liberałów.
Cabecillo miał zaledwo 29 lat, gdy przeszedł granicę, aby nie być zmuszonym uznać Burbonów konstytucyjnych. Ukończył zaledwo studia w szkole wojskowej w Toledo, gdy rewolucja z r. 1868 pchnęła go w szeregi zwolenników don Carlosa, gdzie bardzo prędko odznaczył się swymi czynami.
Odwaga jego graniczyła z zuchwalstwem. Atakował zwykle sam na czele swych podwładnych i po większej części bywał ranny. Ale jego rany były „wypadkowe“ jak mawiali jego żołnierze i nie niszczyły silnego zdrowia, pozostawiając jedynie chwalebne blizny.
W Paryżu, gdzie podziwiało go tylko kilka starych dam z przedmieścia Saint-Germain, uczuł się zbyt samotny i udał się do Wiednia.
Król jego liczył tam wielu przyjaciół i krewnych. Młodość i czyny zdobyły mu uznanie w świecie arcyksiążąt. Wojna turecko-rosyjska wyrwała go z tej słodkiej egzystencji, zajmującego pasożyta. Jako katolik i żołnierz, uważał za swój obowiązek bić Turków i opatrzony polecającemi listami książąt austrjackich, udał się do Petersburga. Generał Saldana stał się zwykłym rotmistrzem w armii rosyjskiej. Lecz wkrótce kilka nowych ran i parę świetnych szarż uczyniły go sławnym. Wśród oficerów liczył wielu przyjaciół. Bywał w salonach arystokratycznych. Pewnego dnia, na balu u wielkiej księżny, poznał pannę o której wiele mówiono tej zimy, księżniczkę Lubimow.
Miała 23 lata, była sierotą i jedną z najbogatszych dziedziczek w Rosji. Jeden z jej przodków, kozak piękny i analfabeta, zdołał zwrócić uwagę carycy Katarzyny. Obdarowała go niezmierzonemi obszarami po tamtej stronie Uralu. Były tam kopalnie malachitu, lapis-lazuli, bogate źródła naftowe. Oprócz tego, dwanaście tysięcy poddanych, obecnie wyzwolonych przez cara, pracowało już dawniej dla potomków Lubimowa, przy uprawie ziemi. I cała ta olbrzymia fortuna niemal codziennie powiększana, w całości należała do kobiety, księżniczki Lubimowy, która uważała, że należy do rodziny cesarskiej, wskutek swego pochodzenia, lecz charakter jej ekscentryczny nieraz przysparzał kłopotów cesarzowi.
Była to dziewczyna wojownicza, kapryśna, niekonsekwentna w słowach i czynach, zdumiewająca wszystkich gwałtownemi kontrastami swego charakteru. Oficerów gwardji traktowała po koleżeńsku, piła i paliła z nimi i brała udział w konnych ich ćwiczeniach. Potem, nagle zamykała się w swym pałacu i przebywała tam całe tygodnie, pogrążona w napadach mistycyzmu. Czciła cesarza jako przedstawiciela Boga na ziemi a jednocześnie sympatyzowała z nihilistami.
Pamiętano u dworu, że pewnego dnia, w towarzystwie służącej źle notowanej w policji, udała się do nędznego domeczku w okolicach stolicy, przepełnionego rewolucyjną kanalją złożoną ze studentów i robotników. W ciasnym pokoju, przedefilowała wraz z nimi przed trumną, której tłum smutny i ciekawy każdej chwili omal nie zrzucał z katafalku.
Nieboszczyk zwał się Fiodor Dostojewski. Księżna rozsypała kosztowny bukiet z róż na czoło wypukłe i ascetyczną brodę powieściopisarza. I ta Nadina Lubimow była tą samą, która w swym pałacu biła sługi swoje, zmuszała pokojówki klękać przed sobą w chwilach gniewu i wszystko wokoło burzyła. Pewien stary książe, którego cesarz dał jej jako opiekuna, pragnął jak najprędzej wydać ją zamąż, choćby miał przez to stracić rządy nad olbrzymią fortuną. Konkurenci jej bali się jak ognia okrutnych jej drwin, któremi odpowiadała na ich oświadczyny. Po dwakroć oznajmiła swe zaręczyny ze szlachcicami, służącymi u dworu i w ostatniej chwili sama prosiła cara aby odmówił pozwolenia. Nikt już nie śmiał prosić o jej rękę ze strachu przed komentarzami i drwinami. A jednak nikt nie wątpił o jej niewinności, pomimo jej swobody i niekonsekwencji.
Ujrzawszy ją, Saldana pomyślał o najadzie północnej, wynurzającej się z zielonej rzeki, gdzie pływają kry lodowe. Była wysoka, majestatyczna, nieco masywna jak boginie malowane na freskach pokrywających sufit. Szare jej oczy mieniły się zielonawym odcieniem. Włosy miała jedwabiste i jasne, jakby bezbarwne. Nos zbyt szeroki, którego nozdrza drżały w chwilach wzruszenia, przypominał jej przodka, silnego kozaka carycy Katarzyny. Nie zauważyła Saldana przez czas długi. Tylu oficerów otaczało ją na tym balu, z uśmiechem przyjmując jej żarty niemożliwe i ryzykowne powiedzenia. Naraz Saldana, który stał koło drzwi, drgnął, usłyszawszy głos jasny i rozkazujący:
— Proszę mi podać ramię, markizie.
I nie czekając aż jej poda, księżniczka sama go wzięła za ramię i pociągnęła do sali bufetowej.
Nadina połknęła duży kieliszek wódki, przekładając ten trunek pospolity nad szampana, rozlewanego hojnie przez służbę. Poczem pociągnęła swego towarzysza z uśmiechem aż do okna ukrytego za firankami.
— Rany pana! Chcę je widzieć...
Wobec rozkazu tej wielkiej damy, nawykłej do narzucania najbardziej dziwacznych kaprysów, Saldana stanął zdumiony. Rumieniąc się, podniósł w końcu lewy rękaw munduru i ukazał przedramię pokryte włosami, muskularne, głęboko poryte blizną od kuli, którą tam dostał w Hiszpanji.
Księżniczka podziwiała to ramię atlety o skórze ciemnej, przeciętej białą blizną.
I naraz Saldana uczuł dotknięcie warg na swej bliznie. Pochylając swą dumną głowę, Nadina całowała mu ramię.
— Bohaterze! ty mój bohaterze!
Potem podniosła głowę, zimna i pogodna, bez innej oznaki wzruszenia nad lekkie drżenie nozdrzy. Nie miała już chęci oglądać innych blizn, o których koledzy walecznego wojaka wspominali jej. Pewną była że widzieć je będzie do woli. gdy tylko zechce.
W kilka dni później wiadomość o małżeństwie księżniczki Lubimow z Hiszpanem obiegła dwór. Ona sama puściła tę pogłoskę, nie dbając o wolę swego przyszłego męża. Racje, które podawała, były niezmiernej wagi: ona była blondynką a Saldana brunetem. Każde z nich urodziło się na przeciwległym krańcu Europy. Przytem księżna miała przekonanie, że kochała zawsze Hiszpanię, chociaż nie była w stanie oznaczyć dokładnie na mapie miejsca gdzie się ten kraj znajduje. Pamiętała jakieś wiersze Heinego, Musseta, gdzie była mowa o markizach z Barcelony i nuciła piosenkę o pomarańczach z Sewilli... Bohater jej napewno pochodził z Barcelony lub Sewilli.
Napróżno niektórzy dyplomaci dworscy przedstawiali jej, że car sprzeciwi się temu związkowi. Bogata dziedziczka, zaślubiająca żołnierza obcego, wygnańca!... Ale księżniczka za ich pośrednictwem, oznajmiła carowi o zamiarach swych na przyszłość.
— Albo go zaślubię, albo wystąpię w Paryżu jako tancerka.
Mówiono poważnie o wydaleniu Saldany z granic państwa.
— Tem lepiej! Pojadę za nim jako jego kochanka.
Stary książe, opiekun Nadiny, martwił się tym oporem cesarskiej rodziny. Gdyby nie to, kaprys księżniczki trwałby kilka dni jak tyle innych. Opowiadano, że car odeszle ją może do obszernych jej posiadłości na Sybirze, aby tam wyrzekła się swego projektu, a wnuczka kozaka odpowiedziała, że raczej życie sobie odbierze aniżeli usłucha.
Ostatecznie władca pozwolił przezornie aby zamiary swe doprowadziła do skutku. Może wyrzeknie się swych ekscentryczności wraz z zamążpójściem. Podróż poślubna księżny miała przeciągnąć się całe życie. Dwa razy tylko powróciła do kraju dla spraw dotyczących jej olbrzymiej fortuny. Europa zachodnia lepiej odpowiadała jej swobodnemu charakterowi niż dwór samowładcy. Po roku małżeństwa, będąc w Londynie, wydała na świat syna, jedyne dziecko swoje. Zgodziła się nadać mu imię ojca „Michał“, ale dodała imię „Fiedor“ zapewne przez pamięć na Dostojewskiego, jej autora ulubionego, którego skomplikowani bohaterowie żywą napełniali ją sympatją. Nikt nie wiedział czy don Migueł Saldana czuł się szczęśliwym na swem nowem stanowisku księcia-małżonka, które pozwalało mu używać wszystkich przyjemności i uroków olbrzymiej fortuny. Daremnie usiłował wolę swa narzucić małżonce. Próżny trud! Ta kobieta, sentymentalna chwilami, która jęczała nad nierównościami socjalnemi i nędzą biedaków, była niby siła wybuchowa, mogąca najsilniejszym charakterem wstrząsnąć. Saldana w końcu przyjął system milczenia dla uniknienia wojowniczości wnuczki kozaka. Unikał scen gwałtownych, chąc zachować swą powagę wielkiego pana wobec gości i służby. Grupa bogatych Paryżan, po większej, części żydów bankierów, w tym czasie zabudowywała okolicę parku Monceau. Księżna Lubimow kazała sobie zbudować w tamtej okolicy olbrzymi pałac z ogrodem o niezwykłych rozmiarach.
Gdy książe wchodził do swej luksusowej rezydencji, napotykał tam nieraz dziwnych gości.
Były to dziewczyny o ruchach rubasznych, w okularach, krótkowłose, z teką pod pachą; mężczyźni o długich czuprynach, o brodach źle utrzymanych, o oczach wizjonerów. Rosjanie Quartier Latin, przez policję pilnowani teroryści, którzy nigdy na próżno nie udawali się o pomoc do księżny i którzy używali może jej pieniędzy na fabrykowanie maszyn piekielnych, wysyłanych do kraju.
Gdy książę Michał Fiedor przypomniał swe dzieciństwo, widział siebie siedzącego na kolanach ojca, który go pieścił twardemi dłońmi. Dzieciak przyglądał się jego rysom Araba i wielkim wąsom łączącym się z krótkiemi faworytami. Gdy tylko nauczył się hiszpańskiego, zdobył pewność, że ojciec jego szepnął kilkakroć, przesuwając mu ręką po włosach:
— Biedaku mój, matka twa zwarjowana!...
Gdy dziecko doszło do lat ośmiu, matka pomyślała o jego wychowaniu. Jeden z tych gości, którzy niepokoili służbę, przeniósł swe księgi i wytarte ubrania z uliczki położonej niedaleko Panteonu do książęcej rezydencji Lubimowów, gdzie się zainstalował. Był to chłopak ponury, studiujący chemję. W dniu swej instalacji, agent policji przyszedł na wywiad do stróża pałacowego.
— Chodzi mi o to, aby syn mój nauczył się rosyjskiego — powiedziała księżna. Przyczem Sergiejew nauczy go wielu rzeczy. To prawdziwy uczony, godny lepszego losu.
Saldana żądał dla dziecka profesora hiszpańskiego, na co zgodziła się księżna. Wszyscy członkowie jej rodziny posiadali w wysokim stopniu tę zadziwiająca łatwość, jaką mają słowianie do nauki języków obcych.
— Książe Michał Fiodor — oświadczyła matka — jest markizem Villablanca i musi znać język swej drugiej ojczyzny.
Książe poszukał między swymi dawnymi towarzyszami broni i wkrótce Marcos Toledos, o dwanaście lat zaledwo młodszy od Saldany, objął w pałacu miejsce profesora. Zamiast mówić do swego chlebodawcy: „księciu“ lub „markizie“, z dumą nazywał go „generałem“.
Poważny mąż księżniczki śmiał się do łez, słuchając o rozlicznych przygodach emigranta, zgubionego w Paryżu i o wszelkich sposobach, jakich próbował dla utrzymania swej egzystencji.
Obaj profesorowie zamieszkiwali drugie piętro.
Generał wybrał dla Toleda niektóre ubrania ze swej bogatej garderoby i ten uważał, że spełniły się wszystkie jego marzenia, jakie znał, biegając po Paryżu za zarobkiem.
— Jestem teraz adiutantem generała Saldany i mam jakieś przeczucie, że wkrótce wrócimy do naszych gór.
Mały książę podziwiał rosyjskiego profesora, bo matka jego miała go za uczonego, ale nie czuł się zbyt pewnym w jego obecności. Przeciwnie zaś, traktował Hiszpana z serdeczną pobłażliwością. Toledo bawił jego ojca i to wystarczało, aby uważał go jako niższy gatunek człowieka, cenionego dla swej cierpliwości i posłuszeństwa.
Po pewnym czasie uczeń mówił biegle po hiszpańsku. Zdawało się, że nauczył się tak prędko, aby móc lepiej drwić ze swego profesora.
Ojciec jego przyczynił się także do wychowania spadkobiercy Lubimowów, ucząc go jedynie rzeczy, jaką umiał sam. Co rano, po lekcji z profesorem rosjaninem, z której malec wychodził z twarzą pełną powagi, Saldana oczekiwał nań w dużym salonie na dole.
— Książe, uwaga!
I ten pierwszy bojownik armji karlistowskiej, który miał na sumieniu głowę rozciętą aż do szczęki w pojedynku, w czasie wojny z Turkami, uśmiechał się z dumą, gdy widział swe dziecko 11-letnie stojące dzielnie w czasie lekcji fechtunku, unikające ciosów, a nawet czasem zadające je. Będzie dzielnym wojakiem, godnym potomkiem kozaka i „guerillosa“ z gór hiszpańskich.
Ale zadowolenie to trwało krótko. Od lat wielu chodził z niewyjętą kulą hiszpańską, z którą chirurgowie jego armji nie potrafili sobie poradzić. Gdy powagi chirurgiczne Paryża i Londynu próbowały tej operacji, było już zapóźno.
Pewnego ranka lokaj znalazł go martwym.
Michał Fiedor pamiętał własne wzruszenie, pamiętał wspaniały pogrzeb, podobny do pogrzebu władcy zmarłego na wygnaniu, ale niezmierna boleść matki wyryła mu się najsilniej w pamięci. Ona także chciała umrzeć. Służebne jej rosjanki musiały wyrwać jej z rąk flaszkę z laudanum, aby wzajem dostać więcej połajanek, niż zwykle. Potem, z włosami rozpuszczonemi, wyjąc, biegła przed portret generała. Ach! jej bohater! Teraz wiedziała, do jakiego stopnia go kochała!...
Przez kilka miesięcy przyjmowała swych gości w salonie obitym kirem. Ubrana w długą szatę żałobną, leżała na sofie pod olbrzymim portretem męża. Szable, mundury nieboszczyka, nawet siodło, zebrano w tym salonie, zamienionym w muzeum.
W tym właśnie czasie rozpoczęła się nowa faza wielkości don Marcosa Toledo. Uczony rosyjski zeszedł na plan drugi. Część chwały zmarłego spadła i na skromnego jego ziomka, który był świadkiem jego wielkich czynów. Pewnego wieczoru, gdy księżna rozmawiała ze swemi krewnemi, przybyłymi z Rosji, wybuchła nagle tak strasznem łkaniem na wspomnienie męża, że musiała opuścić pokój.
— Pułkowniku, proszę o twe ramię!...
Toledo, który towarzyszył uczniowi swemu, spojrzał wokoło ze zdziwieniem. Rozkaz powtórzono tonem bardziej niecierpliwym. Pułkownik — to był on!... Przez chwilę don Marcos Wziął te słowa jako kaprys księżnej. W dniu najmniej spodziewanym, cofnie mu swą łaskę.
Lecz gdy znudzona swem osamotnieniem, wdowa po kilku miesiącach zamknięcia, rozpoczęła swe wizyty, kazała, aby Toledo jej towarzyszył i przedstawiła go przyjaciołom swym ze świata arystokratycznego.
— To adjutant nieboszczyka.
Nie wątpił już wówczas o swym awansie. Skoro księżna przedstawiła go jako adiutanta swego męża. również dobrze mógł zostać pułkownikiem. Został nim — i mały książe, który z początku nadawał mu ten tytuł nieco drwiąco, w końcu nazywał go machinalnie tak samo. Mógł wszystkie swe marzenia o elegancji spełnić: skrupuły, które Saldana, wróg rozrzutności, okazywał czasem, nieznane były jego żonie. Wielka dama gardziła nawet tymi, którzy nieśmiało korzystali z jej wspaniałomyślności. Don Marcos mógł kilka razy dziennie zmieniać strój i prowadzić długie rozmowy z krawcami pierwszorzędnymi. Chciał być dystyngowanym i eleganckim, lecz jego sposób noszenia ubrania zdradzał człowieka nawykłego do munduru. Naśladował sposób czesania się swego generała: rozdział od czoła do karku, pukle włosów, nasunięte na skronie i wąsy, łączące się z bokobrodami na sposób rosyjski. Nauczył się także mówić długo, aby nic nie powiedzieć, trzymać się na uboczu, gdy osoby wyższej rangi zabierały głos.
Księżna po roku wdowieństwa, ukazała się w swej loży w Operze w towarzystwie don Marcosa, który trzymał się dyskretnie zdaleka niby szambelan królowej. Pewnego wieczoru, w czasie antraktu, przechodząc przez salonik loży, usłyszała, jak pułkownik opisywał francuskiemu generałowi walkę w Villablanca.
...Markiz powiada do mnie: „Toledo, twoja kolej. Zobaczymy, jak prowadzisz szarżę na bagnety. Wówczas na czele mego pułku“...
— To prawdziwy wojak — przerwała księżna. Godny kolega mego bohatera... Markiz często wspominał mi o nim...
I w tej chwili miała pewność, że usłyszała z ust ponurego Saldana opowieść o czynach walecznych swego adjutanta. Profesor rosyjski, uważany przez Toleda jako antypatyczne i niepokojące indywiduum, opuścił nagle pałac Lubimowej. Może zazdrosny był o rosnące wpływy pułkownika. Może jakieś tajemnicze sprawy wzywały go zdala od Paryża. Księżna nie uczuła żadnego żalu po jego zniknięciu. Zapomniała już o swych podejrzanych Rosjanach i nie dawała im pieniędzy. Inne obecnie miała troski na głowie.
Uczuła nagle potrzebę dłuższego pobytu w Londynie i zgodziła się wyprawić syna samego w podróż po Europie, o co się dopominał.
— Jesteś już mężczyzną; wkrótce skończysz czternaście lat. Jedź. Nie oglądaj się na wydatki. Nie zapominaj nigdy, żeś książe Lubimow. Pułkownik towarzyszyć ci będzie. Będzie twym adjutantem, tak jak był adjutantem twego ojca.
Michał Fiodor rozpoczął podróż swą od Hiszpanii. Chciał poznać kraj ojca swego. Toledo uważał za konieczne okazanie pewnego niepokoju. Pułkownik karlista, który odmówił korzystania z amnestji, i nie ukorzył się przed dynastją panującą! Ale spędzili trzy miesiące w Hispanji i zauważono ich tylko dzięki ich sutym napiwkom. Coprawda Toledo unikał swych dawnych kolegów. Uważał już siebie jako należącego do innej sfery.
Gdy Michał Fiodor uczuł, że słabnie jego zapał do walk byków, opuścili Hiszpanję i udali się do Rosji. Książe zabawił tam rok, zwiedzając bliższe swe posiadłości i zawierając znajomość z rodziną i przyjaciółmi matki. Pułkownik rozprawiał o wojnie z kilku generałami, którzy go powitali jako równego sobie. Czyż nie był towarzyszem i adjutantem Saldany?
Dawne przyjaciółki księżny Lubimow zakomunikowały jego synowi nowinę nieoczekiwaną. Matka jego zamierzała poślubić angielskiego szlachcica: pisała do cara, prosząc o jego przyzwolenie. Wiadomość ta zrobiła wrażenie tylko na Michale. Czas ekscentrycznej Nadiny przeminął. Dziś nie interesowała już nikogo. Inne młode księżniczki zajmowały uwagę jeszcze głośniejszemi awanturkami.
Młody człowiek, wróciwszy do pałacu Lubimowów, znalazł matkę już po ślubie ze szkockim szlachcicem, lecz wciąż księżną, jak dawniej.
— Opuścisz mię kiedyś — mówiła swym głosem tragicznym, używanym w ważnych chwilach. Książe Lubimow musi żyć u dworu, służyć swemu cesarzowi, być oficerem gwardii. Potrzeba mi towarzysza, podpory. Sir Edwin jest urodzonym gentlemanem. Nie wyobrażaj sobie, że zapomniałam o twym ojcu. Bohater mój.... Nigdy!
Michał Fiodor ujrzał pana, który mu się wydał istotnie „urodzonym gentlemanem“. Uprzejmy dla wszystkich, pełen godności w swych ruchach, mówił mało i zamykał się całemi godzinami aby pracować, jak powiadała księżna. Zajmował się polityką swego kraju i marzył o powrocie do Parlamentu, skąd go wygnało jakieś niepowodzenie przy wyborach.
Ten człowiek zimny, o bladym uśmiechu, nieporównanej dystynkcji, nie wzbudzał w nim ani sympatji ani antypatji. Przyzwyczaił się widzieć go na miejscu ojca swego i spotykać codziennie.
W pałacu bywali krewni Sir Edwina. Jeden z jego braci, który wyemigrował do Ameryki, ożenił się tam z bogatą Meksykanką, posiadającą kopalnie srebra i olbrzymie prerje. Mieli tylko jedną córkę, która liczyła lat ośm, gdy sir Artur Macdonald zmarł wskutek wypadku z wierzchowcem. Wdowa wyjechała do Europy wraz z małą Alicją pod opieką szwagra swego, którego uważała jako jedną z potęg światowych.
Księżna Lubimow przyjmowała chętnie u siebie tę krewniaczkę, pomimo nierówności charakteru swego i przejść gwałtownych od przyjaźni do niechęci.
Obie mogły opowiadać sobie o swych kopalniach i olbrzymich posiadłościach, chociaż żadna z nich nie znała istotnej cyfry fortuny swojej: oceniały ją wedle olbrzymiej sumy, (kilka miljonów rocznie), nadsyłanej im przez dalekich administratorów, którą szafowały z rozrzutnością.
Obie te piękności więdnące, tak psute w czasach młodości, łączył jeden węzeł, coś niby echo muzyki dalekiej i ukochanej, niby tęskne wspomnienia przeszłości: córka Dony Mercedes, świetna Alicja Macdonald.
Matce jej się zdawało, że odnajduje w niej własną minioną piękność z dodatkiem świeżego przypływu życia i nie myliła się. Alicja łączyła w sobie wspaniałość południowej brunetki z lekkością, smukłością nieco chłopięcą, cechującą rasę ojca. Wobec niezależności jej charakteru, księżna, ze swej strony, odnajdywała siebie z tych czasów, gdy gorszyła cały dwór cesarski. Ale była różnica. Księżna mogła zadowolnić swe wszystkie kaprysy, bez obawy o komentarze. Posiadała talizman. Do swych olbrzymich bogactw łączyła przywilej wysokiego urodzenia, który pozwalał jej wznieść ku sobie każdego mężczyznę, nawet najskromniejszego pochodzenia. Alicja posiadała jedną ambicję — do swej wielkiej fortuny dodać piękny tytuł, któryby jej pozwalał przebywać u dworu i do celu tego dążyła już w piętnastym roku życia z zimnym uporem, pomimo lekkomyślnych swych pozorów.
Od dzieciństwa Dona Mercedes kładła jej w głowę historję o księciach, którzy ongi żenili się z pasterkami, a teraz szukają milionerek.
Michał Fiodor był nieco onieśmielony, spotykając w pałacu swym tę młodą dziewczynę, która spoglądała nań z miną śmiałą i wyzywającą, tak jak gdyby wszystko miało ugiąć się przed jej wolą.
Była piękna, pięknością bardziej ponętną niżli poprawną. Jej cera o złocistym blasku, oczy pięknie oprawne i lekko podniesione ku górze, bujne włosy, wiecznie wymykające się z pod spięcia, które zdawały się wić i poruszać jak czarne wężowisko, nadawały jej czar egzotyczny. Ciało jej miało siłę i giętkość, wyrobione sportem.
Dona Mercedes od pierwszego spotkania zdawała się ich pchać ku sobie.
— Mówcie sobie po imieniu — powiedziała po macierzyńsku. Jesteście spowinowaceni.
Michał zastosował się do tego, chociaż nie bardzo rozumiał to pokrewieństwo. Kreolka widziała już w swych marzeniach Alicję księżną na dworze carskim. Księżna Lubimow odnosiła się życzliwie do tych projektów. Na razie nie wierzyła ani w kasty ani w przywileje i nawet była znów gotowa dawać pieniądze indywiduom długowłosym, którzy czasem odwiedzali ją w jej pałacu. Nie stawiała więc oporu projektom swej przyjaciółki.
Książe zwierzał się pułkownikowi.
— Jest zbyt „comme il faut“ dla mnie. Wolę inne.
Don Marcos, towarzysz jego długich i wesołych podróży, wiedział o jakie „inne“ chodzi. Chłopak ten wcześnie poznał dziedzinę użycia i przyjemności. Innym razem, Michał Fidor oburzony był jej zachowaniem się wyzwolonej panny. „Gorsza jest od chłopca. Co ona wygaduje czasem“. Alicja ze swej strony zachwyconą nie była. Inni mężczyźni podziwiali ją i starali się dogadzać we wszystkiem, a Michał zdradzał charakter arbitralny, podobny do jej charakteru, dysputował z nią i ośmielał się nawet sprzeciwiać jej woli. Czasem jeździli konno po Bulońskim Lasku w towarzystwie Toleda. Spacery te były istną męką dla don Marcosa, który był jeźdźcem słabym jako górski wojownik.
Alicja była wyborną amazonką. Dona Mercedes nieraz była zmuszona szukać jej w stajniach swego pałacu przy Alejach Pól Elizejskich, gdzie z całą kompetencją wiodła rozprawy o koniach z furmanami i chłopcami stajennymi, i doglądała osobiście karmienia i czyszczenia wierzchowców. Tam, w swej ojczyźnie, uczepiła się konia, zanim chodzić umiała. W Paryżu rzucała się śmiało między pojazdy, roztrącała przechodniów i w końcu policja musiała powstrzymać jej szalone galopady.
Pułkownik jechał za nią w milczeniu, lecz z ciężkiem sercem. Książe protestował przeciw takiej jeździe, dobrej w prerjach amerykańskich, a jego uwagi irytowały Alicję. „Nikt, nawet matka, nie pozwalała sobie na zawracanie jej głowy morałami... Była pełnoletnia i wiedziała co robi“... A miała w rzeczywistości 15 lat!
Pewnego ranka, na rozstajnych drogach w Lasku, Alicja, nie radząc się towarzysza, pomknęła jedną z alei.
— Tędy! — rozkazująco rzucił Michał.
— Nie, do kroćset!... tamtędy! — odpowiedziała wyzywająco.
Książe zastąpił jej drogę, lecz palnęła swego wierzchowca z taką siłą, że oba konie się zachwiały. Pułkownik, który im towarzyszył, widział wściekłość na ich twarzach, usłyszał ich słowa gwałtowne. Alicja podniosła szpicrutę i uderzyła księcia w ramię.
— Mnie!... mnie...
Wzburzona twarz kozackiego potomka stała się dziką i szkaradną. Nos jego rozszerzył się jeszcze. Podniósł z kolei swój stick, by uderzyć. Ale Toledo, który rzucił się między nich, dostał ten cios w policzek i twarz mu się zakrwawiła. Widok krwi i myśl, że uderzenie było dla niej przeznaczone, doprowadziły do szału młodą dziewczynę.
— Dzikusie! Brutalu! Moskalu...
Nie zadowolniły ją te epitety. Skupiła się, by znaleźć bardziej dotkliwą obelgę. Pomogły jej wspomnienia z dzieciństwa. Legendy, które słyszała niegdyś z ust metysów, natchnęły ją nowym pomysłem.
— Hiszpanie! Morderco Indjan...
Po tej najwyższej obeldze, w obawie przed nowem uderzeniem szpicruty, zawróciła konia i uciekła w szalonem tempie aby zatrzymać się dopiero koło Łuku Triumfalnego.
Po tem zajściu, Dona Mercedes straciła wszelką nadzieję ujrzenia kiedyś córki swej, jako księżny Lubimow.
— Księżna rosyjska — mówiła Alicja z pogardą — wówczas, gdy w Rosji każdy jest kniaziem... Wolę zwykłego baroneta angielskiego albo hrabiego francuskiego czy hiszpańskiego.
Pomimo uwag pułkownika, Michał nie był lepiej usposobiony.
— Nie mówcie mi już u tej dziewce!
I księżna, zmienna w swych sądach, uznała to określenie jako słuszne. Te krewne sir Edwina wydawały się jej zawsze niezmiernie pospolite.
I przytem znajdowała bardziej wskazane aby syn jej wrócił do Rosji i wiódł tam egzystencję naprawdę książęcą. To życie kast i przywilejów było bardziej odpowiednie dla jego stanowiska niżli demokratyczne w Paryżu, gdzie amerykańskie Indjanki pod pozorem, że miały miljony, mogły uważać siebie za równe księciu Lubimow.
Książe Lubimow wyjechał do Rosji i pozostał tam do dwudziestego trzeciego roku życia swego. Wedle słów Toledo, odbył tam świetnie studja wojskowe i wyróżnił się wśród pierwszych oficerów gwardji. Brał nagrody na konkursach hippicznych, strzelał celnie do monet trzymanych w ręku kolegów o trzydzieści kroków i fechtował się tak znakomicie, że wzbudziłby podziw i dziada swego kozaka i generała Saldana.
Pułkownika wprawiło w zdumienie bogactwo i wspaniałość życia rosyjskiego. Przyzwyczaił się jednak prędko do tego, jak gdyby od dzieciństwa nic innego nie widział.
— Pamiętaj, synku, o nazwisku jakie nosisz, — pisała księżna. — Nie poniżaj go. Żyj wedle twego stanowiska. — I syn szedł za temi radami, samodzielnie znosząc się z administratorami dóbr. Wedle obliczeń don Marcosa, wydawał on więcej, niż trzy miljony rocznie. Jego stajnia wyścigowa była sławna w stolicy. Dużo piękności znanych, zarówno ze sfer dworskich jak i teatralnych, pozostawało z nim w stosunkach. Kolacje, jakie wydawał w swym pałacu lub w pierwszorzędnych hotelach, były rozgłośne wśród arystokratycznej młodzieży.
Dostać zaproszenie na nie stawało się prawdziwym przywilejem. O świcie widywano tam znane kobiety, tańczące nago na stole, aby zrobić przyjemność amfitrjonowi.
Pewnej nocy, wracając do pałacu Lubimowów po godzinie drugiej w nocy, pułkownik spostrzegł, że kolację podano w sali galowej. Goście byli w liczbie pięćdziesięciu, lecz przybyło dużo więcej w ciągu nocy. Zdawało się, że jakaś nowina obiegła wszystkie miejsca zabaw stolicy, ściągając do pałacu całą hulaszczą młodzież.
Naprzeciw księcia zabrał miejsce porucznik kozaków, mały, o kocich ruchach, czarniawy, z oczyma Azjaty. Jego mundur zniszczony, mówił o niedawnej podróży. Michał Fiodor miał dla niego największe względy, tak jak gdyby był jedynym gościem. Chociaż Toledo znał wszystkich przyjaciół domu, nie mógł sobie przypomnieć tego prostego kozaka, który zdawał się pochodzić z jakiegoś odległego garnizonu syberyjskiego. Ktoś go poinformował o nazwisku i pułkownik drgnął, dowiedziawszy się, że kozak ten jest bratem jednej z dam dworu, o której mówiono z racji niezmiernej jej zażyłości z Michałem Fiodorem. Obaj mężczyźni spoglądali na siebie z zajęciem, podnosząc do ust olbrzymie puhary szampana. W głębi sali słychać było zawodzenie skrzypiec cygańskich. Kilka dziewczyn czarnowłosych, w fartuchach pasiastych różnych odcieni, tańczyło dokoła stołu. Don Marcos przeczuwał jakąś ponurą awanturę.
— Leonie, szabla!
Książe powstał, po rzuceniu okiem na zegarek i wydał rozkaz służącemu, stojącemu poza nim. Wszyscy goście rzucili się ku drzwiom. Każdy chciał przybyć pierwszy do ogrodu. Wszelkie udawanie stało się zbyteczne: oczekiwano niewątpliwie na zapowiedziane widowisko. Pułkownik trafił wreszcie na kogoś, co mu jasno powiedział:
— Przybył o zmierzchu, aby żądać od księcia zaślubienia swej siostry. Jechał 33 dni... Książe odmówił... Nie codziennie trafia się na takie przedstawienie... Pierwszy fechmistrz na całą Syberję...
Ogród pokryty był śniegiem. Była jeszcze noc i tylko księżyc oświetlał go ukośnie, przedłużając bezmiernie cienie drzew. Przeszło sto osób zgrupowało się z dwóch stron alei. Pułkownik widział jak przybyło kilku służących: jeden z nich niósł dwie szable, a drugi wielkie tace z butelkami i szklankami.
Michał ukłonił się z kurtuazją przeciwnikowi. Jego oczy mętne zdradzały jedynie olbrzymią ilość wypitego alkoholu.
— Czy chciałby pan jeszcze coś wypić?
Kozak podziękował milczącym ruchem i Toledo ujrzał jak zrzucił czerkieską z nabojami na piersiach. Poczem zdjął koszulę i pozostał tylko w spodniach i butach. Potem pochylił się i wziąwszy dwie garście śniegu, wytarł nim swe muskularne ramiona.
Książe zdziwiony uczuł lekki dreszcz, również jak i niektórzy widzowie. Ale uważał za koniecznie naśladować przeciwnika, aby warunki walki były jak najbardziej jednakie.
Podczas gdy zrzucał swój dolman, czerwone gwiazdy pochodni zaświeciły w głębiach ogrodu.
Don Marcos ujrzał obu mężczyzn naprzeciwko siebie z obnażonemi torsami, świecącemi i wilgotnemi. Każdy z nich trzymał szablę wyostrzona jak brzytwę.
— Naprzód!...
Ktoś kierował walką.
— Ależ to szaleństwo! mówił Hiszpan. To są dzicy ludzie! Nie śmiał głośno wyrazić swej myśli; pułkownik powinien stać ponad wszelkiem wzruszeniem.
Skrzyżowali szable, unikali się, atakowali. Książe był pewny siebie, tamten posiadał kozią zwinność. Widząc ich w czerwonawej poświacie, Toledo sądził zrazu, że to odblask pochodni. Lecz w chwili gdy jakiś ruch tej śmiertelnej walki zbliżył się ku niemu, spostrzegł, że są pokryci krwią. Purpurowy płaszcz, podzielony na strzępy, które drżały w nieustannym nowym przypływie, okrywał ich torsy. Białe ramiona odznaczały się na tym ciepłym i wilgotnym stroju. Książe wydawał się silniej dotknięty. Toledo ujrzał naraz na jego czole głęboką szramę. Potem wydało mu się, że jedno ucho jest nawpół odcięte. Zwinny, niby dziki kot, kozak unikał wciąż szabli przeciwnika. Nikt nie ośmielał się interweniować; był to pojedynek okrutny, walka bez odpoczynku, która mogła zakończyć się jedynie śmiercią jednego z nich. Chwilami zdawali się tworzyć jedno ciało, najeżone białemi błyskawicami w cieniu drzew, potem oddalali się i znów szukali w czerwonym kręgu pochodni.
Toledo usłyszał naraz miauczenie bólu, wycie zwierzęcia rannego. Książe stał sam. Przeciął szyję przeciwnika końcem ostrza. Chwilę stał nieruchomy, poczem nadludzka siła, która go podtrzymywała w czasie walki, opuściła go, poczuł naraz całe zmęczenie walką i upadł na ręce swych przyjaciół. Pomiędzy widzami nie było ani jednego lekarza. Nikt o ten szczegół się nie zatroszczył. W spotkaniu, w którem śmierć zdawała się jedynem wyjściem, ta ostrożność wydawała się zbyteczną.
Wszyscy ciekawi opuścili ogród, udając się za zemdlonym księciem. Kilku służących zostało przy kozaku, leżącym twarzą do ziemi. Unieruchomieni w postawach pełnych szacunku, spoglądali jak nogi jego drgały poraz ostatni, jak cała krew zwolna uchodziła mu przez ranę w szyi i jak czarna plama szeroko rozlewała się po śniegu, który błękitniał w bladym świcie.
Zdarzenie to odbiło się rozgłośnem echem u dworu, gdzie już po wielekroć zajmowano się rozgłośnemi awanturami księcia. Pojedynki jego, miłostki, skandaliczne zabawy, drażniły młodego cara, który miał zamiar zreformować obyczaje swego otoczenia. W arystokratycznych środowiskach przypominano sobie znów Nadinę Lubimow i jej ekstrawagancje, niemal już zapomniane. Młody kozak był spokrewniony z osobistościami wpływowemi i śmierć jego sprowadziła na siostrę zupełną niełaskę.
Michał Fiodor jeszcze się nie wyleczył ze swych ran, gdy otrzymał rozkaz opuszczenia Rosji. Car wydalał go na czas nieokreślony. Mógł mieszkać w Paryżu z matką.
— Skoro to nie narusza fortuny księcia, nie widzę w tym rozkazie nic złego — powiedział pułkownik, jako jedyny komentarz.
Gdy Michał powrócił do Paryża, nie mógł już wątpić, że matka jego zwarjowała zupełnie. Listy, które pisywała do niego, oddawna nasuwały mu tę myśl. Sir Edwin umarł od lat trzech w Anglji po porażce wyborczej. Pałac przy ulicy Monceau został przerobiony kosztem kilku miljonów. Właścicielka jego poświeciła tym zmianom cały swój czas. Salony arabskie, perskie, greckie i chińskie, których budowa i dekoracja były źródłem fortuny dwóch architektów i kilku antykwarjuszy, znikły, a meble kupione przed kilku laty za bajońskie sumy, jako przedmioty niesłychanej wartości, zostały sprzedane za śmieszną cenę. Trzy piętra jednego ze skrzydeł pałacowych zburzono, aby na ich miejsce zbudować nawę podobną do katedry. Fasada pałacu nie uległa zmianie; lecz wnętrze miało teraz wygląd zamczyska średniowiecznego. Witraże u okien nadawały pół-cień wszystkim pokojom.
Michał ujrzał wychodzącą na jego spotkanie kobietę chudą, wysoką, o rękach przezroczystych, o niepokojących i powiększonych oczach. Ubrana była czarno. Jej długie rękawy zamiatały ziemię. Pod żałobnym welonem nosiła biały rurkowany czepiec. Michałowi się zdało, że ma przed sobą śpiewaczkę operową.
Banicja księcia nie zdziwiła jej ani zmartwiła.
— Ci Romanowowie zawsze nas nie lubili. Nie mogli zapomnieć twego sławnego przodka, który za każdym razem, gdy chwytał Katarzynę na gorącym uczynku, ćwiczył ją bez miłosierdzia.
Myśli jej zajęte były tajemnicami zaświatowemi. Ona, która nigdy nie dbała o religję, oznajmiła teraz synowi, że przyjęła katolicyzm.
— Ojciec twój cieszy się z tego. Nieraz w nocy rozmawiam z tym bohaterem. Szczęśliwy jest, że trafiłam na drogę właściwą.
Michał i pułkownik wkrótce spostrzegli, że dziwaczni goście wciąż nawiedzają pałac. Zamiast dawnych długowłosych terorystów, przychodziły wróżki, medja, kabalarki i ponurzy profesorowie nauk okultystycznych. Stary stolik, który sam, zdawało się, przywędrował z loży szwajcara, skakał o każdej porze i po swojemu gawędził w pokoju księżny. Pewnego dnia księżna zdecydowała się odkryć synowi wielką tajemnicę życia swego. Dowiedziała się w końcu kim jest. Spirytystyczne objawienie pozwoliło jej poznać prawdziwą jej osobowość. W jednem ze swych żywotów poprzednich, była królową piękną i nieszczęśliwą, najbardziej romantyczną z monarchiń. Dusza Nadiny Lubimowej żyła kilka wieków temu w ciele Marji Stuart. I aby uczcić duszę królewską, która w niej się wcieliła, a której autentyczność poznawali wszyscy jej tajemnicą otoczeni goście, postanowiła naśladować sposób życia zamordowanej królowej. Kopiowała jej suknie wedle starych portretów, pałac swój zamieniła na zamek i kazała sobie podawać na zastawach staroświeckich potrawy, które profesor historji wynalazł jej w starych kronikach z tamtej epoki.
Rzadko się zdarzało, aby powóz jaki zjawił się w głównym dziedzińcu zamkowym. Stopnie schodów pokryte były mchem. Zaświatowi funkcjonarjusze wchodzili schodami służbowemi. Mieli wygląd nędzny i niepokojący i wyzyskiwali księżnę, hojną, jak prawdziwa królowa (za którą siebie miała). Wprawiali w ruch stoliki i wywoływali historyczne widma, które poruszały portjerami, zrzucały ze ścian obrazy, przesuwały fotele i różnemi innemi sposobami dawały znać o swej obecności.
Dona Mercedes unikała księżnej. Jej wiara, pełna prostoty, kazała jej uciekać od królowych, wracających po śmierci. Wolała rozmowę spokojną i normalną duchownych, utrzymywanych jej kosztem. W pałacu jej mieszkał teraz monsignor, biskup in partibus, który kanalizował bajeczne dochody wdowy, dla swych pobożnych celów i instytucji.
Alicja wyszła za mąż za francuskiego księcia, starszego od niej o lat dwadzieścia i po kilku miesiącach małżeństwa, była przedmiotem plotek salonów wielkoświatowych. Dona Mercedes, urażona jej postępowaniem, widywała ją rzadko, aby zaznaczyć swe niezadowolenie. Michał Lubimow spotkał kilka razy Alicję w pałacu Lubimowej. Ta nie podzielała surowości jej matki, a nawet bawiła się nowemi oryginalnościami młodej księżny. Gdy z nudów składała jej wizytę, Alicja udawała, że wierzy w spirytyzm.
Spotkawszy księcia, Alicja wybuchnęła śmiechem i chciała go ucałować.
— Pamiętasz, jakeśmy się niecierpieli? A ten dzień, gdyśmy się pobili w Lasku?... Spoglądała na niego z zajęciem i oglądała go od stóp do głów, bez antypatji, jaką mu kiedyś okazywała. Wiedziała o jego przygodach w Rosji, miłostkach, pojedynkach, o wygnaniu. Byronowski bohater... A przytem nieco brutalny z kobietami...
— Przyjdź mię odwiedzić. Musimy zostać przyjaciółmi... Pamiętaj, żeśmy powinowaci...
Ze swej strony, Michał oglądał ją z uwagą. Od swego powrotu, wciąż słyszał o niej. Mąż jej w ciągu trzech lat parę razy chciał się z nią rozwodzić. Upokarzała go myśl, że sprzedał nazwisko swe i tytuł. Gdy ściskał dłoń przyjaciela, nigdy nie wiedział, jaką była jego właściwa sytuacja wobec żony.
Ale Alicja chciała zachować swój tytuł książęcy: to też doszli do praktycznego rozwiązania tej kwestii. Książe dostał połowę dochodów swej żony i podróżował lub mieszkał u swej kochanki. Alicja tymczasem zajmowała swobodnie swój mały pałacyk w Alei Lasku Bulońskiego i dalej posługiwała się koroną książęcą na srebrach, drzwiczkach samochodów i na bieliźnie.
Mała amazonka przedzierzgnęła się we wspaniałą kobietę. Jej czarne oczy, fascynujące, zdobywcze, na chwilę uczyniły wrażenie na Michale. Czy nie warto byłoby zdobyć tę kobietę? Ale nie! Na razie zajmowała go aktorka francuska, którą poznał w pociągu, wracając z Rosji. A przytem miał wciąż w pamięci Alicję z lat dawnych. Przywykła do rządzenia mężczyznami. Pokłócą się za drugiem widzeniem i może nawet pobiją się w końcu.
Unikał jej zatem, zajęty innemi sprawami. Poraz pierwszy zasmakował w książkach. Potem to upodobanie wywołało inne. Chciał poznać świat, zwiedzać obce kraje, żyć mocnem życiem ludzi, błąkających się bez celu. Ojciec jego opowiadał mu o dalekich przodkach, którzy zdobyli szlachectwo i fortunę, wyruszając na żaglowych okrętach ze skromnych portów hiszpańskich, na odkrycie tajemniczych i nieznanych terytorjów. Michał będzie podróżnikiem, jak jego przodkowie i może uda mu się też wyrwać jakąś tajemnicę morzom i oceanom.
Życie ciężkie wydawało mu się w tym pałacu, oszpeconym rękami matki. Postanowił wyjechać. Gdy księżna dowiedziała się, że syn jej zamierza kupić jacht, nie sprzeciwiła się temu. Mógł sobie na to pozwolić: była to fantazja wielkopańska, godna jego stanowiska. Fortuna ich rosła z dniem każdym. Nafta, platyna i wszelkie inne produkty, które dawały ich posiadłości, rozległe jak państwo, przynosiły im dochody olbrzymie. W roku poprzednim dochód ten wyniósł 16 miljonów rocznie. Była to cyfra olbrzymia; ale księżna Lubimow mówiła: „To nie wiele dla królowej“.
Michał kupił w Anglji jacht żaglowy, o długim dziobie, mocnych masztach, zaopatrzony w maszynę pomocniczą. Nadał mu nazwę morskiego ptaka: Gawiota.
Podróż Gawioty trwała pięć lat. W drugim roku Michał myślał, że będzie musiał ją przerwać. Wojna wybuchła między Rosją a Japonją. Wysłał kablogram, pragnąc zająć dawne swe stanowisko w gwardii. Musiał długo czekać na odpowiedź. Dowiedział się w końcu, że car, wciąż rozgniewany na niego, nie spieszy z odwołaniem go z wygnania.
— Tem lepiej! — powiedział wreszcie, gdy minął pierwszy gniew.
Przeczuwał zwycięstwo tych małych, chytrych ludzi, którzy sobie cichaczem przyswoili sztukę zabijania po europejsku.
Jego przygody po portach, spotkania z kobietami wszelkich ras, wystarczyły, aby zapełnić mu życie. „Studjuję geografję miłosną“, pisał do don Marcosa.
Musiał przerwać nagle swe podróże, aby odwiedzić matkę. Z polecenia lekarzy, opuściła swój paryski pałac i ponure otoczenie, które wzmagało jej rozstrój nerwowy, aby odbyć słoneczną kurację na Jasnym Brzegu.
W swych powłoczystych, żałobnych szatach, wydała się synowi wyższą i szczuplejszą. Oczy jej miały niepokojącą nieruchomość. Cera jej zciemniała, jak gdyby ją palił ogień wewnętrzny. Na razie miała jedno pragnienie: zbudować sobie pałac na Jasnym Brzegu. Nabyła na francuskiem terytorium, naprzeciw Monte-Carlo, mały przylądek, cypel skalisty, wrzynający się w morze i pokryty stuletniemi oliwkami i figami.
Plany i projekty przyszłego pałacu już kosztowały ją bardzo drogo. Malarze, architekci i ogrodnicy pejzażyści nie ustawali w pracy dla niej, studjując przeszłość i łamiąc sobie głowy na różne sposoby. Chciała zbudować nad morzem Śródziemnem olbrzymi pałac szkocki, „romans Valtera Scotta w kamieniu“, mawiała.
Michał bał się, że będzie to coś w rodzaju pałacu równie posępnego jak paryski. Cichaczem miewał konferencje z tymi, którzy pracowali nad przyszłą Villą Sireną. Księżna wynalazła tę nazwę w przekonaniu, że w czasie księżycowych nocy, córy morskich głębin przypłyną, aby obejrzeć willę i śpiewać będą na skalach przed oknami.
Książe odjechał na swym jachcie i w rok później, dostał smutną wiadomość na północy Norwegji, gdy wracał z wycieczki do mórz podbiegunowych: matka jego umarła w chwili, gdy wśród oliwek i pinji różowego cyplu zaczynały się wznosić olbrzymie kamienne mury, fałszywą czarną patyną pociągnięte, które zdawały się rozsypywać w gruzy ze starości, chociaż zaledwo postawione.

III.


Michał przybył do Paryża na pogrzeb matki. Przed śmiercią miała chwile zupełnej przytomności umysłu. Zapisała wszystkie sumy, pożyczone przez siebie różnym osobom i pozostawiła synowi mądre wskazówki dla zarządu olbrzymiej fortuny. Prosiła, aby ją pochowano obok pierwszego męża „bohatera“ na cmentarzu Pére-Lachaise.
W czasie żałobnych ceremonji, Michał Fiodor spotkał dużo dawnych znajomych, których miał za umarłych. Dona Mercedes uścisnęła go z płaczem. Roztyła się niezmiernie i jej cera meksykanki rozświetlała się białością klasztorną. Wyglądała na przełożoną szlacheckiego klasztoru kanoniczek.
— Dziecko drogie, na każdego z nas przychodzą chwile smutku.
Alicja podeszła też ku księciu i uścisnęła mu obie dłonie, obrzucając go dziwnem spojrzeniem.
— Matka twoja kochała mię naprawdę.. Ostatniemi czasy widywałyśmy się często.
Michał potwierdził skinieniem głowy. Wiedział o tem. Matka jego była jedyną podporą tej namiętnej natury. Broniła jej, wówczas, gdy inne kobiety zamykały przed nią swe domy, aby uchronić wierność swych mężów. Alicja, która grywała każdej zimy w Monte-Carlo, obecną była przy jej ostatnich chwilach.
— Kochała mię więcej, niż matka rodzona... Może pamiętała o tem, że mogłam zostać jej córką.
Książe odszedł, podrażniony tą aluzją. Lecz obraz Alicji towarzyszył mu przez cały czas ceremonji. Była wciąż piękna, pięknością dziwną. Cera jej nie przypominała już złocistości dojrzałego owocu, lecz raczej białą matowość papieru japońskiego. Odblask zielonawo-złoty rozświetlał źrenice, dziwacznie rozszerzone. Oczy zdawały się nieco zamglone. Nieprzyjaciółki jej zarzucały jej zamiłowanie zbytnie do likierów. Potrafiła, jak specjalista z baru przygotowywać różne amerykańskie mieszaniny. Inni przypisywali jej bladość, nieruchomość jej spojrzenia morfinie, opium, wszystkim narkotykom, stwarzającym raj sztuczny. Mała dawna Alicja piła rozkosz życia wielkiemi haustami, nic nie pozostawiając w głębi puharu.
Lubimow sądził, że jej już nie spotka, lecz wkrótce otrzymał od niej list: zapraszała go na obiad jako krewnego, bez ceremonji. Książe wymówił się, lecz ponowiła swe zaproszenie telefonicznie. Poszedł więc pewnego wieczoru do jej pałacyku, który naśladował mały Trianon.
Alice de Lisle dumną była z tego gmachu, przed którego złoconą bramą przesuwał się cały elegancki Paryż. Michał znał jej salony, chociaż nie był w nich nigdy. Światowe dzienniki nieraz zamieszczały fotografje tej rezydencji. Alicja prowadziła tam podobno życie dziwne. Kiedyś, wydając bal kostjumowy, wydała pół miljona na zmienienie połowy swego pałacyku w perski zamek. Zaraz nazajutrz wszystko kazała doprowadzić do pierwotnego stanu. Czasem znikała nagle. Ludzie uśmiechali sie złośliwie. Chodziło o jakąś nową eskapadę miłosną. Może znajdowała się w Konstantynopolu lub w Egipcie; a może ukrywała się w jednym z olbrzymich hoteli w New-Yorku. I bywało tak istotnie.
Czasem bliżsi jej znajomi twierdzili, że nie opuściła wcale Paryża. Samochód jej oczekiwał na nią przed gankiem.
Była to jedna z jej oryginalności. O każdej porze dnia i nocy jeden z jej luksusowych pojazdów stał przed pałacem. Trzech szoferów zmieniało się kolejno.
Księżna uczuwała potrzebę spaceru w najbardziej niezwykłych godzinach, gdy wracała z balu lub w pierwszych godzinach poranku, gdy większość śmiertelników spoczywała jeszcze w głębokim śnie. Przychodziły znów tygodnie całe, w czasie których szoferzy zmieniali się i nie ruszali poza bramę pałacyku. Księżna leżała przez ten czas, twierdząc, że potrzebny jej jest wypoczynek jako kuracja dla piękności.
Książe zastał ią w małym saloniku parterowym. Miała na sobie tunikę czarna, według swego pomysłu skrojoną, podobną, zarazem do peplum i do kimono. Nagie ramiona wychodziły z tego miękkiego jedwabiu, który zdawał się żywym, tak przylegał do jej kształtów. Odczuwało się pod tą tkaniną pachnące ciepło ciała i jego kontury. Michał spojrzał na swój smoking i sztywny gors koszuli tak, jak gdyby popełnił błąd.
Prowadząc go ku windzie, białej i wyścielonej. jak pudełko do rękawiczek, ukazała mu w przejściu salony parterowe, pogrążone w półmroku, dużą jadalnię pustą, której meble okryte były pokrowcami, małą jadalnię, gdzie nie dojrzał ani śladu nakrycia... Dokądże go wiodła? Czyżby w sypialni był przygotowany obiad?...
Winda minęła pierwsze piętro, nie zatrzymując się.
— Udajemy się do mojej pracowni, powiedziała Alicja. Nie potrzebuję z tobą robić ceremonji...
Książe ze zdziwieniem wszedł do tego niby „studio“, dużego pokoju, który zajmował znaczną część drugiego piętra i gdzie ujrzał tylko kilka książek na małej etażerce. Meble z czarnej laki, bez najmniejszego zdobienia, jedwabie niebieskawo-czarne, rozrzucone tam były wśród przerażających bożków. Z sufitu płynęło światło mętne i błękitnawe: oświetlenie teatralne w czasie nocnej sceny. Parawan wyszyty w złote figury, tworzył jakby drugą salkę, bardziej intymną. Poduszki dziwacznie haftowane, tuzinami rzucone były na skórach białych niedźwiedzi.
Przejmujący zapach uderzył Michała, który poznawszy go natychmiast, surowo spojrzał na księżnę.
— Siadaj — powiedziała. — Zaraz nam podadzą obiad. Książe daremnie szukał krzesła. Alicja dała mu przykład, opuszczając się na stos poduszek. Michał zrobił to samo. Zaczął uczuwać głuchy gniew, myśląc o zmarnowanym wieczorze.
— Nieraz musiałeś jadać w ten sposób — powiedziała. Podróżowałeś więcej odemnie. Znasz pewno takie urządzenie pokoju.
Istotnie znał takie „urządzenie“ i dlatego nie oceniał wcale tej kopji. A przytem w Lasku Bulońskim kazać mu obiadować na ziemi... Co za snobizm!
Lecz wkrótce zmienił zdanie. Była snobką, oczywiście. Lecz snobizm jej stał się drugą naturą. Odgadywał z najdrobniejszych szczegółów, że ta dekoracja nie dla niego była przygotowana, że Alicja żyła i jadała tak samo, gdy była samą, opanowana chęcią wyróżnienia się.
Służący o miedzianej cerze i o wąsach spadających, ubrany w czarny smoking, z rodzajem białej, płóciennej spódnicy, obciśniętej koło nóg, z olbrzymiemi włosami przytrzymanemi grzebieniem szyldkretowym jak u kobiety, podawał do stołu. Azjata postawił na ziemi tace, zastawione dziwacznemi potrawami, godnemi wielkiego mistrza sztuki kulinarnej, który układał menu uczty w napadzie szaleństwa. Żadna potrawa nie przypominała zwykłego układu obiadowego. Egzotyczne konfitury następowały po gorących potrawach: wyszukane ciasta o silnych zapachach podawano jednocześnie z sosami kwaśnemi, ostremi lub wybitnie gorzkiemi.
Alicja, naprzód leżąc na poduszkach, spoglądała bez apetytu na potrawy i wyciągała leniwie rękę tylko po to, aby skosztować najrzadszych potraw. Sama napełniała szklankę gościa napojem, przez siebie wymyślonym, składającym się głównie z szampana, który odświeżał usta, i upajał zapachem rzadkich kwiatów i azjatyckich korzeni.
Alicja poczęła mówić o matce, z którą były w najgorszych stosunkach.
— Nic mi prawie nie daje, istna nędza: pół miliona. A ja muszę wypłacać mężowi 150.000 rocznie. Ty, mój drogi, jesteś naprawdę bogaty i nie możesz tego zrozumieć. Ponieważ cała fortuna należy do niej, mnie głodzi, a pieniądze swe oddaje księżom... na jakieś fundacje. Ja, jej córka, muszę ją błagać o jakieś okruchy...
Skończyli obiad. Księżna dalej napełniała szklanki. Michałowi, któremu z początku niezbyt smakował ten napój, podobała się w końcu jego świeżość wonna.
— Z pewnością palisz fajkę — powiedziała Alicja z prostotą. Zrobił znak przeczenia. Wiedział, o jaką „fajkę“ chodziło. Obejrzał się dokoła. Palarnia musiała być ukryta w jakimś kącie studio.
— Jakto, człowiek taki, jak ty? zdziwiła się. Podróżnik?... A ja miałam nadzieję, że będziemy razem palić!
Dała mu nawet do zrozumienia, że zaprosiła go głównie w nadziei, że mu dostarczy tej wzbronionej przyjemności. Dowiedziawszy się, że silny książe przypłacał chorobą, ilekroć spróbował „fajki“, zrezygnowała ze swego zamiaru. I podczas gdy zapalał cygaro hawańskie, wyciągnęła ze srebrnego puzderka cygaretki, które paliła w obecności ludzi „niewtajemniczonych“: były wschodnie i silnie opiumowane.
Michał nie miał już wątpliwości co do intencji księżny. Nawpół podniesiona na poduszkach, w kocim ruchu, zdawała się gotowa rzucić się na niego. Spoglądała nań uporczywie. Michał znał błękitny ogieniek, tańczący w głębi jej źrenic. Było to wezwanie do gwałtu, które tak często spotykał na swej drodze zwycięskiego miljonera. Należało coprędzej wznowić rozmowę, aby przerwać milczący urok tej pięknej czarodziejki, która, pewna swego zwycięstwa, posyłała mu i uśmiechem kłęby dymu z cygaretki prosto w twarz. Michał wspomniał o wielkiej ilości kochanków jaką jej przypisywano, jakby chcąc między nimi wykopać przepaść.
— Jakto, ty także? — śmiejąc się spytała Alicja ze szczerością iście męską. Przypuszczam, że moralność matki mojej nie jest podobną do twojej i że nie będziesz mi prawił kazania. Coprawda matka moja nie tyle się gniewa za to, co robię, ile za moją niedbałość o opinję.
Milczała przez chwilę, wpatrując się swym niepokojącym wzrokiem w Michała.
— Istotnie, znałam dużo mężczyzn. A ty? czy sądzisz, że nie wiem o twych wędrówkach po świecie w poszukiwaniu nowych sensacji? Robiliśmy to samo oboje z tą różnicą, że ja nie potrzebuję uganiać się po świecie, aby dojść do tego samego rezultatu. I przypuszczam, że nie myślisz, jak niektórzy mężczyźni, iż egzystencje porównywane być nie mogą dla tego tylko, że jestem kobietą. Zbyt dobrze mię znasz, aby sobie wyobrazić, że mam o miłości pojęcie pospolite. Wiem, że, aby złagodzić jej materjalizm, potrzeba nieco złudzeń. Ale w gruncie rzeczy drwię z miłości. Nie kochanków mi potrzeba, ale adoratorów.
W dumnem upojeniu pięknością swoją, Alicja uważała się za wyzwoloną z pospolitych przepisów moralności. Nie mogła być ani cnotliwą, ani zepsutą: była jedynie piękną i to wystarczało.
— Poeci, muzycy i malarze szukają z kokieterją kobiecą pochwał, ogólnego podziwu. I ja jestem taka. Ale nie potrzebuję stwarzać piękna, gdyż powiadają, że noszę je w sobie. Potrzebuję zarówno jak oni atmosfery uwielbienia i dlatego oddaję się wspaniałomyślnie, zadowolona, że obdarzam szczęściem i dumna z tego, że nigdy nie czuję się sama zdobytą. Najpiękniejszą i najprawdziwszą rzeczą dla mnie, jaką napisano o tem, to „ławka starców“.
Książe uczynił gest zdziwienia. Ona ciągnęła dalej:
„Starcy trojańscy, siedząc na ławce, żalili się na długość oblężenia, jakie znosić musieli i opłakiwali stratę tylu bohaterów, przeklinając kobietę, przyczynę tych nieszczęść. Naraz Helena przeszła majestatycznie przed nimi. Starcy zamilkli. Zdawało się im, że przeszła Afrodyta, zstąpiwszy z Olimpu. Potem szepnęli cicho: — Tak piękna! Możemy cierpieć dla niej!...“
— Lubię, — mówiła dalej, — aby mężczyźni cierpieli dla mnie. Chwalebną jest rzeczą wywołać wielkie mordy, jak ta prababka nieśmiertelna! Uczuwam dumę głęboką, gdy słyszę, jak zawiść i złość szepcą poza memi plecami. W salonach ci sami znowu panowie, którzy przyłączali się do chóru żon i córek, patrzą na mnie, gdy przechodzę. Jedni czerwienią się, drudzy bledną. Odgaduję ich podziw i ich pożądanie... Ja mam także swoją ławkę „starców“.
Michał spostrzegł się nagle, że w trakcie rozmowy, zbliżała się ku niemu z poduszki na poduszkę, opierając się na łokciach. Była niemal u jego stóp, z głową wzniesioną i jej spojrzenie uporczywe spoczywało na nim.
— Jedyny człowiek, nad którym zastanawiałam się — ciągnęła półgłosem — jedyny, który mi się wydał odrębny, to ty... Nie bój się; to nie miłość. Nie będę ról zamieniać i oświadczać się tobie. Może to stąd pochodzi, żeśmy się nie znosili będąc dziećmi i żeś mię nigdy nie pożądał. A to jest tak rzadkim faktem w mem życiu, że mię to zajmuje.
Oparła się na jego kolanach.
— Gdy cię zobaczyłam na cmentarzu, po tylu latach, przypomniałam sobie wszystko, co opowiadano o tobie. Dużo znajomych mi kobiet było twemi kochankami. Pomyślałam sobie: — „Dlaczegożby ja nie?“... Myślałam o ludziach, którzy przeszli przez moje życie i dodawałam w duchu: „A dlaczegożby nie on?“...
Teraz już łokcie Alicji opierały się na jego kolanach: oczy ich i usta były bliskie. Michał chciał się cofnąć, lecz ręka Alicji spoczęła na jego ramieniu.
— Nie obawiaj się niczego, — dodała, — ze mną możesz być spokojny. Opuścisz mię, gdy zechcesz: być może, iż ja opuszczę cię pierwsza. Od dni kilku pragnę ciebie... Musisz mię pragnąć, jak inni. Żyjemy chwilą obecną jak ludzie, którzy znają tajemnice swego istnienia i jego wartość. A potem, jeśli zmęczymy się sobą, rozstaniemy się bez żalu i bez tęsknoty...
Gdy książe przypomniał sobie czasem tę scenę, uczuwał pewne zmieszanie. Miał pewność, że okazał się śmiesznym i brutalnym. On, który z taką łatwością dawał się porwać miłości, zbuntował się przeciw awansom księżny, z jakąś podrażnioną wstydliwością. Nie! Z nią — nigdy! Uczuł, że budzi się w nim antypatja z czasów młodzieńczych. Stał w środku pracowni i spoglądał na drzwi z miną niespokojną, szepcąc bezsensowne wymówki:
— Muszę iść. Już późno. Czekają na mnie przyjaciele...
Księżna opanowała się. Powstała i spoglądała nań ze zdumieniem i gniewem.
— Ty jeden mogłeś zdobyć się na podobny afront — powiedziała żegnając go — Wiem teraz, co mam myśleć. Nienawidzę cię, tak, jak ty mię niecierpisz. Kaprys mój był bezsensowny. Gdybym była młodsza, wybiłabym cię szpicrutą tak, jak w Lasku kiedyś. Nie robię tego, ale wiedz, że powtarzam ci wszystko, co powiedziałam wtedy...
Przestali się widywać.
Gdy książe uregulował sprawy, dotyczące sukcesji po matce, postanowił znów rozpocząć swe podróże, ale w warunkach bardziej zbytkownych. Nie potrzebował już prosić matki o pieniądze. Stał się jednym z bogaczów światowych.
Pułkownik dostał polecenie zburzenia murów feodalnych willi Sirena. Książe nie znosił wszelkich architektonicznych wskrzeszeń. Nie mógł patrzeć na nowoczesne budowle, kopiujące Alhambrę, florenckie pałace, albo uroczyste gmachy wersalskie.
Tak więc Toledo pilnował budowy białej willi w stylu współczesnym, wedle wskazówek księcia, który obmyślił najmniejsze szczegóły umeblowania, nie zapominając o nieodzownym komforcie.
Łatwiej mu jeszcze przyszło szybko zamienić swą wędrowną morską egzystencję. Sprzedał „Gawiotę“ i kupił w Stanach Zjednoczonych olbrzymi jacht, zbudowany dla amerykańskiego miljardera, który zmarł nagle. Była to „Gawiota II-ga“.
Statek ten miał szybkość torpedowca a pojemność pasażerskiego okrętu. Jego podwójnym kominem codziennie wymykała się przeciętna fortuna. Przybycie jego do niektórych małych portów ogałacało je z zapasów węgla. Towarowy statek, wynajęty przez księcia, płynął na jego spotkanie do mórz bardziej odległych, wioząc zapasy paliwa.
Śpiące porty nocami rozświetlały się nagle, jak gdyby słońce weszło. To książe Lubimow wydawał uczty na pokładzie: statek jego od linji zanurzenia po szczyty masztów, rysował się jasno ubrany w lampki elektryczne a silne reflektory rzucały ruchome snopy światła, które wydobywały z mroków fale, wybrzeże, domy miasta. Czasem biały ogień potwornych oczu ślizgał się po lodowcach, zagubionych w ciemnościach i pingwiny, foki i niedźwiedzie polarne budziły się, przerażone, wobec tego potworu świetlanego i dyszącego, który rozpraszał tajemnice nocy.
Posiadanie pływającego pałacu nie wystarczało Michałowi.
Zebrał na jego pokładzie wspaniałą orkiestrę. Muzyka była dla niego najdrogocenniejszem wzruszeniem. Poszukiwał kompozytorów nieznanych, często ekscentrycznych, przesyciwszy się znanymi ogólnie. Wymagał jednak zawsze na tych ucztach muzycznych, jako podstawy, arcydzieł klasycznych, a przedewszystkiem Beethowena.
Opłacani wedle swych własnych wymagań, traktowani jak oficerowie, pociągnięci perspektywą zwiedzenia świata, muzycy ze wszystkich krajów chętnie angażowali się do tej orkiestry. Znani wirtuozi i młodzi kompozytorowie brali w niej udział jak zwykli wykonawcy. Jedni, chorzy, szukali zdrowia w podróży w około świata, odbytej bez kosztu a zbytkownie, inni poszukiwali przygód, chcieli poznać nowe kraje, przebyć czas jakiś w tym pływającym Alkazarze, gdzie wszystko zdawało się jedynie przeznaczone ku wiecznej zabawie i przyjemnościom. Było ich wszystkich około pięćdziesięciu.
— Posiadam pierwszą orkiestrę na świecie, mawiał książe z dumą tym, którzy przychodzili mu winszować po jednym z rzadkich koncertów, dawanych na lądzie.
W ciepłe noce podzwrotnikowe, pod stropem niebios księżycowym, którego światło nadawało morzu wygląd srebrzystej tafli, muzycy we frakach, siadywali na górnym pokładzie, przed pulpitami, oświeconemi elektrycznemi lampkami i senną atmosferę napełniali dźwiękami melodji najbardziej wyrafinowanych i oryginalnych. Muzyka płynęła śladami statku, niby wstęga, która rozwija się, rozdziera i ucieka fragmentami, wraz z dymem. W czasie pauz, słychać było głuchy szum posuwającego się statku wśród wirów piany; potem od czasu do czasu, powolny dźwięk dzwonu wzywający majtków na ich posterunki, lub krzyk strażnika, siedzącego na wielkim maszcie, który przypominał wołanie muezzina u szczytu minaretu. A cała ta nocna muzyka morza, tak monotonna, nadawała ludzkiej muzyce piętno czegoś tajemniczego i olbrzymiego.
Oficerowie i świta księcia grupowali się u wejścia na schody lub na pokładach niższych aby słuchać tego nocnego koncertu. Na przodzie, załoga siedząc po turecku, słuchała w tem religijnem skupieniu, właściwem ludziom prostym. Na górze słuchaczem jedynym był Michał Fiodor. Książe trzymał się zdala od orkiestry, tyłem obrócony spoglądał na pieniące się wody, które statek przecinał, a które płynęły wzdłuż jego boków niby dwie rzeki. Błysk cygara oświetlał chwilami jego twarz zamyśloną.
Jacht nie tylko orkiestrę wiózł. Widywano czasem na pokładzie kobiety w białych bucikach, w granatowych spódniczkach, żakiecikach o guzikach złotych, w kołnierzykach męskich z krawatem i w czapkach oficerskich. Nikt nie wiedział dokładnie ich liczby. Wejście do apartamentów środkowych i na wyższy pokład wzbronione było załodze. W wielkich portach, parowe szalupy wiozły na ląd te piękne nieznajome, ale zawsze z elegancką dyskrecją.
Gdy Gawiota II-ga stawała na kotwicy w zatoce zwiedzanej poprzedniego roku, ciekawi znajdowali ten wędrowny harem całkiem odnowiony.
Michał czasem przerywał swe podróże w lecie, aby spędzić czas pewien na modnej plaży. Kobiety towarzyszące mu w długich podróżach, pozostawały na statku, wiodąc luksusowy żywot do którego przywykły. Niekiedy żegnał je wszystkie, tak jak się zwalnia załogę statku, po skończonej podróży.
Michał czuł się naraz pociągnięty przez kobiety o życiu ustalonem, przez towarzystwo lądowe, przez zabawy letnie w eleganckich miejscach kąpielowych i zamieszkiwał w hotelu, podczas gdy jacht jego nieruchomo się wznosił na błękicie wodnym, jak tajemniczy pałac, ciągnący ku sobie oczy kobiece.
W Biarritz, spotkał się z Attilio Castro. Odkryli, że są spokrewnieni przez generała Saldana.
Książe dalej odbywa! podróż triumfalną wokoło świata, zdobywając najbardziej niedostępne niewieście serca. Szczery opór wydawał mu się w końcu wybiegiem, obliczonym na to, aby nadać większą wartość upadkowi. Miljony napływające z Rosji podtrzymywały dobrobyt niejednego ogniska rodzimego. Utrzymywały elegancję wielu kobiet i podnosiły przemysł zbytkowny.
Kilka kobiet czuło się szczerze pociągnietemi do Michała z racji tajemniczego uroku podróży jego na statku, o którym mówiono jak o zaczarowanym pałacu i z racji przygód jego miłosnych, już sławnych. Lecz z chwilą gdy ich miłość własna i wyobraźnia były zaspokojone, odzywał się egoizm: „Dlaczego mam być bardziej od innej bezinteresowna?...
Nie potrzebowały zresztą żadnych omawiań, aby sformułować swe żądanie. Wspaniałomyślny książe uprzedzał ich życzenia. Chciał opłacać swe kochanki, zasypywać je prezentami, okrywać klejnotami jak faworyty. W ten sposób łatwiej było zerwać. Mógł odejść gdy chciał, zadowolony ze swego postępowania, niedostępny łzom ani skargom. Po swych przodkach rosyjskich, nawpół wschodnich, odziedziczył pociąg i pogardę dla kobiety. Pieścił ją, lecz nie był zdolny do kochania. Ubóstwiał, lecz gdy tylko pragnęła naprawdę wejść w jego życie, odczuwał prawdziwe oburzenie. Ambitne kobiety, które udawały wielką namiętność w nadziei nieprawdopodobnej, że je zaślubi i sentymentalne pragnące go zainteresować psychologicznemi zawikłaniami, napróżno oczekiwały go następnego dnia. „Żadnych wielkich namiętności!...“
Jacht natychmiast wyrzucał kłęby dymu ze swych kominów i uwoził właściciela ku innym brzegom i kontynentom. Jeśli książe chciał uciec z jakiego miasta położonego w centrum, kazał przyczepiać wagon specjalny do odjeżdżającego pociągu.
Wspaniałomyślność księcia tnie ustawała z chwilą zerwania. Budżet jego corocznie wzbogacał się nowemi nazwiskami, tak jak budżet królewski, rozdający zasiłki dawnym sługom. Ale pensje wypłacane przez księcia służyły do utrzymania zbytkowego życia, a nie egzystencji. Najskromniejsze przekraczały liczbę 30.000 franków a średnie osiągały tę sumę podwójną.
— Wasza Wysokość, trzeba będzie tę listę przejrzeć — oświadczał administrator.
Michał przeglądał listę i nie przypominał sobie nawet imion niektórych. Czasem uśmiechał się do wspomnień, nagle zmartwychwstałych. Był niezmiernie bogaty. Dlaczego nie podtrzymywać zbytku, który był dla nich iluzją ostatnią? Obojętną mu była myśl, że jego sukcesorzy mogli korzystać z tych funduszów.
Jacht nieraz wymykał się na pełne morze lub w dalekie podróże. Michał szukał niezwykłych dróg aby znaleść spokój wśród bezmiarów. Brał ze sobą orkiestrę, ale harem pozostawiał.
Odbył podróż naokoło świata kilkakrotnie. Wymyślał sobie teraz różne kapryśne wycieczki, jeżdżąc z jednej półkuli na drugą, czasem jedynie w celu zwiedzenia jakiejś malutkiej wysepki o której wyczytał, a która na mapie oznaczona jest bardzo drobnym punkcikiem.
Po powrocie z jednej takiej wycieczki dostał wiadomość telegrafem bez drutu o wybuchu wojny.
Nie dziwił się wcale. Znał osobiście Wilhelma II-go. Z jego racji w lecie unikał wybrzeży Norwegji.
W rok po nabyciu Gawioty II-giej, spotkał w tamtych okolicach cesarski jacht. Wilhelm odwiedził go na jachcie, który oglądał dokładnie dając rady, prowadząc dyskusję na temat maszyn i przerywając sobie aby doradzić jakieś zmiany w mundurach załogi. Po śniadaniu na swoim jachcie i po lunchu na jachcie cesarskim, książe Michał miał dość cesarza i tej nieoczekiwanej przyjaźni. Lohengrin był mniej nieznośny ze swym skrzydlatym kaskiem, białym płaszczem i szpadą niźli ten pan o wojowniczym wąsie i o wilczych zębach, w stroju marynarskim, który śmiał się fałszywym śmiechem i grał rolę człowieka pełnego prostoty, monarchę bezceremonialnego, gdy spotykał na morzu multi-miljardera z Europy czy Ameryki. Pieniądze przejmowały czcią tego bohatera legendowego.
Michał nigdy nie podzielał entuzjazmu dla niemieckiego kaisera. Śmiał się z jego fanfaronady wojowniczej, z jego przesady i z jego pretensji intelektualnych.
— To komedjant — powtarzał — komedjant dzięki któremu świat będzie jęczeć z bólu.
Michał Fiodor uważał siebie za stojącego ponad ludzkością. Wojnę uważał za nieszczęście ogólne dla innych, ale nie mogła mieć wpływu na jego los własny. Ponieważ Europę owładnęło krwawe szaleństwo, on przez ten czas pływać będzie po morzach dalekich. Dzięki swym bogactwom, mógł zostać na uboczu.
Ale oblicze świata zmieniało się szybko. Gawiota II-ga pomimo swej rosyjskiej flagi, została zatrzymaną przez torpedowce angielskie i poddana ścisłej rewizji: skoro morze stało się terenem walki, nie można było podróżować dla swej przyjemności. Innym razem jacht ledwo uszedł przed niemieckim korsarzem.
Przytem coraz trudniej było o węgiel. Składy na wybrzeżach zaopatrywały tylko wojenne statki. Na jachcie, często otrzymywano telegrafem bez drutu ważne wiadomości z Paryża, gdzie przebywał plenipotent główny księcia. Komunikacja pomiędzy nim a administratorami dóbr księcia w Rosji była przerwana. Pieniądze nie napływały już, a banki paryskie, skrępowane wskutek moratorjum, udzielały wprawdzie tajemnie pożyczek miljarderowi, ale w ilości niewystarczającej.
Jacht zarzucił kotwicę w Monaco. Michał udał się do Paryża w sprawie pożyczek. Plenipotent księcia nie ukrywał swego zniechęcenia. Rubel spadał z zawrotną szybkością, a przesyłać pieniądze do Paryża stawało się rzeczą niesłychanie trudną.
— To znaczy, że stałem się ubogim? — pytał Lubimow ze śmiechem, tak mu się ta myśl wydała zabawną.
Istotnie miijony stawały się zaledwo setkami tysięcy we Francji. Mobilizacja oderwała robotników od kopalni. Produkta nie miały zbytu. Robotnicy wolni nie chcieli pracować. Rząd ograniczył do minimum pozwolenie wywozu pieniędzy z kraju dla rodaków osiadłych za granicą.
— Car wyznaczający mi pensję! — mówił książe zdumiony. Tysiąc lub dwa tysiące franków miesięcznie!... Cóż za komedja!
Już się nie śmiał. Egoistyczny jego gniew do cara wybuchł brutalnie. Car i jego doradcy, pragnąc zrusyfikować całą Europę zachodnią, winni byli tej wojnie. Mogli pozostać w przyjaźni z Niemcami. Poco mącić spokój świata z racji małego bałkańskiego państwa?
Dwa następne lata upłynęły księciu jak koszmar. Zdarzenia porwały go. Skończyło się życie wspaniałe. Kto się o niego troszczył teraz? Gdzie się zatrzyma ta katastrofa? Co znajdzie na końcu tego nielogicznego upadku?
Jego rozmowy z plenipotentem zdawały mu się odbywać na jakiejś plancecie, podlegającej niedorzecznym prawom. Kończyły się zawsze rozkazem:
— Niech pan wynajdzie mi pieniędzy. Proszę pożyczyć... Jestem książe Lubimow i tak trwać nie może dalej. Czy zwyciężą ci czy owi, to mi obojętne, lecz wtedy wróci porządek i natychmiast długi swe spłacę.
Ale plenipotent odpowiadał mu ze zniechęceniem:
Pożyczać na dobra znajdujące się w Rosji...?
Posługując się znanem nazwiskiem księcia, mógł pożyczyć nieco pieniędzy: lecz procenta rosły i czas mijał, nie przynosząc zmian. Pomimo, że książe zmniejszył swe wydatki i skasował wypłacane renty, potrzebował jednak dużo pieniędzy, aby żyć.
Upadek caryzmu napełnił otuchą tego magnata, który niecierpiał cesarskiego rządu. Egoizm jego kazał mu wyobrażać sobie rzeczpospolitą, zajętą przedewszystkiem tem, aby oddać istotom uprzywilejowanym przez swe urodzenie — bogactwa im przynależne.
Tymczasem, przeciwnie, słabe dopływy jego dochodów ustały zupełnie. Zawalenie się całych światów nazawsze może zatamowało ich źródła.
— Wasza Wysokość, trzeba sprzedawać — mówił administrator — trzeba pozbyć się wszystkiego, co zbyteczne. Likwidujemy dopóki czas. Kto wie, co nam jutro przyniesie...
Jacht stał na kotwicy pod Monaco. Niemal cała załoga, złożona z Włochów, z Francuzów i z Anglików, opuściła go dla służby wojskowej. Zostało zaledwo kilku Hiszpanów, aby utrzymać porządek na statku. Gawiotę II-gą nabyła Anglja dla Czerwonego Krzyża. Michałowi zdawało się, że abdykuje z całej przeszłości, gdy podpisywał kontrakt sprzedaży. Romantyczny urok jego żywota rozwiewał się. Pałac z 1001 Nocy na szpital zamieniony! Co za ironja!
Angielskie miljony dały mu rok spokoju. Plenipotent popłacił olbrzymie długi i mógł pozostać w Paryżu, gdzie trzeci rok wojny dobiegał kresu wśród niewytłumaczonego spokoju mieszkańców, którzy zaczynali się bawić, jak gdyby wszelkie niebezpieczeństwo minęło. Miłostki księcia z dwoma wielkiemi damami, których mężowie schronili się na tyły armji, zawiodły go kolejno do Biarritz, Akwizgranu i na Lazurowy Brzeg.
Plenipotent jego przerwał te rozkoszne wywczasy. Powtarzał wciąż swoją zwrotkę: „Trzeba sprzedawać“. Fortuna księcia topniała z dniem każdym.
Michał Fiodor przyzwyczaił się w końcu do niepowodzenia i przyjmował je pogodnie.
Sprzedaż pałacu zbudowanego przez jego matkę mniej go wzruszyła niż sprzedaż jachtu.
Zaszła zmiana w jego upodobaniach. Przesycił się miłosnemi przygodami.
Miał się za biedaka a przywykł płacić po królewsku za miłość. Nie mogąc wynagrodzić kobiety zbytkiem, będzie jej unikał, aby nie zostać jej dłużnikiem i nie znosić kaprysów. Wolał opanować swe żądze niżli nie płacić za ich zadowolenie ze wspaniałomyślnością wschodniego magnata. A zresztą dość już miał miłości i wszelkich tak zwanych przyjemności życia!
Pomyślał o swym przyjacielu Attilio, o pułkowniku, o willi Sirena, białej i opromienionej słońcem południa, na tle cyprysów i oliwek.
— Świat zalany jest potopem. Może dawne ziemie wychylą się na powierzchnię, może na zawsze zostaną pochłonięte!... Schowajmy się do arki i czekajmy!..



IV.


Stowarzyszenie ochrzcone przez Attilia „Wrogowie kobiety“ żyło w zgodzie i spokoju. Swoboda zupełna! Villa Sirena należała do wszystkich, a jej właściciel zdawał się być tylko gościem, jak inni.
Gdy późnym rankiem, Castro wyskakiwał z łóżka, widział księcia, nieubranego, z zakasanemi rękawami, jak kopał w kącie sadu. Uprawiał warzywny ogród; sprawiało mu przyjemność, że spożywał warzywa, własną pracą zdobyte. Człowiek ten, który miał całe bataljony sług na swe rozkazy, pragnął teraz poznać dumną radość tego, co liczy jedynie na pracę rąk własnych. Napróżno namawiał Castro, aby naśladował to ćwiczenie zdrowe i korzystne i wrócił za jego przykładem do życia pierwotnego.
— Dziękuję, nie uznaję Tołstoja. Jeśli chodzi o prostotę życia, to wolę takie.
I Attilio kładł się u stóp drzewa na mchu, podczas gdy książe wciąż kopał. Rozmawiali o swych towarzyszach. Nowoa był w bibliotece albo błąkał się po parku. Czasem wsiadał do tramwaju z samego rana, aby udać się do Monaco i studjować w Muzeum. Co do Spadoniego, nie wstawał nigdy przed południem i często pułkownik musiał pukać do drzwi jego, aby zdążył w porę na śniadanie.
— Zasypia o świcie — powiedział Attilio. Całą noc spędza, na przeglądaniu różnych kombinacji gry. Czasem wchodzi do mego pokoju aby mi zakomunikować nadzwyczajny rezultat jaki osiągnął i muszę mu grozić pantoflem. Przechowuje w swym pokoju, wśród nut, całą plikę zielonych arkuszy, zawierających wynik całorocznej gry na różnych stołach Kasyna... To warjat!
Ale Castro nie dodawał, że uciekał się sam często do tych notatek aby skontrolować własne kombinacje i że kpiąc z jego wyrachowań, posługiwał się niemi, przez przesąd gracza, który wierzy w instynkt prostodusznych ludzi.
Po obiedzie obaj udawali się do Kasyna. Książe, o ile nie szedł na jakiś koncert, pozostawał z Nowoa i pułkownikiem w loggji pierwszego pietra aby przyglądać się morzu.
Codziennie przechodziły pociągi wojskowe; a czasem statki handlowe różnych narodowości, pomalowane jak zebry na różne kolory, aby mniej były widoczne. Torpedowce włoskie lub francuskie towarzyszyły im.
Widok ten nasuwał księciu i profesorowi różne uwagi o okropnościach wojny.
Pułkownik brał czasem udział w tym djalogu, lecz na to aby uskarżać się na trudności materjalne, które spotykał na każdym kroku, pełniąc obowiązki zarządzającego. Obowiązki te z dniem każdym stawały się cięższe.
Nic nie mógł znaleźć godnego książecego stołu, pomimo, że płacił ceny wprost oburzające. A służba? z trudem wytresował dwóch młodych Włochów, i oto zabierają ich do wojska! Nieraz w godzinie obiadowej dyscyplina zanikała. Czasem Spadoni nie stawił się do apelu. Przychodził po północy lub nie wracał wcale na noc. Attilio też znikał. Był przekonany, że dopiero od godziny ósmej szansa sprzyja graczom. Wyrzekał się dobrych obiadów w willi Sirena i zadawalniał się kuflem piwa i sandwichem w barze. Potem wracał nocą i płacił pełnemi garściami zdumionemu woźnicy. Niekiedy znów daremnie szukał po kieszeniach, aby zebrać zapłatę za kurs. Losy gry bywały zmienne.
Toledo narzekał. Ten nieporządek zwiększał jeszcze brak służby. Lokaje późno wstawali, bo musieli czuwać. To też w te wieczory, gdy wszyscy towarzysze księcia byli obecni, miał wrażenie komendanta fortecy, który wie, że drzwi są strzeżone, a klucze od nich ma w kieszeni. Po obiedzie, Spadoni grał, wedle własnego natchnienia lub rozkazów księcia.
Castro, który był muzykalny, z trudem czasem panował nad swym entuzjazmem wobec tej gry.
— I pomyśleć, że to jest głupiec! wołał ze szczerością wzruszenia. Wszystkie jego zdolności pochłonęła muzyka. Na resztę nic nie pozostało... Mniejsza z tem, idjota z niego, ale idjota wzniosły.
Któregoś wieczoru, Attilio, pułkownik i książe jedli obiad sami. Pianista zemknął do Nicei z przyjaciółmi Anglikami, aby grać w pokera. Novoa zaproszony był na obiad przez kolegę w Muzeum.
Michał odświeżał swe wrażenia z poprzedniego wieczoru. Udał się do kasyna na koncert klasyczny, pomimo obawy przed spotkaniem dawnych przyjaciół i przed natrętną ciekawością urzędników. Od schodów zewnętrznych aż do samego teatru, musiał odpowiadać na całą serję głębokich ukłonów. Ludzie spacerujący W atrium pokazywali go sobie: „Oto książe Lubimów“... Wszyscy przypominali sobie jego jacht, jego przyjęcia i powtarzali jego imię. Musiał przejść szybko między grupami, ze spojrzeniem utkwionem przed siebie, z miną zaabsorbowaną, aby nie widzieć niektórych spojrzeń, niektórych twarzy uśmiechniętych, które przypominały mu szczęśliwą przeszłość.
W sali koncertowej poszukał miejsca na uboczu, pod ścianą, lecz tam też go ścigała ciekawość ogólna. Koło pulpitu stali muzycy księcia Monaco, z których niejedni podróżowali na Gawiocie II-giej i stanowili część jej orkiestry. Wszyscy zwracali się ku niemu, przesyłając mu uśmiechy, jakby chcąc mu w dani przynieść wykonywane utwory, tak że publiczność wreszcie zauważyła tego pana nawpół ukrytego, który przyciągał oczy całej orkiestry. Gdy się koncert skończył, książe wyszedł copredzej, aby uniknąć powitania z niektóremi przyjaciółkami, znajdującemi się na sali. Szybko minął atrium. Zauważył jegomościa o ruchach majestatycznych i o wyglądzie eleganckim, w popielatym meloniku, płaszczu khaki, w białych rękawiczkach i bucikach. Siwiejące faworyty łączyły się z wąsami: przedział dochodził aż do karku i dwa farbowane kosmyki sterczały mu nad uszami.
— Myślałem, że to conajmniej generał rosyjski. A to ty, kochany pułkowniku! Co za elegancja! Nigdy cię nie widziałem po za obrębem willi.
Toledo nie wiedział, czy ma się pysznić, czy martwić tą oceną księcia.
— Wasza Wysokość, zawsze lubiłem strój...
— Z jaką damą rozmawiałeś?...
— Z Infantką. Opowiadała mi, że przegrała siedm tysięcy franków, które jej nadesłano z Włoch, że nie może już podołać wydatkom swoim i że...
— To ta chuda, z dużym kapeluszem à la cowboy?... — Nie, nie ta. Mówię o tamtej. — „Tamtą“ widział tylko z pleców, ale uderzyła go jej smukłość i wygląd wielkiej damy.
— Wasza Wysokość, wybąkał don Marcos, to księżna de Lisle.
Cisza zaległa. Jakby szukając wymówki po złapaniu na gorącem uczynku, pośpieszył dodać:
— Jest bardzo dobra dla Infantki. Sprawia sukienki jej dzieciom; zdaje mi się nawet, że pożycza jej bieliznę. Ja, stary żołnierz legalista, mogę tylko żywić dla niej wdzięczność, bo Infantka, to przecie córka królewska i siostrzenica Ś-go Ferdynanda...
Michał powstrzymał go gestem. Nie chciał słuchać więcej. Zwrócił się do Castro. I jego widział rozmawiającego z jakąś panią przed wejściem do Kasyna.
— To jest „generałowa“, odpowiedział Castro. Ale to tylko przyjacielski przydomek. Zdaje się, że to księżna, tak ją przezwała, gdyż są w wielkiej przyjaźni. Jest generałową, tak, jak niektórzy pułkownikami...
Don Marcos nie podniósł tej aluzji, Attillio był tego wieczoru w złym humorze. Musiał przegrać sporo.
— Nazywają ją tak z racji jej usposobienia nieco męskiego i szorstkiego. Naprawdę nosi imię Kloryndy. Nie znoszą się z Alicją, a nie mogą żyć bez siebie. Kłócą się, obmawiają nawzajem, a potem znów siebie szukają: „Jak się masz, mój aniołku? — Czy nie masz żalu do mnie, moje serce?“...
Książe uśmiechnął się, widząc jak naśladuje ruchy i akcent obu pań.
— Klorynda jest południową Amerykanką i wdową po Francuzie. Bogatą nie jest, ale zamożna. Mam wrażenie, że lepiej sobie radzi, niźli księżna. To kobieta z głową!
Umilkł na chwilę.
— Dziś po raz pierwszy rozmawialiśmy tak długo. Czy wiesz, o co mię najpierw zapytała? Dlaczego nie jestem na froncie. Darmo jej tłumaczyłem, że jestem neutralny, i że wojna mię nie obchodzi. „Byłabym żołnierzem, gdybym była mężczyzną“, odpowiada mi na to. I gdybyś widział jej wzrok, gdy to mówi!
Lubimow uśmiechnął się pogardliwie.
— Ilekroć z nią mówię — ciągnął dalej jego przyjaciel — czuję się zniechęcony chłodem, jaki usiłuje wprowadzić w naszych stosunkach. A przecie dziś powinienem być wesoły. Od miesiący całych nie miałem takiej sceny. Grałem i patrz! Oto 17.000 franków! Doszedłem do 26.000. Prawdziwe szczęście zrozpaczonego kochanka lub nieszczęśliwego męża!... A jednak nie jestem rad!...
— A więc, Attilio, ta herod-baba, o głosie melodyjnym wzrusza cię — ozwał się książe tonem wyrzutu. Wierzysz w miłość jak sztubak!
Castro przybrał ton zimny i wojowniczy. Książe mógł myśleć o nim co chciał, ale nazywać tę kobietę herod-babą!... Jakiem prawem? Ukrył niemniej prawdziwą przyczynę swego niezadowolenia i udał, że obeszła go wzmianka o jego łatwowierności.
— Nie wierzę niczemu! Wszystko jest kłamstwem. Ale to nie racja, aby żyć jak kamień lub drzewo. Potrzeba mi iluzji miłych, które aż do śmierci będą mię kołysać. Dziś, gdy wygrywałem, myślałem o „generałowej“, a myślałem z prawdziwą nienawiścią i chęcią szaloną zemszczenia się na niej. Chciałem wygrać 100.000 fr. (Kto wie, może ja wygram jeszcze?). Gdybym je miał, kupiłbym, wychodząc z Kasyna, sznur pereł i posłałbym go jej z anonimową kartką, takiej treści mniej więcej: „W dowód antypatji człowieka godnego pogardy i nieużytecznego nikomu“.
— Ależ, cóż ty znajdujesz w miłości? spytał Michał. Przecież musisz wiedzieć, czem jest istotnie. Wszystkie iluzje młodzieniaszków, wszystkie uniesienia poetów są krętemi drogami, wiodącemi do jednego celu: aktu cielesnego. Czy monotonja jego nie przeraża cię?
Głos księcia przybrał intonację posępną, jakby pochodził z ruin całego jego życia. Setkami spotykał kobiety, które na swej drodze budzą wybuchy pragnień. Opór kobiecy był dla niego rzeczą nieznaną. Raczej one same dążyły ku niemu spontanicznie. Wszystkie były jednakie! Rozumiał złudzenie u tych, którzy podziwiali zdaleka to, czego nie mogli osiągnąć. Przeszkody budziły ich niecierpliwość. Lecz niestety! nic już nie mogło budzić jego zainteresowania.
— Tobie jednemu to wyznam — powiedział głucho. — Miłość i kobieta przypominają mi nędzę naszego istnienia, koniec nieunikniony, śmierć. Odkąd wyzwoliłem się z kłamliwego czaru, czuję się weselszy, pewniejszy siebie. Z prostotą cieszę się chwilą obecną...
Umilkł, aby dodać ze smutkiem:
— Towarzystwo kobiety przywodzi mi myśl o śmierci. Zdaje się nam, że uwielbiamy najwyższą piękność, a ciskamy tylko szkielet. Obraz śmierci nas przeraża, a wszystkie kobiety noszą go w sobie, zmuszają do wielbienia go.
Castro z kolei spoglądał na Lubimowa z miną zdumioną: „stracił głowę“ zdawały się mówić oczy jego utkwione w księciu.
— Mówisz, Michale, jak człowiek przesycony! — zawołał po długim milczeniu. Cóż mię obchodzić może, czy kobieta ma w sobie szkielet, czy nie? Ja także noszę go w sobie, co mi nie przeszkadza wyszukiwać w życiu wiele przyjemności, z których największą jest spotkanie się dwóch szkieletów.
Castro śmiał się z przyjaźnem ubolewaniem, patrząc na przyjaciela.
— Jesteś przesycony, powiadam ci. Uczuwasz brak apetytu i masz wizje ponure, właściwe tym, co cierpią na bolesną niestrawność. Ale wyleczysz się z tego. Za młody jesteś, aby pozostać w tej atonji. Wróci ci apetyt. Życzę, abyś tym razem nie znalazł zastawionego stołu, aby trudności cię podnieciły, abyś cierpiał z racji odmowy. A wówczas... wówczas...


V.


Nigdy don Marcos nie widział księcia tak gniewnym, jak wówczas, gdy przyszedł mu oznajmić, że księżna de Lisle oczekuje nań w salonie.
— Należało ci powiedzieć, żem wyjechał, coś wymyśleć, jakieś śniadanie w Nicei... Ale wyście się pewno zmówili.
Pułkownik, czerwony ze wzruszenia, próbował się tłumaczyć. Jeśli księżna tak nagle decydowała się zjawić w willi Sirena, to chyba tylko dlatego, że odmówił wszelkiego pośredniczenia pomiędzy nią a księciem.
Schodząc do hallu, Lubimow znalazł Alicje stojącą koło okna i wpatrzoną w ogrody i morze. Gdy się odwróciła, Michał pomyślał, że nie byłby jej poznał, gdyby ją spotkał gdzieindziej. Nie podobna była do tej, którą widział poraz ostatni w „pracowni“ przy alei Lasku Bulońskiego, napełnionego chińszczyzną i niezdrowemi zapachami. Upłynęło lat kilka, a jednak wydawała się młodszą i świeższą.
— Ponieważ nie ma sposobu skomunikowania się z tobą, zdecydowałam się przyjść sama — powiedziała Alicja, uścisnąwszy mu rękę. Nie jest to bardzo stosowne składać wizytę człowiekowi o takiej, jak ty reputacji, lecz tyle kobiet musiało tu być przedemną!...
Uśmiechnęła się filuternie przy tych słowach. Potem spoważniała i powiedziała nieśmiało:
— Przychodzę w interesie... w sprawie pieniężnej.
Aby odwlec przystąpienie do tego interesu, wspomniała o trudnościach, które spowodowały, że zjawiła się osobiście. Książe może być zadowolony ze sposobu w jaki „jego szambelan“ spełniał rozkazy. Poczciwy ten pułkownik, ale nieubłagany. Nie chciał nawet przyjąć listu od niej, ani zapowiedzieć jej bytności.
— Mogłam napisać, lecz bałam się, że list mój zostanie bez odpowiedzi. Dlatego ostatecznie zdecydowałam się odwiedzić cię w twej samotni, w nadziei, że nie wyprosisz mię za drzwi.
Michał uśmiechnął się, wykonywując jakiś ruch przeczenia zgorszonego.
— Przyszłam tu w sprawie mego długu... tych pożyczek, które matka twoja udzielała mi łaskawie. Nie wiedziałam, ile wynoszą. Plenipotent twój twierdzi, że przeszło 400.000 fr. Musi tak być, skoro tak twierdzi. Prosiłam w chwilach trudnych, a księżna, która była tak wielką damą, dawała, i żadna z nas nie rachowała tych sum... Rozumiem teraz, jak była dobra.
Wiadomość zdziwiła najpierw Lubimowa. Potem przypomniał sobie, że na liście wierzycieli, pozostawionej przez matkę figurowała Alicja. Nie pamiętał zresztą o tem, gdyż papiery pozostały u plenipotenta.
— Przyszłam ci powiedzieć, że nie mogę ci zapłacić teraz... a może nawet nigdy... błagać cię, abyś zaczekał... sama nie wiem dokąd i uprosić, aby ten nieznośny impertynent, który zajmuje się temi interesami, dał mi raz pokój.
A ponieważ książe milczał, dodała:
— Jestem zrujnowana.
— Ja też, — odparł Michał. Wszyscy jesteśmy zrujnowani. Obecnie bogatymi są ci, co pracują dla wojny.
— Ty zrujnowany? — zaprotestowała Alicja. Twój niedostatek może być tylko chwilowy. Rosyjskie sprawy ułożą się lada dzień. Przytem jesteś księciem Lubimow, sławnym bogaczem. Gdybym nosiła twoje nazwisko, niktby mi nie odmówił pieniędzy...
Znikł nagle wyzywający uśmiech, przygotowany przez nią na to spotkanie. Oczy jej spochmurniały, usta wydęły się w kształt łuku.
— Ruina moja jest faktem. Spójrz...
Ukazywała trójkąt ciała, odsłonięty wycięciem sukni. Na białej szyi spoczywał sznur pereł. Michał, który znał się trochę na tem (tyle rozdał naszyjników), odrazu spostrzegł, że są fałszywe. Potem Alicja ukazała mu swe ręce. Dwa pierścionki o arystokratycznym rysunku, lecz bez żadnego kamienia, ozdabiały jedynie jej palec.
— Suknia ta jest zeszłoroczna — dodała głosem ponurym, jak gdyby przyznając się do strasznej winy. — W Paryżu nie mam już kredytu. Tyle długów tam zostawiłam! Biedna jestem, Michale, najbiedniejsza z kobiet jakie znałeś!
— A twoja matka?
Książe instynktownie postawił to pytanie.
— Biedna kobieta! Nie mówmy o niej lepie!...
Pomimo tego zastrzeżenia, zaczęła ubolewać nad jej rozrzutnością dewotki. Miljony poświęciła na zbudowanie w Hiszpanii olbrzymiego szpitala, wedle rady swego spowiednika Aragończyka. Używano marmuru, jak zwykłego kamienia. Bramę ogrodową wykuł w żelazie słynny mistrz. Lecz ksiądz, zmęczony taką rozrzutnością wyjechał: olbrzymi gmach pozostał niewykończony, a olbrzymia brama leżała na ziemi, jak nieużyteczne żelaziwo. Później „monsignor“ skierował hojność pobożnej damy w innym kierunku. Należało rozpowszechniać wiarę za pomocą „dobrej książki“. I otwierała się w Paryżu nowa księgarnia nakładowa, nieprawdopodobna, niewidziana, gdzie stosy książek były złożone na półkach mahoniowych, a arkusze składano na deskach z laki.
— A twe kopalnie, a twe posiadłości w Ameryce?
Księżna ponowiła swój ruch zrozpaczony. Nic nie miała. Była biedna, absolutnie biedna.
— Powiadasz, żeś zrujnowany, lecz ten brak pieniędzy znosisz zaledwo od dwóch lat, może mniej. A ja na kilka lat przed wojną, już nie widziałam ani grosza z moich posiadłości. Cały świat zajmuje się Rosją, bolszewizmem, gdyż sprawa ta obchodzi Europę. A rewolucja w Meksyku, która zaczęła się jeszcze przed wojną?
Rewolucja agrarna, której zaledwo echa doszły na kontynent, odebrała jej ziemie, kasując wszelkie prawa własności. Metysi dzielili się niemi, jak sami chcieli. Gdzie się mogła skarżyć? Rząd meksykański nie miał żadnej władzy. Kopalnie srebra, podstawa olbrzymiej fortuny Barriosów, znajdowały się w sytuacji jeszcze gorszej.
— Jeden z tak zwanych „generałów“ Indjanin, zamknął się na terytorjum kopalni i stamtąd drwi sobie z całego rządu stolicy. Podobno co miesiąc każe wydobywać za pół miljona franków w srebrnych bryłach. Robi z nich monety, któremi płaci swych partyzantów. I taka sytuacja trwa już lata. A ja, która zamieszkuję Europę i codzień jestem biedniejsza, ponoszę z drugiej strony Oceanu całe koszta tej nie kończącej się wojny.
Pomimo, że książe nigdy nie zajmował się własnemi interesami, wystąpił z radą. Należało udać się do Stanów Zjednoczonych, gdzie się urodziła, z prośbą o opiekę.
— Już to zrobiłam — odpowiedziała. — Mam w New-Yorku ludzi, którzy zajmują się memi interesami. Czyż myślisz jednak, że bić się będą o mnie? Może zresztą sama się tam udam, ale później, gdyż teraz nie czuję się na siłach. Mam obecnie straszne troski, które nie pozwalają mi opuścić Francji.
Oczy jej zamgliły się: bolesny wyraz twarz jej ściągnął. Michał przypomniał sobie tego młodzieńca, którego Castro widywał w jej towarzystwie. Może to on wzbudzał to wzruszenie i przeszkadzał jej udać się w podróż.
— Miłość! — pomyślał sobie; miłość; wówczas, gdy młodość minęła!
Chcąc zwrócić rozmowę na inne tory, spytał o księcia de Lisle. Wiedział, że był na wojnie. Zdawało mu się, że słyszał o tem, iż był ranny. Czy żył?
Ku wielkiemu zdziwieniu Michała, Alicja o mężu swym mówiła z powagą. Dawniej traktowała go z pewną pogardą. Lecz teraz zdawało się, że zmieniły się jej uczucia, gdyż odpowiadała księciu natychmiast:
— Tak. Udał się na front. Wiesz, że starszy odemnie o lat dwadzieścia. Wiek jego zwalniał go od czynnego udziału w walce, ale przypomniał sobie, że był oficerem w młodości i był jednym z pierwszych ochotników. Ktoby to mógł myśleć o człowieku, który kpił ze wszystkiego, co się nie tyczyło jego egoizmu? Stracił jedną rękę i był w niewoli niemieckiej przez dwa lata. Teraz internowany jest w Szwajcarji. Biedny człowiek! Pisze do mnie co miesiąc. Łowi ryby w jeziorze Genewskim i myśli o mnie więcej, niźli myślał kiedybądź. Listy jego są niemal listami miłosnemi. Jak nieszczęście zmienia charakter! Powiada mi, że inaczej patrzy na życie. Ma nadzieję, że po tym kataklizmie, który uczyni nas lepszymi, będziemy mogli połączyć się i żyć szczęśliwi. Ach! gdybym tylko chciała!...
— Czy z powodu twego męża wyrzekasz się tej podróży? — spytał Michał, udając dobrą wiarę
Przypuszczenie to zmieszało Alicję. Biedny de Lisle... Miała inne troski. Mąż jej nie był jedynym, który udał się na front. Inni młodsi i mający potężne powody przywiązania do życia, zrobili to samo. Ach! ileż tajemnej żałoby w tych czasach!...
Oczy księżny napełniły się łzami, a usta jej wykrzywił grymas naprawdę bolesny!...
— Pewno chodzi o tego amanta i dzieciucha, o którym mówił Castro, — powiedział sobie Michał.
Jak gdyby odgadując jego myśli i chcąc je zwalczyć, Alicja mówiła dalej o swej sytuacji:
— Sprzedawałam ze stratą, brałam, co mi dawano, nie troszcząc się o warunki. Nie mam już wcale biżuterji. Sprzedałam niektóre rzeczy w Paryżu, inne tutaj... Powiadasz, żeś zrujnowany? Nie, ty nie masz pojęcia co to jest, nie tak, jak ja. Moje rozbicie dawniejsze od twojego. Nie chcę cię nudzić opisem moich bied. Nie mam już domu w Paryżu. Wrócę tam dopiero, gdy się ułożą moje sprawy. Mam już tylko willę, którą kupiłam, gdy byłam bogata. Nie uśmiechaj się: zadłużona powyżej wartości. Któregoś pięknego dnia wypędza mię z niej. To był bardzo miły dom, gdy miałam pieniądze! Ale teraz węgiel kosztuje drogo, noce są chłodne i trzebaby wydać sumy, aby rozpalić dawny kaloryfer. Mam, jako służbę swoją, dawną pokojowę, ogrodnika i jego żonę, która gotuje mi obiady. Wszystkie pokoje są zamknięte; Walerja i ja zamieszkujemy dwa pokoje na pierwszem piętrze. Tam jadamy i sypiamy... Walerja, to młoda panna z Paryża, którą ja się opiekuję. Jakże musi być biedna, skoro ja się nią opiekuję!
— A jednak grasz — powiedział książe.
Oburzyły ją te słowa, wyglądające na upomnienie.
— Gram. A cóż chcesz, abym robiła? Potrzebuję bronić się, zarabiać na życie... W jakiż inny sposób taka kobieta, jak ja, może się wziąć do tego? Powiesz mi, że dużo przegrałam? Zapewne. Tu sprzedałam mój naszyjnik z pereł prawdziwych i wiele innych klejnotów. Przegrałam duże sumy, o których myśleć już nie chcę. Ale teraz już wiem to, czego dotąd nie wiedziałam i to właśnie teraz, gdy nie mam już pieniędzy.
Lubimowa zdumiała wiara tej kobiety w jej obecne doświadczenie.
— Ostatecznie czego chcesz odemnie?
Alicja zdawała się budzić do rzeczywistości: uśmiech jej stał się wyzywający i wdzięku pełny zarazem, jak na początku rozmowy. Był to uśmiech tego, co przychodzi prosić z silnem postanowieniem otrzymania przedmiotu swej prośby. Powiedziała mu od początku o co jej chodziło: o to, aby plenipotent księcia nie męczył jej nadal.
— Zapłacę ci kiedyś, jeśli będę mogła... Ale obawiam się, że nie będę miała z czego. Uważaj więc te pieniądze za przepadłe i każ temu antypatycznemu jegomościowi, aby nie pisał więcej do mnie.
Ujęty prostotą, z jaką ta kobieta sformułowała swe żądanie, Michał naśladował ton jej głosu.
— Dobrze. Powie się temu antypatycznemu jegomościowi, aby cię zostawił w spokoju i zapomniał o twej egzystencji.
— Zawsze miałam cię za dobrego i wspaniałomyślnego, Michale — powiedziała. Dziękuję ci!....
Lecz książe, którego pewna kwestja zajmowała od dawna, spytał ze szczerością męską:
— Mówiono mi o chłopcu, niemal dzieciaku, którego ciągle widywano z tobą przed wojną. To był twój kochanek?...
Księżna zbladła na to pytanie i okazała wahanie. Chciała coś powiedzieć. Znać było, że pragnie się wytłumaczyć. Dwakroć zaczynała mówić i w końcu z wysiłkiem powstrzymała swe słowa, uśmiechając się z udaną figlarnościa.
— Nie mówmy o tem. Każdy ma swe tajemnice. I poczęła mówić o grze. Lecz Michał nie słuchał jej, zagłębiony w swych myślach. Widocznie odgadł. Efeb ten był jej kochankiem i z jego racji cierpiała. Może był ranny lub w niewoli. To było wielką przeszkodą, która nie dawała jej opuścić Europy.
Dochodzić do czterdziestki, mieć za sobą przeszłość, która była całą historją i odczuwać namiętność młodzieńczą, tak gorącą... Wierzyć jeszcze w miłość!...
Michał spoglądał na nią oczami, w których była niemal nienawiść... Czuł, że drażni go jej miłość dla tego chłopca, chociaż nie wiedział czemu... Może było to oburzenie, jakie wzbudzają ludzie, pogrążeni w błędach, które uważają jako prawdy zbawcze. Faktem jest, że postępowanie Alicji drażniło go.
I ta nagła niechęć do księżny zwróciła jego uwagę na to, co mówiła.
— Ach! gdybym była w tej samej sytuacji co ongiś, gdy matka moja była jeszcze na świecie i gdy spotkaliśmy się w Monte-Carlo! Ale wówczas nie wiedziałam tego, co wiem teraz. Grałam, aby się zagłuszyć; aby lubować się wzruszeniem przegranej, która w istocie obchodziła mię niewiele.. Grałam jedynie żetonami 1000-frankowemi. Znajdowałam, że ubliżałoby mi dotknąć nawet inne.
— Ileż przegrałaś?
Wzruszyła ramionami z miną wzgardliwą.
— Któż to wiedzieć może?... Już przeszło dwanaście lat, jak tu przyjeżdżam... Pewno miljony... Ale wówczas nie umiałam nic... Teraz potrzebuje wygrać i gram inaczej... Czego mi brak, to kapitału. Gdybym miała kapitał do pracy!...
Na to ostatnie słowo, książe wybuchnął szczerym śmiechem. „Do pracy“... Ale księżna dalej mówiła poważnie o swej pracy: skarżyła się wciąż na swe skromne środki. Jakieś trzydzieści tysięcy franków, to cały kapitał, jakim rozporządzała.
— Ach! gdybym miała kapitał do pracy! Gdybym mogła wejść kiedyś do Kasyna z 150.000 lub 200.000... W ten sposób jedynie możma opanować szczęście! Trzeba grać wielką grę. A ja teraz używam żetonów 100 frankowych lub nawet 20 frankowych, jak lichwiarka, wycofana z interesów... To też fortuna nie poznaje mię i mija bez zatrzymania się!
Książe pokiwał głową. Odmawiał pomagać jej w szaleństwach. Czy nie lepiej było zachować te tysiące franków, zamiast tracić je z taką szybkością, jak to niechybnie się stanie, gdy się będzie spodziewała tego najmniej?
— Nie licz na mnie, gdy chodzi o grę... przytem jestem biedny... W tej chwili pułkownik musi mieć w swej kasie mniej pieniędzy niż ty. Prawie że mam ochotę pożyczyć ci twoje 30.000 fr.
Oboje roześmieli się na tą myśl.
Niezwykłość tej sytuacji, która spadła na nich niespodzianie na nowo ich zdziwiła. Czuli się bliskiemi sobie, jak bracia, którzy spadli nagle z wyżyn, gdzie się spotykali nieraz z przykrością i szorstko czasem zderzali.
Jako młody człowiek, Michał nienawidził córki Dony Mercedes z racji jej dumy, miny pełnej wyższości, jaką przybierała ciągłe. Lecz teraz, gdy pokornie przychodziła prosić go o pomoc bez arogancji, udając wesołość dobrej przyjaciółki, która pragnie zapomnieć o przeszłości, czuł, jak się rozwiewają jego dawne uprzedzenia.
W miłości był zawsze opiekunem, kochankiem na sposób wschodni, niezdolny interesować się innemi kobietami jak ze swego haremu, które wszystko zawdzięczają jego wspaniałomyślności. To też nagle poczuł dla Alicji uczucie koleżeńskie, widząc, że potrzebuje jego opieki, coś podobnego do uczuć, jakie w niem budzili Castro, pułkownik i inni mieszkańcy willi Sirena. Pomyślał nawet, że nieszczęście jest do zniesienia, skoro nadaje właściwy charakter ludziom. Ta Alicja, tak nieznośna w swej pierwszej młodości, mogła stać się przyjaciółką całkiem możliwą teraz, gdy straciła swą dumę i swą szorstkość dawną.
Hałas przechodzącego pociągu, pełnego krzyków i świstu przerwał rozmyślania księcia. To przechodził pociąg żołnierski.
Hałas ten przywrócił księżnę do poczucia rzeczywistości. Zdała się poraz pierwszy zauważać zbytek solidny i dyskretny tego dużego pokoju. Wstała, aby obejrzeć z bliska kilka płócien malarzy współczesnych, które ozdabiały ściany. Dla niej podpisy artystów miały więcej wartości, niż same obrazy.
— Ile to musiało kosztować! — zawołała z podziwem.
— Obym tylko mógł je zachować! — powiedział Michał tonem sceptycznym. Bardzo być może, że będę zmuszony je sprzedać.
Księżna oglądała z okna ogrody, zchodzące aż do morza.
— Bądź uprzejmy — powiedziała — wobec krewnej, która przyszła cię odwiedzić i pokaż jej twą posiadłość.
Nie chodziło jej o zwiedzenie domu; zadowolni się ogrodami.
— I tak uważam, że to dużo z twej strony, że mię tu przyjmujesz. Znam granice swych praw. Jestem w kraju wrogim. Dom ten zamieszkują „wrogowie kobiety“.
Książe udał, że nie rozumie. Spacerowali po ogrodzie. Ławka marmurowa, podtrzymana przez cztery skrzydlate postacie, przyciągnęła uwagę księżny.
— Czy pamiętasz „ławkę starców“?... spytała go nagle.
Michał nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Lecz po kilku minutach wróciła mu pamięć tego wieczoru, w którym tak brutalnie porzucił Alicję.
— Jak ty musiałeś kpić sobie ze mnie! I jaką wydać ci się musiałam głupią!... Wyobrażałam sobie, że jestem Wenerą, — ośrodkiem świata. Wszystko co istniało, rzeczy i ludzie, wszystko to było dla mnie stworzone. Jako misję miałam narzucenia ludziom kaprysów moich i świat na kolanach powinien był mi dziękować, że się nim zajmowałam... Cóż chcesz? To była młodość, duma dziecinna wiosny, która siebie ma za wieczną. A potem... potem... Gdybym ci opowiedziała wszystkie moje zmartwienia, wszystkie rozczarowania, nawet w tej epoce gdy nie potrzebowałam niczem się martwić!... Zima zaciera iluzje wszelkie.
— Ależ ty stara nie jesteś — zawołał Michał. Oszukujesz samą siebie albo chcesz zemnie zakpić. Dużo jest ludzi, którzy widząc cię...
— Może być — odpowiedziała. Ale ty, mój drogi, nie należysz do tej liczby. Przyznaj się. Nigdy ci się nie podobałam.
Książe nie chciał do niczego się przyznać i odwrócił rozmowę. Te wzmianki co do przeszłości gniewały go. Idąc ku bramie, spotkali don Marcosa, wychodzącego śpiesznie z domku ogrodnika. Księżna podała mu rękę, którą ucałował ceremonialnie.
— Mam nadzieję że spotkamy się w Kasynie. Książe uczynił znak przeczenia. Nudził się w salach gry. Nie miał zamiaru tam iść.
— Chciałabym cię tam spotkać... Pewna jestem że przyniósłbyś mi szczęście.
Potem zawahała się. Nie chciała pozostawać w willi Sirena, gdzie byli tylko mężczyźni. Miała przekonanie, że będzie im przeszkadzać.
— Przyjdź mię odwiedzić którego ranka. Pułkownik wie gdzie mieszkam. Przyjdź! Będziesz się śmiał, widząc jak jestem zainstalowana.
Podeszła do wynajętego powozu, który czekał przed bramą. Zanim wsiadła, odwróciła się, aby dodać tonem wdzięcznie groźnym:
— Jeśli nie przyjdziesz, to mię nie zobaczysz więcej. Pomyślę że chcesz zerwać stosunki, że znajdujesz mię antypatyczną i nieznośną... Oczekuję cię.
Powiewała ręką na znak pożegnania.
— Czas był już najwyższy! — zawołał Michał, gdy pozostał sam.
Ta wizyta półtoragodzinna zmuszała go do pewnej ostrożności, do liczenia się ze słowami, do unikania zbyt wielkiej serdeczności, do dawania rad mało zajmujących, do milczenia o przeszłości. Wolał swobodę i zaufanie jakie panowały w towarzystwie jego przyjaciół.
Zaniepokoił się, myśląc o nich. Jak Attilio uśmiechać się będzie siadając do stołu! Słyszał już jego głos ironiczny: „Bez kobiet!“ A oto pierwsza, która się zjawiła dyrygowała nim, i poddawał się jej, chociaż zawstydzony, tak jak przełożony klasztoru który opuszcza swą celę aby przyjąć królowę.
Niepokój go pchnął do rozmowy z pułkownikiem, w milczeniu kroczącym obok niego. Gdzie był Castro?..
— W bibliotece z lordem Lewis. Lord przybył gdy Wasza Wysokość była w ogrodzie. Przyjechał na śniadanie.
Jaki miły! Gdy on będzie obecny, Castro będzie mówił tylko o grze. I pobiegł na spotkanie Lewisa.
Lord Lewis przebywał w Monte-Carlo już od lat dwudziestu pięciu. Widząc jego smętną łysinę pochyloną nad stołem, urzędnicy Kasyna przypominali sobie gentelmena, dawniejszego wesołego, silnego i eleganckiego. Przybył na Lazurowy Brzeg, w jednej z tych romantycznych podróży bajronowskiego bohatera i pozostał tam odtąd. Namiętność do gry stanowiła dla tego człowieka, który zaznał wszystkich przyjemności a które w końcu wszystkie go zmęczyły, jedyną rozkosz niewyczerpaną.
— Dwadzieścia pięć lat! — powiedział pewnego dnia melancholijnie księciu. I nie potrafię zająć się czem inem! Życie moje jest skończone i pewny jestem, że tu mię pochowają. Tu pozostawię wszystko com otrzymał po ojcu i po kilku starych ciotkach... Czasem w chwilach przebłysku rozsądku, mam ochotę uciec...
Lecz gdy tylko znajduję się daleko, uczuwam oburzenie szalone. Przypominam sobie, żem tu zostawił blizko miljon, uważam, żem nie powinien rezygnować z takiej straty i, aby się odegrać, zaczynam grać i tracić znowu i w ten sposób będzie to trwało aż do mojej śmierci, A zresztą jest przecie zamek.
Michał zamek ten znał. Znajdował się na szczycie Alp, około Turbie i resztek Trofeum Augusta, które znaczyły miejsce dawnej drogi rzymskiej.
W pierwszych latach pobytu swego na Lazurowym Brzegu, elegancki Lewis nabył za kilka tysięcy ruiny fortecy. Jako syn znanego historyka, w hołdzie pamięci ojcowskiej, postanowił ją odrestaurować. Poświęcił temu część swej fortuny, podczas gdy drugą oddawał grze. — Z tem co wygram, — mówił sobie, — wykończę ten budynek“. Zamek pozostał niewykończony od lat wielu.
Gdy przyjaciele jego nie znajdowali Lewisa w Monte-Carlo, to było dowodem, że brakło mu pieniędzy i że był w swym zamku, z melancholją oglądając wszystko co mu pozostawało do zrobienia. Mieszkał w jednem ze skrzydeł, mniej więcej mieszkalnem i zabawiał się w swej samotni wojowaniem ze swemi sąsiadami wieśniakami, z kupcami miejscowemi i wogóle ze wszystkiemi ludźmi otaczającemi go, a którzy uważali za konieczne eksploatować go i dręczyć na wszelkie sposoby.
Gdy tylko nadsyłano mu z Anglii tysiąc lub dwa tysiące funtów szterlingów, opuszczał dumnie swe szczyty i udawał się do Kasyna. Życie jego wypełniała myśl o wielkim obowiązku do spełnienia. Tym razem zwycięży! A gdy po rozlicznych fluktuacjach, kończyło się na tem, że wszystko tracił, Lewis wracał do swego zakątka feudalnego, gdzie w oczekiwaniu na nowe przesyłki, za każdym razem trudniejsze i rzadsze, prowadził życie zakonne.
Na widok Lewisa, z którym nie spotkał się od dwóch lat, książe musiał ukryć swe zdumienie. Jasne oczy, łagodne i spokojne, jedynie przypominały straconą świeżość dawnego gentlemana, silnego i eleganckiego. Schudł w sposób niepokojący. Na łysinie jego widniały, niby szczątki, rzadkie pukle koloru popiołu.
W trakcie śniadania, Lewis, Castro i Spadoni podtrzymywali rozmowę. Mówili o grze i o Kasynie, Lewis pamiętał dzieje Kasyna od lat 25. Jakiś Anglik wyjechał z miljonem. Amerykanin wygrał 10,000 funtów szterlingów z pięciu pożyczonemi ludwikami... A byli ludzie ośmielający się twierdzić, że wszyscy gracze bez wyjątku muszą ostatecznie przegrać!
Po śniadaniu rozmawiali w hallu pijąc kawę, o tych którzy w salonach prywatnych grają o największe stawki. Imiona niektórych były z szacunkiem wymawiane, jak gdyby chodziło o mistrzów godnych podziwu.
— Ten umie grać — mówili jako cały komentarz. Co bawiło Michała, to było to, że Lewis zaliczał się także do mistrzów „umiejących grać“, wówczas gdy przegrywali wszyscy jak zwykli ignoranci.
Cała ich zasługa leżała w tem, że umieli odwlec chwilę ruiny ostatecznej, przedłużać wzruszenie obezwładniające i starzeć się niby więźniowie w cieniu skał ksiąstewka.
Książe ośmielił się wystąpić z pytaniem:
— A jakże gra krewna moja, pani de Lisle? — Attilio spojrzał nań bez żadnej złośliwości, zdziwiony zajęciem jakie okazywał księżnie. Lecz nie powiedział nic, gdyż uprzedził go Lewis, który znieść nie mógł kobiet, zwłaszcza w salach gry.
Zajmowały tylko miejsce i swą nerwowością i ruchliwością przerywały kombinacje mężczyzn.
— Gra jak idyotka — powiedział brutalnie — a raczej jak kobieta. Ile musiała tracić pieniędzy bezsensownie!...
Łoskot pędzącego pociągu, z towarzyszeniem gwizdania i krzyków, przerwał rozmowę. Byli to Anglicy udający się do Włoch.
Rozmowa zeszła na tory wojenne. Lewis, który pił dużo przy stole, przypomniał sobie, mówiąc o grze, pustkę własnego życia i naraz wpadł w smutek pijaka melancholijnego i pełnego godności.
— Dwóch mych siostrzeńców zginęło w morskiej bitwie w Jutlandji. Sześciu synów mego brata padło we Francji tegoż samego dnia: należeli do jednego bataljonu. Wszyscy byli młodzi i weseli. A ja jestem jedynym mężczyzną w rodzinie, nieużyteczny, stary, nikomu nie potrzebny. Co za ironja!... Dziwne to życie. Czas upływa bez żadnej sensacji i naraz godziny stają się ważniejsze od miesięcy, dni od lat i zdarzenia które w innych czasach wymagałyby stuleci, dzieją się w ciągu kilku chwil. Zginęli wszyscy! Pozostała mi siostrzenica Mary, siostra miłosierdzia. Jest tutaj. Jej władza gwałtem ją tu wysłała aby wypoczęła i nabrała sił. Ale ona ucieka, jedzie do Mentony, do Nicei, wszędzie, gdzie są ranni, nie chce opuszczać służby. Gdybyż przynajmniej wyszła za mąż! Ale nie, umrze jak tamci. A ja zostanę sam i będę lordem, trzecim lordem Lewis i był lord Lewis historyk, lord Lewis gubernator kolonji i lord Lewis na nic nie przydatny!...
Ogólny serdeczny protest odpowiedział mu. Jego nieszczęścia rodzinne były olbrzymie zapewne, ale nie należało tak się przejmować...
— Jeśli pozwolisz mi, książe — powiedział Anglik, zmieniając rozmowę — to którego dnia przyprowadzę ci moją siostrzenicę, aby zwiedziła twe ogrody. Ona tak lubi to wszystko!
Poczem Lewis okazał chęć odejścia. Potrzebował zapomnieć i wiedział, gdzie szukać zapomnienia. Castro i Spadoni zamienili z nim spojrzenie:
— A gdybyśmy się tak udali do Kasyna? — zaproponował któryś z nich.
I wszyscy trzej znikli.
Pułkownik wyszedł także i pozostał jedynie Nowoa, który spędził resztę popołudnia na rozmowie z księciem, na oglądaniu zachodu słońca i ostatecznie na czytaniu.
Castro wrócił sam przed obiadem. Był smutny. Gwizdał, a uśmiech jego przypominał grymas.
Marny dzień! Wszystko przegrał! Jutro musiał pożyczać, aby dalej prowadzić „robotę“.
Michał uczuł potrzebę mówienia mu o wizycie rannej, szczere wypowiedzenie się lepsze było od ironicznych aluzji.
— Tak, widziałem ją — powiedział Castro — spoglądałem z okna, gdyście chodzili po ogrodzie.
Książe spojrzał nań, zdziwiony jego lakonizmem. Czy tyle tylko miał do powiedzenia? Wolałby już drwiny.
— I czemuż, u djabła, krewna twoja nie miała przyjść? — mówił dalej Castro. — Jest rzeczą nieodzowną od czasu do czasu porozmawiać z kobietą, choćby przez przyjaźń. Nie sposób żyć tak jak chciałeś za powrotem swoim.
— Czy myślisz istotnie, że zakocham się w Alicji?
I książe śmiał się długo, tak jakby nie mógł się uspokoić absurdalnością tego przypuszczenia.
— To twoja rzecz — odpowiedział Attilio. — Chcę dowieść, że nie możemy długo pozostać „wrogami kobiety“ spójrz na pułkownika, twego alter ego. I on cię opuszcza. Zauważ: ile razy może, biegnie do domku ogrodnika. Potrzebuje porozmawiać z córką ogrodnika, smarkatą którą widział chodzącą na czworakach, ale która jest dość milutka i ma już dziś 16 lat. Pracuje u modystki w Monte-Carlo i pilnuje się mody jak panienka. Pułkownik obdarza ją trzewiczkami na wysokich obcasach, krótkiemi sukienkami, berecikami, kapeluszami i naszyjnikami z fałszywego bursztynu. Na to wydaje wszystkie pieniądze jakie dostaje od ciebie. Czasem, zdaleka idzie za nią po ulicach, podziwiając jej prowokujące ruchy, odsłonięte łydeczki i jedwabne pończochy... Uprawia cierpliwie swój ogród. Uśmiecha się jak idjota, myśląc o przyszłem żniwie.


VI.


Pewnej niedzieli, wstając, książe uczuł jakby chęć do śpiewu. Ptaki złudzone ciepłym dniem wiosennym w środku zimy, od rana świergotały na dachu willi.
Spojrzał przez okno pokoju swego. Morze, bez żadnego żaglu na horyzoncie, roztaczało szerokie fale... Mewy unosiły się w górze, potem opadały aby dać się unosić wodzie. Ławice piasku, prądami poruszane, oświetlały lazur wybrzeża, nadając mu tony opalowe. Wokoło skał szumiały piany białe, świetlane, nieustannie rozbijające się o rafy podwodne.
Książe szybko się ubrał. Czuł potrzebę wyjścia z willi, tak mu się nagle wydały ciasne jej ogrody.
Krokiem szybkim minął bramę i udał się do Monte-Carlo. Przechodził koło willi i ogrodów jak gdyby nogi jego nabierały nowego pędu przy zetknięciu z ziemią i jakby w tej wiosennej atmosferze prawa ciężkości straciły swą wagę.
Zatrzymał się w mieście, przed kościołem Ś-go Karola. Przez drzwi płynęły zapachy kwiatów, blask świec, szmery organów, głosy dziewczęce. Dusza jego, od rana lekka i młodzieńcza, pchnęła go na schody wśród tłum niedzielny. Był katolikiem po ojcu, prawosławnym po matce a osobiście nie miał żadnego przekonania. Cofnął się wobec półcieniu i dalej przechadzał się, z rozkoszą wdychając wonne powietrze.
— O! lady!... jak się pani miewa?...
Była to siostrzenica Lewisa. Spędziła dwa popołudnia, przebiegając ogrody willi Sirena. Była chorobliwie chuda i zdawała się gasnąć, dotknięta suchotami. Wiek jej był nieokreślony. Oczy jedynie zachowały świeżość. Miały jeszcze blask niewinny pierwszej młodości i spoglądały prosto z pogardą i wiarą. Wychodziła z wielkiego hotelu, zamienionego na szpital i czekała na tramwaj, idący do Mentony.
Nowi ranni przybyli i brak sanitarjuszek zmuszał lekarzy do przyjęcia jej usług. Myśląc o ciężkiej robocie jaka ją czekała, o nocach bezsennych i o walkach staczanych, aby wyrwać śmierć kilku ludzi, uczuwała wielką radość.
Pragnęła odbyć te krótką podróż jak najszybciej, tak, jakby się udawała na zabawę. A widząc zbliżający się tramwaj, uścisnęła znowu rękę księcia z całej siły.
— Będę nadal korzystała z pana pozwolenia. Na przyszły raz będzie to prawdziwe spustoszenie. Potrzeba mi kwiatów... dużo... dużo... Gdyby książe widział radość tych biedaków, gdy je stawiam obok ich łóżek! Niektórzy lekarze nie są z tego radzi, znajdują, że to są rzeczy błahe... Niestety! skoro mamy umierać, niechże to będzie otoczone pewną poezją... niech spoglądamy na rzeczy, przypominające nam piękność tego co tracimy. Przecie to nikomu nie szkodzi.
Lubimow poszedł dalej z mniejszą swobodą. Ta amazonka miłosierdzia zdała się rozdzierać przed nim różową zasłonę, którą od rana miał przed oczyma.
Zwracał uwagę na rzeczy, na które dotąd spoglądał obojętnie. Wszystkie wielkie hotele zamieniono na szpitale. Tarasy, długie balkony, zajęte były przez ludzi, którzy wygrzewali się na słońcu. Byli to ranni o głowach zabandażowanych i podobnych do białych kul, bez ręki lub nogi, inni nieruchomi, wyciągnięci jak trupy w sali anatomicznej.
Na trotuarach spotykał ludzi narodowości różnej: oficerów francuskich, angielskich, serbskich i kilku rosyjskich rekonwalescentów. Cała różnorodność mundurów Rzeczypospolitej, defilowała przed nim; błękit wojsk kontynentalnych, musztardowy kolor pułków afrykańskich, żółte czapki Legji cudzoziemskiej, czerwone fezy żuawów i strzelców.
Ten kraj słoneczny o lazurowych i uśmiechniętych perspektywach zdawał się zamieszkały przez ludność, która przebyła kataklizm. Eleganccy oficerowie ciągali nogą, szli ostrożnie opierając się na olbrzymiej stopie, lub jak starcy, podpierali się laską. Atleci posuwali się krokiem drżącym, rękom brakło palców, skrócone ramiona podobne były do płetw lub wyglądały jak bryły niekształtne. Policzki ukrywały pod watą blizny, spowodowane szrapnelami. Straszliwe dziury w miejscu nosa kryły się pod czarną opaską, założoną na uszy. Z pod bandaży widniały tylko oczy, biedne oczy... Inni wyglądali nietknięci. Zachowali całą siłę i zwinność swej młodości... Ale szli trzymając się pod ręce, szeregiem, macając przed sobą kijem ziemię, z oczyma utkwionemi w nocy wiecznej!...
I cała ta procesja zrezygnowanych szła z ogrodów, odświeżona tchem poranku i czując wzmocnioną chęć do życia.
Michał zatrzymał się u szczytu ogrodów aby spojrzeć zdala na Kasyno. Nigdy jeszcze zły smak i frywolność tego pałacu, stanowiącego serce Monaco, nie uderzyło go tak silnie. Gdyby ten „cukierniany gmach“ jak go nazywał Castro, zamknął swe podwoje, całe Monte-Carlo pozostałoby pogrążone w śmiertelnej samotności, tak jak te miasta, które w innych stuleciach były portami morskiemi a dzisiaj śpią, bezludne, zdala od oceanu, który je opuścił.
Michał ujrzał jak napływała fala ludzka niedaleko ud pomnika Musseta. Kilka tramwajów przybyło z Nicei. Wszyscy podróżni biegli, pragnąc jak najśpieszniej dostać się do kolorowego pałacu, zupełnie jak gdyby Fortuna, znudzona oczekiwaniem na nich w salonach, miała uciec lada chwila.
Spojrzał na zegarek. Była dziesiąta. Codzienne nabożeństwo miało się rozpocząc i nabożni, zamieszkujący Monte-Carlo, również jak i ci co przybyli, nadbiegali ze wszech stron. Wszyscy razem wstępowali na schody marmurowe.
— A przecie jest wojna! — myślał Michał. I wielu z tych ludzi posiada dzieci, braci, którzy walczą a może konają w tej chwili...
Wola życia, chęć użycia, illuzja wygranej, były narkotykiem dla tych tłumów, kazały zapomnieć o troskach, pchały ku niepamięci.
Ten ogólny pęd ku grze nie podobał się księciu i kazał mu stanąć na uroczym spadku ogrodów. Wstrętną mu była myśl, że wmiesza się w tłum, snujący się dokoła Kasyna. I wówczas chęć jego zatrzymania się tam gdzie był podsunęła mu pomysł:
— A gdyby tak odwiedzić Alicję!... Jakże byłaby wdzięczna!
Od swej pierwszej wizyty, wracała po dwakroć do willi Sirena i za drugim razem przyjęła pożyczkę 5.000 fr.
Michał odwrócił się od Kasyna i począł wspinać się po stromych ulicach ku granicy dzielącej Monte-Carlo od Beau-Soleil. Były tam uliczki o nazwach wiosennych, ulica Fiołków, ulica Róż, ulica Storczyków, ulica Gwoździków.
Doszedł do krótkiej alei, która tworzył podwójny rząd bram ogrodowych. Domy były zaledwo widoczne po przez rzędy palm i twarde listowie magnolji. Czytał nazwy willi na tabliczkach marmurowych przybitych do bram. Willa Róż: to było tutaj. Pchnął bramę wpół otwartą; ani szczekanie psa ani żaden głos go nie powitał. Ujrzał ogród opuszczony, wegetację pasorzytniczą u stóp drzew, źle utrzymanych na miejscu dawnych klombów kwiatowych. Część ogrodu była lepiej utrzymana, ale to był sad warzywny, podzielony na kwatery i intensywnie uprawiony.
Lubimow szedł, nie napotykając nikogo po drodze. Pchnął drzwi wpół otwarte. Znalazł się w sieni, z której schody prowadziły na wyższe piętra.
Nikogo. Wszystkie drzwi zamknięte były na klucz. Była to cisza zupełna jak w domu niezamieszkałym. Lecz ciszę tę przerwał głos płynący z pierwszego piętra, głos słaby, szepcący po angielsku piosnkę wolną i smutną. Głuche udzerzenia towarzyszyły temu spiekowi.
Michałowi zdało się, że poznaje głos Alicji. Zakaszlał kilka razy bez rezultatu, nie mogła go słyszeć. Chciał już krzyknąć, aby oznajmić swe przyjście, ale się powstrzymał. Gdyby tak znienacka ją zastać na tem jedynem piętrze, które zamieszkiwała obecnie!
U góry schodów ujrzał kilka drzwi. Jedne były otwarte. Płynęła przez nie cicha piosenka. Kobieta nachylona nad łóżkiem, wyciągała obie ręce, bijąc w materac aby go zmiękczyć. Instynkt jej kazał domyślić się kogoś po za sobą. Odwróciła głowę i krzyknęła, widząc Michała we drzwiach. On też zdumiał się, poznając Alicję, Alicję w strojnym ale starym już szlafroku, ze zniszczonemi rękawiczkami na rękach i woalem owiniętym dokoła głowy.
— Ty!... to ty!... zawołała. — Jakżeś mię przestraszył. Poczem uśmiechnęła się do Michała, który szeptał jakieś wyrazy tłumaczenia. Nie spotkał nikogo, brama i drzwi były otwarte. Tłumaczyła się z kolei. Była to niedziela. Walerja, jej towarzyszka, pojechała do Nicei, zaproszona przez przyjaciół na śniadanie. Służąca i ogrodnikowa były na mszy. Stary musiał widocznie wyjść na chwilę do kolegów.
Gdy skończyli te objaśnienia, spoglądali na siebie w milczeniu, nie wiedząc co mówić dalej.
— Sama ścielesz sobie łóżko! — powiedział chcąc przerwać tę ciężką ciszę.
— Jak widzisz! To już nie pokój mój paryski, ani studjo, które znasz. Czasy się zmieniły.
Michał przytaknął z powagą. Tak, czasy się zmieniły.
— W każdym razie — ciągnęła dalej — trzeba przyznać, że dość niezwykłą jest rzeczą widzieć księżnę de Lisle, tę szaloną Alicję, ścielącą swe łóżko!...
Książe znowu przytaknął ruchem. Była to istotnie rzecz ciekawa i nie codzienna.
Alicja dalej mówiła. Zajmowanie się gospodarstwem nie kosztowało ją wcale. Sama sprzątała swój pokój, aby oszczędzić trudu swej starej pokojowej. Nie chciała pomocy Walerji. Każdy myślał o własnym pokoju wobec braku służby. Wchodziła czasem nawet do kuchni i chętnieby pomagała ogrodnikowi w robotach ogrodowych.
Nastała długa cisza. Michał oglądał pokój, sypialnię kobiecą jeszcze niesprzątniętą. Przez drzwi uchylone ujrzał kącik toaletowego pokoju, z wilgotną plamą na mozajkowej posadzce, pozostałość po kąpieli rannej. Zapach wody kolońskiej i eliksiru do zębów unosił się w powietrzu. Małe rozrzucone flakoniki wydawały wonie subtelnych perfum. Wśród bielizny i przedmiotów toaletowych, ujrzał kartki rozdawane w Kasynie aby znaczyć wygrane. Jedne miały czerwone lub niebieskie podkreślenia, inne dziurki uczynione szpilką od kapelusza, zastępującą ołówek. Były też i większe z wymalowaną ruletką i wskazaniem numerów i kolorów i moc tych książeczek, sprzedawanych po kioskach, a wskazujących niechybne sposoby wygrania. Na kominku, wśród zeszytów mód, znajdowała się mała ruletka autentyczna, która niewątpliwie służyć musiała do sprawdzenia teorji. Na stole otwarty był „Przegląd z Monte-Carlo“ ze statystyką wygranych w ciągu całego tygodnia, czytanie zajmujące, które może Alicja studjowała do świtu.
W czasie tego przeglądu księżna odrzuciła wszystko co było zaniedbane w jej toalecie. Gdy Michał znów spojrzał na nią. rękawiczki nieświeże zniknęły z rąk, również jak woal, pozostawiając na swobodzie czarne, lśniące włosy, nieco twarde, o dużych niesfornych puklach.
Uśmiechnęli się do siebie z wysiłkiem, nie bardzo wiedząc jak wybrnąć z tej sytuacji.
— Nie chcę ci przeszkadzać — powiedział Michał. Kończ swą robotę.
Jak gdyby brała te słowa za wyzwanie, rzucone jej nieśmiałości i pragnąc jednocześnie pokazać swą umiejętność, pochyliła się nad łóżkiem aby stać dalej. Ten dowód zaufania ożywił Lubimowa. Będzie jej pomagał, to brak galanterji, pozwolić jej samej pracować.
— Ty! ty! — zawołała Alicja ze śmiechem, jak gdyby ta propozycja wydała się jej niesłychaną.
Książe udał gniew. On właśnie... Był marynarzem i życie jego pełne przygód zmusiło go do posiadania wszelkich umiejętności. Nieraz w czasie swych wycieczek po pustyniach, musiał słać sobie łóżko z derek obok ogniska.
Stanął po drugiej stronie łóżka, naśladując z komiczną przesadą wszystkie ruchy księżnej. Począł bić materac z taką siłą, że łóżko skrzypiało, podczas gdy ciągnęła materac aby go przewietrzyć, uniósł go całkiem w górę potężnemi swemi rękami.
— Nie umie!... nie umie!... — wołała Alicja z dziecinną radością.
Potem, widząc palce jego silnie wczepione w płótno, dodała:
— Puszczaj że, ty zbóju! Porwiesz mi materac! A wobec dzisiejszych czasów i braku pieniędzy...
Śmieli się, znajdując tę robotę bardzo zabawną.
— Masz — powiedziała tonem arbitralnym i rzuciła mu w twarz prześcieradło, które trzymała za koniec przeciwległy.
Michał znalazł się w batystowym obłoku, nasiąkłym wonią kobiecą. Była to tylko chwila, lecz uczyniła na nim wrażenie nadzwyczajne, poza czasem i przestrzenią. Doznał przeczucia, że ten drobny fakt będzie miał znaczenie w jego życiu. Uczuł, że zmartwychwstaje w nim przeszłość z siłą nową, będącą może tylko skutkiem długiej wstrzemięźliwości. Zdało mu się, że widzi ironiczny uśmiech Castro i ujrzał samego siebie, żyjącego jak mnich w willi Sirena i szerzącego niechęć do kobiety. Uczuł litość nad sobą i zdziwienie. Uszy mu dzwoniły. Gdy prześcieradło opadło na łóżko. Michał ukazał się niezmiernie blady, z błyskiem napastliwym w głębi źrenic. Księżna zaśmiała się figlarnie, sądząc że go zirytowała swym żartem. Gdy się śmiała, szlafrok jej odsłaniał nieco wycięcie na piersiach.
Raptem książe znalazł się obok Alicji. Oboje usiedli machinalnie na brzegu łóżka. Wziął jej rękę, nie zdając sobie z tego sprawy. Potem musnął jej skroń, tak, że pukiel jej włosów rozrzuconych połaskotał mu policzek. Nie miał ochoty mówić, lecz widząc z bliska jej oczy, przerwał tę słodką ciszę.
— Płakałaś?...
Księżna zaprotestowała uśmiechem, lecz zbladła i wyjąkała jakieś tłumaczenie. Nie: to był kurz od zamiatania i wysiłek jej pracy. Lecz on wciąż patrzał na jej oczy zaczerwienione.
— Płakałaś, gdym wszedł — powtórzył z ciekawością niespokojną i natarczywą.
Protest Alicji przeszedł w śmiech ostry, nienaturalny; śmiech ten zmienił się w westchnienia, skargi; i wysuwając rękę swą z ręki księcia, Alicja zakryła sobie oczy i spuściła głowę, podczas gdy łkanie wyrywało się z jej piersi.
Płakała. Wystarczało, że Michał odkrył jej świeże łzy na to, by nowe zalały jej oczy i aby ból ozwał się znowu. Oddawała się swej boleści z rodzajem upodobania, znajdując ją milszą, niźli męczące ukrywanie, narzucone jej przez tę wizytę.
Książe milczał czas jakiś.
— Czy z racji tego chłopca płaczesz? — zaryzykował pytanie głosem niepewnym, jak gdyby i jego ogarnęło wzruszenie niezmierne.
Odpowiedziała lekkiem skinieniem głowy, nie odkrywając twarzy. Michał nie potrzebował patrzeć na nią. Oglądał prawdę, widząc na jej powiekach ślady łez. Tylko przez niego mogła płakać: pewno brak wiadomości; niepokój na myśl, że jest daleko, może w niewoli, że cierpi wszelkiego rodzaju braki i że nie ujrzy go już może.
— Jak ty go kochasz!...
Księcia zdziwił własny jego głos i ton, jakim wymówił te słowa.
Zdziwiona także Alicja, podniosła głowę i opuściła ręce. Miała twarz czerwoną, oczy mokre od łez. Jedna łza wisiała u kosmyka jej włosów. Zrozumiała, że musi być szkaradna, lecz cóż ją to obchodziło?
— Tak, kocham go! jest to najukochańsza dla mnie istota na świecie... Dla niego tylko żyję... Inaczej, popełniłabym samobójstwo. Ale to wcale nie to, co myślisz... o wcale!...
Wstydliwość nie mogła ukazać się na tej twarzy, zaczerwienionej płaczem; ale jej ruch, jej oczy, ton jej głosu odpychały ze wstydem i gniewem podejrzenie księcia.
Michał, który oczekiwał nadzwyczajnej rewelacji, coś monstrualnego w rodzaju jej dawnych szaleństw, nie mógł zapanować nad zdziwieniem:
— Syn twój!...
Skinęła głową.
— Tak, mój syn.
I poczęła mówić, ze spuszczonemi oczami, jak na ciężkiej spowiedzi. Wracała myślą do przeszłości. Jakim ciosem dla niej była ta macierzyńskość nagła i nieoczekiwana! Uważała siebie za żywe dzieło sztuki i nie chciała, aby jej piękność zniszczoną została. Próbowała najpierw ukryć swój stan i bawić się jak dawniej.
W głosie jej drżały łzy przy tych wspomnieniach.
— Ależ... mąż twój? — pytał Michał.
— Rozstaliśmy się od tej chwili. Mógł znosić moje miłostki w milczeniu, zamykać na nie oczy... ale syn cudzy?...
Książe rozstał się z nią, przyjąwszy wszystkie jej warunki, za wyjątkiem tego. Syn nieprawy musiał zniknąć. I nikt poza małżonkami i służącą Alicji, nie domyślił się tego urodzenia.
— Później miałam chwile szczęścia — ciągnęła dalej Alicja. Poznałam nieznane mi radości.. Uciekałam z Paryża: wielu sądziło, że uciekłam z nowym kochankiem. Ale nie: jechałam, aby spotkać mojego malca, mojego Jurka, najprzód w Londynie, potem w New-Yorku. Mogłam tam mieszkać, bawić się tą żywą lalką, która rosła codziennie... Czy pamiętasz ten wieczór, gdy zaprosiłam cię na obiad? Wracałam właśnie z takiej podróży, a jednak przypomnij sobie wszystkie głupstwa, jakie mówiłam. Miałam siebie za Wenerę, porównywałam się do Heleny, przechodzącej przed „ławką starców“. I chcąc bez skrupułów oddać się mym uczuciom macierzyńskim, wciąż przypominałam swe ubóstwienie siebie. Helena też miała dzieci i ludzie dla niej się zabijali. Macierzyństwo nie było żadną abdykacją ani dekadencją. Mogłam pozostać piękną i pożądania godną, jak inne, po wypadku, który uważałam za fatalny. I życie moje poszło dalej swym trybem. Ach! gdy myślę, że czasem skracałam czas, który mogłam mu poświęcać... To mój najstraszniejszy wyrzut. Zasługuję na litość, Michale.
Podczas gdy słuchał jej słów, Michała dręczyła uparta myśl.
— A ojciec? Kto jest ojcem?
Ton jego głosu był ten sam i zdradzał ciekawość wrogą, niechęć zaczepną.
— Nie wiem tego i nie troszczę się o to. Inne kobiety, w podobnym wypadku, przypisują ojcowstwo mężczyźnie, który najsilniej je zajął. Nie wybrałam nikogo w swych wspomnieniach. Wszyscy są jednacy, wszyscy zapomniani. Syn mój do mnie, jedynie do mnie należy.
Zapadła długa cisza.
— Pewnego dnia, przybywając do New-Yorku, zrobiłam straszne odkrycie — ciągnęła dalej. Jerzy mój był prawie tak duży jak ja, silny był i wyglądał na mężczyznę, pomimo swych lat 11-stu. Wstyd mi pomyśleć o tem, lecz znienawidziłam go. Wenus mogła mieć syna, skoro ten syn pozostawał wiecznie dzieckiem i w ciągu stuleci zachował się jak rozkoszne maleństwo, które ubierać można wedle swej fantazji, które jest dumą i zabawką matek. Ale mój! Z tą budową olbrzyma, z ogromnemi rękami i twarzą poważną postarzać mię będzie przed czasem: zatrzymać go przy sobie, byłoby abdykacją, wyrzeczeniem się młodości. Dla siebie — zrobiłam to jednak: przez lat kilka, tylko posyłałam mu pieniądze na wychowanie. Niestety! jakże drogo dziś płacę za ten egoizm!
Umilkła na kilka chwil, aby osuszyć nowe łzy, które paliły jej powieki i zmieniały głos.
— Przybył do Paryża w chwili najmniej spodziewanej. Zacny przyjaciel, zajmujący się jego wychowaniem w Ameryce umarł. Pierwszym moim odruchem było niezadowolenie i niemal gniew. Znajdowałam się w obecności mężczyzny, pomimo, że liczył zaledwo 16 lat. Jakto! więc trzeba będzie pożegnać młodość; zmienić całe swe życie z racji tego intruza?... Ale coś w głębi mojej przeszkodziło mi powziąć okrutne postanowienie odesłania go z powrotem zagranicę lub umieszczenia w Paryżu w internacie. Przyzwyczaiłam się szybko do jego obecności. Potrzebowałam widzieć go u siebie. Zdawało mi się, że życie moje przy nim nabierało pogody, radości tajnej i głębokiej, których istnienia nie domyślałam się nawet. Ty nie umiesz domyśleć się tego, Michale, choćbym ci tłumaczyła, to nie zrozumiesz. Przysięgam ci, że to była najmilsza epoka w mem życiu. Niema miłości, którąby można z tą porównać. Byliśmy tak dobrymi towarzyszami!... Nagle wydało mi się, że jestem w jego wieku, a może nawet młodszą. Jerzy ze swa mądrością przedwczesną, dawał mi rady, a ja mu byłam posłuszna, jak siostrzyczka młodsza. Pozwalał swej mamusi wciągnąć się w świat przyjemności i elegancji, który go olśniewał po życiu surowem przy boku wymagającego wychowawcy. Z dumą opierałam się na jego ramieniu, śmiejąc się z jego komentarzy. Ile razy tańczyliśmy w roku poprzedzającym wojnę i nikt nie domyślał się rodzaju stosunków, jakie nas łączyły.
Wielu z mych dawnych adoratorów odczuwali wspomnienia przeszłości i prześladowali mię nadskakiwaniem. Jurek mój groził mi ze śmiechem. „Mamusiu, jestem zazdrosny.“... Chciał, aby matka jego nie zwracała uwagi żadnego mężczyzny, aby pozostała całkowicie jego. Innym razem ja protestowałam. Podchwytywałam spojrzenia żądzy pełne wielu kobiet, w niego wlepione: zaborcze wyzwania tych, które młodsze odemnie, uważały, że mają prawo mi go odebrać. A on był taki milutki, tak kpił wraz ze mną z namiętności, które wzbudził i opowiadał mi o tych, o których nie wiedział... Nie znasz może tego młodego pokolenia, które idzie. Zdaje się z innego ciała i z innej krwi urobione. Nasze pokolenie jest ostatniem, które miłość wzięło na serjo, które nadało jej olbrzymie znaczenie i zrobiło zeń główną życia treść. Syna mego zajmowała jedna kobieta: jego matka własna. Poza nią istniały dla niego tylko sporty, auta, aeroplany... Wszyscy ci chłopcy niewinni i silni, zdawali się przeczuwać los swój...
Monotonny głos jakim opowiadała o tej szczęśliwej epoce życia swego znikł. Mówiła dalej głosem głuchym, przerywanym łkaniem. Wojna wybuchła. I pewnego ranka dowiedziała się, że syn jej zapisał się jako ochotnik. Co miała robić? Legalnie nie była jego matką. Jerzy nosił nazwisko pary małżeńskiej, wiernych służących, którzy zgodzili się na to ojcowstwo udane. Przytem urodził się we Francji i nic nie było w tem dziwnego, że chciał bronić swej ojczyzny pomimo młodzieńczego wieku.
Księżna spędziła kilka miesięcy w wiosce południowej, niedaleko pola awiacyjnego, gdzie się ćwiczył jej syn. Chciała do ostatniej chwili przeciągnąć wspólne ich życie. Ach! gdybyż wtedy stał się żołnierzem, gdy byli rozłączeni i gdy narzekała na swe macierzyństwo... Ale stracić go w chwili najspokojniejszej swego życia, wówczas gdy myślała, że jest na zawsze z nim połączona...
— Wkrótce został pilotem. Jakże nienawidziłam łatwości, z jaką posługiwał się swym aparatem... Jego powodzenie napełniało mię dumą i gniewem! Ci młodzi uczuwają prawdziwy fanatyzm do awjacji, która na świat przyszła po nich i rozwijała się przed ich oczyma uczniowskiemi. Odjechał i nie widziałam go odtąd. Trzy lata, Michale, trzy lata istnej męki. Ach! jakże ciężko zapłaciłam za me dawne winy! Więcej, niźli zasługiwały na to! Możesz mię pożałować. Jest to ból nieznany ci.
Pierwszy rok Alicja przeżyła w oczekiwaniu na listy, które nieregularnie nadchodziły z frontu. Rzadkie były chwile radosne. Jerzy raz jeden przybył do Paryża na urlop kilkodniowy. Od czasu do czasu przybywali koledzy jego z wieściami, które witała łzami i uśmiechem. Syn jej dostał krzyż wojenny po bitwie powietrznej. Wycinek z gazety, donoszący o tym fakcie, przypięła do jedwabnego obicia sypialni swojej. Godzinami wpatrywała się w te słowa: „Bachellevy (Jerzy) lotnik, gonił dwa samoloty nieprzyjacielskie, aż po za granice nasze i t. d.... Ten Bachellevy (Jerzy) był jej synem — jej synem! Obojętną sprawą stawało się, że nikt o tem nic nie wie. Duma jej zdawała się rość w tajemnicy. W jej wnętrznościach powstał ten młodzian piękny, silny i czysty, niby legendowy bohater. Wszyscy mężczyźni, jakich znała kiedy, byli poniżeni i oszpeceni w porównaniu z nim. Były to istoty niższe, należące do innej ludzkości, o której istnieniu zapomnieć chciała. Nadszedł wypadek marny, bezsensowny i noc nad nią zapadła. Lotnik puścił się w piękny poranek na swym aparacie i wzniósł się wysoko w poszukiwaniu wroga z radosną wiarą młodego rycerza, poszukującego przygód. Naraz lekkie uszkodzenie motoru, z winy niedbalstwa mechanika, coś w innym czasie nieznaczącego, zatamowało mu dalszy lot. Trzeba było lądować: ale wiatr i pech kazały mu wylądować na ziemi niemieckiej.
— Sto metrów dalej, a byłby spadł między swymi. Cóż chcesz? Za szczęśliwą byłam. Musiałam poznać ból prawdziwy. Przyznam ci się, że w pierwszej chwili uczułam niemal radość egoistyczną matki. Więzień! A więc będzie żył. Nie potrzebowałam obawiać się więcej o to, że mi go zabiją w tych walkach powietrznych. Nie był już wystawiony na niebezpieczeństwo śmierci pod aparatem płonącym lub strzaskanym. Ale potem!...
Potem ten spokój, który stał się jego udziałem poza wojną, przeobraził się w mękę dla niej. Żal jej było czasów, gdy codziennie narażał się na niebezpieczeństwo, lecz był wolny. Pisma mówiły o nędzy więźniów wojennych, o zamykaniu ich w cuchnących barakach, o głodzie, jaki cierpieli. Jej własne życie, łatwe i komfortowe, stało się dla niej nieustannym wyrzutem. Zasiadając do stołu, kładąc się do miękkiego łóżka, uczuwając zimą ciepłą pieszczotę kaloryferów, wówczas, gdy szron bielił szyby, wydawało się jej, że przywłaszcza rzeczy, nie należne sobie. Jej syn, jej biedny syn, żyjący jak pies bezdomny, śpiący na słomie, dręczony głodem!... Nie wyobrażała sobie nigdy, że los będzie ją chłostał z taką ironją...
Przez pierwsze miesiące rzucała się jak samica, która widzi swe dzieci w niebezpieczeństwie. Biegała z ministerstwa do ministerstwa, używając wszystkich swych stosunków i wpływów. Ale matek było tyle!... Nie mogli przecie dla niej prowadzić rokowań dyplomatycznych. Codziennie wysyłała do biur ratunkowych wielkie paki żywności dla syna. W końcu przestano je przyjmować. Nie sposób było jedynie zajmować się protegowanym księżny de Lisle. Tysiące i tysiące ludzi było w tem samem położeniu. A nie mogła zawołać: To mój syn!... To skandaliczne wyznanie nicby nie pomogło. Dalej więc nadsyłała swe paczki regularnie. Jeśli nie dojdą do jej Jerzego, to może posłużą jako zaspokojenie innych łaknień. Poznała wspaniałomyślność wielkich boleści. Rozdawała wokoło jak matka, która modląc się za syna, modli się też za innych chorych, w przekonaniu, że z racji tej wielkości duszy, prośby jej będą prędzej wysłuchane. A potem nadeszła okrutna wątpliwość!... Urzędnicy, biorąc jej paczki, uśmiechali się smutno. Było niemal pewnem, że straż przywłaszczy je sobie. Wszystkie cenne przysmaki, przeznaczone dla jej syna, służyć będą niemieckim rezerwistom, strzegącym więźniów na to, aby wesoło zajadać i pić za zdrowie kajzera i triumf Niemców nad całym światem. Co robić, mój Boże!...
Czasem, ale rzadko, dochodziły ją po długich wędrówkach, karty pocztowe, kontrolowane przez niemiecką policje. Nie więcej, niż cztery wiersze, pisane jak przez ucznia pod srogiem okiem nauczyciela. Było to jednak pismo jej Jurka: „Zdrów jestem. Dobrze się z nami obchodzą. Przyszlij mi posyłkę“. W ciągu długich godzin wpatrywała się w te nieśmiałe i kłamliwe słowa. Nabierały dla niej innego znaczenia: prawdy. Przypomniała sobie umierających więźniów, przybyłych z obozów i słowa listu zdawały się wołać z jękiem chorego dziecka:
— „Głodny jestem, mamo. Mamo, jeść!“...
— Trzykrotnie byłam w Szwajcarii, Michale. Proponowałam nawet w Paryżu, aby wysłano mię do Niemiec jako szpiega: wykpili mię. I mieli rację. Nie o szpiegowanie mi chodzi: syna swego, syna chciałam ujrzeć! W Szwajcarji spotkałam dwuch inwalidów świeżo wymienionych: znali lotnika Bachellevy‘ego. Pięć razy próbował ucieczki. Cieszył się wśród swych towarzyszy uznaniem za wyniosłość, jaką zachowywał wobec najsroższych swych katów. Ostatnie wiadomości były niepewne. Nie widzieli go, lecz słyszeli, że przeniesiono go do innego obozu, „karnego“ bardzo daleko, do Polski, gdzie z całem okrucieństwem traktowano żołnierzy „niebezpiecznych“ i opornych.
Głos jej drżał z gniewu, gdy wymawiała te słowa. Widziała syna swego, obarczonego łańcuchami i bitego, jak niewolnika. Ach! czemuż nie była mężczyzną, aby stanąć oko w oko z ponurym histrjonem o wąsach zakręconych, który rozpaczą napełniał serca tylu matek!
— I pomyśleć, że znaleźli się szaleńcy, którzy zabijali dobrych lub nieszkodliwych monarchów! A żaden nie pomyślał o zabiciu Kajzera! Niech mi nic nie mówią o anarchistach! Nie wierzę w nich!...
Gniew ten wnet zamienił się w rozpacz. Przypomniała sobie fotografję, którą widziała w pismach: męka pala zastosowanego przez Niemców w obozach represyjnych. Widać było Francuza w łachmanach, przywiązanego do pala, wśród śnieżnych rozłogów, wystawionego na straszną śmierć w męczarniach. Nie można było widzieć twarzy tego umęczonego, gdyż pochylona była na piersi. Może to był jej syn. A jeśli to nie był Jerzy, czyż nie oczekiwał go los podobny każdej chwili.
— I jak żyć wśród tej niezmiernej trwogi?... Nie pozwolili mi wrócić do Szwajcarii: odmówili pozwolenia. Nie wiem nic i są chwile, że zdaje mi się, iż głowa mi pęknie. Dlatego unikam samotności: dlatego gram. Potrzebuję widzieć ludzi, mówić, uciekać od swych myśli... Dostałam od tego czasu jedną kartę od Jerzego, bez daty, bez oznaczenia miejsca wysłania i tak mniej więcej zredagowaną, jak inne. To pismo jego, a zdaje się, że kreśliła je obca ręka. Ach! ileż rzeczy mówi to pismo! Widzę go jak tamtego, jak nieszczęsnego, uwiązanego do pala... okrytego łachmanami... wychudłego, jak szkielet... Synek mój...
Lubimow musiał chwycić ją silnie za ręce, aby ją wstrzymać i nie dopuścić do rzucenia się na łóżko w rozpacznych konwulsjach.
Żałował, że przyszedł i że wywołał ciekawością swoją, ciężkie wyznanie, które budziło ból tej kobiety. Zauważyła wzruszenie Michała i uspokoiła się nieco.
— Ach! gdybym jeszcze była bogata! znam potęgę pieniądza. Byłabym podburzyła ludzi a nawet i rządy. Byłabym napisała do Kajzera, do Hindenburga, wysłała im miljon, dwa. „Ponieważ przywracacie niewolę i pastwicie się nad ludnością, oto złoto. Ale syna mi oddajcie!“ I znowu byłby przy mnie. Ale biedna jestem! Gdybyś wiedział jak teraz lubię pieniądze! Marzę o tem aby wielką grę rozpocząć, w ciągu jednego dnia wygrać miljon, pół miliona!.. Co za radość gdy przynoszę z Kasyna kilka tysięcy! To na to, aby wysyłać mu paczki, aby mój biedny malec jadł!... Dawniej nic o tem nie wiedziałam. Teraz sama idę do kupców, piszę do nich. Ty jesteś bogacz i nie wiesz ile teraz trudności!... Jednak wysyłam mu największe przysmaki jakie znaleść mogę i dumna jestem, mogąc mu w myśli powiedzieć: „To za pieniądze przez mamę zarobione, to owoc mej pracy!..“ Nie śmiej się, Michale. Jest w tem prawda. Jakże mogłabym inaczej pracować? Jedyny kłopot to wysyłanie tych paczek, „Lotnik Bachellevy w Niemczech“. Oto wszystko. A tylu jest więźniów! Prawie wszystkie moje paczki ginąć muszą, ale chyba dostanie choć jedną, jak myślisz? Michał odpowiedział niejasnym ruchem rezygnacji. Tak, zapewne, to chyba niewątpliwe.
Alicja okazała nagle pewną ufność. Od ośmiu miesięcy nic o nim nie wiedziała. Ale dużo matek było w tem samem położeniu. Nie trzeba rozpaczać. Ludzie, których mieli za umarłych, wracali do domu po długiej niewoli. A przytem czyż było logicznem, aby jej syn zmarł z nędzy i głodu jak żebrak!
— Wszystko mi przepowiada dobrą wiadomość. Nieszczęście nie może trwać tak długo, jak sądzisz? To tak jak w grze niepowodzenie kończy się wreszcie. Trzeba mieć tylko siłę oprzeć się mu. Powinnabym być bardzo zadowolona. Zaledwo dziś spałam z radości... Przeszłam cyfrę trzydziestu, wiesz? tych trzydziestu tysięcy, które zdawały się granicą mego powodzenia. Wczoraj wieczór wygrałam 80.000. Twój przyjaciel Lewis był wściekły. Wygrać wbrew wszystkim prawidłom, to się zdarza tylko kobietom.
Ze spojrzenia księcia odgadła, że dziwi go ta wesołość, następująca bezpośrednio po łzach.
— Nie mogę zostać sama. Wspomnienia mię męczą, słyszałeś może, że śpiewałam jakeś wszedł. Była to piosenka angielska, którą syn mój nucił. Zrana chodziłam słuchać pod jego drzwiami jak kochanka zadowolona, że słyszy głos ukochanego. Wyobrażam sobie, że to Jerzy śpiewa i oczy moje napełniają się łzami. Ale to są słodkie łzy... łzy czułości... Śpiewam ją machinalnie gdy jestem sama... Gdym słała swe łóżko, zdawało mi się że chodzi tu i tam po swym pokoju i że słucham jego kroków z tamtej strony drzwi... Głos mój był jego głosem. To też gdyś ty wszedł, myślałam że zemdleję. Myślałam przez chwilę, że to on. Co to będzie gdy go naprawdę zobaczę!... Bo zobaczę go z pewnością.
Czy nie wierzysz temu?
Daleka wizja nadzieji uśmiechała się w jej wpół-otwartych oczach. A Michał, który długo milczał, zaczął dodawać jej otuchy. Biedna kobieta! Tak, znów zobaczy swego syna. W jego wieku, zwalcza się wszystko. Powróci i znowu będą oboje szczęśliwi, a obecne smutki staną się złym snem.
— Ja ci dopomogę. Trzeba działać szybko, aby ci wrócono syna. Napiszę do hiszpańskiego króla, którego znam osobiście. Kiedyś był na moim jachcie na śniadaniu w San-Sebastiano. Mam przyjaciół w Paryżu, doskonałych dyplomatów. Napiszę do nich wszystkich. I ostatecznie jeśli się nam nie uda, postaram się przesłać list do Wilhelma II-go przez rząd neutralny. Może mię wysłucha. Przypomina sobie pewno wizytę swą na moim jachcie...
Teraz ona z kolei chwyciła go za ręce. Spoglądała na niego uporczywie, z oczami pełnemi łez i uśmiechała się.
— Jakiś ty dobry! — zawołała po długiej chwili. Jak myśmy się mało znali! Trzeba było tego nieszczęścia abyśmy ujrzeli siebie takimi, jakimi jesteśmy naprawdę! Obiecałeś mi najpierw pomoc w mej biedzie, teraz chcesz mi oddać syna...
Dała się porwać serdecznemu porywowi. Lubimow ujrzał jak się nachyla jej głowa, poczuł dwa pocałunki na ręku i usłyszał głos szepczący:
— Dzięki, dzięki... Wstał. Nie mógł znieść tej pokory. Lecz ona powstała jednocześnie z nim, chwyciła go za głowę i ucałowała go w czoło.
Fala woni podobna do tej, która wionęła nań gdy mu rzuciła prześcieradło w twarz, na nowo nim wstrząsnęła. Był to zapewne zwykły pocałunek, wdzięczność, impulsywność matki, która wyraża swe uczucia zbyt gwałtownie. Pomimo to, ogarniające go wzruszenie, okrutne i rozkoszne zarazem, kazało mu otworzyć ramiona; lecz spotkał jedynie próżnię.
Żałując tego co zrobiła, Alicja cofnęła się o kilka kroków. Stała we drzwiach, gotowa do ucieczki. Machinalnie poprawiała sobie włosy i ocierała łzy, podczas gdy rumieniec okrywał jej twarz.
— Warjatka ze mnie! — szepnęła. Daruj mi. Ale tak ci jestem wdzięczna, że chcesz mi pomóc.
Na dole w ogrodzie, słychać było głos ogrodnika, wołającego swego psa, który wciąż szczekał przed willą, tak jakby wietrzył obecność obcego.
— Chodźmy stąd, rozkazała Alicja z powagą. Pokojówki wrócą zaraz z kościoła. Nie chcę, aby cię zastały w moim pokoju. Mogłyby pomyśleć...
Lubimow, który zapanował nad sobą, podziwiał jej ruch wstydliwy, jej niepokój nieśmiałości pełny, gdy wymawiała te słowa. Przypominała mu się kobieta z paryskiego studjo: czyżby to naprawdę była ta sama?
— Odwiedź mię jeszcze — powiedziała mu Alicja cicho, odprowadzając go do bramy. Teraz wiesz wszystko. Ty jeden. Będzie mi słodko mówić o nim z tobą i przyjąć pomoc twą i pociechę.
W ciągu następnych godzin, książe długo myślał o tych wiadomościach nagle ujawnionych.
Ten syn, o którym nikt nie wiedział, ta dzika kochanka zamieniona w matkę, jej łzy, jej męka ukryta poprzez życie szalone. I wśród tych niespodzianek, ta, której sam doznał, zmartwychwstanie dawnego człowieka, powrót do cielesnej niewoli.
Aby zapomnieć o tem ostatniem wrażeniu skupił swą uwagę na rewelacjach księżny i na jej macierzyńskim bólu. Nieszczęsna! Widząc ją biedną i opuszczoną, bez innej pomocy nad własną, zaczynał uczuwać dla niej prawdziwe przywiązanie.
Jawiła mu się taką, jaką widział w sypialni, z oczyma wilgotnemi, powiększonemi bólem, ze łzą wiszącą u rzęs, tragicznie piękna jak święte Dziewice, trzymające na łonie ciało Ukrzyżowanego... Mater Dolorosa!
— Czyżbym miał zakochać się w niej! pytał siebie. Kocham ją jak nie przypuszczałem, że potrafję ją pokochać! Ale jest dla mnie jedynie przyjaciółką, towarzyszką godną współczucia, którą muszę się opiekować.
W godzinie śniadania, Spadoni nie zjawił się w willi. Attilio widział go z Anglikami z Nizzy. Musieli razem jeść śniadanie w Hotelu de Paris aby rozmawiać o nowych kombinacjach. Ostatnia polegała na tem, aby grać we czterech przy różnych stołach według wspólnego systemu, który pianista uważał za niezawodny.
Po kawie, wszyscy mieszkańcy luksusowej willi rozłączyli się. Castro wyszedł pierwszy do Kasyna. Miał przeczucie, że to będzie „piękny dzień“. Myślał o pewnym krupierze zaczynającym służbę o 3-ciej. Znał jego sposób rzucania kulki. Jedni mają rękę krótką, inni długą. Ten często rzucał kulkę na Nr. 17.
Nowoa wyszedł po nim, ale mniej szczere podawał powody. Jąkał się i czerwienił, żegnając się z księciem. Może spędzi popołudnie ze swymi przyjaciółmi w Monaco, może odbędzie spacer do Beaulieu lub Cap d‘Ail. Było w nim zmieszanie człowieka, nie umiejącego kłamać.
Książe pozostał sam. Przez chwilę spoglądał na morze, poczem zmienił okno i oglądał swe ogrody. Zadzwonił, aby sprowadzono don Marcosa. Nic mu nie miał do powiedzenia, lecz potrzebował go widzieć aby nie czuć się samotnym. Jedna ze starych pokojówek przyszła mu oznajmić, że pułkownik wyjechał do Monte-Carlo.
— On także! pomyślał książe.
Wziął płaszcz i kapelusz i wyszedł. Opuszczona willa wydała mu się większa i jej cisza gniewnie zdawała się protestować. Czyż na to zbudowana została z takimi kosztami?
Michał szybko doszedł do Kasyna. Minął wielkie atrium o kolumnach z jaspisu i wszedł do sal gry. Panował tam wielki ruch. Wszyscy kędyś śpieszyli. Poszedł z ogólnym pędem.
Ciekawi obojętnie mijali stoły z ruletą aby zbierać się koło ostatniego z „trente et quarante“. Co się tam działo? Zaglądając przez głowy, książe ujrzał Alicję z wyrazem twarzy zamyślonym.
Wszystkie spojrzenia w nią były utkwione. Piętrzył się przed nią stos żetonów owalnych po 500 franków i liczne pliki banknotów.
Podniosła głowę, ujrzała Michała i uśmiechnęła się do niego uśmiechem szczęśliwym. Zdawało się że całuje go spojrzeniem. Z tem poddaniem tłumów, które dają się opanować entuzjamowi lub zdziwieniu, wszyscy spojrzeli na człowieka powitanego w ten sposób przez bohaterkę. Książe uczuł się dumnym, jak wówczas gdy sławna śpiewaczka pozdrawiała go ze sceny i śpiewała z oczami utkwionemi w niego, aby mu dedykować swą sławę. Alicja zdawała mu się ofiarowywać swoją. Wkrótce znów się skupiła. Można było sądzić, że istota niewidzialna i potężna stoi za jej krzesłem i szepcze jej do ucha rady, nieoczekiwane postanowienia, oryginalne, śmiałe. Jej oczy świecące fosforycznym blaskiem widziały rzeczy niedostępne innym. Jej nieme usta drżały jakby rozmawiała z kimś niewidzialnym. Michał odgadł potęgę demoniczną przy niej godziny niezapomnianej tej, która daje artystom akordy nieporównane, słowa natchnione, dotknięcie pędzlem genialne.
Rzuciła się w wielką grę. Ręką niedbale posuwała najwyższą stawkę, jaką wolno stawiać w „trente et quarante“. Publiczność z tem bałwochwalstwem jakie stwarza powodzenie, interesowała się księżną, tak jak gdyby każdy miał nadzieję podzielić się jej wygraną. Wszyscy przeczuwali jej triumf. W istocie, gdy wygrywała, szmer zadowolenia, westchnienia ulgi płynęły z grupy do grupy. Czasem zdarzało się jej przegrać a cisza głęboka wyrażała wówczas współczucie. Chwilami po rzuceniu stosu żetonów, podnosiła oczy, jakby słuchając swego niewidzianego wspólnika, kiwała głową na znak zgody i rozpoczynała znowu grę. Szmer zadowolenia dawał się słyszeć gdy we właściwym czasie wycofała pieniądze.
Wielu liczyło wzrokiem pożądliwym sumy które przed nią się zbierały.
— Już ma 300.000... Może więcej... Życzę aby wygrała miljony... Co za przyjemność gdy Kasyno się podda!...
O mały włos nie oklaskiwano jej. Ci, którzy dnia tego przegrali uczuwali radość zemsty. „Co za dzień!... Nie zawsze można widzieć — takie rzeczy!...“ Z uśmiechem pokazywano sobie urzędników, którzy starali się ukryć swe wrażenia i potrzykroć chodzili już do kasy centralnej, aby móc spłacić tę panią, która ogałacała stół. Wiadomość o jej powodzeniu rozeszła się po całym gmachu. Członkowie administracji musieli w biurach pierwszego piętra komentować ten niesmaczny figiel, jaki im los wypłatał. Coś nadzwyczajnego i podniecającego, podobnego do oddechu rewolucji przemykało do najdalszych zakątków. Ci, którzy nie mieli wstępu do sal rezerwowanych, pytali tych, którzy wychodzili i powtarzali sobie wiadomości z przesadą entuzjazmu.
W pokojach toaletowych, w kontramakarniach, w korytarzach, w podziemiach, we wszystkich zakątkach gdzie służba, pokojówki i strażacy żyli wiecznie w sztucznem świetle, wiadomość wstrząsała śpiącym spokojem niższych funkcjonarjuszów i wywoływała to zadowolenie nawpół-trwożne, jakie wytwarzają złe interesa pryncypałów.
— Podobno na górze jakaś księżna zagarnęła miljon. Teraz już mówią, że dwa...
Te dwa miljony wkrótce zamienily się na trzy po obiegnięciu całej falangi zgromadzonej w pałacu. W pół godziny skromni funkcjonarjusze, którzy starzeli się, żyjąc z gry i nie biorąc w niej nigdy udziału, dodawali jeszcze jeden. Michał uczuł nagle wielki gniew do tej kobiety. Po uśmiechu powitalnym, nie zajmowała się nim więcej. Spojrzała nań parę razy, nie widząc jej. Był jedynie jednym z licznych widzów jej triumfu. W tej chwili istniały dla niej tylko karty.
Gniew wzbudził w Michale oburzenie moralisty. Było mu całkiem obojętne, że Alicja nie zwraca nań uwagi. Powtórzył to kilkakrotnie, tak, całkiem obojętne. Nie była jego kochanką i nic ich nie łączyło właściwie. Ale jej syn!... Gdyby ktoś wspomniał jej o uwięzionym lotniku, musiałaby zrobić wysiłek, aby przypomnieć sobie. A kilka godzin przedtem płakała szczerze na myśl o jego niewoli.
Było to za wiele dla księcia. Surowość jego nie mogła znieść tej obojętności. I torując sobie drogę wśród tłumu, opuścił ramię Spadoniego, który wypadkiem znalazł się przy nim i spoglądał zahypnotyzowanym wzrokiem na skarby księżny.
Lubimow zaczął spacerować po sali. Gardził egoizmem Alicji, lecz nie miał siły się oddalić. Potrzebował być blisko. Chciał widzieć do jakiego stopnia dojdzie jej obojętność.
Natknął się na jegomościa, który chodził między stołami, gestykulując rękami i mrucząc słowa niezrozumiałe. Był to Lewis.
— Widział pan jak ona gra? powiedział gniewnie. Jak zwierzę... jak istne zwierzę... Nie powinno się tu wpuszczać kobiet.
Wedle zwyczaju, przegrywał przez całe popołudnie. Nie zostało mu nawet pieniędzy na whisky w barze; musiano mu pokredytować. Potem przypomniawszy sobie, że księżna była krewną Lubimowa, dodał:
— Przykro mi bardzo, ale gra jak idjotka.
I odwrócił się mrucząc dalej ze złością.
Don Marcos szybko przeszedł, nie widząc księcia, torując sobie drogę wśród ciekawych, ze swym autorytetem osoby dekoracyjnej. Wiadomość doszła aż do teatru i sporo widzów wyrzekło się ostatnich scen opery, aby być świadkiem tego nieprawdopodobnego powodzenia.
W kącie przyćmionym, Michał ujrzał Nowoa siedzącego na kanapie z Walerją, towarzyszką księżny. Ach! filut! W ten sposób spacerował po Monaco lub po drogach Nicejskich? Oboje musieli oddawna znajdować się w tym pół-cieniu, głusi na wszystko co ich otaczało.
Lubimow spędził godzinę, wygodnie rozłożony w fotelu baru, w towarzystwie Castra. Gałęzie drzew na tarasie łagodnie uderzały o okna w zmroku.
Attilio ujawniał swą melancholję, narzekając na skromny podwieczorek. Migdały palone i ziemniaki smażone, to były jedyne przysmaki jakie można było zdobyć w tym przybytku bogaczów. Tak nakazywał czas wojenny. Potem bez przejścia przeklinał namiętność kobiet do gry, gdy brak im miłości dla zaspokojenia wyobraźni.
Dyskretnie wskazał na osobę w pewnym wieku, wymalowaną i ubraną skromnie, którą dwie młode kobiety otaczały z błagalnemi ruchami. Można było odgadnąć, że przyszły tu nie dla gry, ale dla załatwienia jakiejś sprawy finansowej, zdala od zgiełku sal.
— Chcą od niej pożyczyć pieniędzy a jejmość każe się prosić, — mówił Castro. Ta kobieta jest rywalką tego małego starca, który nosi w butonierce wstążkę Serca Jezusowego. To sławny lichwiarz! Zaczął jako chłopak w kawiarni i musi mieć mniej więcej dwa miljony, po trzydziestu latach uczciwej pracy. Wszystko co ma przeznacza wiosce w La Turbie, która go nazywa swym dobroczyńczą. Rozdaje wizerunki świętych, odbudował kościół... Uwaga! dama jakoś mięknie. Pożyczka gotowa.
Ale gracze, którzy wtargnęli do bram zainterpelowani zostali ogólnem. „Czy wciąż wygrywa.“
Myśleli o pani de Lisle. Nowiny nie były zgodne ze sobą. Jedni mieli miny zgorszone: tak, jej szczęście wciąż było iście wyzywające“. Entuzjazm pierwszej chwili zniknął. Odcień zawiści przejawiał się w słowach i czynach. Inni, kierowani tem samem uczuciem egoizmu, z przyjemnością zaznaczali pewny spadek tego nadzwyczajnego powodzenia. Wygrywała i przegrywała. Jej dobre pomysły były coraz rzadsze, ale bądź co bądź jeśli się wycofa, zaraz, to około 300.000 zabierze ze sobą.
Attilio i ksiaże ujrzeli Lewisa, stojącego przed kontuarem baru i pijącego whisky, które mu wracało spokój i pozwalało nawiązać kombinacje, mające mu przywrócić ojcowskie dziedzictwo i pozwolić na odrestaurowanie zamku.
Zawołali nań aby poinformować się o powodzeniu księżny. Lewis wzruszył ramionami z miną zgorszoną. Absurdem było wygrywać tyle, grając tak źle.


VII.


Nowa osobistość zjawiła się wśród mieszkańców willi Sirena. Pułkownik mówił z entuzjazmem o tym przyjacielu, którego mu przedstawiła Dona Clorinda.
— To porucznik hiszpański z legji cudzoziemskiej. Mieszka w pałacyku, ofiarowanym rekonwalescentom przez księcia Monaco. Zwie się Antonio Martinez. Nazwisko pospolite, ale to wielki żołnierz, bohater i nie rozumiem, w jaki sposób żyje po tak strasznych ranach.
Generałowa, która miała listę wszystkich wojskowych sławniejszych, przybyłych do Monte-Carlo, chciała poznać tego porucznika i wzięła go potem pod swą opiekę. Księżna de Lisle także się nim interesowała i obie dumne z tego chrześniaka, pokazywały go w atrium kasyna, najmowały powozy, aby zwiedzać z nim najpiękniejsze miejsca Lazurowego Brzegu, karmiły go największemi delikatesami wojennemi, jakie mogły zdobyć. Ciężko ranny w głowę odłamkiem szrapnelu, trującemi gazami duszony, od czasu do czasu cierpiał na ataki nerwowe, przy których padał nieprzytomny. Lekarze ze smutkiem wyrażali się o jego stanie. Mógł żyć lata całe, a mógł również dobrze umrzeć w czasie jednego z tych ataków. Potrzebne mu było życie spokojne, bez wzruszeń. I obie panie, które znały ten stan, ubolewały nad nim. Taki młody! taki serdeczny i taki nieśmiały. Na swym mundurze koloru żółtej musztardy, nosił Legję honorową i Krzyż wojenny.
Dona Clorinda podjęła się zaprowadzić go do ogrodów willi Sirena, nie pytając Lubimowa o pozwolenie. Ten mógł się więc przyjrzeć bohaterowi, o którym pułkownik tyle mu opowiadał. Był to młodziutki chłopak, który rumienił się zawsze, ilekroć mu wspominano o jego walecznych czynach. Bez swych odznak honorowych, mógł uchodzić za wybitnego urzędnika handlowego. Miał 27 lat, lecz wyglądał na młodszego, młodością wątłą, osłabioną ranami i cierpieniem.
Lubimow, który nie znosił przechwałek bohaterów fanfaronów, był najpierw zdziwiony, potem ujęty prostotą tego oficera.
Nieco onieśmielony obecnością właściciela willi Sirena, Martinez przyznawał się do skromnego pochodzenia bez fałszywego wstydu i bez dumy. Był biedny i syn biedaków. Próbował karjerę zrobić, lecz konieczność zarabiania na życie, kazała mu porzucić książki, aby się oddać najbardziej różnorodnym zajęciom. Tak trudno było o zarobek w Hiszpanji!... Po wojnie w Maroko, w hiszpańskich szeregach, służył w różnych rzeczpospolitych Ameryki Południowej, wciąż walcząc z nędzą i niepowodzeniem.
— Tam, gdzie tylu prostaków porobiło fortuny, ja poznałem tylko biedę, podobną do tej w mojej ojczyźnie... Gdy wojna wybuchła, postępowanie Niemców oburzyło mię, jak tylu innych. Byłem wówczas w Madrycie. Pewnego wieczoru, postanowiliśmy, ja i kilku kolegów bić się za Francję. Ten, który cofnie się, zapłaci 100 douros. Cofnęli się wszyscy, oprócz mnie. Nie dlatego, żem nie chciał płacić kary. Mam swe przekonania i czytałem nieco. Jestem republikaninem... a Francja, to kraj wielkiej Rewolucji. Zaangażowałem się do Legji cudzoziemskiej, która organizowała się w Bayonne, złożona po większej części z Hiszpanów. Mało ich pozostało. Jedni zginęli, ci co żyją, są kalekami na zawsze, po różnych szpitalach umieszczeni. Znałem co to wojna, wojna górska przeciw Marokańczykom z Riff i doszedłem bez trudu do stopnia porucznika rezerwy w mej ojczyźnie. Może z tej racji zostałem sierżantem w Legji już po kilku tygodniach... ale rzeczywistość bywa często przykra... Ludzie, powołani pod broń przez prawo ich kraju, spoglądali na nas z nieufnością. Dla innych pułków byliśmy włóczęgami, może zbiegami, z pod prawa wyjętemi.
— Toś dopiero musiał głodem przymierać, mówiono mi, aby tu przychodzić odżywić się!...
A wśród nas byli dziennikarze, studenci, ludzie, których szczery entuzjazm pchnął w szeregi... Lecz dajmy temu pokój. W każdym kraju są ludzie, rozumiejący tylko materjalistyczne pobudki...
Jego historja wojenna zamknięta była w bitwach w okopach, monotonna i nieskończona, w atakach na krótki dystans. Przybył już po bitwie nad Marną i on, który oczekiwał bitew gigantycznych, pochodów całych miljonów ludzi, pracy niesłychanej, olbrzymich armat, brał jedynie udział w szeregu walk przeciw zjednoczonym siłom, ukrytym w ziemi, w spotkaniach pojedyńczych, dla zdobycia kilku metrów gruntu. Zachował z tego życia w Dardanelach wspomnienia ponure. Nie chciał nawet przypominać sobie tej strasznej walki. Wojna we Francji zdawała mu się spokojną w porównaniu z tą walką, wydaną na przestrzeni kilku kilometrów wybrzeża, z morzem z tyłu i niezwyciężonemi transzejami przed sobą.
Milknął i pułkownik musiał nalegać z dumą niemal ojcowską, aby Martinez ciągnął dalej swą opowieść.
— Rany, dużo ran — dodawał z prostotą. Nie zliczę już wszystkich szpitali, przez które przeszedłem przez te trzy lata, podróże po Francji w wagonach Czerwonego Krzyża. Gdy nie umieramy odrazu, podobni jesteśmy do koni, używanych w walkach z bykami. Zaszywają nam skórę poza cyrkiem, wzmacniają nieco, potem odsyłają znowu na arenę, aż do ostatecznego uderzenia rogami.
Toledo, zniecierpliwiony skromnością młodzieńca, tłumaczył, w jak chwalebnych okolicznościach był ranny kilkakrotnie. Książe Lubimow nie mógł ukryć swego podziwu dla tego chłopaka. Zdawało się niemożliwością, aby ludzki organizm zniósł tyle, aby tyle wstrząśnień mogło na słaby ludzki ustrój spaść i nie zniszczyć go zupełnie.
Lecz on bronił się od pochwał. Należały się Legji. Mówił o Legji, jak marynarz o swym okręcie. Całą wojnę widział przez nią!... Francuzi byli dzielni. Ale Legja cudzoziemska!...
Nie było nigdzie podobnych im. Iluż ich zginęło!... Z początku wszystkie narodowości przedstawione były w Legji. Lecz z chwilą wmieszania się Ameryki, Amerykanie odeszli w swoje szeregi, również jak Polacy i Włosi. Za to sporo zaangażowało się Rosjan... To, co ja zdziałałem, nie jest niczem nadzwyczajnem. I za tę odrobinę taka nagroda!... Mam dwa galony... A przytem zapomnieć nie mogę tego dnia, gdy tydzień przedtem nim go zabito, pułkownik mój zawołał mię:
— Martinez, generał dał cztery krzyże Legji Honorowej do rozdania. Oto jeden dla ciebie.
I przypiął mi go na piersiach wobec całego bataljonu zuchów, którzy prezentowali broń. Jakże zapomnieć o tem. Wystarczy to na zapełnienie życia całego.
W ogrodach, Don Mereos spoglądał na swego protegowanego z miną rozczuloną, tak, jak artysta starszy patrzy na triumf młodego kolegi. Bo też wojna całą myśl pułkownika absorbowała.
To też był niezadowolony, że nie mógł tematu tego poruszać w willi, ani mówić o niebezpieczeństwach ofensywy. Ale przyjaciele księcia żyli tu jak w hotelu i zdawali się troszczyć o sprawy prywatne jedynie. Bywali w komplecie jedynie w pierwszych godzinach poranku. Rzadko można było ich zastać wszystkich przy stole. Siła wyższa zdawała się szukać ich w domu, aby pchnąć do Monte-Carlo. Książe sam jadał często w hotelu Paryskim, o czem donosił telefonicznie w ostatniej chwili.
Toledo godził się z tym domowym nieładem, jak z rzeczą opatrznościową: służba domowa od chwili powołania Estoli i Pistoli zmniejszyła się znacznie.
Książe mało się o to troszczył teraz, gdyż nudził się w domu i większą część czasu spędzał w Monte-Carlo.
Ci, co wałęsali się bezczynnie około „sev“, spotykali go wchodzącego do kasyna z miną zaabsorbowaną. Publiczność w salonach widywała go zbliżającego się do stołów, tak, jakby go zajmowały losy gry. Lecz napróżno oczekiwano, aby zaryzykował stawkę. Oczy jego zdawały się patrzeć po za siebie i zaledwo księżna de Lisle zmieniała miejsce przy stole, spieszył na jej spotkanie z ręką wyciągniętą i z uśmiechem młodzieńczym.
Stali na miejscu rozmawiając, lecz czując instynktownie wszystkie spojrzenia, utkwione w siebie; siadali na oddalonej kanapie i tam ciągnęli dalej swą rozmowę. Naraz szmer publiczności około jakiegoś stołu pociągał księżnę, która opuszczała chwilowo Lubimowa. Alicja miała uśmiech gorzki i dumny królowej zdetronizowanej. Przedtem mówiono tylko o niej. Imię jej dostało się aż do Nicei i Mentony. Rodziny z Monaco, którym wzbroniony był wstęp do kasyna pytały o jej powodzenie w godzinie obiadowej. Rozbrzmiewało jej imię po kawiarniach i restauracjach, tak, jak generałów, prowadzących wojnę. Wobec afiszów z ostatniemi wiadomościami, ludzie przerywali komentarze nad przyszłą ofenzywą, aby pytać siebie: „Czy księżna de Lisle wygrała wczoraj?“... Popołudniu, wchodząc do kasyna, ciekawi biegli, aby zobaczyć ją zbliska, a przyjaciele jej całowali ją w rękę z dumą. Była to prawdziwa owacja spojrzeń i uśmiechów.
Walka jej z kasynem trwała dwa tygodnie. Wygrywała, przegrywała, znów wygrywała. Jej „praca“ zaczynała się o trzeciej popołudniu, przeciągała po za północ. Godziny obiadu i podwieczorku mijały, zanim się spostrzegła. Po ukończonej grze, odchodziła, oparta na ramieniu Walerji, kłaniając się przyjaciołom swym z uprzejmością triumfującą i wyczerpania pełną. Czasem, jak chora, którą karmią gwałtem, pozwalała swej towarzyszce przynieść sobie herbatę do stołu gry.
Pewnego wieczoru — pamiętnego wieczoru!... Kasyno zamknęło swe podwoje, a ona nie przestawała wygrywać. Policzyła banknoty, wręczone jej przez urzędników z uśmiechem wymuszonym. 400.000 franków! Wymykały się z jej torebki i z torebki Walerji. Jej przyjaciółka „generałowa“, musiała też przybyć z pomocą i wziąć kilka zwitków.
— Gdyby nie zamknęli, tobym ich zrujnowała! — powiedziała Alicja z dumą triumfatorki.
Klorynda odprowadziła ją do powozu, zalecając ostrożność.
— Nie graj więcej, zatrzymaj swe pieniądze. Nie sposób lepiej było zagrać.
Walerja w ciągu nocy powtarzała jej:
— Byłoby obrazą Boską dalej próbować.
Alicja nie słuchała ich. Jej natchnienie nie było jeszcze wyczerpane. Musiała dokonać wielkich rzeczy, a gdy nadejdzie chwila wycofania się, zda sobie z tego sprawę przed innemi.
Michał był obecny przy tej walce, irytującej dla niego. Codzień przychodząc do kasyna, wymyślał sobie w duchu, tak, jakby popełnił nikczemność. Pocóż był obecny przy czynach tej szalonej kobiety?... Zdawała się nie zauważać jego obecności: jedno spojrzenie na wstępie, uśmiech, a pozatem miała tylko oczy dla krupierów i gry. A przecież książe stawiał się punktualnie. Na własne usprawiedliwienie przypominał sobie kilka słów księżny.
— Przynosisz mi szczęście, szepnęła mu do ucha. Jestem pewna tego. Wygrywam od chwili, gdyśmy się znów spotkali. Przychodź, przychodź codziennie. Chcę cię widzieć, ilekroć podniosę oczy.
Podnosiła je tylko chwilami; co innego miała w głowie. Ale Michał dla zaspokojenia swego niezadowolenia z samego siebie, mówił sobie, że był tu dla dotrzymania słowa. A może mówił prawdę...
Pewnego dnia, wschodząc do kasyna, uczuł coś niezwykłego w atmosferze. Wszyscy dążyli do jednego stołu.
Przyjaciel jego Lewis przeszedł koło niego, nie zatrzymując się.
— To musiało się stać... Przecie ona nie umie grać... Gra bez systemu, byle jak. I oto leży.
Wszyscy gracze rozmawiali ze sobą, jakby o śmierci czyjejś, ale z żalem, pełnym hypokryzji, gdyż triumfowali na myśl, że rozwiało się to niezwykłe powodzenie, które może ich zatruwało zazdrością.
Lubimow zbliżył się także i ujrzał Alicję w chwili, gdy podniosła oczy. Spojrzała nań przeciągle, jakby chcąc go uczynić winnym swego niepowodzenia. „Czemuś mię opuścił?“...
Książe uciekł: cierpiał, widząc ją z tym pokornym wyrazem baranka w niebezpieczeństwie. Wieczorem wrócił do kasyna. Zajmowano się jeszcze księżną, ale pocichu, ze smutnemi ruchami, jakby chodziło o umierającego. Ciekawych mniej było koło stołu. Ujrzał Alicję na tem samem miejscu. Za krzesłem jej stała Walerja z miną skonsternowaną, a Dona Klorynda pochylona nad swą przyjaciółką, coś jej szeptała do ucha. Odgadł, co mówiła. Nawoływała ją do wstania z miejsca. Jutro będzie szczęśliwsza. Ale księżna zdawała się nic nie słyszeć. Oczy miała utkwione w żetony 500 i 1000 frankowe, ostatnie, jakie jej pozostały. Nagle zniecierpliwiła się i odwróciwszy głowę, odpowiedziała tak brutalnie, że Dona Klorynda odeszła, rzuciwszy jakieś ostre słowa. Michał uciekł znowu. Przestraszył go wyraz twarzy Alicji.
Błądził po salonach przez pół godziny, słuchając zdań tych, którzy zajmowali się jeszcze Alicją. Jej niepowodzenie było równie niesłychane, jak jej poprzednie szczęście. Nie wygrała ani razu. Jedno popołudnie pochłonęło wygrane wielu dni.
Nagle uczuł na ramieniu dotknięcie nerwowej ręki. Odwrócił głowę. Była to Alicja, która zwracała się ku niemu z ruchem chciwym, z wyrazem zarazem śmiałym i błagalnym.
— Czy masz pieniądze?
Ta twarz, ten głos nie były niczem nowem dla Michała. Przed wojną, kasyno bywało świadkiem jego zwycięstw najbardziej piorunujących i najbardziej niespodziewanych. Kobiety, które traktowały go z widoczną obojętnością, kobiety o cnocie znanej, nagle zbliżały się ku niemu, aby pożyczyć pieniędzy i zapytać, bez dalszych wstępów, o której godzinie będzie mógł je przyjąć szklanką herbaty w willi Sirena. Przypomniał sobie pułkownika, który uważał grę za największego wroga kobiety. Pozbywały się dla niej wszelkiego wstydu. W kilka godzin topniały przesądy całego ich poprzedniego życia. Ofiarowywały same to, na co nigdy zgodzić się nie chciały, aby tylko móc grać dalej.
Lubimow ze zdziwieniem przyjął to pytanie nagłe. Miał przy sobie bardzo mało pieniędzy. Nie był graczem. Ile jej potrzeba?
— 20.000 franków.
Rzuciła tę cyfrę tak, jakby powiedziała 100.000 lub 5.000. Straciła pojęcie wartości.
Michał zaczął się śmiać. Czyż istotnie wyobrażała sobie, że przybywa do kasyna z 20.000 w kieszeni jak lichwiarz lub handlarz biżuterją?
— Pożycz — powiedziała księżna Dostaniesz, co zechcesz.
Śmiał się w dalszym ciągu z tej propozycji, lecz czuł się zwyciężony z góry prostotą, z jaką Alicja ją sformułowała.
— A ty... Czemu nie pożyczysz?
Och! ona... Uniesiona dumą triumfu swego, zapomniała uregulować kilka długów, zaciągniętych przed dniami wygranej swojej. Teraz zbyteczną rzeczą było prosić. Nadeszły dla niej chwile niepowodzenia. Nikt nie wierzył, aby mogła się odegrać.
— Lecz mylą się, Michale. Czuję, że szczęście powróci. Oddaj mi tę usługę... Masz! poproś tego małego staruszka, który patrzy na nas, o 20.000. Nie może ci odmówić: jesteś księciem Lubimow. Jeśli chcesz, założymy spółkę. Podzielę się z tobą wygraną.
Michał wciąż się uśmiechał, ale czuł się zgorszony. Do jakich kroków ta kobieta chciała go skłonić? On, Lubimow, pożyczający od lichwiarza!
Lecz tak, jak niektórzy chorzy, którzy wykonywują czyny wprost przeciwne ich woli, zaledwo Alicja odeszła, gdy nogi zaniosły go machinalnie ku kanapie, na której siedział mały starzec o brodzie twardej, ze swym orderem Serca Jezusowego u butonierki, z kapeluszem w ręku i z jedwabną czapeczką na łysinie.
— Potrzeba mi 20.000 franków.
Książe pozostał niepewny wobec małego człowieczka, który powstał zdziwiony i podejrzliwy. Czy istotnie jego głos wymówił te wyrazy? Miał ochotę odejść, nie czekając odpowiedzi gnoma, lecz ten otwierał już usta, jąkając się:
— Książe... taka duża suma!... Jestem biedakiem. Czasem uda mi się oddać usługę osobom dystyngowanym... jakieś 2.000 lub 3.000, ale 20.000, 20.000...
Podczas gdy mamlał tę cyfrę z akcentem człowieka umęczonego, chytre jego oczy oglądały Lubimowa. Spojrzenie to zirytowało Michała i skłoniło go do zajęcia się tą sprawą, jak gdyby los jego od niej zależał. Z pewnością lichwiarz myślał o Rosji, o rewolucyjnych zamieszkach, o niemożliwości odebrania swych pieniędzy, choćby ten wielki bogacz ofiarował mu całą swą fortunę.
— Pan chyba mię poznaje, powiedział Michał głosem gniewnym. Jestem księciem Lubimowem, właścicielem willi Sirena. Potrzeba mi 20.000 franków, ani jednego mniej. Jeśli pan nie może!...
Miał się już zawrócić, gdy karzeł zatrzymał go pokornie, uważając tym razem za zbyteczne wszystkie wstępy, jakich używał zwykle wobec klijentów. Począł błagać Jego Wysokość, aby raczyła zaczekać. Może istotnie nie posiadał całej sumy i potrzebował szukać pomocy w kasie kasyna; może podążył na chwilę do umywalni, aby wyciągnąć banknoty z różnych kryjówek ubrania, choćby z trzewików.
Michał poczuł rękę dyskretną, dotykającą jego ręki prawej i wsuwającej mu między palce zwitek banknotów. Mały starzec powrócił, zanim się on spostrzegł, przeciskając się między ludźmi, jak teatralny djabełek, wychodzący ze swego pudełka.
— Czy zna pan pułkownika? Jutro zobaczy się z panem w kwestji zapłaty i procentów.
Książe bez ceremonji odwrócił się tyłem, pozostawiając lichwiarza zadowolonego z tego mało uprzejmego lakonizmu. Wielki pan nie mógł wyrażać się inaczej. Z takimi ludźmi właśnie lubił mieć doczynienia.
Alicja, która zdaleka śledziła tę scenę, zbliżyła się do księcia, wyciągając nieznacznie rękę.
— Masz.
Ręka prawa Michała podała jej banknoty tak gwałtownie, że wyglądało to na napaść.
Wstyd ze swego postępku wyraził w niejasnych słowach.
— Ach! te kobiety!... Każesz mi piękne czyny spełniać!...
Lecz ona, w posiadaniu banknotów, już tylko o grze myślała.
— Będziesz świadkiem rzeczy pięknej... Mówiłam ci, że zrobię cię swym wspólnikiem: połowa do ciebie należy.
Oddaliła się bez podziękowania, znów owładnięta tym niewidzialnym demonem, który szeptał jej do ucha cyfry i kolory.
Lubimow odszedł także. Bał się spotkać lichwiarza i otrzymać od niego ukłon porozumiewawczy. Wyobrażał sobie, że cała sala zauważyła ich rozmowę i uśmiechała się, widząc go przyjmującego pieniądze.
Opuścił kasyno. Przysiągł, że więcej doń nie wróci nigdy.
Castro, którego widział zdaleka grającego, powrócił na obiad. Miał minę dość zdekoncertowaną, ale zapomniał o własnych niepowodzeniach, aby się pocieszyć opowiadaniem o nieszczęściach Alicji.
— Po przegraniu wszystkiego w „trente et quarante“, w ostatniej chwili przyniosła większą kwotę. I wówczas zasiadła do ruletki, chociaż jej nie lubi. Co za sposób grania! Z początku wygrała parę razy, stawiając na numera; ale potem nic! Wszystko zostawiła na stole. Nie widziałem, gdy wyszła, lecz podobno wyglądała na umarłą: musiała opierać się na ramieniu Walerji. Powiadają, że chora jest na serce. Nie, grać można tylko w pełni zdrowia. Generałowa mniej gra, ale jest spokojniejsza: ma serce zdrowe.
Michał źle spał tej nocy. Był oburzony na Alicję. Kobieta, która chce zdobywać pieniądze... Powinny je otrzymywać tylko z ręki mężczyzny i zbytecznem jest starać się samym zarabiać, choćby grą... Gra, to sprawa męska.
I książe przypomniał sobie jedną scenę ze swego życia, wówczas, gdy jacht jego stał w Monaco. Było to wieczorem po obiedzie w Hotel de Paris. Ponieważ był nieco pijany, opierał się na ramionach dwóch kobiet uśmiechniętych, które walczyły o jego względy bez powodzenia. Przyjaciele jego, świetni pasożyci, kilka kobiet zaproszonych tworzyło jego eskortę. Weszli do kasyna. Michał nie lubił gry: nudziło go długie siedzenie przed stołem. Lecz tego wieczoru, dumny ze swej władzy, uczuł chęć zmierzenia się ze swym losem. Fortuna jest rodzaju żeńskiego i pokona ją mocą pieniędzy jak inne. Bogactwo w końcu obłaskawia los.
Położył przed sobą sumę olbrzymią, aby zaangażować walkę, ale fortuna nie chciała jego złota. Przeciwnie, poczęła mu oddawać swoje ze wzgardliwą hojnością. Miljarder chciał przegrać i nie mógł dojść do tego. Popełniał umyślnie błędy, zmieniał sposoby: wszystko kończyło się wygraną. W końcu znużył się. Miał przed sobą liczne i lśniące stosy złota, całe pliki banknotów...
— Kto chce pieniędzy??
Począł je rozrzucać po sali. Wszystkie niewiasty, które bladły i cisnęły się dookoła stołów dla jednego ludwika, rzuciły się natychmiast. Popychały się, padały na dywan, wywijały rękami i nogami, aby złapać choć cząsteczkę tej manny złotej. Widać było, jak niektóre biją się i drapią, drugą ręką chwytając banknot 1000-frankowy, który się rozdzierał. Kapelusze leciały na ziemię, włosy się rozplatały zupełnie, fałszywe loczki rozpraszały się na wszystkie strony.
— Dla mnie, książe, dla mnie!...
Skakały koło niego, jak opętane.
Wyżsi urzędni z uśmiechem zwracali się ku niemu, aby przerwać skandal: „Na miły Bóg, Wasza Książęca Mość“!... Lecz on dalej rozsiewał pieniądze wygrane — więcej niż 60.000 fr. i gra rozpoczęła się na nowo. Wszystkie kobiety, które złapały sztukę złota lub banknot, rzucały je na zielone sukno.
Lubimow przypomniał sobie tę chwilę triumfu. Takie powodzenie powtórzy się, ilekroć zechce; był pewny tego. Uznawał, że wszyscy gracze przegrywają bez wyjątku. Ale wola jego ostatecznie zwycięży los i wystarczy mu wycofać się w porę.
Książe zasnął wreszcie, myśląc o Alicji.
— Biedna kobieta!... Nie umie grać. Lewis ma rację, do kroćset. Muszę jej pomóc. Jestem mężczyzną. Jutro... może jutro...
Nazajutrz, w chwili pierwszego śniadania, książe, który nigdy się nie mieszał do spraw pieniężnych, domowych, zadziwił don Marcosa pytaniem, jakiemi sumami rozporządza w tej chwili.
Pułkownik szybko obrachował. Więcej nie miał, nad 15.000. Czekał właśnie listu od plenipotenta.
— Daj mi je — powiedział Lubimow.
I obojętnie wspomniał o długu wczorajszym.
Toledo zamyślił się na wieść, że będzie miał do czynienia ze starym lichwiarzem dla zwrotu 20.000 i spłacenia niesłychanych procentów, które w kilka dni mogą podwoić sumę. Przypomniał sobie śniadanie, na którem Jego Wysokość zaproponowała życie samotne i ciche. Gdzie byli teraz srodzy „wrogowie-kobiety“. Pułkownik przeczuwał w tem marnotrawstwie księcia, w jego nagłej chęci gry, kobiecy wpływ. A on, który ośmielał się stawiać zaledwo kilka sztuk monety od czasu do czasu, myśląc o sumach olbrzymich, powierzonych jego pieczy...
Podczas gdy biegł do banku, gdzie się znajdowały pieniądze księcia, tenże spacerował przed Kasynem, oczekując na otwarcie sal. W ciągu pierwszych godzin, publiczności było mało i nie wszystkie stoły były czynne. Najwięcej widziało się graczy zawodowych, którzy spędzili noc bezsenną na wysnuwaniu rożnych kombinacyj i pragnęli wypróbować je jak najprędzej; oraz kalecy, chcący zapewnić sobie dobre miejsce.
Lubimowowi było tak spieszno, że wszedł do atrium. Miał w kieszeni banknoty, które wsunął dyskretnie do kieszeni. Urzędnicy pierwszej gry wchodzili wolno, jak funkcjonariusze biurowi. Kobiety i chłopcy, których zadaniem było sprzątanie, kończyli zamiatanie. Wszyscy nań spojrzeli ukradkiem, wskazując go sobie oczyma. Książę w Kasynie o tej porze, zamiast być jeszcze w łóżku!.. Instynktownie szukali jakiejś damy. Reputacja księcia pozwalała im tylko przypuszczać miłosne rendez-vous.
O 10-ej otwarto podwoje i Michał wszedł z pierwszemi graczami, ludźmi skromnymi i nieśmiałymi. Uczuwał nerwowość, niepokój, głuchy gniew poranków pojedynkowych. Jednocześnie czuł dumną ufność strzelca, który wie, że cel osiągnie. Z góry gardził zwalczoną szansą. „Zobaczymy, ty łajdaczko!“ Teraz zmierzy się z mężczyzną.
Usiadł przed stołem z ruletką, między dwoma staremi kobietami, brudnemi i źle ubranemi.
Faites vos jeux...
Gra się rozpoczęła. Michał nie miał żadnej kombinacji. Wzrokiem przebiegł szybko 36 numerów.
— Ten — pomyślał sobie. I postawił maksymalną sumę, 9 luidorów, na trzynastkę. Kulka potoczyła się po mahoniowej pochyłości. Szmer zdziwienia: 13-tka.
Pewna liczba banknotów 1000-frankowych, znalazła się przed księciem, który pozostał niewzruszony. Wiedział o tem: pewny był, że się nie omyli. I znów postawił na 13-tkę.
Pomiędzy widzami zamieniano gesty zdziwienia. Co za szaleństwo grać dwa razy na ten sam numer. Ale 13-tka znowu wyszła i księcia zaczęto oklaskiwać.
Ciekawi napływali, opuszczając inne stoły. Ten poranek w Kasynie samotnem obiecywał stać się również sławnym, jak najsławniejsze wieczory i dnie, wówczas gdy wielcy gracze walczyli z losem.
Lubimow zmienił numer. Było nonsensem upierać się przy 13-tce. I postawił dziewięć ludwików na 17-tkę. Kulka potoczyła się. 13-tka jeszcze raz wygrywała. A on przegrał.
Ruchy jego stały się bardziej twarde i agresywne. Szansa zaczynała kpić z niego, wobec jego braku woli. Zdobywca nie powinien znać wahań. Źle zrobił, że opuścił numer. Ludzie muszą narzucać swą wolę, aż dopóki nie zginą lub nie przeprowadzą swego. Trzeba było jak najprędzej grać znów na 13-tkę! I wyszła 17-tka.
Przez chwilę myślał, że ziemia z pod nóg mu się usuwa. Uczuł, że się waha, otoczony siłami tajemnemi, które łamały i unicestwiały jego wolę. Przeciągnął ręką po czole, jakby chcąc daleko od siebie odepchnąć tę słabość chwilową.
— Ach! łajdaczka! — zawołał w duchu, wymyślając szansie, przekonany, że zdoła znów ją pokonać. I grał dalej. O trzeciej popołudniu wyszedł z Hotel de Paris. Jadł śniadanie sam, unikając znajomych i nawet ukłonów, zmuszających potem do rozmowy.
Z hotelowego ganku obiegł wzrokiem plac, Kasyno, ogrody. Pomyślał z radością o możliwości zobaczenia jednego z niezliczonych pancerników, wojujących wśród mórz południowych, któryby zmiótł z powierzchni ziemi pociskami swemi ten pałac cukierniany.
Co za widok wspaniały. W wyobraźni swojej kazał wylądować całej załodze, aby wszystkich, znajdujących się w mieście, zaaresztować, nie wyłączając kobiet i dzieci. Świat nicby na tem nie stracił. Zepsucia gniazdo! Co za demon skusił matkę jego do kupienia tu przylądka Sirena, zmuszając go do zamieszkania w pobliżu tej jaskimi.
Przebiegając wzrokiem po eleganckim i wesołym tłumie, który w myśli przeznaczał na zniszczenie, ujrzał Alicję, która stała samotnie przed „serem“, przyglądając mu się.
— Czy wejdziesz? — spytał, zbliżając się do niej.
Księżna oburzyła się, jak gdyby proponował jej czyn poniżający. Ona w Kasynie!
— To dziura przeklęta! Urzędnicy gałgany! Publiczność gałgańska...
Wszystko było gałgańskie! Poczem uścisnęli sobie ręce, jak gdyby się poznali dopiero teraz do głębi.
Gdy Michał opowiedział jej swe marzenie o zbombardowaniu tego miejsca zepsucia, omal że nie klasnęła w ręce. Można było wszystko zniszczyć, uwięzić księcia panującego, a jeśli przytem wrócą jej co straciła, wszystko będzie dobrze.
Nagle, jakby uderzona fantazjowaniem Lubimowa, spojrzała nań oczyma przenikliwemi, oczyma, jak chory, który u innego poznaje symptomata swej choroby.
— Grałeś?
Michał smutno pokiwał głową.
— I przegrałeś — ciągnęła dalej. Jakto! ty także?
Lecz zdziwienie jej trwało krótko.
— Grałeś dla mnie, odgaduję to. Pomyślałeś: „Odegram, co ta szalona kobieta traci“... Ach! mój biedny przyjacielu, jakże ci dziękuję. Dużoś przegrał?
A gdy posłyszała sumę, pokiwała głową z politowaniem, lecz uśmiechnęła się, jakby ta wspólność niedoli uczyniła ich bliższymi.
Milczeli przez chwilę. Potem powiedziała mu z wdziękiem:
— Zabierz mię gdziekolwiek... gdzie chcesz. Idź my na spacer daleko stąd. Dokąd moglibyśmy pójść?
Od tylu lat tu przyjeżdżali, a znali naprawdę tylko Monte-Carlo. Przytem wszystkie samochody i lepsze powozy zarekwirowane zostały na użytek wojskowy.
— A gdybyśmy się tak wybrali do Monaco? — zaproponowała Alicja, jak gdyby chodziło o wielką podróż.
Nie znali starego tego miasta, chociaż widzieli w każdej chwili skałę, na której zbudowane zostało. Nigdy im nie przyszło na myśl tam się zapuszczać. Alicja niejasno sobie przypominała wizytę, złożona księciu panującemu i zwiedzenie Muzeum Oceanograficznego. Ze swej strony Lubimow widział ze swego auta — kiedyś, gdy złożył wizytę księciu w starym pałacu w Monaco — ogrody, staroświeckie domy i duży plac.
Postanowili odbyć ten spacer z wesołością młodzieńczą, lecz w chwili, gdy księżna miała zawołać powóz, Michał z wahaniem dotknął kieszeni swoich.
Nie miał pieniędzy. Ruletka zabrała mu absolutnie wszystko. Śniadanie kazał zapisać na swój rachunek, a ostatnie drobne rozdał na napiwki.
Alicja wybuchnęła śmiechem, widząc jego zatroskanie. Lubimow nie mający na dorożkę! Nie było to rzeczą codzienną! Chyba w Monte-Carlo można widzieć takie rzeczy.
— Ja zapłacę, mój biedaku, z tych 20.000, które ci winnam. A raczej uczynię ci prezent: tyleś razy obdarowywał kobiety! Chcę być pierwszą, która tobie coś daje! Co za zbytek! Ja utrzymująca księcia Lubimow!
Wzięli dorożkę, która zjechała do portu w Condamine, potem zaczęła się piąć po wyniosłości Monaco. Statki i port zdawały się pogrążać stopniowo w przepaść za każdym kół obrotem.
Przejechawszy miedzy dwiema wieżyczkami, pokrytemi dachówką, które oznaczały wjazd w obrąb Monaco i minąwszy asfaltową aleję, wiodąca do Muzeum Oceanograficznego, zatrzymali się przed ogrodami Saint-Martin. Alicja odprawiła woźnicę.
— Trzeba robić oszczędności — powiedziała z powagą. — Wrócimy pieszo.
Szli krętemi ścieżkami, przez jary nadbrzeżne. Z małych płaszczyzn porobiono belwedery, z których wzrok sięgał daleko. W jasne dnie można było odróżnić stamtąd profil gór Korsyki. Sosny tworzyły kolumnady czarne i lekkie. Szemrzące ich kopuły rysowały się na tle błękitu. Niższa wegetacja składała się z leśnych roślin o zapachu gorzkim: znała aloesy z kolcami wykręconemi, opale, których zielonawe łapy zakończone czerwonemi owocami. Wśród drzew widniało pięć łódek nieruchomych o żaglach zwiniętych.
Pochylając się nad kamiennemi balkonami, widziało się morze w dalekiej głębinie. Czerwone wybrzeże wsuwało się prostopadle między fale pociemniałe, lub broniło się skałami, wiecznie pokrytemi pianą. Cap Martin wysuwał się z jednej strony, odpychając napór fal. Dalej było wybrzeże włoskie, ozłocone przez zachodzące słońce, a po przeciwnej stronie Cap-d’Ail i Cap-Ferret, w różowej mgle.
— Jakie to piękne! Jakie piękne...
Księżna wesoła była, jak dziecko. Usiedli naprzeciw morza, aby nacieszyć się ciszą szemrzącą, w której drżenie sosen mieszało się z głęboką skargą fal.
— I pomyśleć żeśmy tu nigdy nie byli!.. — powiedziała Alicja. — Ty przynajmniej masz swe wspaniale ogrody. Ale ja, posiadając jako całą panoramę, budynek naprzeciw, jestem o tyle głupią, że spędzam dnie całe w tem Kasynie, ciemnem, jak piwnica. Okropność!
Drgnęła, wspomniawszy o Kasynie. Zdawało się jej rzeczą niemożliwą, że mogła żyć w półcieniu lub w sztucznem świetle, oddychając zepsutem powietrzem, w godzinach, gdy ten ogród roztaczał wobec morza swą świetlistą wspaniałość.
— I pomyśleć, że nie bylibyśmy tutaj, gdybyśmy nie przegrali! Doprawdy, że niemal lepiej być ubogim.
— My sami — odpowiedział Michał po długiej pauzie — nie znaliśmy się, gdyśmy byli bogaci. Gdybyśmy się urodzili w ubóstwie, czyżbyśmy się nie porozumieli lepiej w czasach młodości naszej? Często myślę o tem.
Wydawała mu się teraz całkiem odmienną od tej, którą dawniej sobie wyobrażał.
On także musiał jej się wydawać zupełnie innym. Dawniej dzielił ich mur olbrzymi: bogactwo, rodzące dumę i pragnienie władzy. Uczuł jeszcze potrzebę mówienia. Coś w nim wrzało, nasuwając słowa, które wzbierały mu w ustach, jak rosnący przypływ morza.
— Popełnisz wielkie głupstwo... Uwaga! Chcesz sobie skomplikować życie!
To dawny Lubimow mówił w głębi jego duszy, ten Lubimow, przybyły z Paryża aby schronić się w swej małej posiadłości, zdala od wszystkich próżnych przywiązań, które tworzą szczęście większości ludzi, surowy mistrz „wrogów kobiety“.
Głos skarżący się i gorzki nie znalazł żadnego echa. Książę gardził tym pokutującym w nim upiorem.
— Życie nasze było pomyłką — powiedział z pewną gwałtownością, aby ukryć swe wzruszenie... — Powinnaś mieć to przekonanie. I domyślisz się chyba, że taka jest myśl moja, że uznaję swój błąd... Gdyż... gdyż... kocham cię oddawna... Teraz wiesz: możesz śmiać się, jeśli chcesz.
Nie chciała wcale się śmiać. Lekko wykrzyknęła, spojrzała nań przez chwilę i odwróciła głowę, jakby unikając jego pytających oczu. Przeczuwała, że to przyjdzie dziś lub jutro. Lecz co za niespodzianka słyszeć go mówiącego w ten sposób...
Zapanowała długa cisza.
— Cóż mi odpowiesz? — nieśmiało spytał wreszcie słynny książe Lubimow, którego tyle kobiet ubóstwiało.
— To nie żart?... nie kaprys, zrodzony pięknością tego dnia tak poetycznego?
Michał zaprotestował ruchem. Uważać jako kaprys uczucie niezwalczone...
— Gdybym była jak większość kobiet, powiedziałabym ci: „Ilu z nich mówiłeś to samo?“ Lecz to pytanie głupie. Można szepnąć kobiecie: „Kocham cię“ z całą szczerością, a w jakiś czas potem powiedzieć to samo innej równie szczerze. A zresztą, może żadnej nie mówiłeś tego. Nie potrzebowałeś grać komedji wielkiego uczucia aby dojść do celu: oczekiwano cię i tak niecierpliwie. Wystarczało rzucić chustkę, jak sułtan. Ale ja... Przypomnij sobie, Michale... Myśmy się niecierpieli gdyśmy byli młodzi. Potem gdyś mię pragnął, tyś się usunął. A dziś, gdy zaczynamy się starzeć... teraz gdy jestem własnym cieniem, to szaleństwo i dlatego się śmieję. Nie, nigdy.
Wówczas książę tłumaczył się z kolei. Prawda, że się niecierpieli, lecz nienawiść tę uważał teraz jako swe szczęście. Przecie gdyby połączyli swe dwie olbrzymie fortuny i olbrzymią dumę, jakiż los byłby ich spotkał!
— W ciągu tygodnia bylibyśmy się rozeszli, a może nawet tegoż dnia! — ciągnął Michał dalej. — Ręczę, że biłbym cię...
— To pewne — odpowiedziała Alicja — że nie bylibyśmy tutaj. Zachowałbyś o mnie straszne wspomnienie. Ale poco mówisz mi o miłości?... Już nie pora w naszym wieku. Czas ten się skończył. Co widzisz dziś we mnie, czegobym dawniej nie posiadała?
— Nieszczęście twoje.
Książę wypowiedział te słowa głosem poważnym i głęboko szczerym. Bardzo dużo myślał, zanim odpowiedział, gdy to pytanie zadał sobie samemu. Pewny był, że zaczął ja kochać od dnia, gdy przyszła do willi Sirena aby prosić go o skasowanie jej długu i przyznać się do winy. Biedna księżna de Lisle, przyzwyczajona do wydawania kilku miljonów rocznie, a zmuszona żyć z gry, jak awanturnica. Później przy jej łóżku, widząc jej łzy, słuchając opowieści o wielkiej tajemnicy jej życia, ostatecznie zdał sobie sprawę z tej miłości. Ostatniemi dniami, gdy widział ją triumfującą w Kasynie, namiętność jego sposępniała. Mniej ją cenił. Poczem, gdy widział ją znowu przygnębioną, przywiązanie zyskiwało na sile i począł grać, aby jej pomóc, on, który nawet dla własnego zbawienia zdawał się niezdolny do tego.
Ciągnął dalej tonem pieszczącym, zbliżał się ku niej, szepcząc jej niemal do ucha, wdychając jej zapach.
Począł mówić o przyszłości. Jeszcze mogli być szczęśliwi. Ofiarowywał jej miłość spokojną i trwałą, miłość jesienną, łagodną, stałą i pewną.
Zaśmiała się boleśnie.
— Zapominasz o tem, kim jestem i że dźwigam ze sobą cały ciężar swej przeszłości. Gdyby kto inny uczynił mi tę propozycję, kto wie?... Zmęczona jestem i przyszłość spokojna nęci mię. Ale ty... To niemożliwe. Toby się źle skończyło. Wolę zostać twą przyjaciółką.
Michał odpowiedział gniewnie:
— Nie interesuję cię, widzę to dobrze.
— Jakiś ty głupi... I myślisz istotnie, że mię nie interesujesz... Gdybyś mi był obojętny, czyżbym kiedyś poszukiwała ciebie... czy byłabym teraz z tobą?
Pozostał niepewny: „A zatem?...“ — starał się odkryć przeszkodę, która stawała w poprzek jego pragnieniom. Jeśli chodziło o jej życie dawniejsze, to zapomniał o tem. Sam miał przejścia, o których lepiej nie wspominać.
— Nie mówmy o przeszłości. Taką cię pragnę, jaką cię widzę obecnie, Wenerą boleściwą, która płacze, cierpi i potrzebuje opieki i pomocy.
Przestała się uśmiechać. W oczach jej łzy zabłysły.
— Nie — powiedziała głosem pokornym. — To niemożliwe właśnie dlatego. Mój syn!.. jakże mój syn mię zmienił... Nie jestem nieświadoma wymagań twej miłości. Nie jesteśmy już podlotkami, które siebie oszukują czystością iluzoryczną. Jeśli przyjmuję twą miłość, to wiem, co znaczy i to natychmiast, zanim nowe słońce wejdzie może. Wyobrażasz to sobie? Nie wiem gdzie jest mój syn. Cierpi... umarł może... A ja mam oddawać się wielkiej miłości, jednej z tych namiętności, które pożerają dni i myśl całą, jak w czasach pierwszej młodości...
Książę ożywił się, dowiedziawszy o tej przeszkodzie. Syn jej żył, pewny był tego. Napisał do króla hiszpańskiego i do swych przyjaciół w Paryżu. Wysłał nawet listy do Niemiec za pośrednictwem dyplomatów. Odnajdzie się lada dzień: już on postara się o to, aby wrócił do matki. I dlaczegożby ten biedny chłopiec miał im psuć przyszłość. Syn jej znał życie. Lata spędzone przy matce oswoiły go z wielu sprawami, w świecie bogaczów przyjętemi. Zresztą Lubimow będzie go lubił, jak brata młodszego. Miał potężnych przyjaciół, którzy potrafią mu dopomóc, jeśli zechce pracować. Zapisze mu resztki fortuny swej, gdy umrze.
Alicja chwyciła jedną z jego rąk z wdzięcznością gorącą.
— Jakiś ty dobry!
Ale zaraz osuszyła łzy swoje. Silne postanowienie zabłysło w jej oczach i twardym głosem powiedziała:
— Nie, nie chcę. Nie wiem, jaki los mego syna, nie wiem, czy żyje... Powiadam ci, że nie. Próżnobyś nalegał.
Zapadła długa cisza. Żołnierz z głową obandażowaną pod kepi i z kwiatem za uchem przeszedł uśmiechnięty, trzymając pod ręka jasnowłosą dziewczynę. Lubimow i Alicja odsunęli się od siebie i milczeli dalej. Michał zmarszczywszy brwi, spoglądał uparcie w ziemię, podczas gdy Alicja śledziła powolny lot mew, które pod wietrzykiem wieczornym szeroko wyciągnęły skrzydła niby żagle.
Upór, z jakim Michał spoglądał w dół, wprowadził w błąd Alicję.
— Patrzysz na me pończochy? — spytała nagle. zmieniając ton. Cóż chcesz? Bieda! To żadne desenie na bokach, ale zwykłe cery. Mam bardzo zręczną pokojówkę.
I dla rozerwania towarzysza, wesoło mu odmalowała swą biedę.
Lecz spostrzegła się prędko, że te kwestje mało księcia zajmują. Było rzeczą zbyteczną chcieć odwrócić rozmowę. Księżna, rozumiejąc, że musiała wrócić do tego, co zajmowało jej towarzysza, zawołała ze szczerością iście męską:
— Wiem, co ci jest. Będę z tobą mówiła, jak towarzyszka. Znam życie, jakie prowadzisz. Znam także twój wymysł „wrogów kobiety“, które jest nonsensem. Po kilku miesiącach samotności, potrzeba ci kobiety. Możesz wybierać. Znajdziesz młodsze i ładniejsze ode mnie. Poco myślisz o mnie? Poco zamącasz swój spokój, gdy ja nie dbam już o to?
Książę uśmiechnął się z goryczą. Wielekroć myślał o tem lekarstwie. Głos wewnętrzny szeptał mu to samo. Nieraz wchodził do Kasyna z miną pewną rzeźnika, który idzie, by wybrać wśród stada codzienną ofiarę. Oglądał kobiecą gromadę sal gry, udającą, że interesują się grą, a śledzącą mężczyzn, którzy wkoło krążyli.
Uczuwał gwałtowny pociąg do niektórych. Twarz jednej, figura lub budowa innej, brzydota oryginalna lub prowokacyjny brak harmonji tamtej działały mu na nerwy, niby ostry lub pikantny sos na podniebienie. Wystarczało mu zrobić znak lub powiedzieć słowo, aby wiele z nich, widząc, że są obserwowane przez znaną osobistość, zdecydowały się iść za nim. Lecz naraz napadało nań głębokie obrzydzenie. Nie mógł już oczekiwać nic nowego. Myślał z odrazą o daremnej paplaninie nieznajomej, która chce uczynić się zajmującą, o kłamstwach sentymentalności fałszywej i nagłej, o zwierzęcości samego aktu, który zakończy wreszcie te nudne preludja. Nie, to było niemożliwem. Raz jeden, z desperacką energją chorego, który połyka wstrętne lekarstwo, udał się za jedną z tych piękności fałszywych aby potem gorzko żałować i wstydzić się.
— Ciebie, ciebie jednej mi potrzeba — powiedział głosem ponurym. Ciebie lub żadnej. Kocham cię... Potrzebuję ciebie.
Pomarańczowy krąg słońca krył się za Cap-d’Ail. Jego brzeg niższy już dotykał linji falistej ogrodów i pałaców. Przez chwile promienie skupiały się około kolumnady jakiegoś belwederu, jak gdyby przed skonaniem słońce chciało błysnąć przez łuk triumfalny. Lazurowe światło, które zdawało się iść z morza zwolna pokrywało słabnący złoty blask.
— Nie! ja nie chcę...
Głos Alicji przerwał ciszę, drżąc dźwiękiem zdziwienia, które zmieniło się wnet w krzyk głuchy i przeciągły, jak gdyby coś spadło na jej usta. Michał zarzucił jej ramiona na szyję i panując nad nią, przyciągał jej biust, przyciskał go do piersi. Usta jego szukały ust księżny. Alicja broniła się. Wreszcie przestała. Głowy ich znieruchomiały.
— Ach! Michale!... Michale!... — wyszeptała, uciekając na chwilę przed pieszczotą, aby znów się poddać tym ustom, z chciwością goniącym za jej wargami.
Przemawiała, jak zwyciężona. Wróciła nagle do swej przeszłości i drżała pod zetknięciem ze światem zapomnianym, który długa wstrzemięźliwość uczyniła dla niej zupełnie nowym. Te usta gorące, panujące nad nią, budziły ją ze snu trwającego lata.
Zapomniała o wszystkiem, co ją otaczało. Oczy jej pozostały otwarte, lecz nie widziała już ani morza, ani złocistego nieba, ani gałęzi sosnowych nad głową.
Lecz nagle wróciło poczucie rzeczywistości. Alicja szorstko odepchnęła mężczyznę, którego pieszczoty stawały się natarczywe.
Lubimow ujrzał księżnę stojącą przed nim i zajętą porządkowaniem swej toalety; podniosła ręce do włosów, do kapelusza, do futra, które zsunęło się jej z ramion.
— Idźmy — powiedziała głosem gniewnym.
Książę szedł za nią, z głową spuszczoną, zawstydzony swą gwałtownością. Po kilku krokach zdała się wzruszać tem milczeniem, oznaczającem skruchę i znów się uśmiechnęła.
— Widzę, że odtąd nie możemy się widywać sam na sam.
Wychodząc z ogrodów, zatrzymali się naprzeciw Muzeum. Michał odkrył obok gmachu schody w skale wykute. Schodziły aż na wybrzeże, tworząc parę pięter. Na końcu była droga wzdłuż morza, prowadząca do portu.
Księżna zawahała się pod arkadą, ukrywającą wejście.
— Ostrzegam cię — powiedziała, grożąc Michałowi palcem — że jeśli znów zaczniesz, to zawołam o pomoc. Czy przyrzekasz, że będziesz spokojny... Dobrze. Idź pierwszy. Nie wierzę ci.
Zbiegł po schodach, wzdłuż Muzeum, którego część dolna zbudowana była na skałach wybrzeża. Spotkali się na brzegu morza, na szerokiej drodze, wijącej się wśród skał pianą obryzganych i prostopadłą niemal ścianą wybrzeża. Wysoko widniały ogrody, niby zielone, faliste grzywy.
Szli wolno wśród zmierzchu. U góry światło pomarańczowe zachodu zlekka zabarwiało złomy skał, kępy drzew, białe fasady. Cień lazurowy, podobny do nocy księżycowej, rozścielał się na brzegu morza. Niebo zakrwawione zachodem słońca, ukryte było przed nimi przez skałę Monaco. Widzieli tylko niebo włoskie, z każdą chwilą ciemniejące, gęstsze, gotowe do przyjęcia pierwszych świetlistych otworów gwiazd.
Minęli kilku rybaków, którzy wracali do domu, obciążeni siatkami i koszami.
Mijając niektóre samotne zakręty, Alicja była zaniepokojona. Gdy tylko przechodzili przed jakim domem lub spotykali spacerowiczów, zaczynała znów rozmowę. Obawiała się zwłaszcza zatrzymać się w drodze, usiąść z księciem na parapecie wzdłuż wybrzeża.
Pozwoliła mu jednak wziąć siebie pod rękę bez protestu. Tak pokornie się wyrażał. Mówił o jej synie z optymizmem tak pocieszającym! Nie miała powodu do obaw: syn jej wróci: pewny był tego. Otrzyma lada chwila dobrą wiadomość: może nawet dziś wieczór.
Był mężczyzną i chociaż kochał matkę, ostatecznie pokocha bardziej jeszcze inną kobietę i stworzy sobie życie własne, jak inni.
— A ty, jeszcze młoda, mająca prawo do długich lat szczęścia, chcesz wyrzec się wszystkiego, jak staruszka? Czemu? Do czego to komu potrzebne?
Spuszczał głowę, nie wiedząc co odpowiedzieć, a jej zmieszanie było takie, że nie uczyniła najmniejszego ruchu oporu, gdy Michał przestał ją trzymać za ramię, by objąć wpół.
Szli tak, złączeni uściskiem, machinalnie się posuwając. Z oczyma utkwionemi w nią, śledził wyraz jej twarzy, w oczekiwaniu spojrzenia, słówka zgody. Alicja bała się tych oczu błagalnych i odwracała swoje.
— Powiedz mi — szepnął Lubimow — że się zgadzasz. Naprawimy dwa życia, spaczone przez dumę i próżność. Bądźmy, chociaż nieco późno, tem, czem mogliśmy być.
— Nie — wzdychała Alicja — nie mogę.
Potem pospieszyła dodać, jakby żałując swych słów:
— Tak, może... później... Ale nie teraz. Co za wstyd!.. Gdy będę spokojna, gdy nie będę już czuła tej strasznej trwogi, która mi rozdziera serce... Kocham cię. Czy to ci nie wystarcza? Kocham...
Te dwa słowa wystarczyły mu istotnie. On, który tyle poznał miłostek, zadawalniał się tym krótkim frazesem, dźwięczącym mu w uszach, jak muzyka radosna.
Wzniósł swe ramię ponad kibić Alicji, podczas gdy przyciągał jej głowę na swą pierś.
Nastąpił długi pocałunek. Kobieta nie sprzeciwiała się wcale. Jej usta oddały nawet pocałunek, który stał się bardziej namiętny, wibrujący. Nie bała się już. Szli dalej i Michałowi stało się niepodobieństwem ponawiać swe śmiałe ataki.
Ona nie bez pewnego tajemnego wstydu, rozkoszowała się przyjemnością, wywołaną tą pieszczotą.
— Kocham cię — wzdychała nie wiedząc co mówi. — Kocham cię, lecz nie tak!.. Kochajmy się jak dzieci. To śmieszne w naszym wieku, ale takie słodkie...
W chwili tej, dusza Lubimowa podobna była do jej duszy. Zdawało mu się, że nie zaznał nigdy większej przyjemności ponad ten prosty pocałunek. Odkrywał w życiu czar nie przeczuwany dotąd.
Szli jak ludzie pijani, zygzakami od parapetu do wybrzeża, z ustami na ustach, z oczami w oczach, tak jakby nic nie istniało poza nimi. Zdala można ich było wziąć za dwóch zapaśników, którym ruchy walki nadawały chwiejny chód.
Michał stanął nagle i gwałtownie objął Alicję.
— Nie!.. nie!..
Protestowała wobec niebezpieczeństwa; wola jej złamaną została przebytemi wzruszeniami, lecz niemniej starała się bronić.
Ze zręcznością gimnastyczki, wiła mu się w ramionach i podczas gdy wymykała mu się z objęć, dał się słyszeć szelest rozdzieranej tkaniny.
— Spójrz, barbarzyńco! spójrz, coś zrobił!...
Stała nieruchoma, futrzana etola zsunęła się z jej ramion, podczas gdy szukała miejsca, w którem rozdarła się suknia.
Michał stanął za nią. Ujrzał, że jeden z jej rękawów pękł, odkrywając białe ramię.
Pożałował gwałtowności swojej i przeklął swe silne ręce, które, pieszcząc, niszczyły, jak ręce pijanego majtka.
Alicja znów się ulitowała nad jego dziecinną konsternacją.
— To nic nie szkodzi. To stara suknia z przed dwóch lat: taka stara, że pęka. Co to znaczy chodzić na spacery z biedaczką!...
Niemniej ta dziura tak widoczna niepokoiła ją. Jakże teraz wróci do Monte-Carlo?
— Czy masz szpilkę?
To pytanie bardziej jeszcze skruszyło księcia. Gdzież mężczyzna może znaleść szpilkę?
Podczas gdy Alicja szukała daremnie na sobie, myślał już o tem, aby zwrócić się do którego z domów u szczytu skały, gdzie zamieszkiwali urzędnicy księcia. Byłby dał sto franków za szpilkę... ale przypomniał sobie, że ma kieszenie puste.
Nagle uśmiechnął się z triumfem.
— Oto szpilka.
Była to szpilka z jego krawatu: perła wspaniała, podziwana mocno przez kobiety i której nigdy nie chciał się pozbyć, gdyż był to prezent od jego matki. Musiał sam naprawić szkodę z westchnieniem ciężkiem.
— Nie umiesz — wołała Alicja ze śmiechem — Ostrożnie! Kłujesz mię! Co za niezgrabjasz!
Lecz jego zachwycała własna niezgrabność. Palcami pieścił nagie ramię. Zadrżał, dotykając tej fałdy skóry, która kryła w swym cieniu aksamitnym jakby tajemnicę cielesną.
— Dość! — krzyknęła. — Nie zaczynaj znowu, bo się rozgniewam... Już dobrze, dobrze... Chodźmy!
Odrzuciła w tył futrzaną etolę, aby ukryć spięcie i perłę, która błyszczała wspaniale. Zaczęła iść, a Michał nie zatrzymywał jej. Ostatnie zajście uczyniło go ostrożnym.
Przy ostatnim zakręcie wyszli z błękitnego półcienia wybrzeża. Nad głowami ich widniał ostatni bastion twierdzy ze strzelnicą swoją; naprzeciw nich, port z dwoma wieżyczkami świetlistemi, a na brzegu przeciwległym wysokie Monte-Carlo, gmachy olbrzymie, kopuły odbijające ostatni różowy ogień zmierzchu.
Oboje stanęli instynktownie. Obecność kilku grup ludzi, rozrzuconych dokoła łodzi, zmuszała ich do ostrożności. Nie byli już sami. Znów wchodzili w życie.
— Jakże krótką wydała mi się droga! — wykrzyknął książę.
Pomyślała to samo: „Tak, jakże krótką“.
Nie mogli iść razem dalej. Musieli się tu rozstać.
Alicja wyciągnęła obie ręce.
— Tylko tyle? — westchnął Michał.
Księżna wahała się przez chwilę. Potem ze zręcznością dziewczęcą, tak jakby jeszcze była amazonką z Bulońskiego Lasku, skoczyła ku niemu z rozwartemi ramionami.
— Masz... masz... masz...
Były to trzy pocałunki szybkie, piorunujące, które trwały tylko sekundę: ale te trzy pocałunki wykazały Lubimowowi, że nic jeszcze nie zaznał w życiu, gdyż nigdy dreszcz podobny nie wstrząsnął jego ciałem.
— Jeszcze... jeszcze jeden!...
Jego mina błagalna pobudziła ją do śmiechu.
— Dość szaleństwa!... innego dnia może... Kto wie?... Teraz wracam do swych trosk. Boję się powrotu do domu: czuję strach zmieszany z nadzieją. Och! ta wiadomość, którą mogę lada chwila dostać... Powiedz? ty myślisz naprawdę, że nic mu się nie stało? sadzisz, że wróci?...


VIII.

Życie toczyło się na pozór spokojnie w Willi... A jednak pułkownikowi nie brakło trosk ciężkich. Rozpoczęła się ofenzywa niemiecka i Aljanci musieli się cofnąć.
Bombardowanie Paryża ściągnęło na Lazurowe wybrzeże liczne pociągi, przepełnione uciekinierami. Nowoa mało zdawał się o to troszczyć. Codziennie był bardziej elegancki i całe popołudnia spędzał w Kasynie.
Co do Castro, humor jego sposępniał. Toledo odgadywał powód. Dona Clorinda, wobec złych wieści z frontu, sarkazmem swym prześladowała mężczyzn, którzy nie nosili munduru. Castro nie śmiał protestować, lecz wracał zirytowany do willi. Nowoa zwłaszcza znosił ten zły humor. Attilio go nienawidził pod pozorem, że Dona Clorinda pokłócona była z Alicją, która protegowała Walerję.
Ostre słowa były wymieniane z bylejakiego powodu i pewnego wieczoru, doszło do tak silnej kłótni, że myśleli już o pojedynku. Zwierzyli się pułkownikowi, który zdołał ich powstrzymać. Wreszcie pewnego dnia Nowoa oświadczył księciu ze wzruszeniem źle ukrytem, że opuści willę. Jego prace naukowe zmuszały go aby żył w Monaco, lecz nigdy nie zapomni, co winien księciu. I wyrzekając się całego komfortu willi, wyjechał, by zamieszkać w starem mieście pod pozorem prac naukowych.
Michał wyglądał zatroskany. Mniej czuł się szczęśliwy. Dnie płynęły, a nie mógł odnowić spaceru, podobnego do tego w ogrodach Monaco.
— Kocham cię — mówiła Alicja. — Wierz mi, że nigdy nie zapomnę o tym dniu... Ale teraz nie, czuję jaki byłby tego koniec... A to niemożliwe dla mnie. Myślę wciąż o swym synie.
Michał nie wątpił o tem, ale nietyiko niepokój o nieobecnego zajmował myśli jej. Zaczęła znowu grać z sumami, które odnalazła u siebie. Książę zadawał sobie pytanie, czy nie zastawiła lub nie sprzedała szpilki zapomocą której spiął jej rozdartą suknię.
Alicja wygrywała niewiele, lecz jednak wygrywała. To też miała nadzieję, że ponowi się ta fala szczęścia, która wywołała takie wrażenie w Kasynie.
Wieczorem odchodziła zadowolona. Miała trzy lub cztery tysiące franków więcej. Ale cóż to znaczyło? Martwiła się tym nieznacznym kapitałem. Czemuż znów zebrać nie mogła tych 30.000 franków, które zapewniły jej tak świetne zwycięstwo!
Michał godzinami przebywał w Kasynie, obok stołu, gdzie grała, czekając na chwilę odpowiednią i nie mogąc nic otrzymać oprócz krótkich rozmów w czasie pauzy w godzinie podwieczorku.
Któregoś poranku, przyszedł aby ją zastać niespodzianie w domu. Była godzina dziesiąta. Spotkał Walerję, która wkładała kapelusz i zdawała się niezadowolona z tej wizyty. Może wybierała się do Monaco: może Nowoa oczekiwał na nią w jakiejś uliczce Monte-Carlo.
— Księżna udała się do „fabryki“ — powiedziała z uśmiechem. — W tej chwili pracuje pewno intensywnie.
Musiała spędzić znaczną część nocy na pisaniu cyfr, aby pobiec do Kasyna, z oczami zaspanemi, bez troski o swą tualetę, tak jakby jej pilno było wyprobować jakąś zadziwiającą kombinację, którą wymyśliła.
Ilekroć ją spotkał, książe z dziecinną chytrością wspomniał o jej synie i w ten sposób odrywał ją na chwilę od jej halucynacji i trosk gry.
Pokazał jej któregoś popołudnia telegramy i listy datowane z Madrytu, Paryża i Berna. Królowie i ministrowie zajęci byli poszukiwaniem śladów zaginionego lotnika. Berlin nawet przyrzekał, za pośrednictwem neutralnej ambasady, odnaleść tego młodzieńca w obozach jeńców. Prawdopodobnie znajdował się w Polsce, w obozie represyjnym.
Alicja poczęła liczyć godziny z niecierpliwością, tak jakby pożądana wiadomość miała lada chwila nadejść.
— Zobaczysz, jak będę inną w dniu, gdy z całą pewnością wiedzieć będę, że żyje. Już cię nie będę nudziła smutkami memi, inną kobietę znajdziesz we mnie.
I w istocie jej uśmiech, jej obiecujące spojrzenie pozwalały mu odnaleść tę Alicję, która z nim spacerowała po ogrodach Monaco.
Gdy sam pozostał, własne smutki go obległy. Miał wiadomości z Rosji przez uciekinierów, którzy schronili się przed prześladowaniem bolszewickiem. Ci co zarządzali jego dobrami zostali aresztowani. Pałac jego służył jako rezydencja dla komitetu bolszewickiego. Kopalnie unarodowione zostały, chociaż w nich nie pracowano. Ziemię rozdano. Obskurne osobistości, dawni handlarze napojów alkoholowych, zajęli jego kamienice, nie bardzo wiedział, jak. Do tych wieści niepokojących dla jego przyszłości, przybyły inne, raniąc jego najdroższe wspomnienia. Wielka dama dworu, którą kochał niegdyś gorąco, teraz sprzedawała pisma na ulicy. Inna, bardzo elegancka, tworząca dawniej modę w Petersburgu, zmuszona była śnieg zamiatać. Miała palce poodmrażane. Przyjaciele jego zaginieni liczyli się na tuziny. Jedni byli zabici całemi gromadami, w głębi więzień, rewolwerowemi strzałami, inni rozstrzelani. Wielu umarło z głodu.
Wszystkie te okropności budziły jego egoizm i znajdował w życiu nowy czar.
Pewnego dnia, gdy znajdował się z Alicją w barze salonów prywatnych, rozmówiła się z nim stanowczo. Musiała rozpocząć „wielką grę“. Znudzona była pracą dla małych sum, które przynoszą niewiele. Przytem pogardzała Kasynem, z jego ograniczonemi stawkami, z jego ruletką i jego „trente et quarante“; były to gry prawie mechaniczne, w których zamiast bankiera, miało się przed sobą tylko urzędników, co robi wrażenie walki z maszyną potężną i jest monotonnem zajęciem bez duszy i fantazji. Jej potrzeba było bakaratu. Zdołała zmów zebrać 30.000 fr. Albo wygrana albo zero. Wolała nawet stracić i skończyć raz na zawsze.
— Dziś wieczorem, w Sportingu. Nie mów, że nie. Mam wrażenie, że wieczór ten będzie decydujący dla mnie... a może i dla ciebie. Staniesz naprzeciw mnie, abym cię widzieć mogła. Pamiętaj, żeś był przy mnie gdy tyle wygrałam. Przyniesiesz mi szczęście... Czemu kiwasz głową? Powiadam ci, że przyniesiesz mi szczęście.
Twierdziła to z taką pewnością, że Michał musiał się zgodzić.
— Przyjdź, przyrzekam ci, że wygrasz. Wygrasz bez względu na rezultat. Jeśli dostanę lanie, będziemy spacerować jutro, jak wówczas, w ogrodach Monaco. A jeśli wygram... jeśli wygram tyle, ile chcę!...
Nie potrzebowała mówić więcej. Jej spojrzenie i uśmiech wprawiły Michała w entuzjazm. Przyjdzie do klubu by ją spotkać.
Tego wieczoru Castro i Toledo zdziwili się ujrzawszy księcia u siebie na obiedzie w smokingu.
— Książę widocznie nie będzie dziś wieczorem w domu — powiedział pułkownik.
Istotnie, książę poszedł na operę.
Po jedenastej, gdy publiczność rozproszyła się w atrium, Michał wsiadł do windy, która zawiozła go do podziemi. Tam udał się długim korytarzem, którego stiuki odbijały światło elektryczne. Znajdował się pod placem Kasyna, w tej chwili licznemi powozami przeciętym. Inna winda zawiozła go do wielkiego salonu z kolumnadą. Był to hall hotelu Paryskiego. Zobaczył damy w strojach balowych, mężczyzn w smokingach, zwykłą klientelę luksusowych hoteli, która na obiad przywdziewa mundur galowy i zasiada w komfortowych fotelach w godzinie poobiedniej siesty, milcząc lub rozmawiając po cichu, niby w świątyni.
Zdaleka ukłonił się znajomym, udał, że nie widzi kilka pań uśmiechających się do niego i znów wszedł do windy, która zagłębiła się w podziemia. Było to podziemie sklepione, zdobne we freski pompejańskie. Rozciągało się pod dwoma hotelami i ogrodami. Nowa windą wjechał na parter. Otworzył drzwi. Stary lokaj w błękitnym fraku, w krótkich spodniach i białych pończochach, ukłonił się z pewnem zdziwieniem, poznając księcia. Znajdował się w Sporting-Club’ie.
Od początku wojny nie wchodził tam.
Zacząwszy od północy, salony te stawały się za ciasne. Poruszano się, stąpając wciąż po czyjejś sukni. Trzeba było zręcznie prześlizgiwać się między grupami. Wszyscy palili, kobiety więcej od mężczyzn, a powietrze nasiąkłe było zapachem tytoniu, ciała kobiecego i kwiatów zwiędłych.
Bogacze gardzili Kasynem, a w tłumach, zalegających klub, znajdowali coś dystyngowanego. Grali w swojem towarzystwie, zdala od niepewnych osób, dość licznych w salonach publicznych. Aby tu zyskać wstęp, należało być wprowadzonym przez osoby odpowiadające za kandydata.
Książę dobrze znał to świetne zgromadzenie. Byli tam członkowie rodzin królewskich, książęta w przejeździe, bankierzy znani, miljonerzy ze wszystkich części świata, kobiety sławne urodzeniem, pięknością lub też swą biżuterją, a także dawne słynne kokoty. Wśród kobiet, dużo było takich, które kiedyś produkowały się w cyrku, śpiewały bez głosu, lub tańczyły średnio. To im pozwalało wstąpić do klubu pod nazwą „artystek“.
Michał zbliżył się.
Naprzeciw niego wyszła kobieta. Nie poznał jej na razie. Tyle lat już nie widział Alicji w balowej sukni... Miała na sobie toaletę przedwojenną, lecz nosiła ją z tym samym wdziękiem, co dawniej. Jej sznur pereł wyglądał na niej jak prawdziwy.
Rzadko bywała w klubie. Publiczność, złożona z ludzi, którzy się znali, rozmawiała za dużo i przeszkadzała jej w obliczeniach. W grze była plebejuszką: miała przekonanie, że fortuna tylko tam się zjawia, gdzie wierni jej zbierają się tłumnie. Przeczucie powodzenia i bakkarat — jedyna gra, uprawiana w klubie — skłoniły ją by na ten wieczór sprzeniewierzyła się swym przyzwyczajeniom.
Pociągnęła Michała ku barowi. Chciała go prosić o oddanie pewnej usługi. Partja bakkaratu rozpoczynała się o północy. Chciała trzymać bank, ale prawidła klubu nie pozwalała na to.
— Musi to być mężczyzna, choćby wiadomem było, że gra za moje pieniądze. Myślałam, że ty mi oddasz tę przysługę. Lubię być z tobą... zwłaszcza gdy chodzi o kwestję życia lub śmierci. Zresztą pewna jestem powodzenia, jeśli ty będziesz rozdawał karty. Pomyśl, co za ewenement! Książę Lubimow bankierem! Stawki będą napływały!...
Lecz nie mogła mówić dalej. Michał przerwał jej ruchem kategorycznej odmowy. Wszystko, co mogła mu powiedzieć, nie zda się na nic. Myśl sama, że można go było widzieć przed zielonem suknem, grającego za pieniądze cudze, z Alicją za plecami, oburzała go. Przytem pewny był, że przegra.
Księżna opuściła go nagle. Czas mijał, a bank miał być lada chwila komuś oddany. Uwierzyła znów w swą dobrą gwiazdę, widząc młodego człowieka, który nieśmiało przeciskał się między grupami.
— Spadoni!.. Spadoni!..
Pianista zbladł, gdy mu powiedziała o co jej chodzi. „O! księżno!..“ Drżał i jąkał się ze wzruszenia. On trzymający bank w Sporting-Club, wobec eleganckiej publiczności, przychodzącej tu po operze, i tysiącami franków rzucający wobec tego tłumu... Była to istna apoteoza: potem pozostawało tylko umrzeć.
Dwóch graczy ubiegało się o bank: słynny Grek i przemysłowiec paryski, który zbijał kolosalna fortunę, pracując przy wojennych dostawach, Spadoni z 15.000 fr. potrzebnemi do trzymania banku, stanął do współzawodnictwa. Ciągniono losy. Los wybrał Spadoniego. Alicja omal że nie klaskała w ręce z uciechy. Lecz pianista, szanujący przywileje należne geniuszowi, skromnym uśmiechem i spojrzeniem przeprosił swego greckiego rywala.
Ten był człowiekiem otyłym, prawie czworograniastym, o cerze lśniącej i ciemnej, o wąsiku czarnym, ze skośnemi oczyma, podobnemi do oczu dzika. Przodkowie jego byli piratami na Archipelagu, a on w młodości uprawiał kontrabandę. Spadoni jąkał jakieś przeprosiny, onieśmielony majestatycznością tego tęgiego człowieka. Lecz Grek odpowiedział mu gniewem mruczeniem i odszedł, skłoniwszy się przed księżną, tak, jak widział, że robią w teatrach. Chociaż zaledwo umiał czytać, wiedział jak należy zachować się wobec damy, która wypowiada wojnę.
Była północ. Gra ustała na stołach z ruletką i „trente et quarante“. Publiczność zebrała się w sali bakaratowej.
Wiadomość rozeszła się szeroko: pianista Spadoni, uważany naogół za pasożyta, miał zająć zwykłe miejsce Greka, a bank w istocie należał do księżny de Lisle.
Spadoni uśmiechał się: jednak ciekawość ironiczna, jaką wzbudzał, w końcu go przejęła zawstydzeniem. Wielu z tych, którzy spoglądali na niego, były to znane osobistości, budzące zawsze w nim respekt. Na szczęście czuł za sobą obecność księżny, strzegącej go. Niech popełni błąd jaki, a wielka dama gotowa go bić... Odwagi więc i naprzód...
Krupier siedzący naprzeciw niego, tasował karty zanim je włożył do małej szufladki podwójnej, z której bankier miał je wyjąć. Biedny bankier! Publiczność chciała śmiać się z niego za wszelką cenę wobec jego nadzwyczajnego wyniesienia. Gdy usiadł na swem krześle prezydjalnem, ciekawi bawili się jego zmieszaniem i śmiech szczery powitał jego obecność. Zadał cichym głosem pytanie krupierowi i wnet wybuchł śmiech. Kobiety były najgłośniejsze na myśl, że drwiny ich mogą dotknąć tę, która stała za Spadonim. Zdziwienie muzyka wobec tej wesołości tylko ją przedłużało w sposób skandaliczny. Wszyscy się śmieli na widok jego komicznego osłupienia. Ale krzyk szorstki przerwał radość ogólną.
— Banco!
Był to głos Greka. Usiadł po prawicy Spadoni’ego z miną niezadowoloną tego, który widzi jak się dzieje niezmierna niesprawiedliwość i czuje się w obowiązku ją naprawić. Nie mógł znieść, aby ta śmieszna osobistość zajmowała miejsce, które co wieczór ściągało na niego podziw publiczności. Nie mógł także ścierpieć, aby kobieta się mieszała do spraw czysto męskich. Uczuwał zdziwienie i zgorszenie tego, który widzi porządek rzeczy przewrócony, uczniów udających mistrzów, brak wszelkiego poszanowania dla kategorji: trzeba było z tem skończyć odrazu: „Banco!“
Książę drgnął. 15.000 franków Alicji były zagrożone. Człowiek ten chciał przeszkodzić dalszemu prowadzeniu banku. Jeśli wygra, cały kapitał zebrany przez księżnę — zginie; jeśli straci, będzie podwójny... Ale z pewnością wygra. Gdy taki szczęściarz się wmiesza...
Spadoni, usłyszawszy głos wielkiego człowieka, został spiorunowany. Oczy jego szukały machinalnie księżny, lecz wnet je odwrócił, przerażony twardym wyrazem jej twarzy. Podwójna szufladka, postawiona przed nim, była gotowa. Rozdał karty na prawo i lewo, potem wziął swoje.
Grek odkrył swe karty: „Ośm!“ Szmer podziwu przebiegł dokoła stołu. Admiratorzy jego powodzenia ucieszyli się, jak z osobistego triumfu. Wziął karty z przeciwnej talji, którą mu krupier podawał i rzucił je na stół po szybkiem obejrzeniu. Ośm raz jeszcze! Tym razem powstał okrzyk zdziwienia. Wygra! Niepodobna, aby bankier miał o jeden punkt więcej.
Spadoni, blady, z czołem zroszonem potem, odkrył swe karty. Publiczność przyjęła je głuchym rykiem: „Dziewięć!“
Ci sami, którzy przed chwilą kpili z niego, znaleźli ten obrót rzeczy całkiem prosty. „Los zawsze sprzyja niewinności“.
I podczas gdy Grek oddawał 15.000 fr. krupierowi, pianista ukłonił się skromnie. Kilka zabobonnych kobiet uznało, że księżna dała dowód wielkiej mądrości, powierzając swe losy temu naiwnemu.
Oczy Alicji poszukały Michała wśród podwójnego rzędu głów. Uśmiechnęła się lekko do niego. Już straciła twardą nieruchomość, z jaką oczekiwała na tą chwilę wzruszona. Była pewna swego triumfu. I pragnąc zadziwić zawistnych swym niewzruszonym spokojem, wyciągnęła z woreczka złotą cygarniczkę, wyjęła długi ustnik z kości słoniowej i zaczęła palić.
Po tem pierwszem powodzeniu, pianista grał z pewnością siebie. Księżna, stojąc nieruchomo za nim, zdawała mu się zaszczepiać swą wiarę. Kilka razy rozdał karty, wciąż wygrywając i fundusze bankowe, znacznie powiększone, wzbudziły zaciekawienie graczy. Ci, którzy kpili dotąd z niezręczności Spadoni’ego, teraz marszczyli brwi z zajęciem, biorąc udział w grze. Podczas gdy kapitał wzrastał, stawki stawały się wyższe.
Wszyscy przeczuwali wielką partję, pełną emocji. Bankier zapomniał o księżnie i swej własnej pokorze. Zdawało mu się, że to, co wygra, do niego należy. Wyobrażał sobie, że odkrył sławną tajemnicę, o której wzmiankował Nowoa i myślał, że wreszcie osiągnie te bajeczne zyski, które obliczał tak często, kreśląc na papierze kolumny zer. Co za wieczór! A jego uczony przyjaciel, który nie był obecny przy tym triumfie!
Lubimow opuścił stół. Nie mógł z zimną krwią patrzeć na udaną pogodę Alicji, i na jej sposób palenia, podczas gdy śledziła bieg gry kocim wzrokiem. Los zmieni się lada chwila: to ciągłe powodzenie, tak wyzywające, trwać nie mogło.
Grając i przegrywając jak pospolity gracz, Grek starał się zapanować nad swym gniewem. Było niemożliwem zawołać „banco“ zanim wszystkie karty nie będą wyczerpane. Ale trwał na miejscu, z arogancją ujarzmiciela, przekonany, że ostatecznie zwycięży szyderczy los. Więcej miał pieniędzy niż Alicja i jej przedstawiciel. Mógł wytrwać. W końcu ich zwycięży.
Książę udał się do baru, gdzie pił wolno, aby rozerwać myśli, mikstury amerykańskie, zarazem gorzkie, słodkie i mocne. Chciał się lekko upić, aby stanąć na poziomie tej kobiety, która tak rozpaczliwie walczyła z losem.
Był sam. Cały klub zebrał się w sali bakaratu. Michał żałował, że Castro nie znajdował się w Sportingu. Byliby gawędzili, jak tego dnia, gdy udało się Alicji poraz pierwszy uczepić się złotych skrzydeł chimery. Jego nieobecność wynikała może z jakiegoś rozkazu generałowej.
Głuchy szmer nadchodził z sali gry. Ujrzał jak po chwili kilku ciekawych weszło do baru, aby coś wypić. Rozmawiali z wielkiem ożywieniem. Słysząc kilkakrotnie wymówione nazwisko Greka, począł nadsłuchiwać. Okazało się, że zawołał „banco“!
Przy nowej grze, gdy bank posiadał 140.000 fr. on jeden mógł się zdobyć na taką odwagę. Posiadał ośm punktów, ale Spadoni dziewięć raz jeszcze. I krupier zagarnął na rzecz banku 140.000 fr. Greka. Co za wieczór! I pomyśleć, że ten głuptas Spadoni takich sztuk dokazuje...
Kilka kobiet przeszło przed drzwiami baru, giestykulując gniewnie. Były zirytowane i zgorszone powodzeniem pani de Lisle, chociaż żadna nie straciła ani centyma. Taka szansa była nienaturalną: musiało w tem być jakieś oszustwo. Jakie? tego nie wiedziały, lecz nie miały wątpliwości.
Potem przyszedł Grek, za którym szło dwóch jego admiratorów. Był spocony i ubranie miał w nieładzie. Z pogardą podnosił ramiona. Świat się przewracał: nie było już żadnej logiki. Dlatego też i na froncie tak źle się dzieje.
I oddalił się w stronę przejścia podziemnego, wiodącego do hotelu Paryskiego. Nie chciał patrzeć na to, co się dalej będzie działo: era ta należała do szaleńców.
Książę także wolał nie widzieć. Pozostał w fotelu, zażądał nowego cocktail’u i, wpatrzony w dym swego cygara, zdrzemnął się. Zerwał się nagle z tem wrażeniem, że go uderzył ktoś w ramię. Czyste złudzenie... Był sam. Oczy jego spoczęły na zegarze. Druga! Wstał i zwolna udał się do sali bakkaratowej.
Publiczność zmniejszyła się, lecz wszyscy obecni brali udział w grze. Olbrzymia suma, zebrana przez bank tkwiła na stole jak pokusa. Ci, co wygrają nie mieli obawy, że nie będą zapłaceni. Ci co stali, przypatrując się, od czasu do czasu ryzykowali 20 franków, aby dzielić ogólną emocję i w nadziei, że ta burza powodzenia, która wciąż uparcie kierowała się ku bankowi, odwróci się wreszcie do publiczności.
Pierwszą rzeczą, jaką Michał zobaczył, to był olbrzymi stos banknotów 1000-frankowych, żetonów i papierów wszelkich barw i wartości. Była tam cała fortuna. Potem spojrzał na Alicję, nieruchomą na krześle, taką, jaką ją zostawił, z twarzą obojętnej Kariatydy. Oczy jej machinalnie szły od tych bogactw do rąk bankiera. Paliła... paliła... Na popielniczce obok triumfatorki, piętrzył się stos wypalonych cygaretek. Zdawała się ogłupiała powodzeniem swojem, monotonją swej nieustannej szansy.
Pianista wykazywał w swych ruchach i głosie pewne znużenie. Triumf wydawał mu się bezbarwnym po ucieczce nadzwyczajnego Greka. Inni słynni gracze także znikli, jakby nie chcąc obecnością swą pomagać temu niedorzecznemu szczęściu. Jedynymi poważnymi konkurentami byli Anglicy z Beaulieu. Ta gra niezwykle interesowała ich jak sport oryginalny. Chcieli walczyć przeciw szczęściu bankiera, aby mieć tylko przyjemność zwyciężyć. Kobiety, kościste i dystyngowane, dekoltowane obficie, z sukniami o długich trenach, wykrzykiwały za każdym razem, gdy bankier grabkami swemi zgarniał duże stawki, podczas gdy mężczyźni wyjmowali z wewnętrznych kieszeni swych smokingów nowe pliki banknotów, których stratę witali śmiechem metalicznym.
Spadoni stracił 20.000 za jednym rzutem. Lubimowa ogarnęło przeczucie marynarza, który pod nogami uczuwa drżenie statku, mającego iść na dno, żołnierza, który czuje początek przegranej.
Jeszcze jedno rozdanie kart i bank stracił poraz drugi. Michał zbliżył się ostrożnie do krzesła Alicji.
— Druga. Czas kończyć — szepnął, rzucając swe słowa na głowę znajdującą się na wysokości jego piersi.
— Oto zaczyna się pech. Czuję to. Każ Spadoniemu przestać.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Zdawała się nieprzytomną. Nie rozumiała jego rad. Lekkiem skinieniem głowy zaprzeczyła. Wierzyła w swe szczęście.
Los istotnie podjął się wzbudzić jej ufność. Bankier wygrywał znowu, zabierając wszystkie sumy z obu stron składane. Lecz nie przekonało to księcia. Bał się wciąż i niepokój uczynił go brutalnym.
Stanął za Spadonim, aby pomówić z nim pocichu, udając, że patrzy gdzieindziej. Miał wstać natychmiast i uważać grę za skończoną. Czas był najwyższy.
Bankier odwrócił głowę i podniósł oczy, aby spojrzeć na tego, którego głos ostrożny z wysoka darzył go radami.
— Ach! to Wasza Wysokość!..
Uśmiechnął się przytem z dumą, zadowolony, że książę Lubimow był świadkiem najpiękniejszego czynu w jego życiu.
I dalej rozdawał karty.
Lubimow zirytował się. Ten idjota, tonący w swej chwale, nie rozumiał nic; a jeśli rozumiał, to odmawiał posłuszeństwa! Głos księcia spadł drżący i powolny. Spadoni, djabelski pianista (tu przekleństwo aż w trzech językach). Jeśli nie usłucha, natychmiast, to go ściągnie z krzesła pięścią swą, skopie go, wyrzuci przez okno...
Gdy Spadoni przestał grać, wielu odetchnęło z ulgą, widząc koniec gry, która wydawała się jakiemś zaklęciem. Inni z zawiścią i zdumieniem spoglądali na olbrzymi stos pieniędzy bankiera, który krupier porządkował, składając banknoty w pliki, zbierając w piramidki żetony różnobarwne.
Czemże wobec tego były oklaski zbierane jako pianista!
Cyfrę powtarzano sobie z ust do ust: 484.000 fr.! Brakło niewiele do półmiljona. Rzadko widziano tak szybką wygraną!
Spadoni umieszczał te bogactwa w koszykach trzcinowych, jak gdyby należały do niego. Drżał ze wzruszenia. Miał przejść między ciekawemi widzami, trzymając ten skarb na piersiach, tak jak widział, że to czyni jego wielki współzawodnik, w inne wieczory.
Chciwe ręce odebrały mu koszyk!
— Nie! Ja! ja!...
Była to księżna. Nie potrzebowała już udawać obojętności. Te pieniądze były jej własnością. Przemieniła się po swem przymusowem milczeniu; oczy jej świeciły blaskiem triumfu. Czoło miała wilgotne: czuła, że drżą jej policzki, pokryte bladością. Niosąc kosz przed sobą w rękach wyciągniętych, przeszła między grupami, z majestatem hierartycznym i skierowała się do kasy klubowej.
Spadoni pozostał przy księciu. On też pokryty był potem, a twarz jego blada była ze wzruszenia.
— Co za wieczór, mości książę! Co za wieczór.
Spoglądał na wszystkich z dumą, lecz do właściciela willi Sirena uśmiechał się pokornie, aby zatrzeć wrażenie swego oporu przed chwilą i strasznych gróźb, któremi książę przyjął ten opór.
Alicja za chwilę wracała, chowając jakiś papier do woreczka.
Entuzjazm muzyka wybuchnął.
— Ach! księżno! boska księżno!
Całował jej obnażoną rękę, potem ramię. Alicja uśmiechnęła się wobec tego hołdu publicznego. Biedny pianista mógł sobie na wszystko pozwolić: nie jest w stanie jej skompromitować.
— Dziękuję, Spadoni, licz na moją wdzięczność. Pomyśl na co miałbyś ochotę: dom, jacht albo fortepian z brylantowemi klawiszami.
Michał słuchał jej, zdumiony. Mówiła to w dobrej wierze: zdawała się nieprzytomną wskutek powodzenia.
Ale muzyk opuścił ich. Chciał być sam. Obok księżny musiał dzielić się swą chwałą, poprzestając na okruchach. Poszedł więc do Anglików z Beaulieu, którzy pragnęli poznać go bliżej i wypić z nim butelkę szampana, po zadeklarowaniu, że jest najciekawszym fenomenem, jaki spotkali w swej podróży.
Alicja i książę skierowali się ku wyjściu.
— Całą wygraną złożyłam w kasie klubowej — powiedziała, pokazując mu kwit. — O tej godzinie nie mogę ze sobą tyle pieniędzy zabierać. Jutro przyjdę po nie, aby je złożyć w banku. Ale do tego trzeba, aby mi towarzyszył mężczyzna. Przyślij mi pułkownika: jako wojak, musi posiadać rewolwer.
Potem spoważniała, przypomniawszy sobie rzecz ważną.
— Nie potrzebuję dodawać, że jutro się porachujemy. Nie myśl, że zapomniałam, com ci winna: 20.000 z tamtego dnia, 300.000 twej matki. Zapłacę wszystko.
Michał odpowiedział długim wybuchem śmiechu. Powodzenie naprawdę przewróciło jej w głowie. Fortepian z brylantowemi klawiszami dla tamtego, teraz dla niego setki tysięcy franków. Fortuna zdobyta we dwie godziny, zdawała się tak nieprzebraną, jak jej powodzenie.
— Ty wiesz dobrze, czego chcę od ciebie — dodał cicho, przestając się śmiać — wiesz, czego pragnę.
Nakazała mu milczenie spojrzeniem pieszczotliwem i dyskretnem „tak“, w którem była obietnica.
Zeszli ze schodów klubu i znajdowali się w przedsionku, księżna owinięta w płaszcz jedwabny haftowany złotem, który przypomniał jej wyjścia z Opery gdy mieszkała w Paryżu: on, z płaszczem otwartym i w miękkim kapeluszu, podbitym jedwabiem.
Woźni w przedsionku, którzy już wiedzieli, co zaszło w salonie, rzucili się do drzwi, w nadziei sutego napiwku:
— Powóz dla księżny!
Lecz wolała iść pieszo wśród nocnej ciszy. Czuła się odrętwiała swą długą nieruchomością. Potrzebowała przedłużyć radość swego triumfu długim spacerem.
Zeszła ze schodów, oparta na ramieniu Michała. Minęli stangretów i nielicznych szoferów, którzy zebrani w grupy oczekiwali na swych panów czy klientów.
Pogrążyli się w świeżą nocną atmosferę, mając oczy jeszcze zmęczone wspaniałą iluminacją sali. Oboje zauważyli, że świecił księżyc, skromny księżyc, którego ostatnia kwadra zaczynała chować się za czarnym owalem Alp. Miasto pogrążone było w ciemnościach z racji niebezpieczeństwa podwodnego. Gdzieniegdzie, blada lampa rzucała światło posępne wąską smugą.
Michał, który szedł w milczeniu, pragnąc oddalić się jaknajprędzej, aby znaleść kompletną samotność, musiał stanąć, gdyż Alicja się zatrzymała.
— Muszę cię wynagrodzić — szepnęła. Powiedziałam ci, że jeśli przyjdziesz, to wygrasz pod każdym względem, nawet jeśli ja stracę. Masz... masz...
Jej nagie ramiona, odrzuciwszy jedwab płaszcza, zamknęły się na szyi Michała, niby ciasna obręcz. Usta jej poddane oddały się pokornie, pragnąc dawać szczęście.
Szybki błysk przemknął ulicą, oświetlając wszystko wokoło. Był to samochód. Alicja nie drgnęła nawet: nie obawiała się, że ją zobaczą ludzie. Stali się dla niej nierealnemi widmami. Ich dwoje istniało tylko na świecie w tej chwili i ta góra banknotów i rulonów, ukryta w żelaznej kasie.
Lubimow do końca życia nie miał zapomnieć tej nocy. Zegary musiały oszaleć, tak jak jego głowa, która zdawała się kręcić wedle rytmu słodkiej muzyki. Miał wrażenie, że kilkakroć przeszedł tę samą drogę, że szedł i znów wracał. Nie wiedzieli, co robili. I jakież to mogło mieć znaczenie? Najważniejszą rzeczą było, że znajdowali się razem. Przez chwilę wróciła mu świadomość, gdy znaleźli się na ławce na placu w Kasynie. Książę pewny był tego szczegółu. Spojrzał na zegar fasady gmachu. Trzecia! Czyż to możliwe? Zdawało mu się, że zaledwo kilka minut upłynęło od wyjścia ich z klubu. I musieli oddalić się wobec zaciekawienia, jakie wzbudzili w milicjancie księcia Monaco, ubranym po cywilnemu z opaską na ramieniu i rewolwerem u boku.
Poczęli znów iść wśród ulic samotnych lub wzdłuż ogrodów publicznych, zamkniętych o tej porze. Odrzucając biust wtył, z otwartym płaszczem, opierała się o podtrzymujące ją ramię, poddawała szyję, wystającą brodę, twarz niemal horyzontalną, pod grad pocałunków. Spoglądała na towarzysza oczyma zamglonemi miłością. Odpowiadając na nieme błaganie tych oczu, które tak głośno wołały, powtórzyła parę razy głosem niejasnym, jakby w uśpieniu:
— Tak, zrobię, co chcesz... wszystko, czego pragniesz...
On, bardziej agresywny w swej namiętności, zatapiał swą rękę wolną w ciepłe więzienie płaszcza.
Posłuszny tajemnemu impulsowi. Michał mówił jej o synie. Lada chwila go odnajdzie i szczęście jej będzie zupełne. Potem żałował, że wzbudził to wspomnienie, które mogło rozproszyć czar, w którym żyli. Lecz nie okazała wzruszenia żadnego.
— Tak, odnajdę go, — szepnęła. — Jestem tego pewna. Szczęście odwróciło się ku mnie... Pora na to, po tylu cierpieniach.
I znów pogrążyła się w chwili obecnej. Oboje ze zdziwieniem znaleźli się na ulicy Willi Róż. Po wędrówce bezcelowej, instynkt ich tam zawiódł.
Książę ośmielony tym długim spacerem, pełnym pieszczot i oddania, okazywał namiętną niecierpliwość.
— Daj mi wejść — szeptał. — Nikt nie zobaczy. Wyjdę przed świtem.
Alicja zdała się nagle budzić. Poraz pierwszy tej nocy odmawiała. Ogrodnik oczekiwał na nią pewno. Walerja może nie spała. O nie!
Lubimow, zrozpaczony, chciał ją zabrać do willi Sirena.
— Tak daleko! — mówiła Alicja z każdą chwilą trzeźwiejsza. — A przytem, ten dom to istne koszary: pełno mężczyzn! A Castro, który wszystko opowiada generałowej. Nie, nigdy nie pójdę! Co za szaleństwo!
Zasmucona mina, ruch zniechęcenia księcia potrafiły ją wzruszyć. Z macierzyńską pieszczotą pogładziła go po twarzy.
— Ty biedaku mój... Nie przybieraj takiego wyrazu. Trochę cierpliwości! Poczekał do jutra! Tak, jutro, przysięgam ci!..
Ona, która znosiła z bezwstydnym spokojem najgorsze kalumnie, wahała się i jąkała, mówiąc o tym dniu jutrzejszym. Zupełnie jak młoda dziewczyna, walcząca przeciw miłości swojej, ze strachem, by nie stracić swej towarzyskiej pozycji.
Jutro... Możesz przyjść jutro o trzeciej popołudniu... Nie, raczej o czwartej... Walerja z pewnością wyjdzie wtedy. Wyśle swą pokojówkę po sprawunki. Ogrodnik z żoną zajęci będą w ogrodzie.
— Lecz bądź ostrożny, na miłość boską! Gdybyś mógł się tak urządzić, by cię nikt nie widział z sąsiadów, to byłoby doskonale...
I słynny książę Lubimow ze wzruszeniem przyjął tę wszystkie zlecenia. Chciał ją odprowadzić do bramy willi, pomimo jej protestów.
— Gdyby to był kto inny, kpiłabym z tego. Ale ty!... Boję się, że odgadną naszą tajemnicę.
Gdy brama zamknęła się i urocza sylwetka Alicji zginęła w ciemnościach, książę zdecydował się wracać.
Musiał iść piechotą do swej odległej willi, a jednak droga wydała mu się krótka! Wspomnienie i obietnice towarzyszyły mu.
Zasnął z trudem, lecz wstał spokojny i wypoczęty. Przypomniał sobie polecenie Alicji. Potrzebowała mężczyzny dzielnego i uzbrojonego, aby eskortował ją przy przenoszeniu fortuny z klubu do domu. Pułkownik, mocno wzruszony tym zwrotem losu, wyszdł, aby pospieszyć na jej wezwanie. „Biedna księżna! Bóg zawsze w końcu zaopiekuje się dobremi duszami“!
Michał spędził cały ranek na zajmowaniu się swą osobą. Rozkazał staremu lokajowi aby przeszukał jego garderobę. Przypomniał sobie o jakiejś bieliźnie, która ściągnęła nań kiedyś pochwały kobiece. Uczuwał tę samą potrzebę podobania się, jaką miewa kobieta, wybierająca się na schadzkę, długo oczekiwaną. Potem wybrał komplet nie noszony jeszcze w Monte-Carlo, nowy kapelusz, „dyskretny“ krawat. Przypomniał sobie błaganie księżny, aby nie zwrócił niczyjej uwagi.
Podczas tych przygotowań, uczucia niepokoju, nieufności wobec siebie, poczęły go dręczyć. Był to stan nerwowy, podobny do tego, jaki uczuwa uczeń przed egzaminem, autor dramatyczny, oczekujący za kulisami lub ten, który wybiera się na pojedynek.
Tyle tygodni pragnął daremno... Tak dawno wyrzekł się miłości!... I myśląc o Alicji, uczuwał zarazem obawę i pragnienie!
Pułkownik powrócił na śniadanie. Wszystko odbyło się szczęśliwie. Oznajmił to z lakonizmem pełnym skromności, tak, jak gdyby spełnił rzecz ważną, Michał niemal mu pozazdrościł, że widział Alicję.
— Jaką była?
— Piękna, piękna, jak zawsze. Nieco blada... po wzruszeniu tej nocy. Ale wesoła i szczęśliwa; wciąż mówiła o Waszej Wysokości...
Śniadanie jedli sami. Spadoni biegał po świecie, obnosząc swój triumf. Może był w Beaulieu z przyjaciółmi swymi Anglikami, poznanymi wczoraj. Co do Castro, Toledo ujrzał go w chwili gdy wchodził do hotelu Paryskiego, w którym mieszkała dona Clorinda. Jedli pewno śniadanie razem, aby komentować powodzenie księżny.
O trzeciej książę wyszedł z willi. Droga była daleka a chciał ją odbyć pieszo. Ruch wzmocni jego wolę i rozproszy wątpliwości, które go znów napadły. O czwartej, przechodząc wśród małych warzywników, znalazł się przed willą Alicji. Dach czerwony willi Róż ukazał się między drzewami. Nogi mu drżały lekko i zatrzymał się na chwilę, aby się uspokoić, wznosząc rękę ku piersi.
Wszedł pewnym krokiem do małego ogródka i zdało mu się, że mignęła mu przerażona twarz ogrodnika, która wnet się ukryła. Ciekawość tego człowieka i jego ruch przerażenia wydały mu się dziwne.
Z silnem wzruszeniem wszedł na stopnie ganku. Każdy ruch budził w nim wizję łagodnie różowawą, jak ciało kobiece, wizję miłosną, która nagle wracała mu całą przeszłość. Poczuł zapach znany, zapach Alicji. Wszystko wirowało dokoła niego: dzwoniło mu w uszach; czuł, że go pragnienie elektryzuje, jak w epoce największych triumfów. I zwycięskim gestem pchnął drzwi wejściowe półotwarte, widocznie umyślnie.
W przedpokoju przyjęła go kobieta, której obecność kazała mu się cofnąć o krok.
Walerja!... Cóż ona tu robiła? Cóż to był za żart?
Młoda dziewczyna chciała przemówić, lecz nie była w stanie wydobyć słowa. Jakieś drzwi otwarły się nagle i ukazała się inna kobieta... Była to Alicja, z suknią w nieładzie, z włosami rozburzonemi. Gdy ujrzała księcia, podniosła ręce i zbliżyła się, milcząca i gwałtowna, jak gdyby chcąc go uścisnąć. Nareszcie!... Obecność Walerji nic ją nie obchodziła. Wydała mu się inną: wyższą niż zwykle, bledszą, z oczami, które nagle napełniły go przerażeniem.
Ramiona jej spadły na niego, potem całe ciało, które zdawało się bez sit. Ramiona te miały chłód trupi. Deszcz ciepły zrosił mu szyję.
— Michale!.. Michale!.. — jęczała Alicja. Nie mogła nic więcej powiedzieć: dławiło ją rzężenie. Gardło się jej ściskało.
Książę musiał użyć wszystkich sił, aby ją podtrzymać.
Cichy i monotonny głos rozbrzmiał przy nim.
To Walerja, która płakała także.
— Umarł... Umarł już przed miesiącem.
I pokazała mu depeszę z Madrytu, która nadeszła przed półgodziną.


IX


Po przywitaniu Nowoa na placu Kasyna, Spadoni jął mu mówić o swem niepowodzeniu i swej biedzie.
Nowoa zaprotestował. Wszyscy pamiętali nieprawdopodobne szczęście Spadoni’ego, gdy trzymał bank w Sporting-Club’ie. Wiedział przytem od Walerji, że księżna zrobiła mu wspaniały prezent.
— Nieporównana księżna! — zawołał pianista z entuzjazmem. — Zawsze wielka dama! Nawet w rozpaczy swojej pamiętała o mnie: „Masz, Spadoni, i niech ci szczęście sprzyja“. Ofiarowała mu 20.000 fr. Gdybym prosił o 100.000, toby mi je też dała. I pomyśleć, że taka nieszczęśliwa.
Wobec pytającego wzroku profesora, ciągnął dalej:
— Otóż, z tych 20.000 fr. nie pozostało mi nic!..
Tegoż wieczoru pobiegł do Sportingu, aby znów rozpocząć swe nadzwyczajne sukcesa. Nigdy dotąd nie posiadał tak dużego kapitału. Straszliwy Grek też się tam znajdował i pomimo zachwytu Spadoni’ego dla jego chwały, potraktował pianistę z nieprzyjaźnią nieubłaganą. „Banco!“, zawołał, widząc go na miejscu bankiera z 15.000 przed sobą. I odkrywszy karty, okazał dziewiątkę, podczas gdy biedny Spadoni miał tylko piątkę. Żegnajcie, 15.000! Bronił się resztkami przez dni kilka, ale pech go prześladował...
Potem zaczęli mówić o księżnie i o odosobnieniu, w jakiem żyła.
— Od miesiąca nikt jej nie widział — mówił Spadoni. — Ludzie zaczynają zapominać o niej. Książę często pyta mnie o nią. Podobno od dnia, gdy dostała ten telegram, nie chce go wcale widywać.
Nowoa przybrał zagadkowy wyraz twarzy. Wiedział o tem od Walerji. Co więcej, słyszał, że drżała ze strachu na samą myśl o jego wizycie. „Nie chcę go widzieć: powiedz, że mię niema“. Don Marcos spotykał się z podobną odmową. Musiał poprostu zostawić bilet ogrodnikowi lub Walerji. Listy księcia pozostawały bez odpowiedzi. Alicja miała niezłomną wolę niewidywać swego krewniaka, jak gdyby jego obecność mogła jeszcze ożywić ból, który ją trzymał zdala od ludzi.
Spadoni, który o tem wszystkiem nie wiedział, śpiewał dalej pochwały księżny.
— To wielkie serce. Zawsze potrzebuje mieć przy sobie nieszczęśliwego, którym się opiekuje. Od śmierci swego lotnika, polubiła serdecznie tego porucznika z Legji cudzoziemskiej, Hiszpana, tak ciężko chorego, że umrzeć musi wkrótce, jak i tamten. Teraz dnie całe spędza w Willi Róż. Tam jada; a o ile księżna wychodzi na spacer w góry, to zawsze z nim. Tyle tylko, że nie mieszka tam. Jeśli spóźni się kiedy, to natychmiast posyła po niego do oficerskiego hotelu.
Profesor milczał, ale słyszał to samo od Walerji. Ten Martinez o każdej porze był w Willi Róż, a często nawet wbrew własnej woli. Księżna potrzebowała jego obecności, chociaż, na jego widok zalewała się łzami.
— Dona Corinda musi być wściekła — ciągnął dalej pianista z radością złośliwą, jaką mu sprawiała rywalizacja między kobietami. — Pomimo, że ona go odkryła, niema już żadnego wpływu na niego. „Księżna mi go odebrała“ powiada.
Rozeszli się po kilku chwilach banalnej rozmowy. Tegoż wieczoru Spadoni mówił księciu o swej rozmowie z profesorem i o słowach, wypowiedzianych przez Donę Clorindę. Lecz wnet tego pożałował wobec gniewnego wzroku księcia.
— To infamja — pomyślał Michał. — Pospolite plotki kobiece, które ten idjota powtarza.
Rozumiał zajęcie Alicji dla tego rekonwalescenta. Jego młodość i mundur przypominały jej tamtego. Przytem sam był na świecie, cudzoziemcem, ofiarą wojny, i przeznaczonym na śmierć rychłą, jak o tem wszyscy wiedzieli. Nie mógł jednak zapanować nad uczuciem zazdrości wobec tego młodzieńca, biednego, nieznanego i chorego. Żył o każdej porze przy Alicji, podczas gdy jemu wstęp był wzbroniony do willi. Czemu?
Gniew jego kazał mu popełnić różne czyny poniżające i bezsensowne. Kręcił się w okolicach willi, znosząc ciekawość przechodniów, wyszukując najdziwaczniejsze preteksta, aby ukryć swe oczekiwanie.
Pisał do księżny bez rezultatu, a mękę jego zwiększyła ta okoliczność, że nie mógł mówić o niej ze swoim otoczeniem.
Attilio i pułkownik myśleli w istocie, że zmarły jeniec był kochankiem Alicji.
Lubimow musiał ukrywać prawdę. Jego tajemnica była tajemnicą Alicji. Ich dwoje tylko wiedziało, kim był ten młodzieniec i dopóki ona nic nie powie, musi i on milczeć.
Pewnego wieczoru pułkownik zakomunikował mu nowinę zajmującą. Pewnego dnia, gdy wracał o zmierzchu z Kasyna, ujrzał wychodzącą z tramwaju księżnę. Wysiadła sama z dorożki nawprost kościoła Ś-go Karola. Ubrana była w żałobę. Weszła do kościoła, aby pomodlić się pewno za swego protegowanego. Don Marcos mówił o tem z pewnem wzruszeniem, jak gdyby ta bytność w kościele zmazywała wszystkie nowe komentarze.
Michał uczuł wnet, że ta wiadomość położy kres jego niepewności. Spotka Alicję w tym kościele. I nazajutrz popołudniu począł krążyć po bulwarze des Moulins, nie tracąc z oczu kościoła Monte-Carlo.
Napróżno. Noc zapadła, a Alicja nie przyszła.
Nazajutrz, Michał rozpoczął swą daremną przechadzkę, lecz trzeciego dnia, w chwili gdy wątpił o pożytku swego oczekiwania, Alicja ukazała się na górnych stopniach schodów. Wieczór zapadał. Na fasadach bulwarów, ponad zieloną masą drzew, zachodzące słońce złocistą strzałę kładło na dachy.
Alicja weszła do kościoła, nie widząc księcia. Ten czekał długą chwilę. Potem chęć ujrzenia jej, choćby zdaleka, znów nim owładnęła i wszedł do kościoła ostrożnie, aby uniknąć przedwczesnego spotkania.
Szedł między dwoma rzędami ławek pustych.
Blado-złote połyski ołtarzy, dwa pęki sztandarów krajów zaprzyjaźnionych, zdobiących główny ołtarz, zwolna wynurzyły się z cieniu. Wreszcie Michał ujrzał klęczącą Alicję.
Poczuł, że topnieje w nim gniew. On jeden wiedział, kim był ten młodzieniec, którego śmierć opłakiwała w kościele. Wspomnienie księżny Lubimow pozostało w jego pamięci, niby obraz zniszczony czasem. Matka go tak kochała! Potem egoizm jego zbuntował się przeciw temu wzruszeniu. Znajdował rzeczą naturalną, że Alicja opłakuje syna, ale nie rozumiał dlaczego unika go bez żadnego tłumaczenia.
Zbliżył się do głównego ołtarza, aby ją lepiej widzieć. Lekki ruch księżny kazał mu się cofnąć. Lepiej było, aby go nie poznała. Wolał czekać na dworze.
Noc już zapadała, gdy Alicja wyszła z kościoła. Michał zastąpił jej drogę.
Najmniejszem drgnieniem nie okazała zdziwienia.
— Ty! — powiedziała z prostotą.
Była bardzo blada, oczy miała czerwone i wilgotne, jak gdyby płakała.
Może go ujrzała w kościele i oczekiwała tego spotkania. Naturalność z jaką przyjęła jego obecność, była dlań pierwszem rozczarowaniem.
Potrzebował mówić natychmiast, wyrazić skargi i wyrzuty, jakie zebrały się w jego duszy. Było ich tyle, że nie wiedział od czego zacząć. Lecz Alicja zaczęła mówić pierwsza, głosem smutnym i monotonnym:
Przychodziła czasem do tego kościoła, gdyż uczuwała naraz potrzebę ucieczki ze swej willi, pełnej strasznych wspomnień. Och! to przybycie telegramu!..
— Stałam się wierzącą — powiedziała z prostotą.
Poprawiła wnet swe twierdzenie. Pragnęła nią zostać, lecz dotąd nie była jeszcze. Przypomniała swą matkę, naiwną Dona Mercedes. I czegóżby nie dała, aby posiadać tę wiarę, z której kpiła ongiś, a która teraz wydawała się jej czemś wyższem. Potrzebowała wierzyć, gdyż czuła się nieszczęśliwą!
— Boleść czyni nas mistycznymi — ciągnęła dalej. — Niestety! wcale nie czuję się uspokojona. Modlę się, a rezygnacja nie przychodzi. Ach! Michale! jakże godna jestem litości!
— A ja? — powiedział z wyrzutem. — Opuściłaś mię. Jesteś nieszczęśliwa: tembardziej nie powinnaś oddalać się ode mnie. Mogę rozjaśnić twe życie... Rozumiem, o czem myślisz. Nie, nie chcę ci mówić o miłości. Może później, ale teraz!... Teraz chcę być twym bratem, towarzyszem, czem chcesz, ale przy tobie. Dlaczego uciekasz ode mnie? Czemu drzwi swe zamykasz, jak przed obcym?
Bezładnie ciągnął dalej swe narzekanie, swój protest przeciw temu niewytłumaczonemu oddaleniu.
— Czy ja winien jestem twemu nieszczęściu? — spytał ją wreszcie. — Czyż nie jestem zawsze ten sam?
Smutno pokiwała głową. Nie przekona go, chociażby niewiadomo, jak długo mówiła: wyjaśnić mu swe nowe uczucia było ponad jej siły. Zdawała się zniechęcona wobec przeszkody, jaka stanęła między nimi.
— Zostaw mię, zapomnij, to będzie najlepsze. Nie, ty, mój biedaku, tyś się nie zmienił: to ja jestem kobietą inną. Nieszczęście uczyniło ze mnie inną kobietę. Sama siebie nie poznaję. Prześladuje mnie pewna myśl. Może to absurd. Nie jest to twą winą, ale wolę cię więcej nie spotykać. Obecność twoja zwiększa moje wyrzuty. Gdy cię widzę, czuję straszny wstyd, pragnę umrzeć, życie sobie odebrać. Zdaje mi się, że to ja zabiłam swego syna.
Wobec tych słów niewytłumaczonych, gniew Lubimowa znikł. Wziął machinalnie jej ręce z pieszczotliwą łagodnością, tak jak chorej osoby, która majaczy. Co znowu? co znaczyły te słowa? Ale Alicja szorstko się odsunęła.
— Nie! nie!...
I książę nabrał przekonania, że istnieje między nimi rodzaj fluidu odpychającego, którego nie znał dawniej: obawa jego obecności. Poczuł się tak upokorzony i zbity z tropu, że nie wiedział, co mówić.
— Co za wstyd, gdy sobie wspomnę... — ciągnęła dalej Alicja. — Co za wstyd. Mój syn, mój biedny syn, wiodący życie niewolnika, bity, on, taki piękny, taki szlachetny... a matka jego, grająca rolę dzieweczki, w ekstazie nad miłością idealną, poetycznemi spacerami po ogrodach zajęta, zamieniająca pocałunki... romantyzm starej kobiety. Szaleństwa gry były jeszcze możliwe do wytłumaczenia. Grałam, myśląc o nim; pieniądze jemu przeznaczałam... ale miłość... Jest rzeczą niesłychaną, że postępowałam w ten sposób, gdy syn mój był uwięziony, a ja nie miałam wieści od niego... Co za demoniczna siła pchnęła mię ku temu?... Ale Bóg mię ukarał, a jeśli to nie Bóg, to fatalizm, siła tajemna, która każe nam pokutować za błędy, bez względu na imię, jakie jej nadajemy.
Michał chciał przerwać, lecz ona mówiła dalej:
— Dlatego cię unikam, dlatego nie odpowiadam na listy twoje. To nie twoja wina, ale jesteś mym wyrzutem i obecność twa przypomina mi mój grzech... A przytem znam siebie... Jestem tylko biedną kobietą, to znaczy słabością, nieświadomością, zapomnieniem... Najpierw przyjmę cię jako towarzysza niedoli, a w końcu ulegnę ci. A to byłoby okropne, nad wszystko okropniejsze... Nie szukaj mię: nie chcę cię widzieć więcej. Mam pewność, że zabiłam syna. Gdybym była naprawdę matką, gdybym tylko o nim myślała, kto wie?... możeby żył jeszcze. Ale ktoś chciał ukarać me postępowanie i zabił go, aby mi otworzyć oczy, w chwili, gdy miałam siebie za szczęśliwą.
— Gdybyś istotnie była sama — odpowiedział Michał głosem pełnym wyrzutu — mógłbym czekać aż czas ukoi bezsensowne skrupuły, które cię dręczą. Ale samotność twoja jest tylko wymysłem. O każdej porze dom twój otwarty dla mężczyzny, wówczas gdy ja mam się oddalić, aby ci wrócił spokój.
Alicja przez instynkt kobiecy, pośpieszyła była ukryć twarz w chusteczce. Musiała brzydko wyglądać, mieć oczy czerwone, usta blade. Ale słowa księcia tak ją zdziwiły, że usunęła z twarzy batyst pomięty.
— Mówisz o Martinezie?... Biedny chłopak! Porzucał wesołe towarzystwo kolegów, ich spacery całą bandą, nawet zabawy, urządzane dla oficerów ozdrowieńców, aby nudzić się w willi Róż przy kobiecie, która umiała tylko płakać... Wyobrażam sobie, że to mój syn. Jego młodość, mundur, pomagają temu złudzeniu. Nie miałeś dzieci: nie możesz zrozumieć potrzeby, jaką uczuwamy, gdyśmy je mieli, miłość naszą dawać innym, podobnym im, aby mieć złudzenie, że to wracają nasi zmarli. Chcę nadal być matką, ponieważ nie mogę być czem innem. A ten nieszczęsny nie znał swojej, niema nikogo na świecie, sam jest, jak ja... Pozwól mi znaleść nieco złudzeń tam, gdzie je znaleść mogę... Biedny chłopak, taki mi wdzięczny! Tak mu dobrze u mnie! Pamiętaj, że jest skazany i że opieka macierzyńska, atmosfera łagodna i spokojna jedynie mogą przedłużyć mu życie.
Michał rozumiał, że darmoby nastawał. Znał charakter Alicji. Czuł w jej skarżącym się głosie mocną wolę zachowania przy sobie tego młodzieńca, który budził jej uczucie macierzyńskie i uspakajał wyrzuty.
Skonstatowanie niemożności swojej zmienienia jej postanowienia wkońcu go zirytowało i wywołało w nim okrutną chęć zranienia tej kobiety.
— Nie masz racji, Alicjo. Świat nie zna twej tajemnicy. Wiesz, co mówiono o tobie i synu twoim. Śmiałaś się z tego... Teraz powtórzy się ta dwuznaczna pozycja. Dużo osób wyobrazi sobie, żeś zastąpiła młodego zmarłego lotnika innym młodzieńcem.
Alicja straciła swój smutny spokój.
— Co za podłość! — zawołała. — Jakże można przypuszczać takie rzeczy? Biedny Martinez! Taki dobry, taki pełny szacunku...
Potem oświadczyła z arogancją:
— Niech sobie mówią, co chcą! Chcę zapomnieć o świecie! Niech świat o mnie zapomni także! Umarłam dla niego.
Lecz Michał nie ustępował:
— Tamten był twym synem i wiedziałem o tem. Ten nim nie jest. A znam czar, jaki wywierasz na mężczyzn. Przypomnij sobie „ławkę starców“.
Niestety! wszędzie, gdzie się ukaże, wzrok mężczyzny pójdzie za rytmem jej ciała: i ten młodzieniec, ten obcy, w końcu...
Nie mógł dokończyć:
— Ty także! — zawołała. — Żegnaj, Michale! Zawsze będę myśleć o tobie, ale lepiej byśmy się nie widywali. Nie miej żalu do mnie. Może kiedyś...
I ruchem stanowczym odwróciwszy się od niego, zeszła po schodach, wiodących na bulwar...
Książę pozostał bez ruchu chwil kilka. Potem zbliżył się aż do ostatniego stopnia, lecz ujrzał tylko powóz ze spuszczoną budą, który odjechał cwałem.
I dla takiego rezultatu tak pragnął spotkania z Alicją... W gniewie swym surowo siebie osądził. Nie umiał mówić z nią. Przypomniał sobie jak małe wrażenie wywarły na nią jego rozumowanie i wyrzuty. Bezwątpienia stała się inną kobietą. Ktoś ją zmienił, ktoś był winny tej sytuacji niedorzecznej.
Znaczną część nocy spędził na refleksjach. Nie przyszło mu na myśl potępiać Alicję. Żałował nawet szorstkości swojej. Potrzebował na kogoś innego przelać swą niechęć. I prostą drogą rozumowania wybrał Martineza, jako ofiarę swego gniewu. On był jedynym winowajcą, on wmieszał się w ich życie. Gdyby nie on, Alicja w swem nieszczęściu w nimby szukała oparcia. Ach! generałowa piękny dar im przyniosła, przedstawiając tego włóczęgę!
Dotychczas małą zwracał uwagę na „bohatera“, jak go Toledo zwał. Teraz w nienawiści swojej przedstawił go sobie pozbawionym uroku, jaki daje mężczyźnie waleczność. Bez munduru, bez krzyża, bez ran, musiał to być biedny urzędniczyna, ekspedjent sklepowy, którego znały dotąd tylko modystki i daktylografki. I on przeciwstawiał się jemu... Cóż za czasy niesłychane!
Nazajutrz, przez dzień cały przechadzał się po swych ogrodach, postanowiwszy nie wracać do Monte-Carlo. Przypomniał sobie z zawiścią, jak serdecznie Alicja odzywała się o swym protegowanym. Wolał jej nie spotykać. Lecz popołudniu nie mógł znieść osamotnienia swej pięknej willi, która zdawała się opuszczoną. Attilio, Spadoni, nawet pułkownik, wszyscy byli w Kasynie. Postanowił udać się tam także, aby zmieszać się z tym tłumem, zajętym jednocześnie wypadkami wojennemi i grą.
Spacerując po atrium przed wejściem do sal, ujrzał grupę oficerów francuskich ozdrowieńców. Nie mogąc w mundurach swych wejść dalej, stali, z pewną zazdrością spoglądając na cywilów. Jedni trzymali się prosto, bez widocznego kalectwa, podobni do orląt, z nosem zagiętym, ze śmiałemi oczyma, z wąsami krzaczastemi: inni o rysach młodzieńczych, kurczyli się, jak chorzy, oparci na laskach, z piersią wklęsłą pod fałdami bladego munduru i długo się wahali przed poruszeniem nogą. Niektórzy wracali z długiej niewoli w Niemczech: inni przybywali z frontu, a wszyscy okazywali zdziwienie i radość, widząc się w tym rajskim zakątku świata.
Jeden z tych wojskowych ukłonił się księciu. Był to Martinez, dumny, że może pochwalić się znajomością z tak znaną osobistością, o której tyle mówiono na Lazurowym Brzegu.
Michał odkłonił się machinalnie i poszedł dalej. Chwila ta na całe życie miała zostać wyrytą w jego pamięci. Czuł nagle, że wraca mu młodość. Znów na chwil kilka stawał się tym kapitanem Lubimow z gwardji cesarskiej, który obalał wszelkie przeszkody, stojące mu na drodze.
Spojrzał zdaleka na grupę oficerów. Ten mały porucznik, podobny do jakiegoś urzędniczyny, był jego wrogiem... Wydało mu się, że widzi go poraz pierwszy. Zgubiony w gromadzie swych towarzyszy, wydał mu się jeszcze bardziej nieznaczący, niż w czasie odwiedzin w willi Sirena.
Pozostał nieruchomy, z oczyma utkwionemi w grupę. „Popełnisz szaleństwo“! wołał nań głos wewnętrzny. A obraz ponurego Saldana, pełnego dobroci i wyrozumiałości dla słabych, tak jak wszyscy, którzy są pewni swej siły, przemknął mu w pamięci. Przypomniał jedno jego zdanie, o którem nigdy nie myślał: „Prawdziwy dżentelmen powinien być dobrym i nigdy nie nadużywać swej siły. A jednocześnie ozwał się w głębi jego duszy inny głos, silniejszy i bardziej rozkazujący, głos kobiecy, tej, która mu dawała rady w czasach jego młodości: „Wydawaj, nie odmawiaj sobie niczego, wynoś się nad innych. Pamiętaj, żeś książę Lubimow“.
I ujrzał nieboszczkę księżnę, nie jako Marję Stuart w teatralnej żałobie, ale dumną i jeszcze piękną, gdy przerażała swego małżonka, „bohatera“, wybuchami gniewu, które w całym paryskim pałacu wywoływały popłoch.
Zbliżył się machinalnie do grupy oficerskiej i oczy jego znów spotkały wzrok Martineza. Ten zbliżył się ku niemu z uśmiechem pytającym. Michał zrozumiał, że zawołał nań nieświadomym impulsem woli. Los padł! Uprowadził młodzieńca z pewnym pośpiechem ku przedsionkowi Kasyna, jak gdyby chciał uniknąć obecności osób, zapełniających atrium.
— Poruczniku, jedno słówko... Mam... do pana prośbę.
Jąkał się, nie wiedząc, jak wyrazić chęć, którą sam znajdował bezsensowną. To niezdecydowanie, dołączone do jąkania się jego głosu, zirytowały go ostatecznie.
— Jednem słowem, — powiedział stanowczo — chcę prosić, aby pan rzadziej odwiedzał księżnę de Lisle. A jeśli pan całkiem przestanie tam bywać, to tem lepiej.
Potem, rzuciwszy to żądanie, odetchnął z ulgą.
Zdziwienie Martineza nie miało granic, zwłaszcza na widok bladości i twardego wyrazu księcia. To nie był żart. Suchość tonu, lekkie drżenie ręki prawej, wskazywały, że wyraził całą myśl swoją i że gotowała się w jego duszy szalona nienawiść.
Zdziwienie porucznika sprawiło, że wyrażał się nieśmiało. Bywał u księżny codziennie, gdyż prosiła go o to. Obawiał się okazać natrętnym, lecz wszystkie jego prośby oddalenia się były bezskuteczne. Zaledwo oddalał się na kilka godzin, gdy wnet ta dobra księżna posyłała po niego. Okazywała mu iście macierzyńską dobroć.
Naraz stracił swój akcent pokorny. Oczy jego odgadły w oczach interlokutora rzecz, o której nie pomyślał dotąd. Porucznik zdał się zmieniać i róść do poziomu księcia. Ten sam błysk dziki, który świecił w oczach Lubimowa, przeszedł do jego wzroku. Całe jego ciało naprężyło się. Skrzydła nosa biły nerwowo. Mały urzędniczyna o ruchach nieśmiałych odzyskiwał dumę ludzi wojujących. Głos jego zabrzmiał jakoś chrapliwie.
Chodził dokąd mu się podobało i nie dawał nikomu prawa mieszania się w swe sprawy. Księżna jedynie mogła zamknąć przed nim drzwi. Jakim prawem książę mieszał się w jej sprawy?
— Jestem jej krewnym — odpowiedział Michał, trochę zawstydzony, że przypomina pokrewieństwo, którego często się wypierał.
Stali na ganku Kasyna, po tamtej stronie drzwi, naprzeciw drzew i grup spacerowiczów, nieco na uboczu, by nie przeszkadzać wchodzącym.
— Przytem — dodał książę — obowiązkiem moim jest unikać plotek. Nie mogę pozwolić, aby, widząc pana u niej o każdej porze, można było przypuszczać...
Pożałował słów swych, gdy zobaczył podwójne wrażenie, jakie wywarły na młodzieńcu. Najpierw oburzył się. Ktoś śmiał mówić o tej wielkiej damie dla niego świętej? Ale protestowi temu towarzyszyło zadowolenie podświadome, duma dziecinna, jakby, pomimo wszystko, wdzięczny był, że jego mogą łączyć z jej imieniem, w niedorzecznych przypuszczeniach. Możnaby myśleć, że Martinez odkrył w sobie samym niejasne uczucia, które dotąd były podświadome.
Zazdrosna dusza księcia odgadła myśl tamtego. Gniew jego wzrósł. Z jaką arogancją ten marny urzędnik bronił Alicji. Jak jasno pozwalał odgadnąć, że jest w niej zakochany!
— Jeśli kto pozwoli sobie odzywać się źle o księżnie — powiedział porucznik — dlatego, że czyni mi honor — największy w mem życiu — przyjmowanie u siebie, albo bawić się będzie w jakieś insynuację, to potrafię ukarać tego, co wymyśla te plotki, chociażby stał najwyżej!
Lubimow słuchał go z niecierpliwością. Oto teraz Martinez pozwalał sobie go atakować.
Przytem zirytowany był własną głupotą. Jego niezręczne wystąpienie otworzyło tylko oczy temu chłopcu i przywiodło mu na myśl masę rzeczy, które wpierw odpychał, jako absurdalne! A on sam wykazywał mu, że rzeczy te w pojęciu plotkarzy były rzeczą możliwą...
Ton, jakim oficer bronił Alicji, rozgniewał go jeszcze bardziej. Odgadywał w niem wielką dumę, próżność chłopaka biednego, który nagle uchodzi za kochanka księżny i za rywala księcia! Co za chwała dla parwenjusza!
— Młodzieńcze! — ozwał się głos twardy Lubimowa.
To proste słowo było wypowiedziane z wyższością miażdżąca, zdawało się zmiatać wszystko, co wojna przyniosła Martinezowi: mundur, krzyże, chwalebne blizny. Dla Michała już nie istniał oficer. Pozostawał tylko biedny włóczęga, który przed kilku laty podróżował za chlebem z jednej półkuli na drugą.
— Młodzieńcze!... — powtórzył tonem pełnym pychy, kończmy te rozmowę!. A jeśli ja wymagam, aby pan nie wracał więcej do tego domu, jeśli ja każę...
Nie mógł skończyć. Jego groźne słowa, twarde jak rozkazy, oburzyły Martineza. Mierzyć się trzy lata ze śmiercią, razem z tysiącem kolegów, którzy już śpią pod ziemią, pozbyć się na zawsze po przygodach straszliwych i okrutnych ranach, tego strachu, który instynkt zachowawczy u każdego z nas, wkłada, aby w tem mieście luksusowem, przybytku pałacu najwyszukańszych zbytków; człowiek bogaty i możny, ale który nigdy nic nie uczynił pożytecznego, śmiał go znieważać!...
— Mnie! — wyjąkał ze wściekłością — mnie wydawać rozkazy!
Michał uczuł, że jakaś ręka chwyta go za guziki kamizelki. Odgadując zamiar uderzenia, instynktownie wysunął rękę prawą. Obie ręce spotkały się. Książe, bardziej muskularny, unieruchomił swego przeciwnika, podczas gdy uśmiech ponury twarz mu wykrzywiał. Oczy jego zmniejszyły się i zwęziły. Były to oczy azjaty. Nos rozszerzył się. W ten sposób musieli uśmiechać się w swych złych chwilach dalecy przodkowie księżny Lubimow...
— Wystarczy! Niech pan sobie wyobraża, że mię uderzył — powiedział wyniośle. Proszę mi przysłać dwóch swoich świadków.
I puszczając rękę Martineza, odwrócił się do niego tyłem, ukłoniwszy mu się z powagą. Ruchy obu mężczyzn były szybkie. Jeden tylko ze szwajcarów w kepi, którzy stoją na straży przed drzwiami, domyślił się czegoś. Ale jego doświadczenie fachowe radziło mu pozostać niewzruszonym, aż dopóki nie zacznie się bijatyka. Sądził, że chodzi tu o zwykłą sprzeczkę przy grze. Wszystko się skończy wyjaśnieniem i zapomni potem, gdy się szansa zmieni. Tyle tego widział!...
Książe Lubimow wrócił do Kasyna. Minął przedsionek i atrium, z głową podniesioną, ze spojrzeniem utkwionem w dal.
Zdało mu się nagle, że wróciły dawne czasy jego młodości. Szedł z arogancją. Dziwił się, że stanowczemu odgłosowi jego kroków nie towarzyszy brzęk szabli i ostróg. Jednocześnie ukazują mu się dalekie, nierealne wizje, które już dawno świat ten opuściły: kozak, przybyły z Sybiru, aby pomścić siostrę swoją; towarzysz broni, który zmarł z rany w piersiach po kolacji hulaszczej, inni, którym służył za świadka, którzy umarli i teraz zmartwychwstają w jego pamięci, zimnej i nieczułej na wyrzuty i żale.
— Pułkownik... Gdzie pułkownik do djabła? Mija sale gry, w poszukiwaniu siwiejącej głowy, o włosach rozdzielonych prostym przedziałem aż do karku. Spostrzega go wreszcie na kanapie, pomiędzy dwoma kapeluszami, dwoma parami oczu podczernionych i policzkami pokrytemi różowym i białym kremem. Książe przerywa niemem wezwaniem opowieść wojenną, której kobiety słuchają ze drżeniem.
— Pułkowniku, sprawa honorowa. Chcę się bić jutro. Znajdź mi drugiego świadka.
Toledo wydaje się zaskoczony tym rozkazem. Jego pierwsza myśl leci ku willi Sirena. Widzi swoi czarny tużurek, swe ubranie od spraw honorowych czekające w szafie. Potem wątpliwość spada na tę radość. Pojedynek... Czyż chwila dobrze wybrana, gdy miljony ludzi przelewają swą krew dla spraw ważniejszych i szlachetniejszych, niż indywidualne spory?... Przekonania jego natychmiast przerywają ten skrupuł. Szlachcic winien być zawsze na usługach drugiego szlachcica! Przytem o księcia jego chodzi. I przygotowany już do swej misji, pyta o nazwisko przeciwnika.
— Porucznik Martinez.
Don Marcos sądzi, że się przesłyszał. Potem spogląda na Jego Wysokość ze zdumieniem. Instynktownie przychodzi mu na myśl księżna de Lisle. Czemu książe zapomniał o swych mądrych postanowieniach?... Przypomina sobie szczęśliwe czasy, gdy rozwijano zasady „wrogów kobiety“. Upłynęło zaledwo cztery miesiące, które wydają się czterema wiekami. Pojedynek w czasie wojny... i z oficerem! A tym oficerem jest Martinez, jego bohater!...
Lecz niema zwyczaju dyskutowania nad rozkazami księcia.
— Czy mam się zwrócić do don Attilia? Miał już kilka spraw honorowych.
Lubimow zgadza się. Będzie czekał do 2-ej w barze salonów prywatnych, aby omówić szczegóły spotkania.
Pozostaje nieruchomy w swym fotelu, naprzeciw zachodzącego słońca, gdzie krzyżują się nitki cieniu rzuconego przez ruchomą, niespokojną gęstwinę drzew. Podnosi oczy i spostrzega Toledo, który idzie ku niemu, sam, nieco zażenowany, jakby obawiał się zgóry gniewu księcia. Ten, który czuje się pełny wyrozumiałości po gwałtownej scenie w przedsionku, odgaduje, co mu powie: Nie znalazł Castro. I z uśmiechem dobrodusznym rozgrzesza go z góry.
Pułkownik mówi:
— Wasza Wysokość, Don Attilio odmawia.
— Co?... Pod pytającem spojrzeniem Lubimowa, który nie rozumie, nie chce rozumieć, Toledo powtarza, coraz bardziej zmieszany:
— Nie chce być świadkiem w tej sprawie. Powiedział, aby zwrócić się do kogo innego. Ma specjalne poglądy, które... Nie mówi o tych poglądach. Milknie, aby książe nie usłyszał tego, czego nie powinien usłyszeć z jego ust:
— Czy Wasza Wysokość chce z nim sam pomówić? Może w rozmowie...
I oddala się, by przyprowadzić Castro, podczas gdy książe siedzi przykuty do fotelu nic nie rozumiejąc. Wreszcie oto Castro: ma nerwowe ruchy człowieka, który musi stawić czoło ciężkiej sytuacji.
Książe prosi go, aby usiadł, ale Castro przysiada tylko na poręczy fotelu, aby zaznaczyć, że rozmowa będzie krótka. Potem mówi pierwszy i bez wstępów, brutalnie wyraża swą myśl.
— Pułkownik powtórzył ci moją odpowiedź. Nie mogę... Wiesz, ile mam dla ciebie przyjaźni: robisz mi nawet ten honor, że uważasz jako krewnego: dużom ci winien. I dlatego właśnie odmawiam. Pojedynek, gdy wojna wre! Czy w tem jest sens? Siedzisz spokojnie w swej willi, otoczony wszelkiemi możliwemi wygodami, zabezpieczony przed wszelkiem niebezpieczeństwem, podczas gdy pół świata płacze, krwawi, cierpi i umiera. I dlatego, że jesteś pewnego dnia w złym humorze (czemu? to twoja rzecz?) chcesz bić się z nieszczęśliwym chłopcem, który cudem żyje, jest chory i osłabiony, bo spełnił to, do czego ani ty, ani ja nie byliśmy zdolni... I chcesz, abym ci pomagał w tem szaleństwie?
Tamten, wciąż zagłębiony w swym fotelu, spytał głuchym głosem:
— Chcesz, czy nie?
Castro, zirytowany tą postawą, odpowiedział bez wahania:
— To szaleństwo... Nie, nie chcę!...
Książe wciąż siedział nieruchomy.
— Ja się bardzo zmieniłem — ciągnął dalej Castro — a ty wciąż jesteś jednaki. Zdaje mi się, żem od nalazł wczoraj swą „drogę do Damaszku“. Czuję się innym człowiekiem.
I chcąc wylać nazewnątrz swój niepokój wewnętrzny, mówił doń, nie zastanawiając się nad tem, czy jest słuchany.
To się odbyło niedaleko dworca Monte-Carlo, koło drogi żelaznej. Szedł z dwoma damami. Pociąg żołnierski wracał z Włoch: pociąg ponury, bez sztandarów, bez gałęzi, ubierających drzwiczki. Byli to Francuzi. Wysłani do Włoch, jako posiłki, po porażce pod Caporetto, wezwani byli teraz pospiesznie, aby bronić własnej ziemi zagrożonej. Ani piosenek, ani wesołości. Byli wszyscy milczący, wymęczeni, brudni nieprawdopodobnie. Młodzi ludzie, a wyglądali na starców, z brodami niegolonemi, w poplamionych mundurach, z twarzami wysuszonemi słońcem, stwardniałemi od chłodów, spękanemi od wiatrów.
— Byliśmy u brzegu nasypu, oparci o palisadę i twarze nasze znajdowały się na tym samym poziomie, co twarze ludzi, zgrupowanych w wagonach. Długi pociąg, którego czołowe wagony wchodziły już na stację, zbliżał się wolno. Obie panie powiewały chusteczkami, uśmiechały się do żołnierzy, witały ich głośno. Wielu pozostało nieruchomemi, spoglądając na nie oczyma uśpionego zwierzęcia. Po czterech latach owacji, znali rzeczywistość, straszliwą rzeczywistość, która kryje się po za niemi. Inni młodsi i bardziej gorącego temperamentu, budzili się na widok tych dwóch eleganckich kobiet. Zelektryzowani uśmiechami, podnosili się, posyłali im pocałunki, usiłowali odnaleźć swój wygląd przedwojenny... Nagle jeden z nich przestał zajmować się kobietami, aby zwrócić się ku mnie, który także ich witałem i oklaskiwałem. Był to rodzaj czerwonego djabła.
Castro miał go przed oczami, jak gdyby ukazywał swą głowę w jednem z okien baru. Widzieć będzie do końca życia białawą skórę jego twarzy o ściągniętych policzkach, rudą brodę, która wisiała ze szczęk jego niby przyprawiona, a zwłaszcza jego oczy sarkastyczne, oczy wyzywające, mętno-zielonawe. Był to żołnierz, który krytykuje i szemrze, chociaż słucha. W życiu cywilnem musiał być wiecznym buntownikiem. Castro uczuł odrazę, spotkawszy się z jego wzrokiem. A jednak nie zapomni nigdy tego spotkania, trwającego sekundę, z tym żołnierzem, który mu tylko rzucił cztery słowa. Człowiek ten pogardę okazał kobietom. Potem zwracając się do Castro, powiewającego kapeluszem, ukazał głąb wagonu, wołając:
— Jeszcze jest jedno miejsce.
I nic więcej.
— Powiedział dość, Michale. Wciąż odtąd słyszę ten głos ostry i zawsze go będę słyszał w chwilach mych gorączkowych. A jego spojrzenie? Odgadłem niemą obelgę, szybkie porównanie pomiędzy mną, silnym i dobrze utrzymanym, a jego nędzą. Byłem w oczach jego tchórzem, spacerującym z kobietami, podczas gdy mężczyźni przelewają krew swoją dla wielkich celów.
— Jesteś obcym — powiedział książe, którego skargi przyjaciela zdawały się drażnić.
— Tu mieszkam, a ziemia, na której żyję, nie może być dla mnie obcą. Wojna ta dalej sięga, niźli kwestje granic: wszystkich interesuje. Spójrz na Amerykanów, których mamy za ludzi praktycznych i niezdolnych do żadnego idealizmu. Wiedzą, że nie wygrają nic pozytywnego, a przecież należą do walki. A przytem! jeszcze dusze kobiece! Czy wiesz, ze te, które były ze mną, śmiały się z tej obelgi i znalazły, że jest bardzo zabawna? I nie mów mi, że kobiety są zawsze pociągnięte przez wojaka. Przez wojaka świetnego z czasów pokoju może! ale ci dzisiejsi mają tak nędzny wygląd!... Nie! w tem wszystkiem, co nas otacza, jest coś bardzo wzniosłego, coś, czego ani ty, ani ja nie potrafimy dojrzeć z racji naszego egoizmu.
Książe znów wzruszył ramionami obojętnie.
— I w chwili, gdy wciąż myślę o wczorajszem mem spotkaniu i gdy widzę miejsce, ofiarowane mi szyderczo, tej chwili proponujesz mi urządzenie pojedynku śmiertelnego z jednym z tych mężczyzn, którzy mają siebie nie bez racji za wyższych od nas!... Nie, powiedziałem ci, że nie przyjmuję!
Opuścił poręcz fotelu i stał przed księciem. Ten uczynił ruch zmęczenia. Nudziła go dziecinna odpowiedź Attilia. Miał co innego na głowie: skoro nie chciał mu służyć, mógł go opuścić.
— Żegnaj, Michale! powiedział Castro z przekonaniem, że to pożegnanie nie jest tylko chwilowem.
— Żegnaj! — odpowiedział książę, nie ruszając się z miejsca.
Attilio wrócił od drzwi:
— Wiem, co oznacza moja odmowa i co mi pozostaje do zrobienia. Raz jeszcze, żegnaj. Bądź pewny, że gdyby ci chodziło o co innego...
Lecz książę przerwał jego słowa nowym ruchem obojętności i Attilio odszedł, ukrywając swe wzruszenie.
Natychmiast potem Don Marcos wszedł do baru, jak gdyby czekał tylko na wyjście Castro. Nigdy księciu „jego szambelan“ nie wydał się bardziej inteligentny i czynny.
— Markizie, wszystko załatwione. Mam drugiego świadka. Będzie to lord Lewis.
Lewis dnia tego był w wybornym humorze. Wygrywał i zgodził się natychmiast na prośbę pułkownika. Gotów był służyć swemu przyjacielowi Lubimowowi. Znał się wprawdzie tylko na boksowaniu: ale wierzył w kompetencję pułkownika i przyjmie wszystko, co ten zdecyduje. To oświadczywszy, wrócił natychmiast do gry.
Michał wydał polecenia swe pułkownikowi. Pojedynek wedle przepisów najsurowszych tak jak bywało w Rosji. Nie mogło być inaczej: został spoliczkowany. (W istocie wyobraził sobie w końcu, że tak było.)
Wyszedł z Kasyna o zmierzchu, unikając znajomych.
Wróciwszy do domu, czekał, czytając, przybycia pułkownika. O 9-ej zjadł obiad sam w swym pokoju i usnął z książką w ręku. Uśmiechnął się dziwnie, gdy pomyślał, że zmęczenie zmusiło go położyć się w pozycji zmarłych.
Obudziło go światło. Ujrzał pułkownika obok łóżka. Głęboką ciszę nocy przerywała tyko skarga morza.
Książę przetarł oczy.
— Która godzina?
— Pierwsza odpowiedział don Marcos.
Wszystko było umówione. Spotkanie odbędzie się nazajutrz o drugiej po południu w posiadłości Lewisa. W księstwie Monaco wszystkie pojedynki stawały się niemożliwością. Nie można było znaleźć miejsca dość dyskretnego.
Potem wymienił warunki. Odległość 15 metrów. Każdy wystrzeli raz, podczas gdy Toledo liczyć będzie do trzech. Z takim strzelcem, jak książę, były to warunki poważne.
W istocie Lubimow uznał je za dostateczne.
— Dobranoc! — powiedział, odwracając się do ściany i nakrywając kołdrą aż po oczy.
I wnet zasnął znowu.
Toledo chciałby to samo uczynić, lecz miał jeszcze dużo do roboty aby wypełnić święte obowiązki, jakie nań spadły. Długo szukał po wszystkich pokojach i szafach, aż dopóki nie znalazł pudełka z pistoletami, które dostał od jednego generała, zaprzyjaźnionego z księciem. Gdy je znalazł, spędził dobrą godzinę nad czyszczeniem tej luksusowej broni, która dawno straciła swój blask. Czuł się znużony, a jednocześnie uczucie ważności swej roli zwalczało w nim chęć snu. Duszą przygotowującego się dramatu był on i tylko on. Bez jego asystencji, ani książę, ani Martinez nie mogliby się bić.
Lord Lewis i dwaj wojskowi, którzy przedstawiali przeciwnika, nie mogli w swej nieświadomości iść za jego wskazówkami.
Przypomniał sobie całe popołudnie.
Z pewnem wahaniem udał się na poszukiwanie Martineza. Pomimo woli, solidaryzował się z Attilio. Może w istocie cały ten pojedynek był szaleństwem. Ale jego tradycyjne ideje zbuntowały się przeciw tym skrupułom: „Honor jest honorem“. A widząc, że porucznik przyjmuje chętnie zadośćuczynienie z bronią w ręku, jakby bojąc się, że Toledo cofnie swą propozycję, uczuł radość tego, który nabiera przekonania, że miał rację, zwątpiwszy wprzód o tem. Co za delikatny i bohaterski młodzieniec. Don Martinez znajdował zresztą jego postępowanie naturalnem. Był przecie jego ziomkiem.
Aby mu dać pewne szanse, spytał, którą bronią władał najchętniej.
Don Marcos zaproponował szable. Martinez uśmiechnął się z pogardą. Miał własną metodę fechtunku. Polegała na tem, aby rzucić się na wroga i bić ile się da. Ale w bójce na bliski dystans wolał nóż. Z rewolweru nigdy nie celował. Dla większej pewności strzelał do wroga o dwa kroki.
— A pojedynkowy pistolet? — spytał pułkownik.
— Nie znam go. Chciałbym go widzieć, to musi być ciekawe.
Spojrzenie Toleda z pewnem wahaniem błądziło po piersi porucznika, jakby liczył jego ordery i zatrzymało się w końcu na wstążeczce różnokolorowej Wojennego Krzyża.
Gdy porucznik przedstawił mu swych świadków, niepewność Don Marcosa wzrosła. Byli to kapitanowie bardzo młodzi; musieli mieć nie więcej nad dwadzieścia pięć lub sześć lat. Jeden miał połowę twarzy przeżartą przez gryzące płyny Niemców. Druga strona nosiła ślady blizn. Obaj kuleli, ale jeden opierał się na kiju i miał olbrzymią stopę zabandażowaną i obutą w filcowy pantofel, a drugi miał nogę sztywną, nosił zwykłe, dopasowane dobrze, obuwie i z kokieterią opierał się na lasce, która w istocie zastępowała mu szczudło.
Ich pierwsze słowa były mało pochlebne dla pułkownika i Lewisa.
— A cóż to za „cywil“, który pozwala sobie znieważać żołnierza rannego?...
Ale Martinez szybko wmieszał się w rozmowę. Czy chcieli, czy nie oddać mu przysługę, o którą prosił?
Obaj wypowiedzieli swą myśl. Należało odrazu na ganku Kasyna położyć koniec temu nieporozumieniu: porządne lanie dać tchórzowi, który sam nie szedł na front, a pozwalał sobie znieważać tych, którzy spełniali swój obowiązek. Wreszcie, ponieważ ich kolega chciał brać na serjo ten niesmaczny żart, zrobią mu tę przyjemność, choćby za to miał im grozić areszt.
Gdy Martinez odszedł, Toledo sam pozostał z dwoma kapitanami. Nie znali prawideł tej dziwacznej walki. Po rozmowie, która szybko stała się przyjazną, zdali wszystko na pułkownika. Rozstali się, postanowiwszy spotkać się po obiedzie, dla podpisania protokółu.
Pułkownik zjadł obiad w Café de Paris, potem zajął się ostatniemi przygotowaniami. Potrzebny był doktór. Jutro rano sprowadzi owego lekarza z Monte-Carlo, który od czasu do czasu odwiedzał księcia. Potrzebne były kule i proch: jutro musi je też dostać.
A teraz, o drugiej w nocy, był w willi Sirena, zwolna i starannie czyszcząc pistolety, jak drogocenne cacka.
W ciszy sypialni, pod wrażeniem tajemniczej samotności godzin nocnych, które przykrywają mgłą rzeczy i myśli, widział siebie, jako niezmiernie ważną osobę. Nie, świat nie zmienił się tak, jak to przypuszczał. A powodem było, że oto siedział i czyścił broń do pojedynku.
Gdy książę obudził się rano, „szambelan“ jego zniknął. Wyjechał o 7-ej samochodem, aby dokończyć przygotowań.
Lubimow błądził po ogrodach, stając przed wielkiemi klatkami, mieszczącemi egzotyczne ptaki. Potem z roztargnieniem śledził ewolucje kilku pawi, roztaczających w słońcu swe złocisto-szafirowe płaszcze.
Stary jego służący przerwał ten spacer. Ludzie przychodzili z wózkiem po bagaże pana de Castro.
Michał nie okazał żadnego zdziwienia. Można było oddać wszystko, co należało do Don Attilia. Służący dodał, że ci sami ludzie mają zabrać rzeczy pana Spadoni. Wiadomość ta wprawiła księcia w zdumienie. Ten także? Z jakiego powodu?
— To bardzo dobrze, pomyślał sobie, mogą sobie wszyscy odejść i pozostawić mię samego. Nie przeszkodzi mi robić to, co chcę...
Potem zmów rozpoczął spacer.
Pozostawało mu zaledwo kilka godzin, zanim znajdzie się wobec tego nienawistnego młodzieńca. Zabije go, był o tem przekonany. Warunki, ułożone przez sekundantów, pozwalały na to, wobec jego wprawy w strzelaniu.
Przez chwilę przemknęła mu myśl, aby udać się do strzelnicy w głębi ogrodu. Dobrze było wprawić rękę przed pojedynkiem: pistolet czasem robi niespodzianki. Lecz wyrzekł się tej myśli, jako niegodnej jego wyższości.
Marny jego przeciwnik o tej porze nie mógł się ćwiczyć, nie miał ku temu sposobności w Monte-Carlo, gdzie znał tylko parę dam i kolegów swoich.
Książę wyciągnął swe muskularne ramię i pozostał bez ruchu przez kilka sekund, ze wzrokiem utkwionym w pięść swoją.
Najmniejszego drgnienia: umieści kulę, gdzie sam zechce. Cień wyrzutu nie zamącił jego dzikiej dumy.
Hałas, idący z toru kolejowego, odwrócił jego uwagę. Był to pociąg żołnierski, który zbliżał się wśród krzyków, gwizdań i aklamacji. Szedł ku Włochom. Książę zbliżył się do ukwieconego tarasu, który zbiegał, aż na tor. Wagony przedefilowały przed nim.
Mundur żołnierzy zadziwił księcia. Mieli na sobie bluzy czarne, o kołnierzach otwartych i rękawach wywiniętych. Na głowach małe białe czapeczki, podobne do zabawek papierowych, wyrabianych przez dzieci.
Poznał ich wreszcie. Byli to marynarze ze Stanów Zjednoczonych, bataljon strzelców floty, który udawał się do Włoch, aby sztandar gwiaździsty wielkiej Rzeczpospolitej ukazał się na lodowych szczytach Alp i w parnych moczarach weneckiej prowincji.
I oto naraz moc obrazów przesunęło się przed oczami księcia. Ujrzał porty Stanów Zjednoczonych które zwiedził za młodu, istne ule, w których skupiało się bogactwo i praca całego świata; olbrzymie miasta, gdzie dobrobyt zdawał się sięgać ostatnich granic. I ludzie ci porzucali swój komfort, swe kwitnące interesa, swą pracę sowicie opłacaną, swe nadzieje zdobycia natychmiast bogactw i przybywali, aby narażać życie na starym kontynencie dla idei, jedynie, gdyż nie mogli spodziewać się ani nowych terytorjów, ani odszkodowań... A pospolicie uważano dotąd ich kraj jako najbardziej pozytywny, najmniej poetyczny i najmniej idealistyczny i nazwano go ziemią dolarów... Było więc prawda, że wielkie ideje nie były czczem słowem, skoro miljony ludzi przebywali morza i krew swą przelewali za nie...
Marynarze, minąwszy Monte-Carlo, wjeżdżali już poza miasto, gdzie ich krzyki nie wywoływały echa. To też uwaga ich skupiła się na tym człowieku, samotnym na ukwiecionym tarasie. Wyglądało to na rewję: wagony jeden po drugim zdawały się ożywiać, defilując przed księciem. Ze wszystkich okien wyciągały się ramiona, powiewające czapeczkami białemi. Kilku zuchów gestykulowało na dachach, z ramionami wyciągniętemi i rozstawionemi nogami, podczas gdy wiatr fałdował ich szerokie, czarne pantalony. Więcej, niż tysiąc ust pozdrowiło samotnika tarasu, wesołem gwizdaniem, niezrozumiałemi okrzykami i wiwatami.
Lubimow stał nieruchomy, oparty o parapet, jakby nie widział tej ludzkiej rzeki, płynącej przed nim. Hałaśliwi marynarze, oddalając się, odwracali głowy i powtarzali swe pozdrowienia i okrzyki, jak gdyby chcąc obudzić tę nieruchomą postać ludzką.
Zapomniał absolutnie o swych myślach i troskach niedawnych. Widział tylko ten potok młodych ludzi, dążących ku niebezpieczeństwu i śmierci dla prostego i pięknego ideału. Przybywali z drugiej półkuli świata, z wiarą, która czyni wielkie cuda historji. A przez ten czas, Lubimow, poszukujący tak długo wyrafinowanych wrażeń i wyższych idei, że wkońcu zwątpił o wszystkiem, był tu w swym ogrodzie i rozmyślał nad sposobem najpewniejszym zabicia człowieka, człowieka użytecznego, podobnego do tych, którzy przejechali.
W pamięci jego stanął obraz Castro. Przypomniał sobie wrażenie potężne i głębokie, które zniewoliło go do opuszczenia willi i zerwania ze swym krewniakiem. Ujrzał zgorzkniałą twarz żołnierza rudowłosego, który znieważał swą wzgardą Castro...
— Jest jeszcze jedno miejsce!...
Amerykańscy strzelcy dalej gwizdali i krzyczeli z młodzieńczą werwą. Ale jemu się zdało, że te głosy i ruchy miały to samo znaczenie i że wzywały go z ironią pełną kurtuazji.
— Chodź: miejsce jeszcze jest!
Miał siebie za człowieka odważnego, który przez dystynkcję, przez sybarytyzm, przez obojętność wyrafinowaną, zdala pozostawał od tego, co innych ludzi roznamiętniało. Lecz oto daleki hałas powtarzał mu niezmordowanie:
— Tchórzu! tchórzu!...
Rozmyślając, spacerował po ogrodzie aż do powrotu pułkownika.
Zjedli szybko śniadanie. Pułkownik dawał rady. Jego kompetencja co do pojedynków sięgała nawet sprawy odżywiania się. Ani mięsa, ani wina. Musiał zachować pewność ręki.
W duszy życzył gorąco, aby obie kule wymienione zostały bez rezultatu, gdyż dla obu przeciwników miał jednaką sympatję.
Jajka na miękko, nic więcej. Mało płynów.
Pułkownik udał się do swego pokoju, aby przywdziać tużurek. Chwila celebrowania nadeszła. Stał niepewny przed lustrem, przyglądając się dysharmonji pomiędzy majestatycznym swym strojem, a melonikiem. Och! ta wojna! Uśmiechnął się, myśląc, jak śmiesznem byłoby pokazać się w ten sposób cztery lata wcześniej — cztery wieki — na tych pojedynkach paryskich, gdzie świadkowie i przeciwnicy nie mogli inaczej iść na spotkanie śmierci, jak tylko w cylindrach.
Pomimo, że wyrzekł się tego solennego stroju, obawiał się, że przedstawi widok nieco zabawny, siedząc w samochodzie obok księcia, z pudełkiem pistoletów na kolanach.
Powóz zatrzymał się na bulwarze des Moulins, przed domem doktora. Przechodzili ozdrowieńcy. Słodki głos kobiecy pozdrowił księcia. Była to siostra niezmiernie szczupła, która przechodziła z dwoma oficerami ślepymi. Michał i Don Marcos poznali siostrzenicę Lewisa. Uśmiechnęła się do nich, pokazując im dwóch oficerów angielskich, którym służyła jako przewodniczka: dwóch Apollonów jasnowłosych, opalonych, o uszach prostych, o zębach błyszczących, o ciele silnem i smukłem, ale z martwem spojrzeniem, i z wyrazem rozpaczy i buntu na ustach.
Doktór położył teczkę ze swemi przyrządami na zniszczonym dywanie samochodu, i powóz pomknął ku górze drogą o nagłych zakrętach. Za każdym Monte-Carlo bardziej malało, zagłębiało się niby zabawka o dachach czerwonych, z niezliczonemi mrówkami, snującemi się po placach i ulicach. U szczytu wyrastała zwolna wielka masa kamienna. Było to „Trofeum“ z La Turbie. Dwie wysmukłe kolumny z białego marmuru, fragment gzymsu, duża budowla kamienna, to wszystko, co zostało z najwspanialszego z rzymskich trofeów: wieża 30-metrowa, z gigantycznym posągiem Augusta, która na Alpach wskazywała granicę między terytorjum Cesarstwa, a zdobyta Galją.
Samochód, pozostawiając za sobą wioskę La Turbie, pędził teraz po dawnej rzymskiej drodze.
Don Marcos wskazał wkrótce kilka budynków szaro-błękitnawych. które miały ten sam ton, co wzgórze za niem. Był to zamek Lewisa.
Wyglądał na legendarną fortecę, podobna do tych, które opisywał Lewis, historyk (jeden z przodków dzisiejszego lorda), stworzoną dla nieba szarego i lasów zielonych i wilgotnych. Wydawało się, że chce uciec z tego pejzażu słonecznego, o roślinności skąpej, zdala od oliwek, kaktusów i ziem nieuprawnych, pokrytych dzikiemi kwiatami.
Wysiedli z samochodu wśród wielkiego podwórza, otoczonego niewykończonymi budynkami. W głębi stali trzej wojskowi, których przywiózł samochód wynajęty.
Lewis wyszedł natychmiast na powitanie księcia, potem zaczął śpiesznie umawiać się z pułkownikiem.
Don Marcos przedstawiał wyrocznię, której należało słuchać. Czy pojedynek może się tu odbyć? Czy nie lepiej za zamkiem, w sadzie, otoczonym staremi oliwkami?
Po namyśle, pułkownik zdecydował się na podwórze bez drzew. Postawi tak przeciwników, aby ich sylwetki nie mogły odznaczać się na ścianie.
Czterej świadkowie i lekarz znajdowali się w salonie na dole, udekorowanym starą bronią. Obu przeciwników zapomniano w podwórzu.
Lekarz spoglądał na nich przez drzwi salonu, z miną zgorszoną i zdziwioną. Wreszcie odciągnął pułkownika na bok. Więc to ten porucznik miał się bić z księciem? Znał go. Jeden z jego przyjaciół, lekarz wojskowy, mówił mu o nim, jako o nadzwyczajnym okazie odpornej żywotności. To, co się przygotowuje, to straszliwe głupstwo, niemal morderstwo. On trupem padnie zanim się rozlegnie pierwszy strzał. Zrobiono mu w głowie operację nadzwyczaj delikatną. Żył istnym cudem i mógł umrzeć przy lada wzruszeniu, jak piorunem rażony...
A don Marcos odpowiedział bohatersko, w sposób godny siebie:
— Doktorze, dla człowieka tego pokroju, bić się nie jest wzruszeniem...
Potem pociągnąwszy losy, zaczął nabijać pistolety. Obaj kapitanowie śledzili wzrokiem ciekawym te przygotowania, które były dla nich nowością.
Toledo położył wreszcie oba pistolety na staroświeckim stole w stylu weneckim. Były gotowe. Niewolno ich dotykać: stały się odtąd święte. Potem spojrzenie jego padło na ścianę najbliższą i spłynęło nań natchnienie. Zdjął ze ściany dwie szpady zardzewiałe i wyszedł na podwórze.
Opuszczeni przez świadków przeciwnicy, zaczęli spacerować, udając, że siebie nie widzą.
Obaj odnaleźli nagle wczorajszy nastrój ducha.
Niejasne wyrzuty sumienia, uczuwane przez księcia, znikły nagle. Ten młodzieniaszek usiłował go spoliczkować, jego, księcia Lubimowa. Dowie się wkrótce, co znaczy taka zuchwałość.
Lecz gniew jego zdawał się mniej gwałtowny, mniej spontaniczny.
Tamten był więcej instynktowny w swej niechęci. Patrząc na księcia, myślał o księżnie, swej opiekunce... Wszystko, co życie mieści w sobie najcenniejszego dało księciu, a Lubimow chciał jeszcze odebrać okruszyny, które dostały się w ręce biedaków... Nie wiedział, jak się zabija człowieka w walce z góry ułożonej, ale pragnął zabić i czuł w sobie tę samą absolutną ufność, która go tam ożywiała w transzejach, w dniach niebezpieczeństwa.
Przybycie don Marcosa ze szpadą w każdej ręce przerwało ich refleksje. Pułkownik zbadał niebo, starając się postawić przeciwników w taki sposób, aby słońce żadnemu z nich nie przeszkadzało.
Wreszcie wsadził w ziemię ruchem wspaniałym jedną ze szpad. Użycie tej broni wydawało mu się więcej zastosowane do romantycznego tła zamczyska Lewisa, niż kije zwykłe. Ale zadowolenie, jakie mu sprawił ten wynalazek, trwało krótko. Podnosząc oczy, ujrzał księcia, ujrzał Martineza. Uczuł naraz zdziwienie człowieka, który odnajduje zimną krew pośród przedmiotów, przez siebie niszczonych. Przypomniał sobie słowa Castro i lekarza. Lecz było już zapóźno. Trzeba było iść dalej w tym kierunku, choćby miał swą zimną krew stracić.
Skończył więc przygotowania, odmierzył grunt, postawił przeciwników, zalecił im, aby nie strzelali przed przepisowem: „trzy!“ (polecenie, stosujące się zwłaszcza do Martineza, nie znającego przepisów pojedynkowych) i każdemu z nich wręczył pistolet.
Potem stanął między przeciwnikami, cofając się o kilka kroków poza linję strzału. W chwili tej byłby oddał życie, byle się żadnemu z nich nic nie stało. Odkrył głowę uroczyście i ze smutnym gestem:
— Panowie...
Przez cały ranek, biegając na prawo i lewo, nie przestał myśleć o tem, co powie w tej chwili i ułożył wspaniałą mowę, krótką i wzruszającą. Często w ten sposób zabierał głos w pojedynkach i zasłużył sobie na aprobatę ogólną. Lecz krótkie jego przemówienie tym razem będzie przewyższało wszystkie inne...
— Panowie!.. — rozpoczął.
Wahał się, nie wiedząc co dodać: wszystkie słowa uleciały mu z pamięci. Głosem jąkającym się, bez porządku wypowiedział wszystko, co mu przez głowę przeszło, i ani jedno zdanie nie przypomniało przemowy, którą przygotował kilka godzin przedtem...
„Jeszcze czas... trochę dobrej woli, obaj byli ludźmi wartościowymi, którzy dali dowody swej dzielności... Pogodzenie w ostatniej chwili nic nie ma niehonorowego“.
Słowa jego zginęły w ciszy wzruszającej.
Lewis za nim niecierpliwił się i spoglądał na zegarek. Trzecia przeszło. Dobre serje w Kasynie musiały się rozpocząć.
Pułkownik chciał skończyć. Był przerażony nieruchomą i surową twarzą księcia. Nigdy mu się nie wydał tak brzydkim. Miał cerę ziemistą, oczy kose i wystające policzki. Dzikość jego przodków, obudzona w nim, odbiła się znów na jego twarzy.
— Skoro niema możliwości porozumienia się...
Pułkownik, zapomniawszy o swej świetnej mowie, zakończył uroczyście:
— Naprzód, panowie! Honor jest honorem..., a dżentelmeńskie prawa są... prawami dżentelmenów...
Potem spytał:
— Czyście gotowi?
Milczenie przeciwników pozwoliło mu zrozumieć, że mógł dalej ciągnąć:
— Ognia!.. Raz!..
Rozległ się strzał. Martinez wystrzelił, myśląc jedynie o strasznem: „trzy!“
Zobaczył nawprost siebie księcia, który nagle jakby urósł. Ujrzał czarną dziurę jego broni, a nad nią oko z wyrazem dzikiej drapieżności, które szukało punktu na jego ciele, aby tam skierować posłuszną kulę. I z machinalną arogancją obrócił się na pięcie, aby nie pozostać z profilu i odsłonił całą powierzchnię swego ciała strzałowi.
Szczegół ten uszedł uwagi czterech świadków. Spojrzenia ich były skupione na osobie Lubimowa, który uosabiał śmierć.
Czas wydłuża się lub skraca wedle wzruszeń ludzkich. Jego miara lub rytm zależą od stanu naszej duszy. Czasem galopuje zawrotnie na zegarach, które wydają się oszalałe. Czasem opada, odmawia dalszego biegu i sekundy więcej zamykają wzruszeń, niż miesiące i lata życia codziennego. Zdało się czterem świadkom, że dzień stanął i słońce na zawsze znieruchomiało.
— Dwa! — szepnął don Marco.
I wydało mu się, że usta jego nigdy nie skończą tego słowa, jak gdyby zawierało nieskończoną liczbę sylab.
Lewis zapomniał o Kasynie: widział tylko chwilę obecną. Jeden z oficerów opierał się na rannej nodze, nie czując żadnego bólu. Drugi klął półgłosem, młynkując laską. Lekarz pochylił się nad swą torebką z instrumentami, leżącą na ziemi.
Zabije go! Wszyscy czterej mieli to przekonanie. Taki wyraz pewności siebie, dzikości, ukazał się na twarzy tego człowieka nieruchomego, że wszyscy ujrzeli w wyobraźni linję, idącą od otworu jego pistoletu aż do piersi tego, który stał naprzeciw, drogę, którą mała kulka ołowiana przebiegnie z pewnością nieubłaganą.
Dumny ze swej przewagi, książę odsuwał chwilę zadania śmierci przez rodzaj dzikiej kokieterji. Trzymał wroga pod swymi pazurami: mógł igrać z nim w ciągu tych niezapomnianych sekund.
Moc obrazów przemknęła przez jego myśl z szybkością błyskawiczną. Ujrzał księżnę, matkę swoją, dumną i piękną, taką, jaką była, gdy w dzieciństwie opowiadała mu o wielkości Lubimowych. Potem zjawił mu się obraz ojca, posępnego i dobrego generała, który wołał swym głosem chrapliwym: „Silny powinien postępować z dobrocią!..“ Gdy myślał o swym ojcu, pistolet lekko zadrżał mu w ręku, lecz wnet poprawił pozycję.
W wyobraźni jego pociąg wolno szedł wioząc żołnierzy francuskich. Ujrzał Castro i impertynenckiego rudasa, który ofiarowywał mu miejsce. Inny pociąg wynurzał się z głębin oceanu, w kierunku przeciwległym. Gwizdania, okrzyki, czarne bluzy, błękitne kołnierze, małe czapeczki, jakby z papieru zrobione. „Jak się masz, książe!...“ Uśmiech promienny dziewicy anemiczmej... lady Lewis ze swymi ślepcami, pięknymi i tragicznymi...
Pistolet jego zniżał się. Ujrzał ponad bronią całe ciało swego przeciwnika, wojaka nieznanego, przeznaczonego śmierci z powodu ran, otrzymanych dla kraju, który nie był jego ojczyzną i dla idei wspólnej wszystkim ludziom.
— Trzy! — powiedział pułkownik.
Lecz zanim skończył, rozległ sie strzał.
Trawa zadrżała pod dotknięciem niewidzialnej kuli.
Musnęła nogi don Marcosa. Lecz ten nie dbał o to. Radość dziecięca kazała mu biec przed siebie. Tużurek jego zdawał się śmiać długiemi polami, które fruwały niby skrzydła.
Był tak szczęśliwy, że omal nie uścisnął Martineza. Porucznik musiał uścisnąć rękę księciu. Koniecznem było pojednanie.
Oficer odmówił. Miał wątpliwości co do wyniku pojedynku. Książę strzelił w ziemię, a on nie chciał, by go oszczędzano.
— Młodzieńcze! — powiedział don Marcos z powagą — jesteś nowicjuszem w tych sprawach. Pozwól by ci rad udzielili ci, co więcej się na tem znają i podaj rękę księciu.
Potem podbiegł do Lubimowa.
Ujrzał go stojącego na tem samem miejscu. Rzucił pistolet i ukrywał twarz w dłoniach.
Przy nim stał tylko Lewis.
— No, no, książę... cóż tam znowu? O... Nieco zimnej krwi! Może dobry kieliszek whisky...
Toledo usłyszał ciężkie rzężenie, oddech przyśpieszony piersi uciśnionej:
Lubimow płakał.
Pułkownik przypomniał sobie nieboszczkę księżnę w jej dniach burzliwych, gdy po wybuchu gniewu, wiła się wśród histerycznych szlochów, błagając o przebaczenie.
Łagodnie pociągnąwszy go za rękę, spostrzegł, że książę daje się prowadzić, rozbrojony i poddany. Martinez oczekiwał o kilka kroków dalej.
— Uściśnijcie sobie ręce. Wszystko skończone. Dżentelmeni są zawsze... dżentelmenami.
Podali sobie ręce.
Wówczas zaszła rzecz nieoczekiwana, która wywołała długie milczenie, osłupienia pełne.
Michał pochylił się, kolana mu się ugięły i podniósł do ust tę rękę, którą trzymał w swojej, z tym samym ruchem pokornym, jaki miewali poddani wobec jego potężnych przodków. Potem ucałował ją, zraszając łzami.


X

Od dni ośmiu Lubimow nie opuścił swej willi. W rozmowach z pułkownikiem — jedynym towarzyszem samotnego swego życia, unikał wszelkiej aluzji do tego, co zaszło w pałacu Lewisa. Don Marcos ze swej strony okazywał się nadzwyczaj dyskretnym, tak, jakby zapomniał o pojedynku i dziwnem jego zakończeniu.
Lecz inni świadkowie musieli wszystko opowiedzieć. Ileż komentarzy! A strach przed spotkaniem ludzi, którzy musieli w każdej chwili powtarzać jego imię, skłaniał Michała do nieopuszczenia domu. Ktoś wygra lub przegra w Kasynie dużą sumę i plotki skierują się w inną stronę. Wówczas zapomną o nim.
Wkrótce samotność stała się dla niego męką. Ogrody jego wydały mu się monotonne i ciasne. Przytem, siostrzenica Lewisa, nadużywając pozwolenia, codziennie przyprowadzała całą eskortę rannych Anglików, coraz to innych. Biegała z nimi po alejach, zbierała wielkie bukiety kwiatów, a on wówczas krył się na wyższych piętrach willi, aby uciec od tej pozornej wesołości, która wydawała mu się rozpaczliwą i pogrzebową.
Wieczory wlokły się bez końca. Myślał z żalem o spokojnych zebraniach „wrogów kobiety“, wówczas, gdy Spadoni zasiadał do fortepianu lub oddawał się tworzeniu swych niezliczonych kombinacji, gdy Nowoa bawił się naukowemi paradoksami, a Castro opowiadał o przygodach swych przodków... Gdzie znajdowali się teraz ci towarzysze dni szczęśliwych?
Pułkownik miał o nich wiadomości: Spadoni, w wielkiej nędzy, żył z lekcji muzyki. Castro wyjechał do Paryża, zdecydowany wstąpić do wojska. Dona Clorinda uprzedziła o parę dni wcześniej jego wyjazd do stolicy. Nowoa wreszcie dzielił czas pomiędzy Muzeum Oceanograficznem a Kasynem. Co do Martineza, bywał teraz on rzadko u księżny de Lisle. Całe dnie schodziły, a on nieśmiał zapukać do jej drzwi. Alicja unikała dawnej poufałości. Nowoa, który opowiadał o tem pułkownikowi, dodał, że nieszczęsny porucznik błądził smętnie koło domu tej, którą pokochał. Wieści te pogrążyły księcia w rozkoszne zdziwienie.
Nazajutrz spotkała go jeszcze milsza niespodzianka.
Kończył właśnie śniadanie, gdy służący zaanonsował ceremonialnie:
— Pan profesor Nowoa.
Michał, który przeczuwał jakieś zajmujące nowiny, przyjął Hiszpana z nadzwyczajną serdecznością. Nieporównany Nowoa! Czy z pewnością był już po śniadaniu? A w takim razie wypiją razem kawę. I przeszli do hallu, gdzie oczekiwała kawa i likiery. Chęć gościa pomówienia z nim bez świadków była tak widoczna, że Lubimow poszukał wnet pretekstu dla oddalenia Don Marcosa.
Gdy zostali sami, Nowoa postawił filiżankę na konsoli, pociągnął parę kłębów dymu z cygara i powiedział rezolutnie:
— Mam polecenie do pana. Jestem wysłany przez pewną osobę... Oczywiście, rola moja nie jest zbyt piękna. Taki człowiek, jak ja, z podobnemi poleceniami!... Ale do czegóż kobiety nas nie doprowadzają!... A przytem mężczyźni powinni sobie dopomagać. Pan taki rycerski, z pewnością też by to zrobił dla mnie.
Lubimow, zaniepokojony, uczynił ruch twierdzący. W istocie, gotów był w tej chwili zrobić dla niego wszystko. Miał go za najlepszego przyjaciela. Ale o cóż chodzi?
Nowoa ciągnął dalej z pewnem wahaniem. W wilją widział się z tą panienką, towarzyszką księżny.
— Byliśmy razem na koncercie, a dziś rano przyszła do Muzeum, aby prosić mię o widzenie natychmiastowe. Nie chciałem podjąć się polecenia, ale pan zna kobiety. A przytem osoba ta ma swą wolę... Jednem słowem, przyszedłem, aby powtórzyć panu, co mi powiedziano.
Umilkł na chwilę i obejrzawszy się na wszystkie strony, dodał tonem tajemniczym:
— Dziś popołudniu u Ś-go Karola.
Sam niejasno rozumiał swe poselstwo. Cóż to za św. Karol? Hotel? Spacer jaki?... Jako mieszkaniec Monaco, znał jedynie Kasyno. Wiedział tylko, te polecenie przysłane jest przez księżnę.
Michał musiał ukryć radość, jaką sprawiły mu te słowa. Alicja zwracała się do niego!.... Pomimo zadowolenia swego, uczuł potrzebę bliższych szczegółów. Czy nie wyznaczono mu godziny?
— Nie, książe. „Dziś popołudniu u Ś-go Karola“ i ani słowa więcej. Gdym prosił o bliższe szczegóły, panienka tak rozgniewała się. Mówiłem już, zdaje się, że przy bliższem poznaniu, ma zły charakter... jak wszystkie zresztą. Zapewniła mię, że pan zrozumie natychmiast, o co chodzi.
Michał skinął twierdząco. Oczywiście, że rozumiał! W tej chwili życzył, aby Nowoa opływał w pomyślności wszelkie. Gdyby nie znał jego dumy i skrupułów, byłby mu pełnemi garściami sypnął wszystkie pieniądze, jakie były w domu. Lecz skoro to było niemożliwem, życzył przynajmniej, aby ta Walerja, którą miał za osóbkę ambitną, stała się godną umilić życie profesora. Czuł w sobie taki optymizm, że gotów był zmienić swój sąd o niej i przyznać jej wszystkie cnoty. Toledo wrócił i książe, który pragnął podobać się profesorowi, zaczął mówić o oceanografji. Zbyteczne pochlebstwo. Nowoa wahał się w swych odpowiedziach. Spieszył: oczekiwano nań... Pewno Walerja potrzebowała wiedzieć bezzwłocznie o rezultacie swego posłannictwa. I książe odprowadził go aż do bramy z wylaniem wszelkiej serdeczności. Powinien często odwiedzać willę Sirena: był jedynym wiernym przyjacielem. Jaka szkoda, że nie chciał tu mieszkać, jak ongi.
Gdy Lubimow pozostał sam, udał się do swych apartamentów na pierwszem piętrze. Bał się, aby pułkownik nie odgadł jego radości. Uczucie triumfu mieszało się do szczęścia pierwszej chwili.
Teraz widział jasno. Alicja pragnęła powrócić, gdyż znów czuła się przez niego pociągnięta. Dlatego porucznikowi niemal zamknęła dom, w którym czuł się, jak u siebie, temu dwa tygodnie.
To była pierwsza chwila jego szczęścia. Ale przyszła troska. O której ma się zjawić na miejscu wyznaczonem? Ponieważ nic bliżej nie określono, musiała to być godzina ich ostatniego spotkania przed drzwiami Ś-go Karola. Ale wreszcie pomyślał, że profesor zapomniał o tym szczególe i stawił się na umówione spotkanie dużo wcześniej. Przebył trzy godziny w gorączkowem oczekiwaniu, błądząc wśród ulic otaczających kościół, stając u ich skrzyżowania, zmieniając miejsce, ilekroć widział, że zwraca uwagę. Parę razy wszedł do kościoła.
Wyobraził sobie, że Alicja dopiero o zmroku się ukaże i dzień ciągnął się bez końca.
Wieczorem zwątpił.
— Nie przyjdzie... Musiała pożałować...
Znajdował się na rogu ulicy w pobliżu kościoła. Stamtąd mógł ujrzeć stopnie, które łączą mały placyk z bulwarem pod drzewami. Nikt na nie nie wstępował, wszystkie powozy mijały je, nie zatrzymując się. Naraz usłyszał lekki krok po za sobą i odwróciwszy się, ujrzał kobietę w żałobie. Zapomniał o wszystkiem: o długiem czekaniu, o wątpliwościach, o zmęczeniu i natychmiast wróciła mu radość triumfująca. Był tak pewny przyczyn, które pchnęły ku niemu księżnę, że zbliżył się z galanterją.
— O! Alicjo!... powiedział, wyciągając ku niej obie ręce. Lecz wnet opuścił je ze zniechęceniem.
Czuł się zmieszany wzrokiem młodej kobiety.
Jego aluzje rozwiały się. Nie było żadnej wątpliwości. Oczy księżny spoglądały nań twardo. Alicja wytłumaczyła się szybko, jak gdyby chcąc się pozbyć obecności antypatycznego interlokutora.
Istniała między nimi kwestja pieniężna, którą uregulować musiała. Nie pisała do niego, gdyż po ostatnich wypadkach, list wydawał się jej nieodpowiedni. Pozatem nie mogła ani przyjąć go u siebie, ani udać się do niego. Dlatego dowiedziawszy się wilją, że widziano Michała wychodzącego z domu — wówczas, gdy sądziła, że jest cierpiący — pozwoliła sobie na naznaczenie mu kilkominutowego spotkania.
— Mówmy ze sobą o interesach... Winnam ci pieniądze i wówczas tylko się uspokoję, gdy cię spłacę. 300.000 fr., które mi dała twa matka, to, coś mi pożyczył w Kasynie... i może nawet więcej. Mam dość pieniędzy, aby cię spłacić. Jeśli nie chcesz zająć się tą sprawą, przyszlij mi Toledo.
Lubimow zamyślił się wobec tych słów nieoczekiwanych. Zrobiwszy tę niespodzianą propozycję, zdawało się, że pragnie odejść. Powiedziała wszystko, było jej przykro pozostawać tu z księciem, nic mu więcej nie miała do powiedzenia.
— Nie! — powiedział Michał z energją.
A więc po to go wezwała? Nic więcej nie miała mu do powiedzenia po tak długiem milczeniu?
W jego „nie“ brzmiała taka stanowczość; twarz jego wyrażała tak istotnie bolesne zdziwienie, że Alicja nie nalegała więcej.
— To dobrze. Nie mówmy już o tem. Znam twój charakter i wiem, że moglibyśmy długo dyskutować całemi godzinami bez rezultatu. Znajdę sposób oddania ci tego, com ci winna. Do widzenia, Michale!
Książe usiłował ją zatrzymać, biorąc delikatnie jedną z jej rąk, lecz cofnęła ją szorstko.
— Odchodzisz — powiedział ze smutkiem. A ja myślałem, idąc tu...
Pokora jego zdawała się irytować księżnę. Już odchodziła, gdy wtem zatrzymała się nagle.
— A cóżeś ty myślał? — spytała z miną oburzoną. Zdumiewa mię twój brak jakiegoś poczucia moralnego. Zawsze będziesz ten sam: ty jeden istniejesz na świecie: twoje chęci tylko w grę wchodzą. Zrobiłeś mi dużo, dużo złego... i oto przychodzisz mówić mi jak dziecko: „A ja myślałem“... Czegoś oczekiwał po twych szaleństwach? Wiedz o tem dobrze: niecierpię cię. Obecność twa jest dla mnie nieznośna. Tak, niecierpię cię.
Biedny Lubimow był porażony. Jego smutek, jego żal sprawiły, że Alicja wnet zmieniła ton.
— Nie mam do ciebie nienawiści, ale budzisz we mnie litość, podobną do tej, jaką dla siebie uczuwam. Michale, jesteśmy parą nieszczęsnych warjatów. Nieszczęścia nasze płyną z dawnych czasów. Należymy do innej epoki. Mam litość nad tobą, Michale, tak, jak ty powinieneś ją mieć dla mnie, której tyle wyrządziłeś złego...
Pomimo swej pokornej postawy, książe zaprotestował. Postąpił nieostrożnie, to prawda. Jego napad w Kasynie i ten pojedynek były skandalem niedorzecznym. Ale czyż istotnie stanowiły zło nie do naprawy? W jaki sposób szaleństwo, które jemu jednemu mogło przynieść szkodę, do tego stopnia doprowadzało ją do rozpaczy?
Alicja przerwała mu ruchem zniechęconym, tak, jakby zdawało się niemożliwością wyrazić myśl swoją.
— Spójrz! — powiedziała — wskazując drzwi kościelne. Przedtem mogłam tu wejść, modlić się, rozmawiać z mym synem; było to może złudzeniem, ale złudzenia pomagają nam żyć. A teraz nie mogę. Wyrzuty sumienia czekają na mnie tam, gdzie przed kilku tygodniami znajdowałam nadzieję. I tyś temu winien, ty, który mi zabierasz ostatnią pociechę, jaką sobie stworzyłam...
Nie spoglądała już na księcia z oczyma nieprzyjaźni pełnemi. Jej głos drżący, jej wilgotne oczy, mówiły o wzruszeniu. Michał jąkał się, zmieszany, zdezorjentowany. Czyż on mógł wyrządzić tyle złego? Kiedy? Jak?
Głucha na jego pytania. Alicja myślała o sobie tylko i o swem nieszczęściu.
— Miałam syna i straciłam go — mówiła. Był jedyną racją istnienia mego... Szukałam pociechy. Cóżby się stało z nami, gdybyśmy nie mieli władzy nowemi iluzjami siebie oszukiwać?... A teraz już nie mogę. Wyrzuty mię czekają tam, gdzie kilka tygodni temu, znajdowałam nadzieję... Wyobrażałam sobie, że mam drugiego syna, skazanego na śmierć, ale młodego, jak tamten, nieszczęśliwego, jak tamten, i bez matki, któraby istotnie dnie jego umilić potrafiła... Chciałam być tą matką. Mogę już tylko znać słodycze macierzyństwa: moja rola kochanki skończona; w mężczyźnie szukam tylko syna, a tyś mi odebrał tę ostatnią pociechę... Pozbawiłeś mię mej biednej radości...
Lubimow zaczynał rozumieć. Alicja mówiła o Martinezie. Zazdrość znów w nim zawrzała.
— Coś ty zrobił, Michale? ciągnęła dalej głosem jękliwym. Szaleństwem swojem przemieniłeś tego nieszczęsnego chłopca. Bijąc się z tobą, wyobraził sobie, że bił się za mnie i że jestem młodą kobietą. Nagle innemi oczyma spojrzał na mnie. Mogłam być niemal jego matką. Ale kobiety mego stanowiska przedłużają swą młodość, sztucznie ją zatrzymują i w wieku, w którym inne poddają się starości, my jesteśmy jeszcze pożądane. A przytem rozumiem próżność jego entuzjazmu. Jestem dla niego tajemnicą, nieznanem, wielką damą, którą przewroty naszych czasów wprowadziły w jego życie. Biedny chłopak! Kilka tygodni temu, śmiał się w mej obecności z dziecięcą prostotą, spoglądał spokojnie na mnie, bez cienia złej myśli! Był szczęśliwy i ja także, a teraz!...
Książe przedstawił sobie Martineza, prześladującego Alicję miłosnemi pragnieniami. „Zabiję go; nie może być inaczej“ — powiedział sobie. Lecz jego gniew morderczy trwał tylko chwilę. Rozmaite sceny pojedynku przemknęły mu przed oczami. Ujrzał siebie, całującego rękę oficera w porywie niewytłumaczonej pokory, która dręczyła go, jak wyrzut. Co zrobić teraz? Potem co zaszło, człowiek ten był dla niego świętym. I znów oddał się zniechęceniu, podczas gdy Alicja mówiła dalej:
— Rozwiał się mój sen. Martinez już nie jest dla mnie synem. Stał się mężczyzną. Co za męka. Nie móc zaznać spokojnej przyjaźni, macierzyńskiego uczucia! Wiecznie o miłość się potykać! Jestem strasznie ukarana, ja, dla której niegdyś wzbudzanie zachwytów i pragnień męskich, było jedynym życia celem... Czyż kobiety nie mogą zaznać spokoju i ufności, którą cieszą się mężczyźni?
Książe przerwał jej tonem, pełnym gniewu:
— Zerwij z nim; nie widuj go więcej; zamknij mu drzwi twoje raz na zawsze. Odnajdziesz spokój, a ja... będę twym przyjacielem, będę, czem zechcesz, wystarczy mi widywać cię...
Przyjęła te ostatnie słowa ruchem niewiary. Tylu mężczyzn przyrzekało jej przyjaźń!...
— Wypędzić tego biednego malca!... Myśl o odepchnięciu inwalidy wzbudzała w niej litość i słowa jej przybrały czułą intonację.
— Co się z nim stanie? Jest sam na świecie. Inni oficerowie znajdują się w ojczyźnie własnej, mają rodzinę... A ty chcesz, abym zapomniała o nim... Źle go znasz; jesteś jego wrogiem. Z rozkoszą przypominam sobie jego poprzednie zachowanie się. Podobny jest do mego syna. Miał nawet coś więcej, wdzięczność, uwielbienie, których nie znałam. Nie wie o swym stanie. Uczuwa złudzenia młodości zdrowej, liczy na długie życie. Biedne dziecko! Jakże mi ciężko udawać gniew, odpychać z oburzeniem z racji pragnień, jakie żywi dla mnie... dla mnie, która matka chcę być dla niego!...
Znów gniew morderczy błysnął w oczach Michała. Odgadywał prośby Martineza i wahania Alicji. Czy mu nie ulegnie?
Ten wyraz wrogi nie podobał się Alicji, której głos znów stał się twardy.
— Kończmy. Przyszłam po to, aby zapłacić dług. Nie chcesz przyjąć? Odmawiasz? To dobrze. Znajdę sposób, aby ci oddać te pieniądze. Dobranoc, Michale!...
Noc zapadła: książe ujrzał ją znikającą w cieniu ulic.
Przez chwilę chciał ją zatrzymać pokornie... Nie ujrzy jej więcej: był o tem przekonany. Zrozumiał, że próżne byłyby jego nalegania. Chciała, by o niej zapomniał: miał to przekonanie. To widzenie miało jaki cel — zmazanie całej przeszłości... I dał jej odejść.
Od tej chwili życie księcia płynęło bez celu. Coś się w nim załamało: wola.
Aby nie spotykać nikogo, zamknął się w swej willi. Znienawidził świat, może dlatego, że obawiał się jego ironji. Don Marcos był jedynym towarzyszem jego samotności i Lubimow, który w pierwszych dniach rzadko zamieniał z nim słów parę, w końcu niecierpliwie oczekiwał jego powrotu z Monte-Carlo, aby słuchać wieści, na które w innym czasie nie zwracałby uwagi. Była to ciekawość chorego lub więźnia, który nie nadaje rzeczom istotnej ich wartości.
Książe chciał przerwać to dobrowolne odosobnienie się. Poco siedzieć w willi, tak blisko tej, która zajmowała myśl jego o każdej porze i której nie chciał już widzieć?... Najlepiej będzie wrócić do Paryża jak najprędzej. Bombardowano wciąż stolicę. Prawie co tydzień eskadry aeroplanów niemieckich rzucały bomby. Podróż przedstawiała urok emocji i wzruszenia dla tego samotnika, zmęczonego egzystencją monotonną.
Co rano, wstając, powtarzał sobie:
— „Jadę do Paryża“. Ale odkładał podróż z tygodnia na tydzień.
Najdrobniejsze szczegóły przybierały dla niego znaczenie olbrzymie. On, który trzykrotnie objechał planetę, poziewał ze zmęczenia, myśląc o tych szesnastu godzinach, spędzonych w wagonie. I tak upływały dnie, a nie mógł się zdobyć na energję, potrzebną do tej krótkiej podróży.
Pewnego dnia, zmęczony wspaniałością swych ogrodów i ciszą swego pustego domu, udał się pieszo do miasta. Mimowoli kroki skierował w stronę bulwarów sąsiadujących z willą Róż. Gdy sobie zdał z tego sprawę, chciał się cofnąć i nagle ujrzał na przeciwległym chodniku porucznika Martineza, idącego w kierunku, którym on sam szedł przed chwilą. Porucznik wydał mu się wyższy, silniejszy. Miał dawny mundur, lecz jakby olśniewający. Twarz miał może bledszą i szczuplejszą: ale Michał doznał wrażenia, że prześwietlona jest wewnętrznym płomieniem dumnego zadowolenia.
Minęli się bez ukłonu. Porucznik udał, że go nie widzi, a Lubimow spoglądał za nim pytającem spojrzeniem. Co w tym człowieku było nowego? Zwątpił o złym stanie jego zdrowia, o niebezpieczeństwie, które mu wedle zdania lekarzy groziło lada chwila. Co za głupstwa! Kłamstwa, aby wydać się zajmującym wobec kobiet. Zauważył, że krok jego miał arogancką stanowczość.
Gdy go stracił z oczu, widział go jeszcze lepiej. Wyobraźnia jego przedstawiła mu z całą dokładnością pewne szczegóły, które na razie nie uderzyły go. Szczególniej jeden zmartwychwstał w jego pamięci z bolesną dokładnością: mały bukiecik, który wojskowy nosił między dwoma guzikami munduru: oficer z kwiatami!
Myślał o tem przez dzień cały.
Wieczorem, książe szorstko odpowiedział pułkownikowi, który chciał mu zakomunikować list z Paryża. Administrator niecierpliwił się. chciał stanowczej odpowiedzi co do sprzedaży willi Sirena.
— Nic nie wiem. Daj mi spokój. Jutro udam się do Nicei w sprawie wyjazdu mego do Paryża... Nie, jutro nie, ale pojutrze.
Samby nie umiał wytłumaczyć tego opóźnienia bez widocznego powodu. Nazajutrz po śniadaniu pożałował swego postanowienia, ale było już za późno, aby szukać szofera, który mu służył w dniu pojedynku.
Dokąd się udać, aby nie spotkać osób, zajmujących jego umysł?
Pod wieczór poszedł ku tarasom Kasyna. Koncert pod odkrytem niebem przyciągał tłumy. Martinez i Alicja nie będą śmieli pokazać się razem, tak myślał sobie.
Zdało mu się, że wróciły czasy pokojowe, jedna z tych ziem uprzywilejowanych, która szczęśliwych ściągała na Brzeg Lazurowy. Na obu tarasach widać było elegancki tłum. Bombardowanie Paryża i ataki „Gotów“ zatrzymywały w Monte-Carlo dużo kobiet eleganckich, które w innym czasie uważałyby za poniżenie, gdyby pozostały po sezonie na tem ciepłem wybrzeżu.
Nagle stanął, jak uderzony w same piersi. Szerokiemi schodami, łączącemi oba tarasy, schodziła para. Porucznik Martinez... i Alicja.
Była w żałobie, tak, jak wówczas przed kościołem. Ale szła mniej pewnie, zażenowana tem, że znajduje się wśród tak licznego tłumu.
Rozmawiali, schodząc wolno. Zajęci spoglądaniem na morze, nie zauważyli księcia Lubimowa. Na dole poszli w kierunku przeciwnym i książe mógł iść za nimi.
Władza nadzwyczajnej przenikliwości zaostrzała spostrzegawczość jego; zdawało mu się, że widzi ich twarze, pomimo, że szedł za nimi.
Ach! ten spacer! Była to potrzeba światła i powietrza, jaką się uczuwa po słodkiem zamknięciu, zuchwała konieczność okazania publiczności swego szczęścia.
Oficer zapewne pierwszy zaproponował ten spacer. Ach! ta duma ukazania się publicznie u boku sławnej kobiety!... Nie wątpił już, że się sprawdziły jego obawy... Tak, tak, to już było rzeczą dokonaną!
Postawa księżny była znacząca. Szła z pewną ociężałością, z melancholią tego, co upadł i zdaje sobie z tego sprawę, uważając ten upadek za nieuchronny!
Zwracała głowę ku towarzyszowi, aby spoglądać na niego. Musiało to być spojrzenie niewolnicy, pełnej wdzięczności, która stara się zapomnieć o nędzy wyrzutów i czuje się zmysłowo szczęśliwą z tej niewoli poniżającej.
Nienawiść, wstręt, oburzenie wobec cudzego nieszczęścia, zatrzymały księcia. I poco iść za nimi?... Mogli odwrócić głowy i ujrzeć go. Zawstydził się na myśl o możliwem spotkaniu. Nędznicy!... Czyż nie było tam, wysoko, nikogo, któryby karał za takie rzeczy?... I oddalając się od nich, poszedł w stronę przeciwną, aby zejść do portu w Condamine.
Miał opuścić taras, gdy nagły ruch wśród spacerowiczów zwrócił jego uwagę. Ludzie, siedzący na ławkach, wstawali pośpiesznie i po kilku słowach zamienionych, biegli ku miejscu, które książe opuścił.
Usłyszał krzyki.
Lubimow dał się pociągnąć tłumowi i wrócił. Zdaleka zobaczył ludzi, zbiegających pośpiesznie ze schodów. Ogród, pusty przed chwilą, zdawał się wszystkiemi drogami wyrzucać całe grupy ludzi. Zbliżywszy się, usłyszał komentarze tych, którzy informowali świeżo przybyłych.
— To oficer, ozdrowieniec... Spacerował z jakąś damą... Nagle padł na wznak, jak piorunem rażony... Leży tam...
Tak. Martinez leżał na ziemi wśród tego tłumu, niby biedny łachman, z ciałem zgiętem w kształcie litery L. Lubimow zbliżył się i spojrzał po przez głowy ciekawych. Jęk nieustający, rzężenie biednego, dogorywającego stworzenia, było jedyną oznaką życia tego nieruchomego ciała.
Oficerowie przeciskali się aż do środka grupy, opuszczając swe towarzyszki. Poznając Martineza, przybierali wyraz braterski i bolesny.
— Antonio! Antonio!...
Pochylali się nad nim, aby mówić doń cicho, jak gdyby spał. Ale Antonio nie słyszał. Odpowiadał jedynie cichem rzężeniem na ich serdeczne wołania.
Wojskowy lekarz przedarł się przez tłum i badał puls jego z ruchem niezaradności! Porucznik miewał już podobne ataki: oby ten nie był ostatnim!...
Micha! ujrzał Alicję, klęczącą na ziemi, niepomną na wszystko, co ją otaczało. Oczy jej wlepione były w tego, który szedł przed chwilą uśmiechnięty u jej boku, a teraz rzęził w kurzu przydrożnym.
Wstała nagle, ruchem instynktownym, nie chcąc w tej postawie pozostać wobec całego tłumu. Jej oczy poważne, szeroko otwarte, spoglądały nie widząc. Spojrzenie jej spotkało się ze wzrokiem Michała. Ale książe ukrył się wnet w tłumie i spuścił głowę.
Ludzie pokazywali sobie księżnę. To ona szła z tym oficerem. Wielu ją poznawało i powtarzało jej imię. Przez wstręt instynktowny lub strach, aby nie być wmieszanymi w plotki, nie dodawano komentarzy. Osoby dobrej woli przemawiały z pewnością siebie:
— Powietrza!... Trzeba dopuścić powietrza...
Jakaś panienka, która biegała aż do baru w Kasynie, wracała ze szklaneczką wody.
— Antonio!... Antonio!...
Koledzy jego, klęcząc, wołali go daremno, usiłowali otworzyć zaciśnięte jego szczęki i zmusić go do picia.
Przybywały panie z sal gry, zwabione wiadomością. Wszystkie znały księżnę. Spojrzawszy na umierającego, zwracały na nią wzrok nieprzyjazny. Książe usłyszał urywki komentarzy: Nieszczęśliwy, który żył cudem... Najmniejsze wzruszenie... Ta kobieta...
Nieco dalej, ogrodowi stróże biegali, powtarzając wydane rozkazy. Strażacy się ukazali.
Brakło noszy. Ciekawi usunęli się.
Nadjeżdżała dorożka.
Lubimow ujrzał naraz księżnę, wzniesioną ponad tłum. Wsiadła do dorożki. Stała w niej, z wzrokiem utkwionym przed siebie. Może się nie zastanowiła: może lekarz ją wezwał, biorąc ją za krewną chorego.
Rozdzierające jago rzężenie wciąż się rozlegało.
Wówczas, wobec tłumu, którego zdawała się nie widzieć, Alicja kazała położyć na swych kolanach to ciało, podobne już do trupa. Sama podtrzymywała je i pozwoliła spocząć jęczącej głowie na swem ramieniu.
Powóz ruszył wolno ku oficerskiemu hotelowi, a za nim sporo publiczności. Lekarz szedł pieszo, rozkazując woźnicy jechać wolno.
Michał ujrzał ją gdy go mijała, z oczyma rozszerzonemi trwogą, z ustami zaciśniętemi, z tym konającym na kolanach. Jej postawa przypominałaby postawę Matki Zbawiciela pod krzyżem, gdyby coś nieczystego i hańbiącego nie mieszało się do jej smutku. „Och! Wenus boleściwa!“...
Musiał przerwać swe myśli.
Kobieta w stroju sanitarjuszki trąciła go, biegnąc aby dogonić powóz. Była to Mary Lewis. Ta amazonka miłosierdzia, zawsze przybywała w porę z ratunkiem, gdzie był ból i nieszczęście.
Lubimow ujrzał, jak powóz oddalał się, otoczony tłumem. Ten pochód aż do hotelu, będzie trwać bez końca: całe Monte-Carlo je zobaczy.
Uczuł smutek niewymowny. Porucznik był wprawdzie jego wrogiem — ale śmierć!...
Alicja mniej wzbudzała w nim litości. Z uśmiechem okrutnym spojrzał po raz ostatni na powóz i tłum wciąż rosnący, który mu towarzyszył.


XI


We dwa dni później Lubimow ujrzał pewnego ranka pułkownika, który wychodził, cały czarno ubrany.
Szedł na pogrzeb Martineza. Don Marcos i Nowoa, jako Hiszpanie, obowiązani byli towarzyszyć bohaterowi w tej ostatniej podróży na ziemi.
Za powrotem podzielił się z księciem swemi bolesnemi wrażeniami. Kilku oficerów ozdrowieńców szło za trumną. Profesor i on byli jedynymi cywilami, ale ci bohaterscy i uprzejmi młodzieńcy zmusili go, aby szedł na czele jako pułkownik i współziomek nieboszczyka.
Żadna kobieta nie szła za trumną. Ten szczegół najbardziej zajął księcia. I zapytał siebie znowu, co się stało z Alicją.
Pod koniec dnia, gdy się przechadzał po swych ogrodach, ujrzał lady Lewis z pułkownikiem.
Książe schronił się do domu. Sanitarjuszka przychodziła pewno z grupą Anglików, wracających do zdrowia i pragnących przechadzki wśród drzew i kwiatów. Nie czuł się na siłach wysłuchać jej szczebiotu ptaka rannego a wesołego, brać udział w tej wesołości upartej, która po przez ból, ciągnęła się aż do śmierci.
Książe wchodził na schody, aby się ukryć w swych apartamentach, gdy go złapał pułkownik. Zanim zdążył otworzyć usta, Michał napadł na niego. Nie chciał spotykać się z lady Lewis. Mogła sobie spacerować po wszystkich jego ogrodach ze swymi Anglikami ile jej się podobało; lecz na Boga! niech mi dadzą spokój!
— Markizie — powiedział Toledo — lady Lewis jest sama i pragnie pomówić z Waszą Wysokością. Ma rzecz ważną do zakomunikowania...
Książe i sanitarjuszka siedzieli w dwóch ogrodowych fotelach. Leniwy szmer fontanny przerywał ciszę.
W zielonawem świetle drzew, lady Lewis wyglądała słabsza i bledsza. Zdawało się, że cała resztka jej życia skupia się w oczach. Książe aż zapomniał o swym gniewie. Biedna lady! Poczuł dla niej szacunek, wzruszenia pełny.
Przywykła do życia wśród wszelkich cierpień, do katastrof, mało dbała o konwenanse życia codziennego. Bez wstępów więc opowiedziała o przyczynie, która ją tu sprowadza, z pewną szorstkością wojskową.
Wysłała ją księżna de Lisle. Spędziła te dwa ostatnie dni w willi Róż i nawet tam nocowała, aby nie opuszczać Alicji ani na chwilę. Rozpacz księżny, a potem jej przygnębienie, przestraszyły ją. Alicja chciała się zabić.
— Biedna kobieta!... Uspokoiła się wreszcie, gdy odkryła prawdziwe światło i odnalazła swą drogę. Szczęśliwa jestem, że mogłam jej dopomóc radami.
Oczy księcia ze zdziwieniem spoglądały na Angielkę. O jakiem świetle i o drodze mówiła? A zwłaszcza jakie posłannictwo dla niego księżna jej poruczyła?
Lady Lewis odgadła myśl jego.
— Prosiła mię, abym tu przyszła, książe. Zanim wycofa się ze świata, błaga, byś o niej zapomniał, byś nigdy nie starał się ją widzieć, a zwłaszcza, byś jej przebaczył zło, które mogła mimowoli wyrządzić. Chodzi jej głównie o to, byś jej przebaczył, książe... Gdy jej powiem, że nie żywi pan do niej żadnych nienawistnych uczuć, odnajdzie spokój niezbędny do jej nowego życia...
Michał zamyślił się. Przebaczyć?... Alicja nie uczyniła mu nic złego. On sam siebie męczył swemi pragnieniami i rozczarowaniami. Lecz gdzież jest? Czyż nie będzie mógł jej zobaczyć?...
Lady Lewis przerwała to pytanie.
Uśmiechała się wciąż ze słodyczą, ale głos jej brzmiał ze stanowczością nieubłaganą.
— Księżny niema w Monte-Carlo. Ja dopomogłam jej wyjechać i ja jedna wiem, gdzie się znajduje, lecz przysięgłam sobie, że tego nie wyjawię. Niech książe wyrzeknie się widzenia z nią, niech jej da w spokoju iść ku prawdzie. Proszę sobie wyobrazić, że umarła... jak tyle innych dziś, jak te miljony stworzeń, które umierają i umierać będą z każdym dniem nowym... Niech książe przebaczy jej i zapomni. Biedna kobieta!... taka nieszczęśliwa!...
Lubimow zrozumiał, że wszelkie jego pytania będą daremne. Alicja znikła na zawsze... na zawsze!...
Poczuł się smutniejszy, samotniejszy. Pokiwał głową. „Tak jest, przebaczał“. Nie chciał, by najlżejszy cień jego bólu ciążył na niej; cały go zachowa dla siebie... Lecz oto nie mógł już dłużej zapanować nad jego porywem i sam się zdziwił, słysząc słowa, które wybiegły mu na usta.
— Jestem bardzo nieszczęśliwy, lady Lewis.
Nie wydała się wcale zdziwiona tem zwierzeniem. Uśmiechała się wciąż i powiedziała lakonicznie:
— Wiem o tem.
Uśmiech jej zwolna zmieniał się w słodki ruch litości, współczucia opiekuńczego, tak, jakby książe był dzieckiem, potrzebującem jej rad.
Odgadła jego nieszczęście dużo przedtem, nim usłyszała zrozpaczoną spowiedź księżny. Miał siebie za nieszczęśliwego, z racji smutków miłosnych, ale nieszczęście jego głębsze i bardziej istotne: leżało w nim i tylko w nim.
Starał się żyć na uboczu, zdala od bliźnich, ignorując ich troski, zamykając się w swym egoizmie, na marginesie ludzkości, która przeżywała jeden z najważniejszych kryzysów swych dziejów. Możnaby wytłumaczyć to oddalenie u tchórza, nad którym panuje instynkt zachowawczy; lecz był odważny. Można je było tolerować u człowieka obarczonego rodziną, ale był sam na świecie.
— Wszyscy jesteśmy nieszczęśliwi, książe. Któż dziś nie zaznał bólu i nie poznał śmierci?...
Jej sześciu braci padło w jednym dniu. Należeli do tego samego bataljonu i wiadomość o tych sześciu śmierciach przyszła jednocześnie. Trzydziestu dwóch członków jej rodziny spoczywało pod ziemią. Niewielu z nich było żołnierzami: przed wojną prowadzili egzystencję miłą, cieszyli się bogactwem i tytułami; życie ich było równe, łatwe, jak księcia Lubimowa... lecz wystarczyło, aby wezwał ich obowiązek!...
Jakąż była jej rozpacz, gdy otrzymała tę wiadomość!...
Lecz umiała wznieść myśl swoją ponad egoizm i pragnienie, tworzące bieg życia codziennego. Zapanowała nad boleścią własną, aby móc przyjść z pomocą cudzej. Lady Lewis miała jeden ideał: poświęcić się dla bliźnich: służyć im, choćby kosztem życia własnego. Błogosławiła niemal wojnę, która dopomogła jej znaleźć prawdziwą drogę.
— Pani jest aniołem — powiedział książe.
— Nie — zaprotestowała — jestem tylko zakochaną, biedną zakochaną.
Lubimow uśmiechnął się z pewną litością.
— Pani zakochaną?...
Mówiła dalej, jakby podrażniona zdziwieniem swego interlokutora. Czemże była miłość innych kobiet w porównaniu do jej miłości?
Poświęcały uczucia swe jednemu człowiekowi. Po za nim, nic je nie zajmowało. Mary kochała wszystkich mężczyzn — wszystkich! — bez wyłączenia nawet tych wrogów, których pielęgnowała tyle razy w ambulansach na froncie. Byli to poprostu nieszczęśliwi i to wystarczało, aby zapomniała o ich pochodzeniu.
Wspomnienie jej „flirtów“, którzy w tej chwili przewracali się na swych łożach, wzywając jej obecności, lub którzy, siedząc na ławce, zwracali ku słońcu swe oczy nieruchome i odmawiali przechadzki bez słodkiej podpory jej ramienia, kazała jej opuścić fotel. „Do widzienia, książe“! Jej kochankowie czekali.
Gdy powstała, raz jeszcze przypomniała mu ze stanowczością cel swej wizyty.
Było rzczą zbyteczną szukać księżny. Po życiu, pełnem niepewności, biedna kobieta wreszcie znalazła drogę właściwą. Mary mówiła z prostotą o przeszłości Aiicji. Znała ją. W ciszy willi Róż, wyspowiadała się jej z rozpaczą, a sanitariuszka nie odczuła ani zdziwienia, ani oburzenia. Czemże była ta katastrofa moralna wobec niesłychanych zbrodni, których świat był świadkiem co chwila?
— Dziś rano wyjechała. Jest daleko... bardzo daleko — powiedziała lady Lewis. Możliwe jest, że się nie zobaczycie więcej. Napiszę do niej, że pan jej przebacza i ta pewność wniesie spokój w jej nowe życie, tak jej potrzebny.
Książe odprowadził ją ku wyjściu. W drodze znów lamentował. Potrzebował uzewnętrznić zmartwienia swoje.
— Jestem bardzo nieszczęśliwy, lady Mary.
— Wierzę — odpowiedziała. Moje nieszczęścia przewyższają pańskie, lecz je znoszę lepiej.
Uścisnęli sobie ręce przed bramą.
— Żegnaj lady! — powiedział książe z ukłonem.
Toledo ukazał się po chwili; wychodził z pawilonu ogrodnika.
Lubimow rzucił mu rozkaz krótki:
— Jadę do Paryża jutro... Zajmij się przygotowaniami.
Potem spojrzawszy na pułkownika, dodał głosem łagodniejszym:
— Sądzę, że nie wrócę tu więcej... Sprzedam willę.


XII


Don Marcos schodzi przez ogrody publiczne ku placowi Kasyna, rozmawiając z wojskowym.
Nie jest to już pułkownik ceremonjalny, który całował stare i szlachetne ręce w salach gry i bywał gościem wszystkich rodzin arystokratycznych, przejazdem bawiących w hotelu Paryskim. Ubrany jest skromnie i czarno, a jego powierzchowność zdradza coś z człowieka, żyjącego na wsi, uprawiającego z zamiłowaniem ziemię i który czuje się nieswojo w mieście. Don Marcos nosi rękawiczki, jak w czasach swej elegancji, ale to z konieczności. Żyje przeważnie w ogródku, otaczającym minjaturową willę, gdzie rośnie pięć drzew, dwa krzewy różane i ze czterdzieści innych krzewów znanych mu szczegółowo. Ponadawał im nazwy, pielęgnuje je i polewa z zapałem, o czem świadczą jego zgrubiałe ręce.
Wojskowy idzie, jak wiejski mieszkaniec, spoglądający z ciekawością na wszystko, co go otacza. Szorstki wąs okrywa jego górna wargę, jeden z tych wąsów twardych, golonych latami całemi. Deszcz i słońce odebrały barwy jego mundurowi, nadając mu odcień ziemi. Zwisa mu ręka bezwładnie z prawego ramienia, kołysząc się wedle rytmu jego kroków. Rękawiczka pokrywa sztywną dłoń. Lewa ręka opiera się na grubej lasce; dym fajki wydobywa się z ust jego. Na rękawie skromny galon oficerski, ginie wśród nautralnej barwy sukna.
— Oto dziesięć miesięcy i dwadzieścia dni — zawołał Toledo — odkąd Wasza Wysokość opuściła Monte-Carlo... Ile wypadków od tego czasu!
Wojskowy — to książe Lubimow: wydaje się silniejszy, spokojniejszy, bardziej zdecydowany, niż w roku zeszłym; ma te same włosy siwiejące, ale wąsy całkiem białe.
Faworyty pułkownika mają tę samą barwę. Dyskretny odcień farby ustąpił przed szczerą siwizną starości.
Don Marcos wskazał miejsce, ku któremu się zbliżali.
— Gdyby Wasza Wysokość widziała ten plac w wieczór ogłoszenia przerwania wojny!
Wiadomość o zwycięstwie ściągała wszystkich. Ludzie schodzili się z Beausoleil, z Condamine, z Monaco. Poraz pierwszy od lat czterech, fasady Kasyna, hotelów i kawiarni były uilluminowane od góry do dołu. Na placu czerniło się mrowie. Fale ludzkie krążyły dokoła Kasyna. Jednakie uczucie braterstwa łączyło ludzi tak różnych, zgrupowanych tu wypadkowo. Ze wszystkich piersi ulatywały dźwięki Marsyljanki. Ludzie, którzy przedtem nigdy się nie widzieli, ściskali się za ręce, jak przyjaciele dawno rozłączeni, którzy nareszcie się spotykają. Na brzegach placu wiła się w fantastycznych skrętach farandola, spontanicznie utworzona, do której dołączali się ranni, nagle uzdrowieni, starcy cudem odmłodzeni, kobiety niepomne naraz na swą powagę.
Młode dziewczyny, z rozpuszczonemi włosami, wyły z radości, porwane ogólną gorączką!
Potem aklamacje i śpiewy ucichły. Cisza powiała nad tłumem. Ludzie przepychali się ku drzwiom Kasyna, potrącając urzędników i portjerów, pędząc z pośpiechem ku stołom gry. Taki dzień, taki wielki dzień musiał być dniem szczęśliwym w grze...
Książe i Toledo kierują się ku hotelowi Paryskiemu. Lubimow zasiada przy stoliku, pułkownik stoi. Spędził dzień cały z księciem i chce wrócić do siebie. Nie jest już tak swobodny, jak dawniej. Ktoś z nim mieszka i jego nowa sytuacja nakazuje mu obowiązki surowe.
Don Marcos ożenił się.
W kilka tygodni po wyjeździe księcia, wielka zmiana zaszła w jego egzystencji. Willa Sirena należała już do tego nowego bogacza, który budował aeroplany i auta ciężarowe; który również kupił pałac paryski. Pułkownik, zdając willę, myślał jedynie o chwaleniu cnót ogrodnika i jego rodziny.
Przed wyjazdem na front, Lubiniow zajął się losem swego „szambelana“. Zapewnił mu roczną pensję 10.000 franków, do której dodał pewną sumę, pozwalającą mu kupić sobie domek. Ponieważ chciał pozostać do końca dni swoich w Monte-Carlo, potrzebował mieć swą małą willę Sirena.
Po kilku dniach bawienia się ogrodnictwem w małej posiadłości, którą kupił na wyżynach Beausoleil, Toledo przybył do Novoa. Był to iego najlepszy przyjaciel, przytem Hiszpan; jego obowiązkiem było służyć pułkownikowi w najważniejszej chwili jego życia. Don Marcos potrzebował go jako świadka do ślubu. Profesor zdumiał się, dowiedziawszy się, że zaślubia córkę ogrodnika. Dziewczątko, które mogło być jego wnuczką... Było to wyzwanie, rzucone losowi!
— Zapominasz, pułkowniku, że młodość ma swe prawa.
— A starość swe obowiązki — odpowiedział dobrodusznie pułkownik, który zdawał się z rezygnacją spoglądać w przyszłość.
Teraz, stojąc przed księciem, jąkał nieśmiałe tłumaczenia.
— Mado czeka na mnie: biedactwo wychodzi tak rzadko. Bardzo lubi abym ją prowadził na popołudniowy koncert na taras. Już jest piąta.
Książę zaledwo zdążył skinąć głową na znak przyzwolenia, gdy Toledo zbiegł z pośpiechem po schodach.
Książę pozostał sam, pogrążony w swych rozmyślaniach. Dziś rano przybył do Monte-Carlo. Kilka godzin temu zaledwo, a widział już tyle rzeczy!
Przypomina sobie kilka zdań swego przyjaciela Lewisa, wypowiedzianych w willi Sirena w czasie śniadania. Bieg życia jest nierówny i dziwaczny. Czas upływa monotonnie i nagle godziny mają wartość miesięcy, a miesiące lat. Ile śmierci w ciągu tego krótkiego czasu...
Lubimow przypomina sobie czas krótki i burzliwy po przyjeździe jego do Paryża; dobrowolne wstąpienie do Legji Cudzoziemskiej, nominacje na podporucznika, którą zawdzięczał dawnemu stopniowi kapitana w gwardji cesarskiej, wyjazd jego na front, po rozporządzeniu i umieszczeniu 1.500.000 fr., otrzymanych za willę Sirena, ciężkie życie walk i bojów. Przypomina sobie spotkanie z legionistą, którego z trudem poznaje. Attilio Castro. Castro bez ironji, spoglądający poważnie na życie! Ponieważ należeli do różnych pułków, nie spotkali się więcej. Pewnego wieczoru po walce ujrzał go, lecz tym razem na ziemi z innymi trupami, z czaszką strzaskaną. Uśmiech spokojny miał na ustach zamiast grymasu śmierci... Biedny Castro! A jakie były losy Dony Cloryndy?...
Książę przestał myśleć o nich. Myśli o innych zmarłych. Przypomina sobie życie w szpitalu, przybycie swe do Monte-Carlo. Toledo, który nań czekał na peronie, ze wzruszeniem spojrzał na sztuczną rękę, źle ukrywającą brak żywej. Konsekwencja fatalnej rany, otrzymanej bez chwały parę dni przed przerwaniem walk.
Idzie do wesołego domku don Marcosa, gdzie będzie mieszkał w czasie swego pobytu. Na dole dostrzega wyniosłość willi Sirena, która nie należy już do niego. W chwili, gdy odwraca oczy, aby uniknąć wspomnień, spotyka wzrok Mado, żony Toleda; wzrok ten zdaje się znajdować księcia bardzo pociągającym pomimo, że tak postarzał. Biedny pułkownik!.. I ucieka przed kuszącemi oczyma, przed pełnemi ustami purpurowemu które zdają się wyzywać go swym uśmiechem.
Po śniadaniu idzie w góry krętą ścieżką; widzi mur kamienny, mija bramę, przygląda się przez chwilę olbrzymiemu budynkowi, na którego szczycie widnieje olbrzymi kogut.
Toledo odkrywa głowę. Pokój bohaterom!
Poczem ukazuje wejście do pomnika dla poległych.
— Tu leży biedny Martinez!
Schodzą stopniami marmurowemi do drugiej platformy cmentarza. Widać tam jedynie mogiły równe z ziemią, kamienne płyty, otoczone łańcuchem lub zwykłem kwiecistem obramowaniem.
Pułkownik szuka jakiejś nazwy.
— Markizie, tutaj.
Wskazuje płytę z prostym napisem: „Mary Lewis“.
— Pewnego dnia o świcie znaleziono ją martwą w jej szpitalnem łóżeczku. Nie wydała ani krzyku, ani skargi, umarła tak, jak żyła.
Wokoło mogiły kilka wieńców, które wydają się zrudziałe pożarem. Pomiędzy temi hołdami towarzyszek zmarłej, Toledo odkrywa zwoje róż świeżych zaczynających więdnąć.
— To lord Lewis musiał je tu przynieść — ciągnie dalej. — Gdy przegrywa w Kasynie, przychodzi odwiedzić swą siostrzenicę. Wasza Wysokość wie zapewne, że wskutek śmierci lady Lewis, stał się lordem... autentycznym.
Książę wzrusza ramionami. Jakże śmieszne w tej chwili wydają się te próżności światowe!
Don Marcos odgadł jego niecierpliwość i podczas gdy schodzą jeszcze niżej, tłumaczy:
— Angielka zmarła przed tamtą, i dlatego pochowano ją wyżej. Od tego czasu umarło tylu.
Dochodzą do ostatniej i najniższej kondygnacji cmentarza; jest to czworokąt ziemi czerwonawej, gdzie nie widać ani płyt, ani łańcuchów, ani kolumn złamanych. Lekkie wzniesienia w kształcie trumny wskazują miejsce grobów. Niektóre mają krzyże drewniane. Portret młodego żołnierza wisi na jednej z nich, w środku wieńca.
Dwa ludzkie popiersia ukazują się naraz nad ziemią i znów znikają. To grabarze kopią dół. Michał słyszy ponury głos dzwonów, płynący z niewidzialnego kościoła, poprzez świetliste powietrze.
Pułkownik tłumaczy dalej:
— To grób chwilowy, bez płyty, bez nazwy. Z racji wojny, nie można było ciała przenieść do Paryża. Pozostawią je tutaj przez cały czas, wymagany przez prawo, a potem ta panna, która po niej dziedziczy, przewiezie je do cmentarza w Passy, gdzie pochowana jej matka.
Waha się chwilę, oglądając groby i wreszcie powiada, stając przed jednym:
— Tutaj.
Lubimow nie może zapanować nad zdziwieniem. „Tutaj...“ Widzi wzniesienie gruntu, bez najmniejszej ozdoby, różniącej je od innych; nie uczuwa żadnego wzruszenia. Spogląda na towarzysza z niepokojem.
Czy się nie myli?... Czy nie jest to raczej grób biednego żołnierza, zmarłego z ran?...
Pułkownik, którego dotknęły te wątpliwości, odpowiada energicznie:
— To tutaj!...
Był jedynym mężczyzną na pogrzebie. Trzy sanitarjuszki, panna Walerja i on szli za trumną.
Biedna księżna de Lisle!... Toledo ze wzruszeniem wspomina jej śmierć niespodzianą.
Toledo przypomniał sobie ze wzruszeniem o jej śmierci niespodzianej. Lady Lewis wysłała ją na front. Jej pochodzenie amerykańskie pozwoliło jej wziąć udział w sanitarnym personelu dywizji Stanów Zjednoczonych, które się biły w Chateau-Thierry. Toledo nie widział jej więcej. Była w okolicy Monte-Carlo, nic o tem nie wiedział. Pierwszą wiadomość, jaką otrzymał, to była wiadomość o jej śmierci. Dostała zakażenia krwi wskutek zranienia się instrumentem chirurgicznym, którym posługiwano się przed chwilą dla jakiejś operacji... Może była to wina jej niezręczności, a może... Kto wie? Don Marcos przypuszcza, że księżna była znużona życiem...
— Straszną miała śmierć. Powiadają, że całe jej ciało było czarne i nabrzmiałe. Męczyła się kilka godzin; z ciałem wygiętem w łuk, cierpiała straszliwe bóle. Tężec! Co za śmierć dla wielkiej damy, tak pięknej i wytwornej!... Ale wśród swych tortur zachowała dość zimnej krwi, aby podyktować swą ostatnią wolę. Panna Walerja odziedziczyła willę Róż i kilkaset tysięcy wygranych któregoś wieczoru w Sportingu Wasza Wysokość...
Książe przerwał mu gestem. Oddawna wie z listów don Marcosa, że Alicja pamiętała o nim w ostatniej chwili, że zapisała mu swe kopalnie srebra w Meksyku i całą swą fortunę po tamtej stronie mórz; na razie było to niczem, ale kiedyś, później może będzie fortuną równą tej, którą Lubimow niegdyś w Rosji posiadał.
Stoi ze wzrokiem utkwionym w grób. A teraz, siedząc na tarasie kawiarni, silniej czuje się wzruszonym, niż na cmentarzu. Minione lata wracają mu na pamięć.
Biedna Alicja! biedna kobieta, oszukana przez życie! Triumfująca Wenera, Helena z „ławki starców“ znajduje się na nędznym cmentarzu, wśród zwłok żołnierzy i może sama przyśpieszyła dobrowolnie swój zgon.
Życie nasze, pomimo pozornej władzy losu, jest odbiciem naszej duszy. Alicja musiała zginąć tak, jak żyła w sposób niezwykły.
On także prowadził życie odmienne od innych ludzi i śmierć jego podobną nie będzie do ich śmierci.
Nie uczuwa ani bólu, ani gniewu. Dziwi się, że mógł pragnąć tej kobiety z takim szałem i tak nienawidzieć Martineza. Teraz ogarnia go tylko melancholia olbrzymia, na wspomnienie tych, których już niema, którzy zaczynają umierać poraz drugi w pamięci ludzkiej. Nie mogą już żyć inaczej, niż w pamięci księcia, biednej pamięci, przeznaczonej na zamarcie także za lat kilka.
Głos znany rozprasza jego zadumę:
— Co za szczęście widzieć tu Waszą Wysokość: wciąż informowałem się u pułkownika...
To Spadoni: taki sam, jak zwykle jak gdyby zaledwo kilka godzin upłynęło od ich ostatniego widzenia.
Nie chce usiąść: śpieszy się. Przyszedł tylko, aby uścisnąć rękę Jego Wysokości. Spotkają się pewno w Kasynie. Nie wątpi, że książę tam będzie. Gdzież indziej taka osobistość, jak książę, może spędzić wieczór w Monte-Carlo?
Rzuca na mundur Michała szybkie spojrzenie i podziwia jego dzielną postawę.
— Słyszałem o czynach Waszej Wysokości: wciąż pytałem pułkownika...
Lubimow nie ma czasu nakazać mu milczenia. Spadoni coprędzej przechodzi do bardziej zajmującego tematu. W Kasynie mowa tylko o Portugalczyku, który wygrywa sumy bajeczne.
— Obserwuję go. Przytem poznajomiłem się z nim i zdaje mi się, że odgadłem jego tajemnicę. Niech książę wyobrazi sobie...
Książę jest niespokojny, gdyż rozumie, że Spadoni opisze mu szczegółowo kombinację Portugalczyka. Lecz Spadoni spogląda w stronę Kasyna, jąka się i wreszcie przerywa swą opowieść. Ktoś się zbliża, a on tylko księciu mógłby zwierzyć swą tajemnicę. Żegna się więc z nim, obiecując odkryć drogocenną kombinację na kanapce w Kasynie.
Oto Lewis. Podaje księciu rękę. Jego zbliżenie przerwało rewelacje pianisty.
Gracze unikają przez profesyjną rywalizację odkrywania tajemnic swoich. Biedny Lewis postarzał o lat kilka. Śmierć jego siostrzenicy dotknęła go bardzo.
Szybkiem spojrzeniem obrzuca księcia, widzi sztywność jego ręki i serdecznie ściska mu rękę lewą.
— Lubimow, jesteś prawdziwym mężczyzną. Wiesz co czynić należy...
Ale Lewis nie potrafi dużo mówić o wojnie, o przeszłości... O siostrzenicy swej nie wspomina nigdy...
I oto odchodzi wkrótce do Kasyna, gdzie życie spędza, niby w więzieniu. Gdy książę wreszcie chce wstać, aby przejść się po tarasach, widzi idącego ku sobie człowieka, który gestykuluje zdaleka.
Książę z trudem go poznaje. To przyjaciel jego, Nowoa. Ubiegłe miesiące głęboko go przemieniły. Nie jest to już człowiek, który radził się pułkownika co do wartości względnej krawców i kapeluszników. Wrócił do zniszczonych spodni i do krawatów gotowych. Nosi brodę gęstą i źle utrzymaną. Młodemi pozostały jego głos, oczy, żywość ruchów i niezgrabność, ale wydaje się przebrany za starca.
Ten okazuje więcej radości ze spotkania z Lubimowem, niż inni. Nie przestaje wychwalać szczęśliwego zbiegu okoliczności, które sprowadziły Lubimowa.
— Gdybyś dwa dni później przybył, książę, nie miałbym przyjemności widzenia pana. Pojutrze wracam do kraju. Dość mam tego... Czegom nie zostawił w Monte-Carlo!... Pieniądze, iluzje!..
Michał okazuje się dyskretnym... Zdaje mu się, że odgaduje u przyjaciela wielkie rozczarowanie. Przypomina sobie Walerję i nie widzi najmniejszej oznaki starań kobiecych u profesora.
Nowoa również jest dyskretny. Patrzy na mundur Lubimowa, na rękaw, okrywający sztuczną rękę, ale czyni tylko niejasne aluzje do wypadków ostatnich.
— Co za nadzwyczajne wydarzenia! Ile przyjaciół zmarłych! Życie rozwinęło się podobne do tych dramatów, w których wszyscy umierają w końcu ostatniego aktu.
Po długiej ciszy, Nowo decyduje się mówić i melancholię swą wylać. Może wszystko opowiedzieć księciu, gdyż on jeden znał jego tajemnicę. (To samo twierdził pułkownikowi i Spadoniemu.) I wybucha gorzkiemi skargami na Walerję.
Stała się inną kobietą. Nie troszczy się już o krainy miłości, gdzie młode panny bez posagu wychodziły zamąż. Po śmierci księżny, stała się posażną osobą, wnoszącą mężowi więcej, niż 300.000 fr. Profesor został zapomniany i zdystansowany.
Ach! te jego niskie błagania, starania podłe, aby dawne uczucia wskrzesić... Woli nie przypominać tych chwil...
— Wszystko skończone dzisiaj. Straciła głowę dla amerykańskiego oficera i pewno wyjdzie za niego. Teraz w modzie są Amerykanie. Wszystko dla nich, nawet miłość... Codziennie z nim tańczy w hotelach Condamine lub nawet tu, w hotelu Paryskim.
I na myśl, że może nadejść, pośpiesznie żegna Lubimowa, z którym spotka się znów prędko, gdyż pułkownik zaprosił go na obiad do swego domku w Beausoleil, przekonany, że zrobi tem przyjemność księciu. Michał opuścił swój stolik, gdy sam pozostał. Nie chce już widzieć nikogo. Idąc bez celu, myśli o sobie, o swem nowem życiu. Co zrobi?... W jaki sposób potrafi stać się użyteczny bliźnim?..
Przypomina sobie śniadanie w domku don Marcosa. Myśli o troskliwości pułkownika, który chodził koło niego, jak koło małego dziecka.
Żegnaj, książę Lubimow!.. Choćby chciał, nie potrafi już prowadzić tej egzystencji egoistycznej, jedynie poświęconej przyjemnościom. Jest inwalidą; zestarzał się bardzo...
Ma siebie za biednego. Poraz pierwszy myśli z pewnem zadowoleniem o spadku, jaki mu zostawiła Alicja. Spadek ten obecnie bez wartości, lecz później, kto wie?.. Uczuwa chęć gorącą stać się znów bogatym, aby dobrze czynić. A jednak zna niedostateczność ludzkich wysiłków, aby zaradzić nędzy: to kropla wody w oceanie; ziarnko piasku na plaży. Lecz mniejsza z tem... Zadowolni się uszczęśliwieniem pięćdziesięciu biedaków wśród setek tysięcy, któremi ziemia zaludniona.
Potem myśli o swej obecnej sytuacji. Dziś rano zdecydował się oddalić od biednego pułkownika, z racji Mado. Niech inni biorą na siebie jego małżeńskie nieszczęścia!... Zamieszka w Nicei, w rosyjskim pensjonacie, prowadzonym przez wielką damę zrujnowaną. Wieczorem będą sobie przypominali czasy, gdy była bogatą, piękną i pożądaną; bale dworskie w Petersburgu, na których tańczyli razem.
Resztki jego fortuny dadzą rentę, która pozwoli żyć skromnie. Będzie należał do tych rozbitków, chroniących się na Lazurowy Brzeg, aby pod palmami wspominać o triumfach zapomnianych przez ludzi.
Będzie miał czem zapełnić czas: chce oddać się kontemplacji życia.
Wielka zawierucha wojenna jeszcze nie skończona. Pozostaje mgła, która nie pozwala patrzeć jasno na rzeczy. Sami aktorzy świeżego dramatu są oblepieni. Lata upłyną, zanim rozproszy się ta mgła, odsłaniając świat nowy.
Czy ukaże się dawna dekoracja z nowemi zarysami? Czy tyle krwawych wysiłków, aby znieść gwałt i egoizm będą daremnemi? Książę myśli z goryczą o możliwem rozczarowaniu. Ach! znów ujrzeć odradzającą się bestjalność dawną po tym kataklizmie, uważanym, jako zorza!
Wiara w przyszłość naraz go ożywia. Świat nie może być wiecznie jednaki: czy synowie będą się zarzynać dlatego, że się zarzynali ich ojcowie i dziadowie? Czy jest koniecznem, aby spoglądali na siebie z niechęcią, dlatego, że urodzili się z tej lub innej strony góry czy rzeki?
Wszyscy znamy dwie ojczyzny: miejsce gdzieśmy się urodzili i państwo, do którego należy to miejsce. Dlaczego wspaniałomyślnie nie rozciągnąć tego pojęcia i do trzeciej ojczyzny?.. Kochając kraj ojczysty czyż ludzie nie mogą jednocześnie stać się obywatelami świata?..
Książę stoi oparty o balustradę nad portem i tarasem. Aż tam go zawiodło rozmyślanie jego.
Spogląda na horyzont między Alpami a skałą Monaco, gdzie słońce znikło przed chwilą. Gwiazda błyszczy na purpurowem niebie.
Lubimow myśli o pierwszych poetach, którzy niegdyś śpiewali o niej 3000 lat temu. Homer zwał ją Kallistos, gwiazdą poranna, Vesperem, Suaferem lub „gwiazdą pasterzy“. W końcu otrzymała nazwę Wenery dla swej świetlanej białości.
Imię jej jest symbolem miłości i piękności. Michał myśli o tych, którzy zamieszkują tą planetę, błyszczącą W przestworzu. Muszą być bardziej czyści, niźli my, eteryczni, podobni do aniołów wszystkich religji.
Uśmiecha się potem z goryczą.
Myśli, że inna gwiazda, piękniejsza i większa od tej, musi świecić na niebie. Nie jest białą, ale łagodnie błękitną: posiada barwę poezji i marzeń. Tajemniczo migoce wśród czarnych przestworzy, jak te olbrzymie niebieskie brylanty, któremi monarchowie wschodni ozdabiali swe tiary.
I ten błękitny brylant przestrzeni niczem innem nie jest, jak naszym biednym globem, na którym 12 miljonów ludzi właśnie zginęło na polach bitew.
Jesteśmy sami w nieskończoności i jako całą podporę mamy jedynie swe złudzenia; swe kłamstwa i swe nadzieje. Człowiek może jedynie liczyć na człowieka...
Niebo obce jest naszym utrapieniom...
Wraca zwolna ku placowi.
Ze wszystkich kawiarni, z restauracji, z hotelów, zdaje się tryskać śpiew skrzypiec. Poza wielkiemi szybami uilluminowanemi, widać pary złączone. Tańczą... tańczą... tańczą...
Młodość niema innego zajęcia. Taniec jest rodzajem świętego obrządku, zakazanego w czasie wojny: i wszyscy oddają mu się z zapałem fanatyka, który wreszcie obecny jest przy triumfie swej wiary prześladowanej...
Książę przypomina sobie swój niedawny przejazd przez Paryż. Kobiety nigdy mu się nie wydały bardziej spragnione przyjemności i zbytków. Na tango skrzypiec z bulwarów, jak echo odpowiadają skrzypce z całego Brzegu Lazurowego i letnich stacji klimatycznych, które już zaczynają się otwierać.
Koszmar pierzchnął: wszystko zapomniane...
Michała myśl zatrzymuje się na tym wybrzeżu, które zawsze było krainą szczęśliwych.
Wojna przez cztery lata pokryła je cieniem. W myśli przebiega zatoki i skały wybrzeża i w każdej z nich znajduje cmentarz.
W Mentonie pochowane są tysiące i tysiące czarnych. Wojownicy Afryki, których ojcowie znali tylko dzidy i strzały, zmarli w szpitalach na tej plaży miljonerów europejskich. Anglicy swoich zmarłych pozostawili na Cap Martin; w Monaco śpią wojacy wszystkich narodów: Belgowie na Cap Ferrat pod wieńcami już staremi. Amerykanie w Nicei. I wszędzie od Esterelu do włoskiej granicy, Francuzi, Francuzi, Francuzi... Ale życie pragnie zmartwychwstać... Białe cmentarze zdają się ginąć w uśmiechniętym krajobrazie, jak zgłuszona nuta. Słodycz nieba i powietrza zamienia je w ogrody. Ciało ludzkie zajmuje tak mało miejsca, a świat taki szeroki...
Hotele, zamienione chwilowo w szpitale, złocą nanowo swe napisy, dezynfekują pokoje, posyłają anonse do wielkich dzienników całego świata. Ludzie mogą przyjeżdżać, aby marzyć i nowe życie stwarzać wśród ścian, gdzie rozlegały się krzyki boleści lub rzężenie konających. Muzyka zaczyna słodko jęczeć wzdłuż tego błogosławionego wybrzeża, wśród szmeru fal i drżenia pomarańczowych drzew o zapachu ślubnych wieńców. Stary pasterz alpejski, który po latach 60-ciu, jeszcze nie ochłonął ze zdumienia, widząc u swych stóp, na pustem płaskowzgórzu — Monte-Carlo, ujrzy jeszcze, jak to miasto wzbogaci się nowemi pałacami, nowemi wieżami i wzrośnie w bogactwa, jak miasto cudów.
Powiew śmierci zaostrzył wolę życia. W miarę jak znikają na horyzoncie czarne łachmany Nieprzyjaciółki, człowiek znajduje nowy czar w przyjemnościach.
Lubimow staje wśród placu. Zaczyna noc zapadać. Kołysanie muzyczne tańca, wymyślonego przez murzynów z Ameryki Północnej dla zabawy białych, dolatuje go z jednej strony, a z drugiej jednocześnie słyszy inną muzykę murzyńską, tango Ameryki Południowej. Wśród ulic sąsiednich rozbrzmiewają inne orkiestry, tam, gdzie znajduje się kawiarnia, hotel lub restauracja, widnieje napis po angielsku na drzwiach dla przynęcenia publiczności: „Dancing“.
Spogląda na górę, która widnieje w głębi, kryjąc groby na swych stokach. Poczem podnosi oczy ku niebu.
Niebo i ziemia obce są naszym strapieniom.
I życie także.

Koniec.




  1. Wódz bandy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Vicente Blasco Ibáñez.