[282]
WSPOMNIENIE Z PODRÓŻY DO MORSKIEGO OKA.
I rozmawiały z sobą niebotyczne Tatry,
Ubrawszy czoło w śniegi, a swe stopy w kwiecie;
Rozmawiały milczeniem, a szumiące wiatry
Niosły ową rozmowę po szerokim świecie,
I o ich piersi twarde, ich piersi z granitu
Odbiwszy się, leciały aż do niebios szczytu.
A skała jedna w konchy i muszle ubrana
Mówiła do sąsiady: »Jakiż dzień już minął;
Wczoraj jeszcze morzami dokoła oblana,
A dziś się świat promienny przed okiem rozwinął —
Wczoraj wielki wieloryb lejąc strumień wody,
Przesunął po mym grzbiecie swe wielkie obwody,
I rekin, olbrzym morski koło mnie przepłynął,
A dzisiaj na mem czole zawisnęły lody —
Dziś błyskawica z gromem zlatując z obłoków,
Pląsa w pośrodku szumu spienionych potoków,
I na mem łonie ślubne odprawrują gody«.
Na te jej słowa, stara, poważna sąsiada,
Granitnem swojem słowem wzniosie odpowiada:
»Tyś jeszcze bardzo młoda, córko moja droga,
Ale ja zapamiętam pierwsze dni stworzenia;
Widziałam wtedy Boga, tworzącego Boga,
A Bóg nie był ciemnością, i nie miał promienia,
Bóg był tchem i materyą; na wszechmocne tchnienie
Wody się oddzieliły, i lądy stężały —
Zabłysło światło, nocy zczerniało sklepienie,
A Bóg wtedy był Bogiem wśród stworzonej chwały.
U nóg Jego spienione oceany grały,
Góry nabrzmiałą piersią na Jego skinienie
Szły ku niebu i Pana swojego witały;
[283]
Na dwóch polarnych gwiazdach On położył dłonie,
Księżyc z słońcem osnuły Jego boskie szaty,
Piorun był Jego słowem, a błyskawic kwiaty
Ognistym wieńcem jeszcze obwiodły Mu skronie.
Ja stałam nad morzami, a mamut zdziczały,
Olbrzymią nogą deptał me odwieczne skały;
Aż nadciągnęła burza, wylały potoki,
Ziemia się wstrzęsła, morze uciekło z łożyska,
Grzmiał świat potęgą wichrów, rwały sie opoki,
I na ruiny nowe spadały zwaliska —
W tem Bóg rozpędził chmury, i otóż dzień świeci!«
Tu góra zmilkła — kołem — niezmierzone skały
W obłoki swój wierzchołek dźwigają wspaniały,
A u stóp ich pagórki igrają jak dzieci —
Gwiazdy obwiodły rzędem ramiona olbrzyma,
I z wysokości w przepaść sięgają oczyma —
Wiatr zasnął — koziodrzewy czernią się wysoko,
A u spodu zieleni wielkie Morskie Oko;
Ono pysznie roztacza zwierciadlane fale
I nadbrzeża odbija w źrenicy krysztale.
Tuż nad niem szarym słupem ponure mgły dyszą;
W nich się dwoją opoki i gwiazdy kołyszą,
Rzekłbyś, że to jest siatka morskiego widzenia.
I głuche, nieruchome jezioro i góry,
Jak gdyby Bóg się przejrzał w zwierciedle natury,
Bóg nieruchomy — tylko wśród niebios sklepienia,
Coraz to nowe gwiazdy ciekawe migocą,
Na barkach skał odpoczną, doliny pozłocą,
I pędzą dalej, gnane siłą przeznaczenia.
Na uboczy, na wzgórzu, w owych skał pobliżu
Błyszczy napis, a nad nim Zbawiciel na krzyżu;
Tam się nagle poety wstrzymała powieka,
[284]
Bo chciał nicość swą podnieść, i cudom przyrody
Chciał pokazać cud większy ów marzyciel młody,
Chciał on pokazać Boga przemianę w człowieka;
Lecz gdy spojrzał na siebie i w przestrzeń stworzenia
Spuścił głowę...
Już słońce twarz swą rozpromienia,
I blaskiem swym całuje niebosiężne szczyty;
Rumienią się odwieczne, ziarniste granity,
Błyszczą, lecz nie topnieją na ich czole lody,
A u stóp ich zielenią zwierciadlane wody.
Morskie Oko się patrzy słupem w oczy słońca,
Patrzy się bez zmrużenia, patrzy się bez końca,
Aż słońce wzrok odwróci i przemknie na wiatrach;
Bo Morskie Oko trupie, już niema powieki,
Morskie Oko wypłakał ocean przed wieki,
Wypłakał wśród potopu i zostawił w Tatrach.