Wyprawa na Poryck
I.
edytuj We wrześniu 1863, kreślący te słowa i Ambrożewicz, elew szkoły kunejskiej, znudzeni odsiadywaniem na urlopie, po odbytych zimą i wiosną onegoż roku, po odbytych wycieczkach krwawych poza kordon, i wyczekiwaniem bezowocnem na wyruszenie pułków Art. Gołuchowskiego, w które nas wpisano – w Żabi… na kwaterze, skierowaliśmy kroki nasze, pożegnawszy wesoły dom i księdza miejscowego D., na północ, do legowisk formujących się oddziałów Komorowskiego [3], Rochebruna [4] i Lenkiewicza, którzy oznaczony czas mieli, kiedy im wyruszyć nakazano.
Z wozu na wóz, to piechotą, to na miękkiem siedzeniu powozów podolskich panów, bez wytchnienia a statecznie, z wszelkimi ostrożnościami wobec żandarmów austriackich, posuwało się nas dwu przez ziemię podolską, stepem i przez lasy, pośród skał i gór nadsereckich czem raz bliżej do przeznaczonych posterunków.
Wesoło szliśmy i wieźli, gdyż nie głodno, a świeciły przy tem cztery dukaty w kieszeni Ambrożewicza. Dukaty owe i słabość Ambrożewicza do notatek z wrażeń podróży, o mało nas nie nabawiły kłopotu w jednej wiosce pod Janowem. Ktoś plotkę puścił na folwarku, w którem konie przeprzęgano, – że jedzie szpieg… ma dukaty i czyni zapiski. Gospodarz pomarkotniał i z pode łba groźnie studiował nasze zachowanie się.
– Nie notuj, mówię do Ambroż., patrz no w oczy gospodarza, z którym przynajmniej 50 kijów na rzecz twoją wygląda bezwzrokowych.
– Et… a nie namyślając się przystąpił do podejrzliwego i podał mu książeczkę, w której ten czytał:
„Zofia cztery całusy.
„Rózia krnąbrna….
„Gorąca gospodyni
„Lustro i piersi kobiety.
„Ach – jak ja teraz się pokażę.
„Taka rozczochrana!
„Na adamaszkowym łożu! i t. p. nieoznaczone bliżej wyrazy, z których domyślać się można było licznych i słodkich nieporozumień między kunejczykiem a drugą połową rodzaju ludzkiego byłych.
W Myszkowicach przyszedł rozkaz, aby czekać. Dano kwaterę na Łuce. Zastałem tu 20 rekrutów, umieszczonych na folwarku i gorzelni. Stary rządca, eksżołnierz Garwoliński, rad był wszystkim bardzo; a wskutek tego co dzień był tłusty baran na rożnie, a wódka, słonina i czosnyk do herbaty do herbaty na przemian.
Garwoliński oprowadzał też ku rozrywce obopólnej, po swoich warsztatach stolarskich, w których własną 90-letnią ręką obrabiał pnie dębów, na misterne zydle, stoły, szafki i drewniane armaty.
We dwójkę i przy pomocy eskadrona wojsk moskiewskich, |Malinowskiego, Żmudzina i w lata kanejskiej i genueńskiej szkoły wojskowej, kucharza tamże zakładowego przyuczaliśmy rekrutów w mus[z]trze i do broni. Nauka nieutykana wcale, bo młodzież była ochoczą i zdrową. Dziewki wioskowe z za łopuchów i murów folwarcznych, tworzyły zastęp gapiącej się publiczności, a zarazem straż przed niespodziewanym napadem: żandarmów, wojska i komisy[o]nujących kancelistów. Dziewki i urok, sprowadziły w grono nasze rekrucko-wojenne, dwu parobczaków, Rusinów, najtęższych chłopaków wioskowych. Przysięgli na krzyż i ewangelię ruską, że pójdą na wojnę z Moskalem. Przysięgi szczerze dotrzymali i legli od kul wroga przy drugiej wyprawie Komorowskiego, w styczniu 1864.
Tydzień minął, z rekrutów potworzyli się żołnierze. Dobrucki eksżołnierz austriacki, donosił tytoniu z Tarnopola i zawiadomił o bliskiej rewizji i obławie na folwarku łukańskim.
Uciekać nie było czasu, mrok zapadł gęsty, a wicher wył i łamał drzewa.
Gdzie się skryć? Dotychczas używane kryjówki były znane i wiadome komisy[o]nującym i obławnikom.
Przywołano dziewki na naradę; podały projekt nowy i wyśmienity. Okrzyknęliśmy je naszymi dowódcami. Dachy stodół i stajen folwarcznych miały stanowić kryjówkę. Drabiny poprzystawiano i jeden za drugim wyłaził na strych dachu, i tam siadając jakby na konia, kładł się poziomo, wtykając głowę pomiędzy pośladki poprzedzającego.
Przepysznie, szepta jeden drugiemu, a noc ciemna choć oko wykol.
Dziewczęta ruskie, drabiny pozdejmowały, i rozeszły się.
W godzinę, wycie psów, szczęk broni, nawoływania, i niemieckie oficerów przekleństwa, przekonały nas, iż folwark otoczony. Bramy pootwierano i dwie latarnie folwarczne wiodły śmietankę komisji i kilkunastu żandarmów z kąta w kąt, pomiędzy słomę i siano, po łopuchach i drzewach, zakamarkach i w kominy, wszędzie tylko nie na dachy stodół i stajen!
Nie ma nic, halb rechts – marsch! [5] I ucichło znowu a śmiech sprytnych dziewek zawtórował za pukiem wiatru!
Kwatermistrz przeznaczył nam, a to: mnie, Ambroziewiczowi i Malinowskiemu, kwaterę w Tarnopolu, w którym przebywało wielu Wołyniaków i Ukraińców z pod komendy Różyckiego pułkownika, oczekując na rozkaz udania się do oddziałów gotowych.
Tu kipiało życiem powstańczym mimo ostrych i bezwzględnych zarządzeń komendanta miasta. Prawdopodobnie ostrość owa dowódcy pułku huzarów, przechodziła przez alembik względów politycznych, tem bardziej upozorowanych, iż kwaterowani, spokojnie się zachowywali i o żadnym wybryku nikt nie słyszał. Jeden tylko i jedyny wyż[ej] wspomniany Dobrucki ekskapral austriacki, broił od czasu do czasu; ale że brojenie to posiadało wszelkie znamiona oryginalności, tedy patrzały na Dobruckiego władze przez palce, a koncepta jego przechodziły z ust do ust ku uciesze publiczności.
Pewnego razu, nawet surowy komendant miasta, mimo niechęci do żartów, przyjął tłumaczenie się Dobruckiego, względem jakiejś burdy dobrze i puścił go wolno.
Rzecz się miała, jak następuje:
Aresztowanego Dobruckiego przyprowadził patrol wprost przed komendanta, który go w ciągu pytań stawianych dowiedziawszy się, że jest ekswojskowym, zapytał:
Kiedy wystąpił i dla jakiej przyczyny!? – Ten odpowiedział: Roku 1859 stałem we Wiedniu na warcie przy baterii armat. Było rankiem, mgła przykryła miasto, gdyby całunem. Mnie morzył sen i powieki się kleiły. W tymże czasie zajechał przed ustawioną baterię parukonny fiakier, wysiadło kilku panów, a przeszedłszy koło mnie gdyby mary, przystąpili do jednej z armat, a owinąwszy takową w koce przyniesione, podnieśli, i potaszczyli do fiakra, poczem wsiadłszy do powozu, zemknęli z armatą nim się opamiętałem. Przemiana warty wykryła cały czyn zbrodniczy. Na alarm przybył i kapitan, który mię wsadzić kazał do sztokhausu [6], a po kijach i poście, poleciwszy ogolić mnie wapnem niegaszonem, z czego też mimo lat wszelki brak zarostu na mojej twarzy przedstawił do superarbitrunku.
– Also superarbitrirt und ein Lump bis dato? [7]
– Tak jest, dosłownie panie komendancie.
– Laufen lassen [8] – była odpowiedź śmiejącego się instygatora.
W Tarnopolu czynności nam żadnej w kierunku przygotowań do wojennej wyprawy nie poruczano. Byliśmy, w całem tego słowa znaczeniu skazani na nudy, przerywane z częsta przyjazdem któregoś z księży okolicznych uniackich, który przyjeżdżał za synem wyrostkiem, a dowiadywał się tu dopiero, iż syn poszedł bić Moskala. Szukał też biedny ojciec dziecka swego w dyrekcji szkolnej, w policji, pomiędzy wojskowością, a na ostatek udawał się dopiero pomiędzy nas, lecz na próżno, gdyż rekrutów odsyłano bezzwłocznie zwykle do obozów. Otóż tedy stwierdziwszy księżyna daremność zabiegów swoich, i wygadawszy się na wariację młodzieży, zapraszał na częstunek, wśród którego wyłaziło szydło z worka, i ksiądz przysięgał na ewangelię, że jest dobrym polakiem, i jako taki żądał, aby go wpisano do szeregów, gdyż w domu nie ma co robić: źinka bude swaryty a starosta zamkne!
Pocieszaliśmy go wtedy jak mogli, a śpiącego sadowili na wóz i wyprawiali z powrotem do domu… do źinki i starosty.
Młodzieży wyznania uniackiego wyszło wtedy dość i przeważna ilość do obozów, i czynem tym dowiedli przynależność serca i krwi swojej do rzeczy polskiej, którą pokrywają wśród spokojniejszych chwil małpowanym, że tak rzeknę walenrodyzmem.
Na tem miejscu nie mogę pominąć, abym z pomiędzy unitów tarnopolskich nie wymienił kilku odznaczonych na polu walki. I tak: Jakób [9] Woliński, godząc na dwu inflanckich strzelców pod Chruśliną, padł od granata, który mus trzaskał głowę.
Dwóch Dombrowickich, ciężko rannych pod Żyrzynem; pozostawiono w chwili skonania w szpitalu.
Chruszczewski ranny od lancy kozackiej dostał się do niewoli, z której zdołał umknąć, jednak schorzały – nie wiadomo czy żyje. Proskurnicki ranny ciężko pod Kobylanką, prawdopodobnie umarł w szpitalu.
A iluż to zginęło Kolankowskich, Bilińskich, Stobohatych, Lewickich, Masiuków i wiele wiele, bo bez liku zastrzelonych, pomordowanych na polu bitwy, uduszonych tamże przez pastwiących się sałdatów, za pomocą piasku zapychanego w rozcięte nożem usta!
Wiele bardzo legło polskiej młodzi, w one lata krwawe, polegli żałowani od swoich, o gdyby szanowani przynajmniej jako zmarli już, od wrogów!
II.
edytuj Na początku października t. r.[10] znaleźliśmy się ja i Malinowski, już w Tar….. na granicy samej, w zamku u p. Ros…., który sprawy całej szczerym był przyjacielem i zasilał żołnierzy u niego konsystujących zawsze własnym groszem: na tytoń, potrzeby wojenne i t. p.
Ambrożewicz pozostał w Poturzycy, gdzie przydybał dawnych znajomych, między innymi, Żeleszkiewicza, a rozżalony na Malinowskiego, że w Kulawie u p. Ż, pozwolił umknąć pewnemu indywiduum, kręcącemu się po dworach, w mundurze c.k. urzędnika skarbowego z tytułu jako zbiegły urzędnik austriacki, idący do powstania, a pod pokrywką tą, trudniącemu się prostemi kradzieżami.
Polowano tedy na c.k. skarbowca z naszej strony, i mieliśmy go już nawet pod grozą gorącego uczynku; a tymczasem względy czcigodnego p. Ż. i nieporadność Malinowskiego w takim wypadku sprawiły, że onże panicz został puszczony bez kwitku, a natomiast skrupiło się na awanturze między młodym żołnierzem Zar. a rząd czynią domu pana Żar…go.
Prawie przez dwa tygodnie przesiedzieliśmy bezczynnie na kwaterze tartakowskiej, skracając czas przygotowywaniem drobnostek, potrzebnych w obozowem życiu każdego żołnierza. nici, igły, szydła, puszki ze smalcem, koszule w łoju gotowane, onuce takiejże materii, arnika i t. p. były bardzo poszukiwane; a koziki i łyżki drewniane nawet przepłacane.
Naraz 29 października przyszedł rozkaz wyruszenia w lasy przedgraniczne celem odziania się, uzbrojenia i sformowania. Malinowski i ja, wraz z resztą, kwaterowaną z nami w Tartakowie, która na próżno chciała użyć gwałtu na osobie rządcy tymczasowego, jako obowiązanego do służby wojskowej i wpisanego należycie, i zabrać go ze sobą, wyruszyliśmy, po spowiedzi i wysłuchanej mszy św. w kościółku miejscowym, do lasów, w pobliżu folwarku tartakowskiego położonych, gdzie było już około 300[-]tu ludzi gotowych do pochodu.
Po zachodzie słońca, przy świetle księżyca, pomaszerowaliśmy ku rewirom poturzyckim, gdzie oczekiwała nas takaż liczba, pod komendą ekskapitana austriackiego, dzielnego Fischera. Zastałem tu Ambrożewicza i wielu innych znajomych. Po godzinnym odpoczynku Fischer zakomenderował „do szeregu”, i pod wodzą przewodników skierowały się kroki nasze, przez zarośla, błota i ruczaje do miejsca ogólnego zboru.
Pochód trwał bez przerwy prawie przez 6 godzin co najmniej, a co najlepsze, że żaden ze zebranych, oprócz przewodników, nie wiedział kędy druga, i naprawdę też, do dzisiejszego dnia niewiadomy mi jest kierunek pochodu i miejsce zboru. Dość, że jakoś po północy dobrze, stanął transport w odwiecznym borze sosnowym, prawdziwym mateczniku, skąd błyszczały ognie.
Szczękła broń i „stój kto idzie” – i ujrzałem przed sobą w kotlinie dość obszernej, wśród sosen niebotycznych, światłem księżyca przez zarośla się przedzierającem, przy blasku ogni, obraz jaki każdemu żołnierzowi, powracającemu w zastępy swoje, pozostaje wryty w pamięć i serce, na długo… na zawsze!
Śnię nieraz, w spokojnej chwili o tym krajobrazie, a rozbujała krew porusza nerwy ospałe, zda mi się, iż słyszę owo „stój kto idzie” i wołam całem jestestwem:
– „Swój.
„Swój” – wydobył się okrzyk z 600 piersi zdrowych, patrzących w obozową naszą chatę… las. –
Las przyjaciel powstańczy w wesołej chwili i przy skonaniu; – obóz cały roił się od postaci gromkich, ubranych w szare płaszcze lub burki. Prawdziwych olbrzymów zda się widzisz z bronią pośród czarnych sosen szumu.
Ledwie ranek jesienny błysnął i pobudkę zatrąbiono, wcielony byłem do oddziału Komorowskiego, kompanii II, zostającej pod komendą kapitana Cza…
Ambrożewicz pozostał w kompanii I, kapitana Oll…, Malinowski jako eksdragon wstąpił do kawalerii.
Szybko postępowało sformowanie się; mundury wydano, broń, amunicję, suchary i wódkę. Mundur oddziału Komorowskiego odróżniał się od tegoż oddziału Rochebrun’a li wedle głowy, tj. pierwszy miał kapelusze góralskie z szerokiemi krysami, których przednia strona na wzór żołnierzy Wallesteina, była do góry podgiętą, zaś drugi fezy czerwone, których kolor kutasów był odznaką kompanijną. Z moich znajomych kapitan Fischer, dowodził I kompanią, ubraną w fezy o kutasach czarnych.
Kompania druga Cza…, wyż[ej] wspomniana, od samego nawiązku należała do szczęśliwszych, a to: że powierzono jej sztandar pułku całego. Obraz matki boskiej powiewał nad nią bezpośrednio, a co nas też wielce usposabiało buńczuczno i dumnymi robiło.
Wesoło więc było, ogień buchał z pod kotła, w którym ważono kaszę i mięsiwo; każdy coś śpiewał solo lub do chóru, a jeden tylko mężczyzna, około trzydziestu lat, blondyn, wiotkiej postaci, średniego zarostu na twarzy, z oryginalnego kroju płaszczykiem włoskim na ramionach, trochę pochylony, mnie cieszył się i nie śpiewał. Był to Władysław hr. Tarnowski.
Do mnie, młodszego odeń znacznie, od samego początku przygarnął się był. Jedliśmy jedną drewnianą łyżką i spoczywaliśmy obok siebie na mchu.
Ja mu opatrywałem całkiem broń, a on patrzał w bezdeń, jakby nie świadom tego, co się koło niego dziej. Między sobą, a wedle zwyczaju, jako obyci żołnierze, przeznaczaliśmy go jako pierwszego, którego trafi kula pierwsza. Smutek jego był bezustanny i to ześrodkowanie myśli w sobie, były powodem do szeptów onych, mniej lub więcej wedle praktyki uzasadnionych.
Noc nastała ciemna, w borze czarnym tem straszniejsza.
Padł strzał. Pierwsza ofiara obowiązku dopełnionego.
Zatrąbiono. Gotowi już wszyscy. Zapalono pochodnie. Komorowski, Rochebrun i major Biliński przegląd robią. Słowa komendy kapitanów, poruczników, adiutantów i podoficerów: „Szykuj się” i „w pochód”, brzmią po lesie i tętnią w krew żołnierzy. Wszystko słucha. Już starzy to wojownicy, ostrzelani.
Idziem i idziem! Ten szepcze pacierz, a ów wesołą piosenkę nuci.
Idziem… i w długi szereg, jakby duchy leśne, wyciągnął się pułk półtora-tysięczny.
I poszliśmy… a za nami, na obozowisku, pozostał trup ofiarny, płaczące kobiety i dzieci.
Trup, trup, słyszałem do siebie mówiącego Tarnowskiego, trup przyjaciela to zły znak!
Wyszedł pułk z lasów.
Na równinie, gdy słonko zabłysło, odbył przegląd jenerał Kruk, i pożegnał wkraczających znów pomiędzy bory sosnowe.
Kapuśniaczek począł rosić. stać i komenda: „Obiad gotować”. Rozłożono ognie, a gdy żołnierze czyścili broń i spoczywali, sztab cały, a szczególnie Komorowski i Rochebrun kłócili się między sobą o objęcie dowództwa nad całą wyprawą. [11]
Co się tam między starszyzną działo, niewiadomo mi do dzisiaj. Kilkakrotnie tylko uważałem na Tarnowskiego, który owijając się bezustannie w swój płaszczyk, jakby przemarzł, szeptał do siebie:
Na co oni się kłócą!
I zaiste myślę teraz, po co były te kłótnie?! Kłótnie, które podług wszelkiego prawdopodobieństwa tworząc niesmak w sztabie, przeniosły zarzewie nieukontentowania, zwiększonego trudami wojennemi, i na żołnierzy; i stały się powodem rozprzężenia, jakie później w kilka dni nastąpiło, po rozprawie pod Baraniemi Peretokami.
Gruchnęło w obozie, iż Rochebrun odjechał, zdawszy dowództwo na Komorowskiego. I pogłoska ta zda się na prawdzie polegała. A prawdę tę uczułem, gdy siadłszy przy ognisku, słoninę na patyku, do własnego spożytkowania przyskwarzałem. Oto słonina ta, a szczegółowo starania, aby wszelkie krople z topiącego się przysmaku, nie w płomień lecz na chleb się dostały tak dalece uwagę zaprzątnęły, iż nie zauważyłem przybycia kapitana Cza…. z kolegami, czego powodem, że otrzymałem szturchnięcie nogą w grzbiet, słonina w ogień wpadła, a mię doszedł rozkaz: rozpal ogień!
Porwałem się na nogi, a salutując i wskazując na ogień, z którego woń mojej słoniny smakowna się dobywała, rzekłem:
– Melduję pokornie, ogień oto jest!
– Osobny ogień – odparł kapitan – i to zaraz.
Stanąłem słupem, to jest – z wyprostowanej postawy ani kroku nie ruszyłem. Co to krzyknął kapitan, niesubordynacja? Poczekaj, nauczę cię.. krukom pójdziesz na żer… pod wartę z nim.
Tu porwał się z ziemi Tarnowski, a przysunąwszy się do kapitana, rzekł:
– Na miłość Boską kapitanie, on nic nie winien… ja ci zaraz drzew narąbię i ogień rozłożę. I porwawszy siekierę, począł najbliższe konary zrębywać i łomy znosić.
Kapitana to udobruchało, i nuż wtedy w prośby do Tarnowskiego, aby zaprzestał robotę.
– Hrabio kochany, nie tobie rozkazałem, ale ot temu brusowi. Do profosa z nim!
Wzięto mię pod bagnety i odprowadzono; lecz Tarnowski znowu ujął się za kolegą, zmienił kapitan swoje orzeczenie, i wysłał do placówki celem odbycia warty wedetowej aż do nocy.
Stanąłem tedy na drożynie leśnej z karabinem w ręku, a ledwie godzina upłynęła, przyszło, za wstawieniem się Tarnowskiego, odwołanie z warty i darowanie wszelkiej kary za niedosłuch.
Pod noc, pochód dalszy, przez lasy i wertepy ku granicy Wołynia. Kapuśniaczek całodzienny nie ustawał i dokuczał uparcie. Nad rankiem dzwony klasztoru OO. Bernardynów, wzywały mnichów do rannych pacierzy, a marsz trwał bez przerwy i odpoczynku. Śpiewać nie wolno, ani fajek kurzyć.
Żołnierze krocząc śpią. Jakiś waligóra kompanijny obepchawszy torby chlebem, słoniną i przywiązawszy całe płuca ze zabitego wołu do tornistra, jest pobudką do żartów, odnośnych gotowości jego wojennej.
– Czemu nie zabrałeś ze dwa garnki?
– Gdzie kasza tatarczana?
– Jagły – bracie? wołają.
– Zginiesz z głodu, zmarniejesz, schudniesz.
– Kula nie będzie miała drogi przez ciebie, przeleci niby przez pajęczynę. Dobrześ zrobił, że się zaopatrzyłeś. Gdy utyjesz, kule w tobie grzęznąć będą, gdyby w poduszce!
Jednak kawaler Albertus milczy, dumając zapewne nad sposobem odpłacenia za żarty.
Zemścił się też istotnie, albowiem dowiódł później takiej odwagi zasób, zimnej krwi i nieszacunku względem życia, – o czem później że szanować go poczęto i oryginalne zachowanie się uwzględniać, tem więcej, iż zapasy jakie na sobie dźwigał, dzielił bez szemrania w czasie niedostatku pomiędzy wszystkich.
Ambrożewicz zjawił się koło kompanii II na kobyle. Karabin dzierży w rękach. Kobyła świadoma, że piechura niesie na swoim grzbiecie, kroczy oślim krokiem.
– Ej Ambrożewiczu – zlecisz z kobyły!
– Nie zlecę.
Któryś tam pchnął kobyłę w zad bagnetem. A ona jak się rozsierdzi, jak wierzgnie – i bęc… Ambrożewicz … leży w błocie.
– Bodajżeś pękła – woła.
Śmiech .. aż kapitan nadbiegł.
Cisza. . marsz dalej. Dzionek chmurny i deszczyk pomału nakapuje. W bliskiej wiosce przez którą pułk idzie, następuje złączenie się z oddziałem Sienkiewicza, który z innego obozowiska i i inną drogą. Komorowskiego tu dopędził.
Mówią, iż granica już blisko. oddział Sienkiewicza poszedł w awangardę.
Jeszcze jeden pagórek. Bug po lewej stronie, a o pół mili przed kolumnami oddziałów zebranych słupy graniczne. Żadnej już przeszkody nie widać jak oko zajrzy. Żadnych żandarmów ani wojska austriackiego. moskal, jeśli jest tam w lasku brzozowym, ha… to są ostre naboje. Hurra… naprzód!! I chociaż 18 godzinnym marszem żołnierz zmęczony, idzie wesół i pewien zwycięstwa.
Nie patrzę różowo, nie rad jestem do pochwał względem domu własnego, lecz wtedy.. sądząc wedle rozpołożenia granicznego pasu i entuzjazmu żołnierza napadającego na liczbę naszych 2000 – przynajmniej 10 krotnego nieprzyjaciela, aby zdołał się obronić należycie i nie był przeparty, a czego dowodem samże Poryck, – o czem później.
III.
edytuj Granica. Brzozowy lasek, mimo jesiennej sukni, odmłodniał, gdy szczęk broni polskiej posłyszał.
Odpoczynku chwil kilka, Okrzyki: Formuj się! Ładuj… poszedł pomruk od kompanii do kompanii.
Baczność!
Na ramię broń!
Sztabowcy przesuwają się. Bagnety nałożone, i marsz, marsz, w pochód na ziemię wołyńską.
Czardak obieżczyków moskiewskich pusty. Awangarda znalazła spodnicę czerwonego koloru, którą kotłowy pułku przewiesił na ramię ku uciesze powszechnej.
Żdżary nad Bugiem niedaleko. Na pochyłości zabudowania folwarczne i wieś. Kroczy wojsko z zastosowanie wszelkich ostrożności, i pod warunkiem determinacji, aby zdobywać dla się odpoczynek po 24- godzinnym niemal bezustannym marszu.
Wężem wcisnęliśmy się do wsi i na folwark. Awangarda zdobywa kilkanaście baranów. Z powodu tego uci[e]cha wielka dla zgłodniałych żołądków. Zjemy stado całe… i tak też się stało prawie dosłownie.
Deszcz leje strumieniami, a ciemno jak w rogu. Druga kompania… w awangardę… i podwójnym, o ile możności krokiem, po błocie wołyńskim. Jedną nogę człowiek ledwie wydobył z topieli grząskiej, a już druga zalazła.
Druga kompania na przedzie. Pierwszy strzał pójdzie z jej karabinów, i pierwszy trup będzie w jej szeregach.
Tarnowski poszedł na ochotnika w szpice. Wraz z nim Albertus, który znowu w Zdżarach ukradł pół barana, i przytroczył do tornistra. Wlecze się też i stęka jak wóz cygański, ale maszeruje.
Szarzeć poczęło, gdy się strzały odezwały na tyłach pułku. To kozunie na wywiadach. Przywitano ich niegrzecznie. dwu potoczyło się w kałużę – reszta pierzchła.
Las się przerzedził. Przed nami Poryck we mgle i deszczu; a z zasłony tych przedzierają bagnety i puszki. Kawaleria nieprzyjacielska na lewem skrzydle. Widocznie, że na nas czekają.
Kawaleria pomknęła na front ku prawemu skrzydłu, przeciw dragonom moskiewskim.
Kilka strzałów.
Stać… i w prawo to w lewo zachodź! Kompania za kompanią tworząc kolumny szturmowe, z bagnetem w ręku idą naprzód, nie opatrując nawet broni do strzału.
I tu zdobyć nam należy legowiska i odpoczynek po całonocnym przez błoto pochodzie.
Zastępy moskiewskie u wrót Porycka się mieszają. Czy nie mają prochu. Prawdopodobnie karabiny pozamakały.
Hurra… i pierzchli, nie dawszy strzału. Powolnym po błocie chodem, wychodzą jedną stroną miasteczka, gdy Komorowski na czele kawalerii i piechoty druga wkracza.
Zajmujemy kwatery po chatach i u Żydów. Mieszczanki rżną prosiaki, i warzą kapustę. Ja, Tarnowski i kilku z drugiej kompanii stanęliśmy na kwaterze u chłopki wdowy. Rozpaliła kobieta ogień, nastawiła garnek ziemiaków, a my się odszuszamy i czyścimy broń obmokłą.
Biedne kobiecisko nakrywa stół, i gości czem może. Tarnowskiemu łzą zaszły oczy. Coś Babie wtyka, a ona przyjąć nie chce.
Padło kilka strzałów, i do broni… odbiło się echo po chatach.
Dobrze, że broń czysta i na świeżo nabita. Lecimy niemal w kierunku, skąd przybyliśmy. Za okopem i cmentarzami dwie sotnie kozaków i dragoni wgrać [12] zaczęli. Z pod lasu wysforowało się kilka rot piechoty – armaty i tyralierzy nieprzyjacielscy. Z za stert rażą częstym ogniem.
Z cmentarza naprzód… w tyraliery… i kryć się do rowów… woła major Biliński.
Nie strzelać na wiatr… niech się przybliżą…
Regularnie i statecznie grzmią strzały, gdyby na mu[z]trze. Co który tyralier moskiewski wytknie głowę z poza sterty, już nią kiwa, gdyby Żyd na szabas.
Major Biliński zleciał z konia. Pada a klnie. Myślałem, że zabity, a to mu koń osłabiony utknął.
Majorze… zleź do nas do rowów… woła Tarnowski, koń twój biały… przydajesz się na dobry cel…
Albo ja żaba, abym w rów lazł?... Pociemniało mi w oczach… Myślę oho… Przychodzę do siebie… otwieram oczy, szyja mi zesztywniała, jakby wilcza… A tak… rozcieram – ale nie pomaga… To kontuzja.
Albertus nasz z baranem, wylazł z rowu, i idzie przed front linii. Sypią się nań strzały gradem. On strzela najspokojniej. Gdy nabija, to się obraca baranem do nieprzyjaciela.
Kapitan Cza…. krzyczy do niego: a zleziesz nazad do rowu!?
Ja także nie żaba…
No… i my nie żaby – rzecze kapitan. I hajże z rowów w tyralierkę – a sposób to wojowania miły – milszy od polowań najgustowniej ułożonych i uplanowanych.
Naprzód tedy, i bliżej ku Moskwie – po pod skórą jej.
Hurra!... Z za stert, co jeszcze żywe umyka do rot, a z temi i z puszkami do lasu.
Hurra… i przy nas zostaje pobojowisko.
Dzień ku schyłkowi, – a kapuśniaczek jak ciął, tak tnie.
Na cmentarzu kopią grób dla poległych. Poszliśmy nosić trupy. Ot … pod laskiem poległ waleczny rotmistrz kawalerii, Boleski, 8-ma towarzyszami. Porąbano ich w kawały. Głowy poodcinane, ręce, nogi. Boleskiego poznaliśmy po kosmku siwych włosów… Wszyscy poobdzierani do naga. Ziemia stratowana na Okół, i krwi jezioro. Na tem miejscu nie było pardonu. Opierał się Boleski całemu szwadronowi dragonów. Oparł i padł, lecz uratował prawe skrzydło, i rozstrzygnął bitwę. Zebraliśmy szczątki bohaterów na płaszcze, i niesiemy do grobu, rozmyślając nad nieżołnierskością żołnierza moskiewskiego, pastwiącego się nad trupami.
Anioł Pański… za spokój duszy kolegów-bohaterów… pomódlmy się!... I jak na komendę odezwał się także dzwon kościółka poryckowskiego do modlitwy za zmarłych! I dzisiaj… po tylu już latach, polecam Boleskiego i 8-miu jego towarzyszy walecznych… najwaleczniejszych… modlitwie szczerej i wielkiej: dziatek niewinnych i ludzi prawych.
Anioł Pański!... zmówcie… proszę… i wieść o żandarmach, pod Poryckiem ległych, nieście w świat pomiędzy polski lud.
Wracając z pobojowiska, idą żołnierze na kwatery noclegowe. kompania druga rozłożyła się po domach żydowskich, kędy były kwatery moskiewskich oficerów. Weszliśmy do kolegów-nieprzyjacielskich pomieszkań. Jest się jakby w domu; a dotycząc tego, chwyta jeden za samowar, aby zastawić; drugi bierze się do przemiany butów, trzeci poszukuje za koszulami; mnie się dostały szlify i biblioteka, w której ostatniej znachodzę dzieła polskie – małorosyjskich.
Rozgospodarowano się na piękne, i tytułem pożyczki zabierają żołnierze co się przydaje za zamianą bezpośrednią, t. j. pozostawiając gaficyrom i praporszczykom schodzone buty, zmoczone kożuch i brudne koszule.
Północ. – Świstawki kompanijne piszczą przeraźliwie hasłem pobudki. Oddziały zebrane. Przy świetle księżyca, ruszają podwójnym krokiem w kierunku powyż[ej] opisanego placu potyczki całodziennej. Za miastem kompanie się wyrównały, awangarda rozsypała się na flaukiery, gdyż las przed nami; a gros pułku w zbitych kolumnach sunie naprzód i naprzód. Jeśli w lesie zaczaił się nieprzyjaciel, to pozycje jego zdobywać trzeba. Co chwila oczekują strzałów w środek nasz, z armat ustawionych na szosie pod zakryciem zasiek z drzew. Stopy dotykają ledwie ziemi. Las oto już. 10000 kroków…, 5000… Baczność!... Ciężka przeprawa będzie i krwawa, lecz udać się musi – czuje to każdy. Na komendę szczękła broń. Wzrok wytężony i ucho. Naprzód… bez strzału pójdziem… na bagnety… gdyby nawet zginąć do ostatniego.
Naprzód!... 2000 kroków… 100 i drzewa wyrazistszą barwę przybierają i kontury.
Już pod lasem – jużeśmy w lesie – a tam bokami… ponad kraj lasu – hen mignęły lance kozackie w dzikim popłochu.
Zorza ranna zaświtała, gdy oddziały kroczyć zaczęły przez granicę austriacką. Był to manewr wyśmienity, ze strony Komorowskiego obmyślany, a to wedle danych następujących: po zwycięskiej potyczce pod Poryckiem, przybyły moskiewskie posiłki, które nocą starały się otoczyć Poryck, i tamże Komorowskiego zgnieść lub zmusić do poddania. Poznał to dowódca. I nim pierścień moskiewskich wojsk się zetknął, nim Moskale odgadli plan i zamiary Komorowskiego, gdy tenże drogą wolną wymknął się do granicznych szlaków, aby przeszedłszy przez te, lasami nadbużańskiemi, stanąć niejako na tyłach nieprzyjaciela. I rzecz cała już dobrze rozwiązywać się poczęła, już Moskale stracili nasz trop – a przynajmniej nie pojmowali manewru Komorowskiego w kierunku granicy, myśląc i spodziewając się, iż główne siły zostały w Porycku, a reszta wyszła, aby obsadzić drogę leśną, ku granicy wiodącą to jest: linię odwrotową, – gdyby nie ucieczka przedwczesna posterunku austriackiego z wiatraku Baranich-Peretokach.
Szpica złożona z kilku kozaków, źle wszechstronnie się popisała, gdyż mając nakaz aresztowania lub skneblowania wszelkich wedet austriackich, pozwoliła tymże umknąć. W skutek czego powstał straszny alarm pomiędzy dwiema kompaniami piechoty i u szwadronu huzarów, konsystujących w Baranich Peretokach.
Zwróciliśmy się więc od lasu Baranich Peretok po pod las, na powrót i prosto do niedalekiej, dopiero co przebytej granicy, aby nie wejść w konflikt z Austriakami, którzy też krok w krok za nami postępowali rugują niejako za pas graniczny.
Komorowski i sztab udali się na tyły, aby odwieść dowództwo austriackie od zamiarów względem zdradzenia pochodu ponad nosy prawie moskiewskie.
Przyrzekli i słowem się związali; lecz między nimi znalazł się zdrajca. Jakiś kapitan austriacki. Czech – brat, wyprowadziwszy kompanię swoją aż nad drogę graniczną, kazał sypać salwami, aż się drzewa trzęsły.
Salwy te były umówionym znakiem, czy też stały się takowym, dla bliskim Moskali, a zgubą równoczesną dla wymykającego się pułku Komorowskiego, który widząc plan swój rezolutny zniweczony, udał się do Austriaków, którzy równolegle z nami kroczyli po swojej stronie. Tam posypały się rady i przedstawienia, że jest otoczony, ze nocą ściągnęła Moskwa 5000 wojska ze Świniuch i t. p. i że daremnie winien będzie krwi.
Słuchał Komorowski wszystkie te perswazje: a słuchając stracił na tej determinacji, która mu pomogła do zwycięstwa dwukrotnego pod Poryckiem, stracił na wolnej myśli i na zimnem rozpatrywaniu okoliczności i stosunków!?
Oddziały tymczasem pod wodzą Bilińskiego stanęły na przestronnej polance leśnej, między lasami wsi Baranich Peretok, a tymi Porycka rozpostartej.
Niedługi był spoczynek. Strzały gęste posypały się na tyłach. To konnica Komorowskiego ściera się z dragonami i kozakami.
Dzielnie się spisali – napad odparli.
Lecz Moskwa uparta. Znowu brzęczą o tym szable po karkach moskiewskich, a któryś z konnych, mężczyzna tęgi i zamaszysty, chociaż czapkę mu lancą strącili, rękę przestrzelili, on pułkodowódcę moskiewskiego ubił i jako trofea przynosi szlify i szablę nieprzyjaciela.
Dzielny żołnierz – szepcze koło mnie Tarnowski.
Dzielny…. chwali go Komorowski – opodal.
Konnica gotuje się do nowego natarcia. Woła na mnie konny jakiś: oj kolego… ratuj, już dwa razy z konia zleciałem.
Poznaję kolegę Józefa Z…
A ty co piechurze, robisz w konnicy?
On zaś – pomagaj… Kozacy już dwa razy mię mieli, jednak już chwyciłem za ogon koński i z matni się wydostałem.
– W czem pomóc?
– Trzymaj strzemię…
– Trzymam.
Ledwie wydrapał się, koń pohuśtał, – siodło pod brzuch .. a ekspiechur hrym… i leży na trawie.
– Podsuń gurty, boś głodny a koń schudł. Szedłem dopomóc, a tu huk armat, świst kul i granatów – przeszkadza wszelkiej pomocy.
Kapitan wzywa „do szeregu”.
Niosą rannych już. Ten się zachwiał, jęknął, upadł, ów sycząc z bólu, raczkuje w krzaki. Widzę Malinowskiego, jak się pokłonił i spadł głową na dół.
Zamęt, rozgardiasz. Komorowski stoi na koniu, na około starszyzna i oficerowie. Radzą, a zaczem przeczuwa żołnierz przejście granicy. Tarnowski szepcze w ucho chorążemu: zdejm i schowaj sztandar – aby Niemcy nie zabrali. Sztandar zdjęty, a równocześnie głoszą sztabowcy i Komorowski:
– Cofać się ku granicy.
Cofamy się tedy wśród gradu kul. kolumny moskiewskie napierają, starają się otoczyć. Jednak uśmierzamy ich zapędy kulami i przeproszeniem: żeśmy nie pobici jeszcze.
Awans nieznaczny i cofanie się bezustanne – oto obraz walki krwawej na polanie Baranich Peretok i w lesie austriackim, od południa do zmroku.
Padnie który, jeśli trup, to go zostawiają, ranny – to biorą – i tak pomału, noga, za nogą, jakby to nie walka o śmierć lub życie – lecz spacer, przechodzi pułk Komorowskiego e rozpostartych falangach granicę.
A Austriaków już ani znaku. Uchylili się spod pocisków, niosących śmierć i na neutralnym gruncie.
Bronią nasze zastępy państwa habsburskiego granic. Ani kroku dalej. I Moskwie, ani armaty ani siły przeważne nie pomagają.
Utknęła. O gdyby dowódca na tedy krzyknął, rozkazał – naprzód i naprzód!... byłby pod wieczór nieprzyjaciel zostawił nawet armaty, tem bardziej, że mu wtedy już nabojów brakło.
Lecz dowódcy i sztabu nie było!
Noc…. a promienie rannego słonka, oświeciły pobojowisko, zalane naszymi i moskiewskimi trupami.
Pobojowisko puste… Nieprzyjaciel cofnął się przed nami – my przed nieprzyjacielem – z tym dodatkiem, iż on miał czas do opamiętania się będąc wolnym – a my zaś znaleźli się w zamknięci: w szpitalach jedni, w kazamatach austriackich drudzy, a reszta błąkająca się po lasach.
Ostatnimi, którzy przeszli granicę byli: Władysław hr. Tarnowski, ubrany w swój poszarpany płaszczyk, bez kapelusza na głowie, i chorąży nasz pułkowy. Obaj stanowili ariergardę niejako kompanii I, II. i kompanii kapitana Fischera zasłaniających niejako odwrót całego oddziału Komorowskiego.
Dnia 1 czerwca 1878
- Kalinowa.
- ↑ Tak widnieje pod datą na końcu tekstu. Czy to nazwisko autora, jego pseudonim, czy miejscowość w której spisano relację? Trudno powiedzieć, ale w Polskim Słowniku Biograficznym, tom XIII (hasła od Klobassa Zrecki do Kopernicki), wyd. Instytut historii polskiej Akademii nauk, druk Zakladu Narodowego im. Ossolińskich, Wrocław-Warszawa-Kraków, 1967-68, str. 436. Kalinowa widnieje jako autor.
- ↑ Identyfikacja, że chodzi o oddział Żuawów oraz o przynależności do niego Władysława Tarnowskiego na podstawie choćby: Dora B. Kacnelson Z dziejów polskiej pieśni powstańczej XIX wieku. Folklor powstania styczniowego., wyd. Polska Akademia Nauk, druk Zaklad Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk, 1974, strona 97.
- ↑ Wojciecha Komorowskiego (1839-1879), pułkownika wojsk powstańczych - patrz artykuł w Wikipedii
- ↑ François Rochebrune, w spolszczeniu Franciszek Rochebrun (1830-1870) - patrz artykuł w Wikipedii
- ↑ Halb rechts - marsch! – Wpół na prawo - marsz!
- ↑ Sztokhausu – Stockhausu – dosłownie piętrowego domy, w przenośni aresztu.
- ↑ Also superarbitrirt und ein Lump bis dato? – Zatem osądzonyś i lumpem do dziś?
- ↑ Laufen lassen – Puścić wolno.
- ↑ Jakób - pisownia oryginalna.
- ↑ Października 1863 r.
- ↑ Autor opisuje tu konflikt znany jako sprawa R. Sienkiewicza i Fr. Rochebrune'a, w wyniku którego gen. Michał Heydenreich przekazał dowodzenie całością wyprawy pułkownikowi Komorowskiemu, a Fr. Rochebrune wyjechał do Francji. (Uwaga za biogramem Wojciecha Komorowskiego pióra Eligiusza Kozłowskiego w: Emanuel Roztworowski (red. nacz.) Polski Słownik Biograficzny, tom XIII (hasła od Klobassa Zrecki do Kopernicki), wyd. Instytut historii polskiej Akademii nauk, druk Zakladu Narodowego im. Ossolińskich, Wrocław-Warszawa-Kraków, 1967-68, str. 435-436.)
- ↑ Wgrać – ?
Informacje o pochodzeniu tekstu możesz znaleźć w dyskusji tego tekstu.