Wysokie progi (Kraszewski, 1884)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wysokie progi
Podtytuł Powieść w dwóch tomach
Pochodzenie Kurjer Warszawski
Wydawca Gustaw Gebethner
Data wyd. 1884
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WYSOKIE PROGI.

Powieść w dwóch tomach
J. I. Kraszewskiego.

Tom I.

Wiadomo, przynajmniej na jakie dziesięć mil wokoło, że Brodnica, na Podolu galicyjskiem leżąca, jest własnością Jego Ekscelencji Albina hrabiego Widawy, herbu Wieniawa.
Hrabstwo i herby wszystko to wyszło na świat z głębi mroków zamierzchłej przeszłości, po roku 1772-im, w tej epoce metamorfoz, gdy część dawnej rzeczypospolitej, od dawnej całości odcięta, do nowego aglomeratu należeć zaczęła i życie odrębne rozpoczynała.
Z tytułów, naówczas martwych pozostałości — potworzyły się owe hrabstwa i baronje, które nowe społeczeństwo do nowego życia, nanowo organizować miały.
Wtenczas już Widawowie, godząc się z tym rzeczy trybem, poczęli zajmować stanowiska urzędowe i dobrze w Wiedniu widziani, w krótkim czasu przeciągu wzrośli, tak, że hrabia Albin nosił tytuł ekscelencji, miał urząd w Wiedniu i liczył się do arystokracji różnobarwnej, stanowiącej austrjacką.
Oprócz tej gałęzi, wyposażonej majątkowo i stosunkami dosyć możnie, pozostało Widawów trochę, uboższych i niemających znaczenia...
Hr. Albin czuł się w obowiązku czasem, tej dalszej rodzinie przychodzić w pomoc i nią się posługiwać. W Brodnicy zajmował oddawna miejsce kontrolera, rachmistrza, kasjera, nie tytułujący się hrabią, Adalbert Widawa, człowiek lat czterdzieści kilka mający, cichy, spokojny, prostoduszny — który zdawał się niewiele już wymagać od życia i świata, tak był ze swem położeniem przejednany i niem zaspokojony.
Adalbert był jednym z tych bardzo dziś rzadkich okazów człowieka szczęśliwego, który nie żąda nic nad to co mieć może i nigdy się na losy swe nie uskarża.
Małego wzrostu, niepozorny, twarzy rysami wyrazistemi nie uderzającej, zawsze czyściuchno choć ubogo ubrany, z przerzadziałemi włosami starannie ułożonemi, z wejrzeniem spokojnem, z małym na ustach uśmieszkiem, Adalbert powszechnie lubiony, miał i u hr. Albina zachowanie niemałe, choć między tym kuzynem pryncypałem, a oficjalistą różnica charakterów była bardzo wielka. Ale właśnie czasem rozmaitość usposobień i temperamentów jest najlepszą rękojmią zgody i wzajemnego ocenienia.
Hrabia Albin, który zajmował się losem krewnego od jego młodości, dał mu wychowanie, a potem go w dobrach swych umieścił, — wpływ wywarł wielki na łagodnego i posłusznego krewniaka. Uwagi jego i rady wielekroć dobrodusznego Adalberta uratowały od porywów i zachcianek, któreby życie jogo zwichnąć i zatruć później mogły. Młodszym będąc kochał się często Adelbert w panienkach, zwykle w kolach oficjalistów, między któremi się obracał, upatrzonych — wielokroć chciał się żenić — zawsze powaga, uwagi i rady życzliwe hr. Albina powstrzymywały go, a przyszłość dowiodła, że to na dobre wyszło.
Zwolna tak Adalbert dożył czterdziestki, przebył ją, i stopniowo się uspokoiwszy, wyrzekłszy miłosnych marzeń, — życie sobie urządził nietylko znośne, ale zupełnie odpowiadające temperamentowi i charakterowi swemu.
Przy wielkiej alei prowadzącej do pałacu w Brodnicy stał domek mały, schludny, ładnie wyglądający, w którym się mieścił Adalbert.
Dawano mu tu tytuł jeneralnego kontrolera, chociaż najrozmaitsze funkcje spełniać musiał z kolei i służył hr. Albinowi z przywiązaniem, miłością, poświęceniem największem.
Dworek umyślnie dla niego przerobiony, z ładnym niewielkim ogródkiem, zdala odznaczał się dwoma bardzo kształtnemi gołębnikami, które po nad stare, otaczające go drzewa, występowały.
Tu zawsze prawie można było widywać liczne stado gołębi najrozmaitszej barwy, które oba gołębniki i dach skromnego dworku obsiadały.
Kilka pokoików, izby dla czeladzi nielicznej, oficynka mikroskopijna, w tyle za zaroślami ukryta, dobrze oparkaniony ogródek z lipami, klonami, leszczyną i grządkami kwiatów, — składały to gniazdko maleńkie, do którego Adalbert przyrósł był sercem całem.
Nigdy w życiu J. Ekscelencji nie pozazdrościł pałacu i uciekał z niego do swojego kątka, ciesząc się nim coraz bardziej, im starzejąc spokojniejszym był na duchu.
Pensyjka którą pobierał od kuzyna, była dla niego zupełnie wystarczającą na utrzymanie wygodne siebie i służby, złożonej ze starego niedołęgi Szczepana, jeszcze starszej gospodyni, kucharki Marcjanny, chłopaka Wicusia i pudla Parola...
Nie bez przyczyny zaliczamy ostatniego do służby, albowiem przyzwoitszego, lepiej wychowanego, rozumniejszego i przywiązańszego psa nad niego — świat i korona polska, jak mówił Szczepan, nie widziała.
Trzeba było mu się przypatrzeć, gdy, oczekując na powrót pana, siadywał we drzwiach poważny, zamyślony, z głową zwróconą w tą stronę, z której Adalbert miał przyjść, rozumnemi oczyma badając drogę, a jeszcze rozumniejszym nosem wietrząc zdala Adalberta; albo gdy z nim razem wszedłszy do pokoiku, z oczów mu czytał co musi zaaportować i jak się znajdować, stosując do pańskiego humoru.
Parolowi można było, ściśle biorąc, dozór domku powierzyć, posłać go, rozmówić się z nim niemal jak z człowiekiem. Umiał rozumny pies hamować wybuchy radości, a z obcymi obchodził się z nieporównanym taktem.
Adalbert, oprócz tego psa ulubionego, miał najukochańsze swe gołębie i kury, których hodowla go niezmiernie, namiętnie zajmowała. Tu trzeba było widzieć Parola, gdy, hamując uczucie zazdrości, w czasie zabaw z gołębiami i kurami, siedział zdala, aby ich nie płoszyć, posłuszny i napozór obojętny, z mocą ducha do podziwu. Wiedział on, że w serca pańskiem musiał dzielić zajmowane miejsce z ptactwem i godził się rozumnie z tą dolą swoją, nigdy panu nie dając uczuć, ażeby miał żal do niego.
Kury i gołębie zresztą znały tak Parola, iż się go nie obawiały, a gdy zuchwalsze (zwłaszcza kwoczki z kurczętami) odpędzały go, pies odchodził, nie okazując gniewu, nic obnażając zębów...
Dla Parola, jak dla pana jego, pora młodości przeszła już była, ustatkowali się, pogodzili z życiem i stali się filozofami praktycznymi. I on i Adalbert mieli te fizjognomje stworzeń średniego wieka, spokojne, zaokrąglone, i biegiem życia przejednane, które po burzach młodości przychodzą ku wieczorowi życia.
Adalbert nic więcej teraz nie pragnął nad to, aby się nic w jego położeniu nie zmieniło i żeby w szczęśliwym spokoju, pod tą strzechą ubogą dożył dni ostatka.
Pokój i cisza były jego ideałami. Hrabia Albin, który żył w święcie wielkim i mógłby go był wprowadzić łatwo do niego, wprędce się przekonał, że kuzyn nie był stworzonym do — wysokich progów.
Z pałacu uciekał gdy byli goście, a cisza jego dworko, samotność z gołębiami, kurami i Parolem najmilsze mu były.
Umysłowo poczciwe człeczysko, choć nie było upośledzone, choć miało zdrowy rozum, pogląd nader trzeźwy na stosunki — nie chciało się wzbijać wysoko. Myśli jego obracały się w dosyć szczupłych granicach... Czytywał mało, a najulubieńszą jego lekturą były „Tysiąc i jedna nocy“, które zwolna przebiegając, gdy stanął na tomie ostatnim, powracał do pierwszego.
Małomówny w ogóle, gdy się odezwał Adalbert, zawsze do rzeczy coś umiał powiedzieć i słowa jego działały uspakajająco...
Zwali go jedni filozofem, dziwakiem drudzy, ale szanowali wszyscy, a hr. Albin, wychowanice wielkiego świata, jedna ze świetnych gwiazd wiedeńskiego dworu, cenił go wysoko, kochał nawet po swojemu, czasem mówił, że mu zazdrościł.
Wyśmiewano jego fantazję niewinną hodowania kur i gołębi — jego bojaźliwość i skromność — ale każdy starał się mu być usłużnym, i ten byt szczęśliwy — tak niewiele wymagający — czemś podsycić i przyozdobić.
Życie Adalberta płynęło uporządkowane, regularne, prawidłowo, bez niespodzianek, — właśnie tak, jak on sobie życzył. Rachował, sprawdzał rachunki, niekiedy zmuszony był do krótkich wycieczek, a naówczas powrót do dworku podwajał w nim rozmiłowanie w tem zaciszu...
Ku wieczorowi jednego dnia wiosennego Adalbert siedział na ganeczku, z Parolem i palił złe cygaro, do którego tak przywykł, że mu się doskonałem wydawało — gdy ruch około pałacu oznajmił mu, że hrabia Albin, którego się w Brodnicy spodziewano — przybyć musiał ze Lwowa.
W podobnych razach Adalbert zwykle nie stawił się natychmiast do pałacu, dawał jego ekscelencji wypocząć i dopiero nazajutrz rano szedł z powitaniem i raportem.
Godzina, o której zwykł był przybywać hr. Albin, zawsze prawie oznaczoną była. Adalbert zauważył, że na ten raz wcześniej niż zazwyczaj przyjechał — ale nie zmieniało to obyczaju, i pozostał na ławeczce z Parolem, nie sądząc, aby do pałacu był potrzebnym. Upłynęło niespełna pół godziny, gdy z wielkiem padziwieniem swem zobaczył aleją, pieszo idącego jakby ku dworkowi, hr. Albina.
Starszy od Adalberta, kuzyn jego zupełnie też inaczej wyglądał, i nic pomiędzy nimi pokrewieństwa nie dawało się domyślać. Adalbert był mały, twarz miał nie znaczącą, rysy dosyć pospolite i wyrazem dobroci tylko upięknione, gdy Albin słuszny, zręczny, na oko wyglądał na pana, ruchy i postawę miał wielce dystyngowane, oblicze klasycznej niemal piękności, a wiek wcale go nie zeszpecił.
Był to, jak powiadają — pan całą gębą... Obyczaje też miał pańskie, a nawyknienie do najlepszego towarzystwa, w najgorszem nawet zapomnieć mu się nie dozwalało.
Im bardziej hr. Albin zbliżał się ku dworkowi, a właściciel jego mocniej się w tem przekonaniu utwierdzał, że zmierzał ku niemu i do niego, tem niespokojniej poruszając się, mniej wiedział co ma począć.
I on i Parol wstali — szło o to, czy mieli wyjść naprzeciw tak dostojnego a rzadkiego gościa.
Trzeba albowiem wiedzieć, że jego ekscelencja zwykle wzywała Adalberta do siebie, a do dworku nie zaglądała nigdy prawie.
Odwiedziny te i to w bardzo krótkim czasu przeciągu po przybyciu do Brodnicy — nie były bez znaczenia. Coś pilnego musiało hr. Albina tu prowadzić.
Zdala jednak, gdy Adalbert mógł już twarz kasyna rozeznać lepiej, a znał dobrze wyraz jej i znaczenie jego, — nie dostrzegł ani troski, ani zakłopotania. Owszem oblicze było dziwnie rozjaśnione, wesołe, rozpromienione i dobrze wróżyło...
Adalbert stanął w furtce od drogi i zdjąwszy czapeczkę, uśmiechnięty, wraz z Parolem oczekiwał na coraz żywszym krokiem podchodzącego kuzyna, który stanąwszy u furtki, podał mu rękę śmiejąc się. Adalbert pocałował go w ramię.
— Zdziwisz się może — odezwał się wesoło hr. Albin, który nie wchodząc do dworku, siadł na ławce w ganku — że mi tak pilno było pokój tobie zamącić? hę?
Ale nie bój się, kłopotu ci nie przynoszę, owszem, coś nawet nadzwyczaj pomyślnego... ale też nadzwyczaj niespodzianego.
Mówiąc to hrabia wpatrzył się w stojącego przed sobą kuzyna, uśmiechnął się, wyciągnął rękę i — dodał:
— Przyjechałem ci powinszować, kochany Adalbercie..
— Mnie? czego? — odparł przestraszony kuzyn.
— Nie chciałem zawczasu i napróżno ci o tem oznajmować — dodał Albin — ale teraz, gdy to już jest stanowczem, niewątpliwem, dłużej ci tego skrywać nie mogę. Podkomorzyna Osmólska, siostra matki twojej, z którą, jak wiesz, stosunki były oddawna zupełnie zerwane — umarła bezdzietna — majątek bardzo znaczny, klucz na Wołyniu, Zakrzew — spadł na ciebie...
Adalbert słuchał, słuchał, a hrabia dokończył już i czekał odpowiedzi, gdy jeszcze jak osłupiony, zbladły, zebrać się na nią nie mógł.
Oznajmienie to nietylko że nie uczyniło na nim wrażenia radosnego, ale zdawało się — zabójczem.
Zwolna załamał ręce... ramiona mu się podniosły... wstrząsł się cały.
— A mnie to na co! — zawołał — mnie, sukcesja! majątek! Zlituj się, hrabio, nie żartuj!
— To wcale żarty nie są — rzekł bardzo serjo hrabia. — Chociaż podkomorzyna Osmólska, jak powszechnie utrzymywano, miała zrobić testament, pomimo najpilniejszego poszukiwania, nie znaleziono go... Jesteś jedynym, najbliższym, niezaprzeczonym spadkobiercą. Przynoszę ci na to dowody.
Adalbert stał wciąż osłupiały, czoło mu się pogarbiło, ręce drżały...
— Ale ja tego spadku nie chcę — zawołał nareszcie. Nowego życia rozpoczynać wcale nie myślę, dobrowolnie się w ukrop rzucać... niech mnie Bóg obroni...
— Nie wiesz co odrzucasz — począł powoli hr. Albin. — Popełniłbyś szaleństwo... Zakrzew, potrąciwszy ciężary na nim, o co się informowałem pilno, wart z jaki miljon złotych...
— A mnie miljon do czego! — przerwał oburzony niemal Adalbert. — Jabym go musiał spłacić spokojem, zmianą życia i obyczaju, byłbym najnieszczęśliwszy... Nie chcę — nie chcę!
I zakrył sobie twarz rękami.
Hr. Albin uśmiechał się.
— No, no — rzekł — ostygniesz, rozmyślisz się... Jesteś dziwak, to wiadomo, niewiele ci potrzeba, takim cię znamy, wszystko to prawda... ale majątku nikt nie odrzuca dlatego, iż on go zobowiązuje włożyć frak i białe rękawiczki...
— Nietylko frak, nietylko rękawiczki — gorąco począł Adalbert — ale wdziać potrzeba nową skórę, zasakryfikować szczęście, spokój — całego siebie.. Nigdy w świecie! nigdy w świecie.
— Mój kochany Adalbercie — surowiej odezwał się J. Ekscelencja — to są wszystko dzieciństwa... Masz obowiązki względem rodziny, nie godzi ci się wyrzekać spadku, któryby poszedł na kolatoralnych i dla Widawów przepadł. Ja na to nie pozwolę...
Adalbert, mimo poszanowania dla głowy rodziny, śmielej niż zwykle się odezwał:
— Nie zapominaj hrabio, ile ja mam lat... rozpoczynać nanowo, na scenie mi nieznanej życie, dla mnie wstrętliwe... tego miljon nie opłaci. Na co mi ten Zakrzew i te pieniądze? ja niczego nie potrzebuję przy łasce waszej... nic nie chcę!
Otarł pot z czoła.
Rozmowa musiała być niezwykle ożywioną, gdyż Parol, wpatrujący się w swojego pana, uznał ją za niepokojącą, i — łagodnie łapą skrobnął Adalberta, jakby zapytywał czy nie ma mu co do rozkazania. Na hr. Albina, dla którego zawsze był z wielkim szacunkiem, pudel tym razem spojrzał tak groźno, jakby go obwiniał o naruszenie spokoju i gotów się był rzucić na niego.
Jeden ruch ręki rozumnego Parola przywiódł do pomiarkowania, poszedł pod ławkę drugą, i siadł zdala już tylko przysłuchując się rozmowie ożywionej.
— Siadaj, Adalbercie — odezwał się hrabia — uspokój się, mówmy rozumnie... nie unoś się, nie możesz się na los uskarżać. Byłbyś ostatnim grzesznikiem, gdybyś dla fantazji dziecinnej odrzucił co ci Bóg daje... Tego nie przypuszczam.
Znając ciebie, chociaż o spadku i o śmierci podkomorzyny wiedziałem dawniej, oszczędzałem, nie mówiłem nic, czyniłem starania, aby rzecz się wyklarowała...
Dziś przynoszę ci wszystko gotowe, obmyślane, urządzone tak, abyś nie miał najmniejszej trudności. Powinieneś mi choć — Bóg zapłać — powiedzieć...
Milcząco, zimno, niezgrabnie skłonił się Adalbert.
— Nie wątpię — rzekł — najmniejszej rzeczy, że byłeś hrabio łaskaw na mnie, jak zawsze, ale widzę, że po wielu latach, znając mnie od dziecka — nie wiesz co się w mojej duszy dzieje. Wieku mojego przypominać nie potrzebuję... Nawykłem do trybu życia, który mi z łaski swej stworzyłeś, dobrze mi z nim i nie chcę go zmieniać.
Wiesz i to, że wychowania do salonu nie odebrałem, człowiek jestem prosty sobie, języka, oprócz własnego i trochy niemieckiego, nie posiadam, — co ja w tym waszym świecie będę robił, w którybym wnijść musiał?
Hr. Albin słuchał poważny i zadumany.
— Mój Adalbercie, świat od ciebie, znając twą przeszłość, wymagać wiele nie będzie, masz wicie przymiotów, zdrowy rozsądek, złote serce, które wszędzie ludzie ocenią. Nie czyń się gorszym niż jesteś.
Mógłbyś mnie obwiniać, że dając ci wychowanie, na wszelki wypadek, nie uczyniłem go świetniejszem, aleś ty sam tego niechcial? Jam niewinien. Niechciałeś i tytułu naszego hrabiowskiego nosić, który teraz staje się niezbędnym, dlategom się w Wiedniu postarał aby cię wciągnięto do rodowodu. Od dziś dnia masz prawo się zwać hrabią.
— Ja? hrabią?! rozśmiał się smutnie Adalbert... a to dopiero nowina!!
Poruszył się mocno, tak zagrożony gospodarz dworku, otarł pot, który mu z czoła zaczął spadać kroplami, i milczący, jak obwiniony przed sędzią — stał przybity i znękany.
Albin mu podał rękę.
— Kochany Adalbercie — proszę cię — nie bierz tego tak tragicznie i tak — powiem otwarcie — dziwacznie... Musiałbym się wstydzić za ciebie...
Spuść się na mnie. Znam twoją miłość spokoju i — niedoświadczenie, dodam ci człowieka do porady... masz mnie w odwodzie — ale koniec końcem (hrabia się rozśmiał) wielkiemu temu nieszczęściu obronić się nie będziesz mógł. Parola możesz zabrać z sobą, a gołębie wszędzie się znajdą.
Adalbert stał ciągle niemy, pogrążony w sobie i tak znękany, jak gdyby go w istocie spotkało największe nieszczęście.
W tej duszy uspokojonej — zastygłej, odrętwiałej — powiedzieć można, samo przypuszczenie zmiany życia burzyło wszystko na czem ono spoczywało. Myślą przebiegł następstwa tego wypadku i drżał przed niemi. Kochany dworek, do którego przyrósł jak ślimak do skorupy, stworzenia, do których się przywiązał, tryb sam żywota, nad jaki innego nie znał — samo miejsce, owa Brodnica od dzieciństwa mu najdroższa — wszystko to, wszystko miało zniknąć z jego oczów, a on się stać męczennikiem, ofiarą — dla czego? za co? nie pojmował.
Widział tylko wszystkie smutne następstwa tej konieczności, ruinę i żałobę — rozpacz go nieraz ogarniała. Hrabia Albin, wpatrujący się w niego, czytał na tej twarzy nie nawykłej do ukrywania wrażeń — i zdumiony zdawał się z trudnością wnikać w duszę tego człowieka, którego znał oddawna, a jednak znalazł niespodzianie jakoś większym dziwakiem, niż sądził.
— Mój Adalbercie, dodał, upamiętajże się — prawdziwie, zrozumieć mi cię trudno... Nic przecie nie zagraża tej swobodzie, którą tak cenisz... Będziesz mógł zawsze hodować swoje gołębie...
— Tak, odparł Adalbert — ale nie będę mógł spokojnie siedzieć w kącie... Grozi mi takie życie jak twoje... hrabio... a ja do niego nie mam powołania.
J. Ekscelencja ruszył ramionami, ale nic nie odpowiedział, bo ze swego życia na wielkim świecie był zupełnie zadowolonym, i w innem nie pojmował znośnego bytu.
— Muszę ci to powtórzyć, odezwał się po długim przestanku, że, jakkolwiekbym chciał do twojego życzenia się zastosować — niestety, musisz i ty i ja uledz konieczności. — Spadku po Osmólskiej wyrzec się niepodobna; trzeba jechać do Zakrzewa i objąć go.
— A jeśli testament się znajdzie? — odparł czepiając się tej ostatniej deski wybawienia Adalbert — jakaż naówczas będzie rola moja? Jechać, obejmować a potem powracać z kwitkiem, tegoby jeszcze brakło!!
— Mówiłem ci już, że poszukiwania testamentu były próżne — rzekł hr. Albin. — Podkomorzyna zmarła nagle i nie miała czasu napisać ostatniej woli... Przytomność twoja w Zakrzewie jest potrzebną, musisz się wybrać w drogę jaknajprędzej.
Ale bądź-że spokojnym, obmyśliłem wszystko co było potrzeba, daję ci mój powóz, abyś tam przyzwoicie wystąpił, moje kufry i tłumoki, których herby i cyfry są jakby naumyślnie nam wspólne. Największą zaś ofiarą, jaką dla ciebie czynię, to że ci na czas pewien dodaję do boku za mentora, mojego nieoszacowanego Sokalskiego.
Wierz mi, że gdybym sam z tobą jechał, nie tyleby ci to pomogło, co ten poczciwy, rozumny, wytrawny człowiek, który będzie twoją prawą ręką.
Adalbert podniósł głowę, lice mu się trochę rozjaśniło, wstał i w milczeniu poszedł w ramię pocałować kuzyna.
W istocie kamerdyner J. Ekscelencji niejaki Sokalski, był w swoim rodzaju niepospolitym człowiekiem. Od chłopaka z przedpokoju wykształcił się on przy hrabi Albinie, i doszedł do tego że nawet J. Ekcelencja wzywał często jego rady. Wszystko to był winien pracy własnej, i — upartemu czytaniu, z którego się wyśmiewano z początku, a teraz Sokalski miał prawo nieraz się uśmiechnąć, stojąc za krzesłem, z tych co go niegdyś lekceważyli. Był to człowiek już nie młody, niemal tak arystokratycznie wyglądający jak pan jego, milczący, poważny i mimo położenia podrzędnego, obudzający poszanowanie.
Hr. Albin żyć bez niego nie mógł.
Po tej rozmowie, hrabia chciał kuzyna zabrać z sobą na herbatę do pałacu, aby z nim się obszerniej rozmówić jeszcze, ale Adalbert płaczliwym niemal głosem, wyżebrał sobie aby go zostawił samego i dał mu się rozmyśleć.
— Jak chcesz — dodał hr. Albin — ale ja ci raz jeszcze powtórzyć muszę, że nic nie pomoże, losowi twemu uledz powinieneś...
Aż za furtkę, ku alei wyprowadziwszy, razem z Parolem, hrabiego — biedny Adalbert powrócił na swój ganeczek i rzucił się na ławkę, nie zważając nawet na psa, który widząc go niespokojnym, ciągle łapą zapytywał co mu było... i parę razy stłumionym głosem szczeknął.
Biedny spadkobierca siedział jak przykuty, osłupiały i strapiony.
W tem co go spotykało napróżno szukał jasnej strony, czegoś pocieszającego — widział tylko mękę, pracę, zaprzedanie się bez celu.
Niezrozumiał na co mu się miały przydać miljony? dlaczego zmuszano go aby je zagarnął?
Opuścić ten kąt, dworek, swoje ptaki, zerwać z tem życiem tak urządzonem dogodnie, tak skrytem pod cieniem drzew starych — wydawało mu się nieszczęściem. Znał nadto hr. Albina, aby mógł sobie pochlebiać, że go przekona, że się potrafi uwolnić, zastąpić kimś. Zależał zresztą od niego, kochał go, był mu wdzięcznym, i nawykł do ślepego posłuszeństwa.
W chwili, gdy się tego najmniej spodziewał — w życiu zachodził zwrót nagły, mający je zupełnie zmienić... potrzeba na to było siły i energji, których nie miał. Rozumiał to dobrze, iż dla tego świata, w który miał wejść stanie się śmiesznym i zastosować doń nie potrafi — było to jakby wystąpienie przymusowe w roli pajaca!!
Parol napróżno go ciągle zaczepiał łapą i szczekaniem. Adalbert był tak w myślach swych zatopiony, że ani widział go, ani słyszałc, a gdy oznajmiono o wieczerzy po dwakroć, tylko dla pudla poszedł do pokoju, aby jego nakarmić.
Tymczasem piękny wieczór wiosenny, wonny i spokojny, przemienił się w noc również uroczą, której księżyc łagodził ciemności. Ptactwo spało. Parol także zabrałby się był do spoczynku na swoim starym dywaniku, gdyby Adalbert, wedle zwyczaju poszedł do łóżka — ale temu wcale spać się nie chciało...
Przebiegał swe życie przeszłe i niepokoił się tem, co go jeszcze czekało, a znając siebie, nie krył przed sobą niebezpieczeństw, na jakie go dobroduszność, niedoświadczenie — i nieznajomość świata narazić miały...
Świtało już, gdy pomodliwszy się zwlókł się do łóżka...
Nazajutrz zbudził się, choć niedospawszy, o godzinie, o której wstawał zwykle, a oprzytomniawszy, gdy sobie przypomniał wczorajsze wiadomości, zaledwie chciał im wierzyć.
Poszedł do gołębi, — ale nie zabawił z niemi, tak mu dolegała myśl, że je porzucić będzie musiał.
Pił swoją kawę, gdy wesołe szczekanie psa oznajmiło mu kogoś znajomego przychodzącego.
Był to Sokalski — dobrze w istocie znajomy oddawna Adalbertowi, ale tylko zdaleka. Chociaż kamerdyner doceniał wielce skromnego kuzyna swojego pana, spoglądał na niego trochę z góry, jak na ubogiego w duchu. Adalbert ile razy trzeba mu coś było wyrobić u hr. Albina uciekał się do pośrednictwa Sokalskiego.
Tym razem postawa, przywitanie, mina przybywającego zdradzały, że się położenie zmieniło. Wpadł do dworku śmiało, ale z pewnem pohamowaniem i zaczął od powinszowania panu hrabiemu.
Tytuł ten wywołał uśmiech ironiczny w biednej ofierze.
Poprosił siedzieć gościa, który opodal trochę zajął miejsce...
— Jego ekscelencja, rzekł, życzy sobie abym hrabiemu towarzyszył, miło mi będzie służyć, chociaż w istocie nie wiem, czy będę tak dalece potrzebnym i czy się na co przydać mogę!
Sokalski, który czytał wiele, wyrażał się zwykle stylem nieco wyszukanym i słowy dobranemi.
— A! panie Sokalski, przerwał mu Adalbert — szczerze ci powiem, że bez ciebie jechać bym się nie odważył. Znasz mnie, po co tu obwijać w bawełnę — świata, zwyczajów, ludzi nie znam, — wiesz jak żyłem, i że do tej zmiany wcale przygotowany nie jestem, a — Bóg widzi nietylko jej nie pragnę — ale bym się od niej odkupił!
Kamerdyner rozśmiał się.
— No — no, rzekł uspokajająco — wszystko się to, spodziewam, tak ułoży, iż pan hrabia z losem się swym pojednasz, ale — ja tu przyszedłem dla porozumienia się co do wyjazdu.
— Hr. Albin nagli — musimy wyruszyć jutro... Powóz kazałem przygotować, tłumoki.
— A cóż ja w nie zapakuję? — zapytał Adalbert.
— Na to wszystko poradzimy — odparł kamerdyner, hr. Albin ze Lwowa przywiózł co potrzeba...
W tej chwili oczy Adalberta padły na Parola, który siedział przy nim i głowę położył na jego kolanie. Był to sposób dopominania się cukru... i bułki z resztką śmietanki. Widok psa poruszył go...
— A! panie Sokalski — zawołał — nie wiem, słowo daję, czy się to godzi z mojem położeniem, abym biednego Parola wziął z sobą — a on bezemnie, ja bez niego... niemogę być. — Psisko się tu zamęczy i zdechnie.
— Ale, nie wiem dlaczegobyśmy go nie mieli za brać z sobą — odezwał się Sokalski.
Parol zaszczekał, jak gdyby rozumiał, a Adalbert się rozśmiał i oczyma podziękował mentorowi.
— Pan hrabia byłeś i jesteś nawykłym do bardzo prostego trybu życia — dodał Sokalski, wielkie to szczęście dla człowieka — i ja tego panu zazdroszczę, bom się popsuł przy J. Ekscelencij — ale teraz — po trzeba będzie dla oczu ludzkich zmienić te nawyknienia, tak jak wiele starych zwyczajów.
Hrabia możesz być nieco ekscentrycznym, lecz niemniej, hrabią zawsze musisz pozostać. Z czasem się do wszystkiego nawyka.
— Tak — szepnął Adalbert — ale nie w moim wieku.
— Hrabia odmłodnieć musisz — rzekł wesoło kamerdyner, usiłując dodać męztwa nieszczęśliwemu spadkobiercy. — Trochę się opuściło dobrowolnie, a teraz trzeba będzie odżywić — zobaczysz hrabia, że to przyjdzie łatwiej niż się zdaje.
— Bardzo wątpię — odezwał się cicho Adalbert głowę spuszczając — iż gdyby nie Albin...
Niedokończył, Sokalski wstał z krzesła.
— Zatem — przerwał — jestem na usługi pańskie. Ma pan hrabia co do rozkazania w drogę?
Adalbert się zadumał.
— Ja? — rzekł nieśmiało — ja? Nic — oprócz... ale jakże będzie z Parolem?
— Nic łatwiejszego — rzekł Sokalski. — Pies część drogi będzie biedz za powozem, bo on to pewnie lubi, a gdy się zmęczy, weźmiemy go do siebie... Miejsca jest dosyć...
Tak skończyła się narada, a Sokalski zamknął ją, zapraszając obżałowanego z sobą do pałacu, gdzie hr. Albin już oczekiwał na niego.
Młodzieniec dwudziestokilkoletni stał w małym pokoiku na rogu oficyny przy pałacu w Zakrzewie i ubierał się przed małem zwierciadełkiem. Dzień wiosenny, godzina poranna.
Na opalonej, rumianej i zdrowej twarzy jego, malował się niepokój, niecierpliwość, wzruszenie, które napróżno hamować się starał. Zwierciadełko, w lichych ramkach drewnianych stało na rogu stoliczka niskiego. Trzeba się było nachylić, aby w niem zobaczyć, a szło o nadzwyczaj ważną czynność, która bez pomocy lusterka wykonać się nie daje... o zawiązanie chustki na szyi. — Wielkiego wyboru krawatek nie miał pan Ewaryst i wszystkie jakie posiadał rozłożył na łóżku, wahając się pomiędzy białym, czerwonym i kolorowym.
Widocznie zbywało mu na doświadczeniu i świadomości reguł, a przeczuwał, że nawet chustki na szyję kładzione, w pewnych danych życia wypadkach, prawom jakimś podlegać muszą.
Wiedział, że biała była oznaką uszanowania i właściwą wielkim uroczystościom — czarna zdawała się też przyzwoita a skromniejszą, kolorowa nęciła elegancją.
Z kolei brał jedną po drugiej, nie mogąc pomiędzy niemi rozstrzygnąć — gdy drzwi pokoiku się otworzyły, głowa w peruczce rudej ukazała się ostrożnie wsunięta zaglądając i mężczyzna podstarzały, baryłkowaty wszedł ciężko, posuwisto stąpając, na próg.
Pomimo wieku i figury, miał na sobie ubranie krótkie, kuse, nakształt szpencera, buty długie do kolan — wyglądał na oficjalistę, leśniczego, strzelca, ekonoma, lub coś w tym rodzaju.
— A, co to ma być? — wyjąknął niewyraźnie i powoli — acan się stroisz...
— Bo mi kazano przed południem stawić się przed obliczem jaśnie wielmożnego grafa — rzekł nadrabiając fantazją, ale głosem niespokojnym p. Ewaryst, który właśnie lazurowo-niebieską chusteczkę trzymał w ręku.
— Ah! panie Brunak — dodał zbliżając się ku powolnie kroczącemu do krzesła — a szanowny panie i Brunak... gdybyś mnie objaśnił i poradził — co ja mam włożyć.. na szyję... Białą? czarną, czy kolorową?
Smutnie zamyślony starszy jegomość, nazwany Brunakiem, wzrokiem jakimś ostygłym, obojętnym patrzał na krawaty z kolei, potem na młodzieńca... Nie spieszył z odpowiedzią. Głową naprzód zaczął poruszać, splunął na podłogę, zatarł nogą, poprawił peruczkę i zwolna jąkać począł.
— To tego — mości dzieju — to tego — co bo acan chcesz! Kto na to będzie zważał! Wszystko jedno! Myślisz, że tam kto bardzo się będzie przypatrywał, co masz za gałganek na szyi!!
I ramionami poruszył...
— Bo bym nie chciał wystąpić śmiesznie — odezwał się pan Ewaryst — mi za nadto, ani za i mało...
Tu słów mu zabrakło, a stary Brunak tak się zadumał o czemś innem zapewne, że nieupomniał się o resztę.
Na starej jego, życiem zmęczonej twarzy, malował się smutek głęboki, zniechęcenie takie, iż pan Ewaryst spojrzawszy na niego, postrzegł jak sobie niewłaściwie postąpił, płochem pytaniem narzucając się staremu, który co innego, ważniejszego miał na głowie.
Stary Brunak z oczyma wlepionemi w podłogę — zapominać się zdawał, gdzie był — dumał już głęboko... chciał nawet mówić coś do siebie, bo mu się usta mimowolnie poruszały.
Ręce obie sparłszy na kolanach, pogrążony w sobie, niewidział już jak Ewaryst, pośpiesznie czarny krawat pochwyciwszy, węzeł pracowicie zawiązywał. Spojrzał na zegar prosty z kukawką wiszący na ścianie, na którym właśnie dochodziła jedenasta, a o tej godzinie powinien się już był w pałacu znajdować.
Spieszył więc dokończyć toaletę; za krawatem poszła skromna kamizeleczka sukienna, a po niej surducik przechodzony, chociaż dobrze zachowany i nie zszarzany jeszcze, który właściciel na prędce oczyścił.
Stał już tak, gotów do wyjścia przed milczącym ciągle i zadumanym Brunakiem, który teraz dopiero podniosłszy głowę, roztargniony przypatrywał się młodzieńcowi — plunął i rzekł.
— Kazali ci do pałacu? No, to idź, niemasz się co ociągać — ja tu posiedzę i poczekam — powiesz mi jak cię ten graf przyjął, co mówił — co chciał...
Westchnął stary...
— Któż wie? tego — mości dzieju, zamruczał wedle nawyknienia, machinalnie poprawiając peruczkę. Kto wie? acan się tu może utrzymasz... ale my stare graty, nieochybnie pójdziemy na sałatę. Co to mości dzieju — tego — obchodzi takiego nowego dziedzica, że myśmy tu cały nasz wiek na wiernych strawili usługach? Oczywista rzecz — powie sobie — starzy, niedołęgi być muszą — i daj Boże, aby choć wiatyk dał, gdy nas na cztery wiatry rozpędzi!!
Jest w swojem prawie — co to mówić, my zaś żadnego nie mamy, płacili nam — i po wszystkiem, tak wyrobnikom — kwita.
A tu człowiek przez długie lata wrósł, nawykł, przywiązał się do tych kątów — ale ktoby na to chciał mieć wzgląd jaki?
Stary Brunak otarł coś koło oczu kułakiem; Ewaryst czapkę wziąwszy w rękę, gotował się już do wyjścia — spoglądał na zegar.
— Kiedy masz iść, no — to idź — dodał Brunak — idź. Ja tu posiedzę. Powiesz mi jak ten pan graf wygląda, bo ja go wczoraj tylko zdaleka najeżałem, gdym wysiadał, a do pałacu dotąd mi się stawić nie kazano.
Młodzieniec jeszcze raz rzucił okiem na lusterko, szybko sobie szczoteczką włosy przygładził i niespokojny, pędem wybiegł z izdebki, w której zasępiony Brunak pozostał spluwając kiedy niekiedy i ręce złożywszy palcami kręcił bezmyślnie, bo miał ten nałóg oddawna. Palce już same chodziły. Zaledwie ręce się splotły, poczynał się młynek.
Nie dziw że stary emeryt Brunak dumał tak smutnie — wszyscy podobno w Zakrzewie dnia tego byli zarówno poruszeni, zakłopotani, wylękli.
Dziedziczka znacznych dóbr pani podkomorzyna Osmólska, z domu Pardwowska — do której i Zakrzew należał — dożywszy bardzo późnego wieku, zmarła była właśnie ośmdziesiątkilkoletnią.
Bezdzietna, gdyż jedyny syn jej zmarł nieżonatym, miała w rożnych stopniach po ojcu, po matce, po mężu wielce rozrodzoną familję, która ją w ostatnich czasach otaczała. Wszyscy spodziewali się po niej zapisów, wiedziano o przygotowanym testamencie, w którym i zasłużeni oficjaliści spodziewali się coś znaleźć na otarcie łez po staruszce, ale po zgonie podkomorzynej napróżno poszukiwano tej ostatniej woli, testament się nie znalazł nigdzie i daleki krewny, ale z prawa jedyny sukcesor, Adalbert hrabia Widawa herbu Wieniawa, który z powodu dawnych zajść nigdy w życiu nie widział podkomorzynej, stawał się całego, bardzo znacznego spadku dziedzicem.
Osłupienie i rozpacz były wielkie, lecz fakt przeważnej siły nie dawał się zmienić — walczyć z nim nie było podobna. Prawo mówiło za nieznanym człowiekiem, który w wigilję dnia tego, zjawił się nareszcie w Zakrzewie.
Cała dalsza, niezmiernie rozgałęziona rodzina, liczni oficjaliści, rezydenci — wszyscy byli tym wypadkiem niespodzianym do żywego dotknięci.
Jakkolwiek niepojmowano dlaczego testament się nie znalazł, jednak do pewnego stopnia — brak jego dawał się tłumaczyć charakterem nieboszczki podkomorzynej.
Była w nim mięszanina osobliwa dobroci, łagodności pozornej, dobroduszności, a razem uporu skrytego. Nikt właściwie żyjąc z nią nie wiedział jak u niej był położony. Potrzebując spokoju, nie mogąc się obejść bez ludzi, podkomorzyna przygarniała ich do siebie, starała się być ze wszystkimi dobrze, nie odpychała nikogo — ale zarówno źli jak dobrzy i często z sobą powaśnieni, nawzajem sobie szkodzić usiłujący, równą z kolei mieli łaskę.
Zagadzała spory, po cichu przyrzekła każdemu, że o nim pamiętać będzie, co najdziwniejsza słuchała chętnie, gdy jedni przeciw drugim instygowali, czasem coś szepnęła, jakby dając do zrozumienia, że przekonania ich podzielała, a ostatecznie nazajutrz, przeciwnicy znajdowali do niej przystęp równie łatwy i ucho równie łaskawe.
Potwarze, które jedni przeciwko drugim do ucha jej szeptali, usiłując szkodzić sobie wzajemnie, nie zdawały się wpływać na jej opinją — słuchała, potrząsała głową, ale nie było przykładu, aby kto na niej wymógł energiczniejsze wystąpienie.
Wszyscy otaczający ją zdawali się być w równych łaskach; wszystkim coś przyrzekała, z kolei posługiwała się wszystkiemi, a zyskiwała na tem, że była zawsze najlepiej uwiadomioną o charakterze swych faworytów przez to co oni jej donosili i co o nich donoszono... Dosyć zręcznie potem posługiwała się wiadomostkami i dwór swój trzymała w ciągłych obawach, nadziejach, ale razem gotowości służenia i zasługiwania się.
W ostatnich latach przykuta do krzesła podkomorzyna ciągle kogoś przy sobie mieć potrzebowała, mieniali się rezydenci, nadskakiwali, znajdowali zawsze uśmiech miły na jej ustach i nie było przykładu, aby komu niechęć okazała.
W sporach starała się łagodzić i narzucała pokój, wymagając go dla własnej spokojności.
Miała ten dar szczególny, że każdy od niej odchodził z przekonaniem, iż ją sobie pozyskał, że dla innych była tylko pobłażającą, z nim w istocie szczerą i tym sposobem do końca życia utrzymała w Zakrzewie, wśród kilku najrozmaitszego rodzaju ludzi, modus vivendi wcale znośny.
Można sobie wystawić jak okropna burza się zerwała, gdy ów testament, o którym wiedziano na pewno że istniał — nigdzie się nie znalazł...
O spadkobiercy hrabi Adalbercie, kto był i jak usposobiony i czy mógł uwzględnić tyle zawiedzionych nadziei — chodziły wieści, domysły bardzo niepewne. Nikt go tu nie znał, a on też o stosunkach miejscowych nie mógł mieć wyobrażenia.
Z początku dalsza rodzina, pozbawiona spadku, na który rachowała, zerwała się jakby proces wytoczyć chciała... lecz po rozpatrzeniu się w prawach swych — wprędce ucichła... Oficjaliści drżeli, oni nie mieli praw żadnych.
Biednych sług starych około podkomorzynej było wielu, którzy, jak Brunak, cały żywot niemal na jej usługach spędzili, a teraz niewiedzieli co z sobą poczną...
Spadkobierca przybywał z zagranicy, z Galicji, tak dalece nieznany nikomu, że napewno nikt powiedzieć nie umiał nawet czy był kawaler czy żonaty, bogaty czy ubogi, stary czy młody...
Gdy w wigilją dnia tego, oczekiwany od kilku tygodni przybył nareszcie — służba zobaczyła go wysiadającego tylko, a potem przy wieczerzy. Przekonano się naprzód, że młodym wcale nie był, wyglądał bardzo skromnie, wydawał się nieśmiałym a fizjognomja niewiele obiecywała. Mówił mało, przypatrywał się bacznie...
Kamerdyner bardzo pokaźny, dumny, którego przywiózł z sobą i na krok go nie odstępował — usta otwierał niechętnie, a etykiety pilnował surowo, co wiele dawało do myślenia.
Z dawnego, bezpotrzebnie licznego dworu podkomorzynej — wszyscy prawie nieopuszczając Zakrzewa, siedzieli tu jeszcze, w oczekiwaniu, w nadziejach jakichś, których może sami sobie wytłumaczyć by nieumieli.
Faworyta, więcej przyjaciółka niż sługa nieboszczki, pani Łowczyna Fryczewska, ośmdziesiątletnia tak jak ona — stała na czele zarządu domu, ale się w nich wyręczała siostrzenicą swoją panną Felicją, która i za żywota podkomorzynej, zajmowała ważne stanowisko, mimo iż wielu nieprzyjaciół liczyła.
Panna Felicja nie mogła się nazwać młodą, ale niechciała nazywać starą panną — wcale piękna jeszcze, żywa, dosyć wykształcona, obeznana nadewszystko ze światem — panna Felicja często energją swą naprawiała co pobłażliwość podkomorzynej nadwerężyła. Teraz też na przyjazd grafa — ona miała wszystkie klucze w ręku i utrzymywała jaki taki porządek...
Ale ona, zarówno jak Fryczewska nie taiły tego przed sobą, że nowy dziedzic mógł się grzecznie pozbyć ich obu.
Spodziewały się zapisów... testamentu nie było, a Łowczyna i panna Felicja czy o sobie pamiętały za życia podkomorzynej? — mówiono różnie. Jedni się domyślali, że miały grosza dosyć, drudzy, że spuszczając się na legat nie myślały o oszczędnościach. To pewna, że panna Felicja, chociaż nawykła do roli gospodyni w salonie, z ujmą dostojności swej, pierwszego wieczora chciała kamerdynera pana grafa zaprosić do siebie na wieczerzę — lecz ów jegomość odmówił grzecznie i kazał ją sobie podać w pokoju przy kredensie.
Na hrabiego Adalberta patrząc jak na zagadkę — starano się wnioskować z najmniejszych oznak... z najdrobniejszych rzeczy.
Sprytny jak ogień, wygadany, a niepoczciwie złośliwy chłopak Ignaś, który do wieczerzy hrabiemu usługiwał, tak go opisywał milczącej pannie Felicji.
— Co to za pan, proszę pani, trudno odgadnąć, ale ani na grafa, ani na wielkiego pana on nie wygląda. At, tak sobie! My tu przecie za czasów nieboszczki, naszej dobrodziejki, prawdziwych panów i grafów dosyć widywali — ale to inaczej się prezentowało.
Żebym go w polu spotkał, na gościńcu, wziąłbym go, jak Boga kocham, za oficjalistę... za ekonoma albo rządcę... Twarz taka jakaś co na niej nic nie napisano... Milczy, oczy spuszczone — nawet nie bardzo ciekawy...
Po pałacu wczoraj tylko że okiem rzucił. Szedł jak za pańszczyznę z kamerdynerem... przy wieczerzy w talerz miał oczy wlepione... mało co jadł. Potem nie bawiąc się do pokoju sypialnego poszli i miał się spać położyć.
Ale — nieprawda, godzin kilka rozmawiał jeszcze z tym swoim kamerdynerem, który na większego pana patrzy niż on... Ten dobrze po północy powrócił do kredensu...
Dzisiaj się kilku oficjalistom kazano stawić, ale każdemu z osobna.
Z tego wszystkiego co sobie tu i owdzie opowiadano — wniosków pewnych wyciągnąć było trudno, choć nic baczności ludzi nie uszło.
Obserwowano, że powóz, którym przybył graf, był dosyć stary, ale wiedeński, wygodny i niegdyś kosztowny... Tłumoki i kufry nie świeże, z hrabiowskiemi koronami i cyframi, były tegoż wieku co powóz, dobrych fabryk i nie tanie.
Kamerdyner miał zegarek złoty z łańcuszkiem podobnym, i na palcach kilka pokaźnych pierścieni...
Wszystko to miało pewne znaczenie.
Gdy po dworze roznoszono z ust do ust pochwycone drobnostki, w izdebce pana Ewarysta zamknięty stary Brunak siedział sam zasępiony, spluwał, wzdychał i palce okręcał, a niekiedy peruczkę poprawiał nałogowo, bo się zawsze obawiał, aby się nie zsunęła, chociaż mocno była przytwierdzoną.
Samotne to dumanie przeciągnęło się dosyć długo.
Pan Ewaryst Rzęcki, młody chłopak, który właśnie był wezwany do hrabiego, za życia podkomorzynej zajmował stanowisko, pełnił funkcje, które się ściśle określić nie dawały... Miał łaski u nieboszczki, ale oprócz niego prawie w równym stopniu cieszyli się niemi i inni. Wzięty podobno małym wyrostkiem na wychowanie przez podkomorzynę, oddawany do szkół, utrzymywany jej kosztem, po skończeniu nauk zatrzymany był w Zakrzewie, chociaż mowa o tem ciągle się powtarzała, że o nim pomyśleć trzeba... Tymczasowo służył staruszce do wszystkiego, był jednym z jej ulubieńców — drudzy mówili najulubieńszym.
Ufała mu, trudno się obchodziła bez niego, używała do najpoufniejszych interesów, do zwierzchniego dozoru nad gospodarstwem, do zabawiania gości, do różnych poselstw, jednem słowem wszędzie gdzie się podkomorzyna wyręczyć potrzebowała.
Pochodzenie p. Ewarysta było — zagadkowe... Nieboszczka sama półgębkiem, w bliższe nie wchodząc szczegóły, zaręczała że był dalekim powinowatym rodziny, obchodziła się z nim jak z krewnym, ale że się napierać nie umiał, ani przymawiać, nie świadczyła mu wiele.
Ludzie zaś bliżsi podkomorzynej zapewniali, że ona mu wioseczkę zapisać obiecywała.
Tymczasem wszakże nie miał nawet podobno oznaczonej stałej pensji, nie opływał w dostatkach, a że nie był wymagającym, staruszka, obarczona familją, która ją niemiłosiernie odzierała — wiele mu świadczyć nie mogła... Żył na stopie wpół krewnego, na pół oficjalisty, a w chwili śmierci staruszki, jak urzędnicy gospodarczy, pozostał bez grosza.
Doznany zawód ten znosił cierpliwie, nie skarżąc się, ale chodził pogrążony w myślach i czekał przybycia dziedzica, aby pomyśleć o sobie.
Przez cały czas niebytności Ewarysta — Brunak stary jedną się myślą zabawiał.
— Co u licha stać się mogło z testamentem podkomorzynej?
Kto go u kaduka mógł zgwoździć?
Łowczyna Fryczewska, panna Felicja, wszyscy najbliżej stojący nieboszczki, znający ją najlepiej, stanowczo utrzymywali, że testament długo obmyślany, przerabiany — był napisany i opieczętowany.
Łowczyna znała niektóre jego dyspozycje, o których wiedziała z własnych ust podkomorzynej. Jej przywiązanie do starych wiernych sług, do krewnych, do tych co w chorobie dniem i nocą nad nią czuwali — nie dozwalało przypuszczać nawet, aby o nich zapomniała... Mówiła ciągle o śmierci, przewidywała ją nie łudząc się, więc też na wszelki wypadek zostawić musiała rozporządzenie...
Testament ten musiał istnieć — tymczasem śladu jego nie znaleziono nigdzie... Hrabiego Adalberta, na którego wyłączną korzyść to wyszło, nikt tu nie znał, nikogo on nie obchodził, nikt nie mógł mieć interesu w służeniu mu.
Straszna jakaś, dziwaczna zagadka tkwiła w tym testamencie, po którym nawet bruljonów, notat, najmniejszego śladu nigdzie nie dopytano...
A byli ludzie co poprzysięgali, iż widzieli podkomorzynę, nieraz, nabrzękłemi już rękami zapisującą sobie takie szczegóły, które do czego innego jak do testamentu służyć nie mogły.
Brunak powtarzał nieustannie, bezmyślnie, jak osłupiony.
— Ale gdzież się on mógł podziać u kaduka?...
O siebie staremu szło najmniej może. Był starym kawalerem, potrzebował niewiele, miał pensyjkę niezłą, oszczędzał przez całe życie, tak że nad dwie peruki zrudziałe nic nie posiadał, zebrał więc sobie kapitalik, z którego mógł żyć dość wygodnie nawet w miasteczku... ale — opuścić Zakrzew, do którego przyrosnął przez z górą lat czterdzieści!!!
Gdyby mu tu tylko nie więcej nad starą jego kwaterę, dwie izdebki w oficynie do żywota dano — i z tego byłby szczęśliwym; ale nawet takiej emerytury spodziewać się nie mógł. — W dodatku, gdyby mu pozwolono po staremu polować na kaczki i zające? — ale i to bardzo było wątpliwem — któż wie? nowy graf mógł sam być myśliwym i trzymać swoich łowczych, strzelców i t. p.
Wszystko to snuło się w głowie starego Brunaka — myślą przebiegał przeszłość lepszą i wzdychał — gdy w sieni usłyszał stąpanie i p. Ewaryst pokazał się w progu z twarzą zarumienioną, zmęczoną, pot ocierając z czoła.
Stary ciekawe oczy podniósł ku niemu.
— No — a cóż? a co?
Na to pytanie, Rzęcki odpowiedział zrazu poruszeniem rąk nie łatwem do wytłumaczenia.
Obaj milcząc patrzyli sobie długo w oczy.
— Ale tego? jakiż człowiek? — wybąknął Brunak.
Młodzieniec potarł czoło — nie łatwo było opisać człowieka, a Rzęcki nie miał w tem wprawy. Ludzie na nim robili wrażenie, które często zmieniało się bardzo, z małych zewnętrznych oznak wnioskować nie miał odwagi.
— Licho go wie! — mruknął po namyśle.
— Otóż masz! — kwaśno odparł stary. — Oto go masz... Był u niego, gadał z nim, mościdzieju tego — i nie umie powiedzieć jaki człowiek... toć to się zaraz wie!
— Pan Brunak może spojrzawszy i zagadawszy wiesz odrazu co zacz... rzekł Ewaryst — ja nie mam tej zarozumiałości, abym z wejrzenia dekretował. — Licho go wie! Człowiek niepozorny, mówi mało — kilka pytań mi zadał i słuchał... Ani hardym, ani złym się nie zdaje — ale na pana nie wygląda...
I jeszcze raz zadumany Ewaryst powtórzył:
— Licho go wie!
Brunak trochę pomilczał...
— Ale bo, tego, odezwał się spluwając, coś zawsze więcej moglibyście mi o nim powiedzieć... Jak ci się podobał? Jak wnosisz — rozum ma, czy — tego?...
Kategorycznie postawione pytanie wywołało westchnienie z piersi Rzęckiego... Tarł czoło...
— Otóż ja panu Brunakowi powiem — odezwał się po namyśle, zebrawszy na definicję. — Prędzejbym go sądził dobrym niż złym, ale, jak to u nas nazywają — niuńką. — Nie widać aby się bardzo cieszył ze spadku... twarz prawie smutna... zdaje się dosyć obojętny.
Kto go wie co tam w nim siedzi.
— No i tego — spytał Brunak — nie transpirowało co względem nas dawnych nieboszczki oficjalistów; nie wygadał się z czem? nie badał?
— Mnie tylko spytał o mnie — odparł Rzęcki. — Powiedziałem mu, żem był do różnych posług używany, kiwnął głową, bąknął coś jeszcze i na tem się skończyło.
— Nie dał odprawy?
— Nie — skłonił mi się grzecznie i na tem koniec..
— O! to kiepsko! — zawołał Brunak. — Ten ukłon to jak abszyt!
Ewaryst się rozśmiał.
— No — a ja go inaczej rozumiem — odparł. — Nic pewnie postanowionego nie ma, ludzi z sobą oprócz kamerdynera nie przywiózł, więc się bez nich nie obejdzie.
Brunak głową potrząsał.
— Da się to widzieć — zamruczał. — Nie wspomniał co o testamencie?
— Ale gdzież zaś mnie by miał o niego pytać! — rzekł Ewaryst. — Zapomniałem jednego szczegółu. — Oto, na odchodnem, gdy mi się ukłonił i miałem za drzwi wychodzić, ośmieliłem się go wręcz spytać, czy mogę mu na co być potrzebnym lub mam się gdzieindziej starać o pomieszczenie.
Brunak wstał ze stołka.
— A on co na to?
— Popatrzał na mnie z jakiemś wahaniem się, poszedł do stolika, wziął jakąś książeczkę z notatkami, poszukał w niej czegoś i dopiero mi odpowiedział.
— Ale cóż waćpanu tak pilno! Poczekaj, aż się rozpatrzę. Niewiadomo jak się urządzimy, ja nie pokrzywdzę nikogo...
— Powiedział, że nie pokrzywdzi nikogo? — rękę podnosząc do góry — zawołał Brunak. Suponuje tedy, że... my go posądzamy...
Zadumał się stary.
— Kto go wie, co to znaczy! — zakończył spluwając — albo to dobry znak, albo zły bardzo...
Machnął ręką.
— Co ma być niech będzie! — dodał — i siadł znowu na stołku.
Zaczęli tedy wyliczać kogo wezwano do pana grafa, usiłując i z tego jakieś wyciągać wnioski.
Stary Brunak niepokoił się tem, że tego dnia nie stał na regestrze.
Opowiadał Ewaryst, że nawet ze starą łowczyną Fryczewską hrabia się nie widział dotąd, co ją do łez poruszało, bo u nieboszczki była w wielkiej estymie i mówiły sobie — ty.
Panna Felicja śmielsza, sama mu się niemal siłą narzuciła i przyjął ją zmięszany, dosyć zimno, ale ze zbytnią grzecznością.
Ogólne wrażenie pierwsze było bardzo smutne, rokowano najgorzej, niemogąc się zrozumieć.
Tem goręcej też opłakiwano niepojęte zatracenie testamentu, o którym nieżyjący już mecenas Boduczyński niegdyś powiadał, bijąc się w piersi kułakiem, iż do pisania go przez podkomorzynę był dla porady wzywany, ale nikomu nic o nim wyjawić nie mógł, bo przysięga go do milczenia zobowiązywała.
Ewaryst, może dlatego że młodym był, a o przyszłości nie wątpił — nie tak brał do serca zawód i zatratę testamentu, Brunak był przybity, bo na starość wędrować po świecie ciężko mu było...
— Tak to zawsze, mości dzieju — tego — dokończył wzdychając i zabierając się do wyjścia — odkład na ide w ład! Najlepsza w świecie kobieta, anioł, złote serce, a od dnia do dnia przeciągając, na łaskę nas zdała, familję i wszystkich których kochała!!
To mówiąc nasunął czapkę starannie na głowę, aby mu peruki nie ściągnęła, i powoli za drzwi się wysunął, pociągając nogami. Ledwie się za nim drzwi zamknęły, gdy przystojna, strojna z wiejska, ale dosyć elegancko i starannie — wsunęła się panna Felicją z ogromnym pękiem kluczyków w ręku. Mogła mieć lat trzydzieści kilka, ale była jeszcze wcale świeżą i podobać się mogła, a dawna wziętość u podkomorzynej, stosunki w jakich się znajdowała z przymilającą familją — nadawały jej ton swobodny i odwagę.
Czarne, badające, śmiałe oczy zwróciła na Ewarysta, i poufnie mu głową skinęła. Zamknęła drzwi za sobą, założyła ręce na piersiach i odezwała się głosem nieco męskim:
— Cóż pan na to? Widziałeś go? mówiłeś z nim? Jak się wydał? o co pytał?
— Słowo w słowo ja podobne pytanie chciałem zadać pani — odezwał się uśmiechając Rzęcki — bo pani widziałaś go także?
Stali moment milczący oboje.
— No — ale jakież napami uczynił wrażenie? mów! — wtrąciła panna Felicja.
Rzęcki ruszył ramionami.
— A na pani!? — odparł — ja sam nie wiem...
Kobieta strząsnęła główką i wykrzywiła usta...
— Ja także nie wiem, i dla tego pana zapytuję — odezwała się. — Widziałam go, mówiłam z nim, a nie zrobił na mnie innego wrażenia, oprócz że jest w sobie zamknięty... No — a ja się lękam takich zapieczętowanych ludzi.
— Ja także, więc jesteśmy zgodni — odparł wesoło Ewaryst. — W pierwszej chwili każdy się może tak postawić tajemniczo, ale później się nic zdradzić — ciężko... Więc, zobaczymy.
Wtem klamka się u drzwi poruszyła.
Panna Felicja spojrzała ku drzwiom zakłopotana, jakby niemiło jej było, że ją tu ktoś mógł zastać u młodego kawalera, chociaż zastępując dotąd gospodynię domu — musiała być wszędzie, widzieć się ze wszystkimi i bytność jej u Rzęckiego nikogo dziwić nie mogła.
Tymczasem drzwi powolnie się rozwarły i twarz ogromna, blada, cała ogolona, z wielkiemi oczyma wypukłemi, z wargą dolną obwisłą — z czołem wydatnem, pokrytem czapeczką czarną — wychyliła się naprzód zaglądając, potem dosyć nieforemna bryła, otulona sutanną czarną, ale wyszarzaną i wyblakłą przez długie używanie, przez próg z ciężkością się przedostała do wnętrza... Drzwi za nią Ewaryst pośpieszył zamknąć.
Był to ksiądz proboszcz, dziekan, kanonik Solina; w ręku trzymał mocno kij ogromny, na którym się podpierał, pomagając nogom, które niełatwo poruszać się zdawały. I w piersiach też starego już zadyszka dech tamowała.
Zobaczywszy pannę Felicję, uśmiechnął się ks. Solina, — Ewaryst i ona pośpieszyli naprzeciw niemu, pomagając aby się mógł wygodnie w krześle jedynem pomieścić.
Potrzebował stary chwilę spocząć, nim się mógł odezwać — piersi zwolna się uspokoiły i proboszcz temiż prawie słowy, jakieśmy słyszeli z ust innych, zagadnął oczekujących;
— No cóż? co to za ryba? Widzieliście go? jak wygląda? co się tam po nim obiecuje? straszny? hę?
Zapytani stali, spoglądając po sobie jakby jedno drugiem się chciało wyręczyć.
— Pan Ewaryst tylko co od niego powraca — odpowiedziała panna Felicja.
Ks. Solina zwrócił głowę, która się z ciężkością na karku okręcała ku panu Ewarystowi — i oczekując sprawozdania, oczy mocno rozwarł, usta mu się otwarły — czekał.
— Nie umiem, doprawdy, nic ks. kanonikowi powiedzieć — odparł Ewaryst. — Nie jestem wielkim znawcą ludzi. Tyle wiem, że graf, a na grafa nie wygląda — milczący, ostrożny... Panna Felicja również znajduje go zamkniętym...
— Długo z nim waćpan rozmawiałeś? — zapytał proboszcz...
— Ja nie wiem czy się to rozmową nazywać może — rzekł Rzęcki. — On mi zadał pytań parę, a ja na nie odpowiedziałem. Na ostatku, gdy ja go spytałem — zbył mnie dwuznacznemi słowy...
— A o cóż się waćpana pytał? ciągnął dalej ks. Solina.
— Naprzód o mnie samego, potem potroszę, o gospodarstwo, o nieboszczkę panią...
— O testamencie naturalnie mowy nie było — dołożył proboszcz.
— Nie, chociaż z pytań o nieboszczkę panią, można się było domyślać, że coś może o nim zasłyszał, rzekł Ewaryst.
Zamyślił się ks. Solina...
— Kto inny mu o tem powie — zamruczał. — Tymczasem ponieważ waćpanu odprawy nie dano, dobre i to — może się dawni oficjaliści utrzymać potrafią, co — daj Boże. Westchnął staruszek...
— Jak wygląda? — zapytał.
Ewarystowi koncept przyszedł do głowy.
— Tyle powiem tylko, że kamerdyner, którego przywiózł z sobą, daleko więcej pańską ma minę.
Proboszcz podniósł oczy i wyraz twarzy poświadczył, że odpowiedź nie w smak mu była.
Znowu chwila milczenia nastąpiła dosyć długa.
Panna Felicja westchnęła — Ewaryst spuścił oczy — ks. Solina, jakby nagle coś sobie przypomniał, po kieszeniach szukać zaczął czegoś, dobył tabakierkę okrągłą, długiem używaniem nietylko wygładzoną, ale miejscami do żywej skóry wytartą, otworzył ją, zanurzył palce głęboko i począł chciwie ciągnąć, dobyty z niej proszek zielony.
Była to owa niewymyślna, tak zwana Sam pan tre (Sam pan trze), uchodząca za najsmaczniejszą i najzdrowszą.
— Tak! tak! — odezwał się odetchnąwszy po nakarmieniu nosa i chowając starannie tabakierę — takie są ludzkiego życia koleje. Zawody! rozczarowania...
Wszystko z rąk Opatrzności potrzeba przyjmować z poddaniem się woli Bożej — bo Bóg jeden wie co na nasz pożytek duszny i doczesny wyjść może.
Kazanie to króciuchne, Ewaryst i panna Felicja przyjęli w pokorze ducha — proboszcz się zadumał.
— A dalejże co? — przebąknął. Nie słychać więcej nic?
— Dotąd, nic — rzekł Ewaryst.
W tem drzwi otworzyły się raz jeszcze, ale żywiej i gwałtowniej niż przy wejściu panny i proboszcza, wpadł raczej niż wszedł do izby mężczyzna ani młody ani stary, lat średnich, ubrany dosyć starannie i czysto, jakby gotował się stawić, lub powracał od hrabiego.
Należało się tego domyślać.
Człowiek ten wyglądał dosyć osobliwie, twarz miała wyraz nieprzyjemny, ruchy żywe i gwałtowne naturę jakąś dziką oznaczały.
Krótko ostrzyżone włosy twarde, jeżyły się na czaszce guzowatej i nieforemnej — czoło wydatne było ale niskie. Pod niem umieszczone głęboko oczy małe, ruchliwe były i świecące. Nos niekształtny, przyklapnięty, szeroki, usta wąskie, zagryzione, policzki, na których porostu było skąpo, cera oliwkowa — dopełniały fizjognomji, która się ani podobać ani sympatji obudzać nie mogła.
Spryt i energja nadawały jej znaczenia.
Był to leśniczy Leszczyc, który na dworze podkomorzynej, za jej życia, równie jak Kręcki, zajmował stanowisko wydatne, ale w jawnym z nim zostawał antagonizmie.
Jakim sposobem umiał sobie jej względy pozyskać — nikt tego nie potrafił wytłumaczyć, dziwiono się i ramionami ruszano.
Ale faktem było, że nieboszczka mu wierzyła, chętnie się nim posługiwała, wybierała go, również jak Ewarysta do poufnych misyj — i niedawała sobie wyperswadować, że na ufność niezasługiwał... że o sobie tylko pamiętał... Wszystko co żyło i około nieboszczki się kręciło, nie cierpiało Leszczyca, starało się napróżno go pozbyć, przyjaciół niemiał wcale. Tłumaczono sobie słabość staruszki tem, że przez jakąś rachubę fałszywą, obawę aby nie być oszukaną, potrzebowała informacji zasiągnąć ze źródeł różnych i słuchała równie chętnie Ewarysta, panny Felicji, jak Leszczyca...
Rodzina podkomorzynej na równi z domownikami obawiała się i brzydziła Leszczycem — ale pomimo to podkomorzyna go broniła, i niechciała ani odprawić, ani wyrzec się posług jego.
Leśniczy dumny tem zwycięstwem, sam jeden przeciwko wszystkim stawił czoło. Na pozór wojny jawnej nie prowadził z nikim, lecz że donosił, szpiegował, i mścił się, na to miano poszlak i dowodów mnóstwo...
Był więc, tu na dworze — sam jeden, jak palec.
Zobaczywszy w progu Leszczyca, który niezwykł był do Kręckiego przychodzić nigdy prawie, proboszcz i wszyscy zasępieni spoważnieli.
Przewidywano, że przybycie jego musiało mieć znaczenie — obawiali się wszyscy aby, tak jak umiał sobie pozyskać podkomorzynę, nie zabiegł też innym drogi w łaskach nowego pana grafa.
Leszczyc wszedłszy śmiało, pozdrowił naprzód dziekana, skłonił się gospodarzowi i pannie Felicji — i mnąc czapkę w ręku — odezwał się.
— Przepraszam że tu wpadłem, dążyłem za ks. kanonikiem z tem, że pan graf się o niego zapytywał, i pewnieby sobie z nim widzieć się życzył...
Ks. Solina głową zakręcił i wskazując palcami obrzękłemi na starę swą sutannę — zawołał.
— Ale, ale!! Widzisz acan że ja mu się tak przecie prezentować nie mogę. Z mojemi staremi owieczkami to co innego... Będzie na moją prezentację czas...
— Zresztą — wtrąciła panna Felicja z pewnym przekąsem — choć to jest graf, ale do duchownego i do starszego wiekiem, mógłby się pierwszy pofatygować.
— Ale kollator! — zamruczał proboszcz — kollator ma swe prawa... Ja tego nie wymagam, uchowaj Boże, nie wymagam...
Leszczyc stał i swoim zwyczajem wargi zagryzał. Miewał je czasem aż do krwi pokąsane.
Oczy pana leśniczego z ciekawością biegały po skromnej izdebce pana Ewarysta.
Dalsza rozmowa, zdawała się utrudnioną, brakło do niej wątku, gdy Leszczyc wtrącił.
— Ks. kanonik najlepiej będzie mógł grafa objaśnić, co do tego nieszczęsnego testamentu, o którym tyle gadają. Pewna rzecz, że my tu o nim wszyscy słyszeliśmy to i owo, pewna, że ś. p. podkomorzyna miała intencję go sporządzić... ale czasu nie stało... Śmierć przyszła nagle...
— Gdyby był — to gdzieżby się podział?
To mówiąc Leszczyc patrzył wzrokiem do koła — jak gdyby badał wrażenie, które słowa jego uczynią.
Wszyscy milczeli, jedna panna Felicja zebrała się na odpowiedź.
— Albożby to był pierwszy przykład, że niepoczciwe ręce, odkradły i zniszczyły ostatnią wolę!
— Zapewne, że to nie raz się przytrafić mogło — odpowiedział marszcząc się Leszczyc, — ale my tu się przecie znamy wszyscy; wiemy kto miał przystęp do podkomorzynej — kogóżby tu posądzić można — na coby się to komu przydało?
— Wszyscy się spodziewali czegoś po testamencie... prędzejby go kto sfałszował niż zniszczył...
Słuchając kanonik głowę powoli opuścił na piersi, Ewaryst patrzał na sufit, panna Felicja niecierpliwie pobrzękiwała kluczykami, nikt się nie odezwał.
Milczenie to nieprzyjemnie dotknęło leśniczego... namarszczył się bardziej jeszcze.
Odwrócił się do proboszcza.
— Może jegomość dobrodziej — rzekł — poleci mnie oznajmić grafowi, kiedy go zechce odwiedzić.
— Dajże mi pokój — przerwał proboszcz kwaśno — do czego to anonsowanie jest potrzebne i to pośrednictwo?... Posłuchania nie domagam się, z respektem przybywszy, zastanę go czy nie — rzecz małej wagi. Nie mięszaj się, proszę. — Ręką potrząsnął.
Leszczycowi nie pozostawało już nic, tylko pożegnać się i wynosić, bo nikt z nim mówić nie chciał, został — może na przekorę i obrócił się do Ewarysta.
— Pan już był u grafa? — spytał.
— Wracam od niego — odparł krótko Rzęcki.
— Pewnie, tak jak i mnie brał na egzamin — zawołał Leszczyc, dodając poufnie: — Ho! ho! kuty na cztery nogi, choć niepozorny człeczyna! Sam się z niczem nie zdradza, ale z drugich ciągnąć umie.
Proboszczowi się to niepodobało, namarszczył się.
— No, no — rzekł. — Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Ledwie z woza zlazł, a wyście go widzieli minut kilka, jużeście spenetrowali!!
Leszczyc się poruszył żywo...
— Albo mu to szkodzi, że kuty? — odparł, — Nie obgaduję go przecie.
Zmiarkował na ostatek, że nie jest tu pożądanym gościem, pokłonił się i wyszedł szybko...
Oczy wszystkich ścigały odchodzącego — ale z odezwaniem się czekali aż się oddali.
— Szpieg — szepnęła pierwsza panna Felicja — pewnie u nowego pana chce przyjąć te same obowiązki, które spełniał przy nieboszczce. — Ale, święta pani nasza, przez sam swój wiek i chorobę była tak usposobioną, iż ją łatwo było ująć pięknemi słówkami, a nowy pan... nie będzie tak miękki jak ona!!
Ks. Solina siedział zamyślony. — Wreszcie i on począł się do wyjścia zabierać. — Schował chustkę do kieszeni, począł poręczów krzesła próbować, aby powstać — Ewaryst przyszedł mu w pomoc.
— Biedne my sieroty! — westchnął powstając powoli. — Zabraknie nam nie tylko tej zacnej matrony, ale w dodatku, jeden Bóg wie, kogo w zamian otrzymamy.
— Żonaty czy nie? — zapytał Ewarysta,.
— Podobno, nie — śmiejąc się rzekł Rzęcki — ale, dalipan — i tego nie wiem z pewnością. Wszystko w nim zagadką i tajemnicą. Gdy się testament nie znalazł, prawnik jakiś pono zaczął się grzebać w genealogji i tego nam spadkobiercy wyszukał, co go aż z Galicji trzeba było sprowadzać.
Familja ś. p. pani naszej wcale go nie znała, nikt nigdy o nim nie słyszał.
— Ale graf przecie! — przebąknął ks. Solina.
— Powiadają, że to grafowstwo tam w Galicji nie wiele znaczy — dodał Ewaryst.
— Pańsko około niego? — zapytał kanonik.
Rzęcki na razie odpowiedzieć nie umiał.
— No — tak — rzekł — dostatnio, porządnie, ale nic świetnego nie widać — i, obyczaj osobliwy. Wicuś, który podsłuchiwał, powiada, że wczoraj do późna się zabawiał rozmową z kamerdynerem — i byli z sobą za pan brat. Szeptali cicho, więc nie wie o czem była mowa, ale — jeżeli to prawda — podpatrzył, iż kamerdyner siedział sobie przy drzwiach na krzesełku...
Ksiądz tylko głową pokręcił.
— To prawda, że coś osobliwego, ale źle o nim nie świadczy, ludzki jest... I to dobrze...
Panna Felicja podała proboszczowi rękę z drugiej strony i wolnym Krokiem ks. Solina wydobył się za próg, gdzie o kiju sam już począł się sunąć ku plebanji.




O podróży hr. Adalberta, który do dłuższych wycieczek nie był nawykłym, wieleby rozpowiedzieć można; szczególniej z powodu Parola, który, równie jak pan, rzadko się wydalał za granicę majątku i z wielu rzeczami, które spotykał, wcale nie był oswojony.
Puszczony na swobodę, nie trzymał się powozu, ale latał z początku jak szalony, uganiał się szczekając za ptaszkami, pił wodę z ladajakich kałuży, piasek tylnemi łapami kopał i rozrzucał... ze wszystkiemi psami spotykanemi niepotrzebne robił znajomości, które się przymówkami i warczeniem kończyły, przechodniów straszył i — nadzwyczaj lekkomyślnie sobie poczynał...
Hr. Adalberta niepokoiło to — wołał do powozu, Parol przychodził, ale szczeknąwszy parę razy, natychmiast się znowu puszczał szaleć, jakby był młodym...
Hrabiego to razem bawiło i niepokoiło. Po godzinie takiego brykania, zabierano do powozu zmęczonego; sadzano na przodzie — i Parol z językiem wywieszonym niby to odpoczywał, ale z oka nie spuszczał kraju, gościńca i strumieni, które pomijali...
Do snu i spoczynku nie podobna go było namówić. Tak żywo się zajmował wszystkiem co go otaczało...
Na popasach i noclegach, straszył żydów, pędzał kury i gęsi, robił awantury z psami miejscowemi, a tak był butny i zarozumiały, że wśród czterech i pięciu kundlów obcych, sam jeden, ogon do góry, nastawiwszy, uszy podniósłszy, najmniejszej nie okazywał obawy.
Naówczas hrabia go odwoływał, za odchodzącym rzucały się kądle, ale Parol odwróciwszy się tylko, jednem wejrzeniem i pokazaniem zębów, ich odpędzał.
— Zobaczysz ty zuchwalcze — mówił przewracającemu hrabia — że to się źle skończy!
Parol odszczekiwał coś niezrozumiałego wesoło...
Humor miał doskonały za siebie i za pana, bo hrabia jechał nader posępny... Z czoła zmarszczonego można się było domyślać, że coś sobie motał i układał na przyszłość.
Z kamerdynerem Sokolskim, był bardzo grzecznym, lecz badany przez niego kilkakrotnie, nie wiele z siebie dobyć dawał. Niepokoiło to Sokolskiego, bo się obawiał powierzonego jego mentorstwu pana — aby niedoświadczeniem a zbytnią dobrocią nie zgrzeszył — a myśli zaś jego spenetrować niemógł.
Po drodze Sokolski przyzwyczajał go powoli do tego, aby przy ludziach stosunek ich — wybitniej stanowisko obu w społeczeństwie uwydatniał... Był pełen uszanowania, zbliżał się do niego cum debita reverentia, — i niekontent był z ucznia, który nadto go bratersko i poufale traktował...
Czynił nawet w tym przedmiocie uwagi, których hrabia słuchał, nie sprzeciwiał się ale się też niepoprawiał.
Taki sam upór dawał się czuć w Parolu, na którego admonicje, groźby, nic a nic nie wpływały. Gdy Adalbert go łajał, przypadał do ziemi, płaszczył się, wlókł do jego nóg, piszczał, potem nagle skakał do góry, jakby go w twarz chciał pocałować — szczekał i pierwsza kura, która się nastręczyła... musiała się salwować na płot, tak warjacko ją ścigał.
A trzeba wiedzieć, że nigdy nie miał w obyczaju dusić drobiu, co najwięcej jeśli trochę piór poturbował. Mówimy tak obszernie o Parolu czasu podróży, dla tego, że jego postępowanie wywierało wpływ na br. Adalberta i na jego usposobienie. Zdaje się to nie do wiary, a jednak rzeczywiście Parol oddziaływał na hrabiego.
Adalbert zwyczaj miał pilno się przypatrywać zwierzętom, które hodował, ich obyczajom, i motywa postępowania odgadywać się starał.
W spokojnem swem życiu przeszłem nie mając wiele do czynienia, zabawiał się tem czytaniem w psich i ptasich duszach. Chociaż teraźniejsze położenie, zupełnie zmienione, dawało mu wiele do myślenia o sobie samym, choć ciężko mu przychodziło dźwigać brzemię narzucone wypadkami — hrabia nie mógł wyrzec się starych nałogów i, jak dawniej, zajmował się psychologją swojego faworyta...
Uderzyło go instynktowe postępowanie zwierzęcia, które mimowoli porównywał do swojego.
Parol był zuchwały, odważny — i wcale dobrze na tem wychodził; korzył się na pozór przed panem, ale swoje robił i samoistności się nie wyrzekał. Grzecznym był względem Sokalskiego i dla hrabiego, co nieprzeszkadzało mu iść za swojemi przekonaniami w stosunkach do kur, gęsi i do obcych kundlów...
Hrabia pomyślał sobie, że Parol może miał słuszność, chociaż więcej instynktowo niż rozumowaniem dochodził do reguł, któremi się rządził...
Adalbert miał tak mało czasu do zastanowienia się przed wyjazdem nad przyszłym programem — że w drodze dopiero począł rozbierać co mu czynić wypadnie. Hrabia Albin narzucał mu swoją wolę, tak jak on Parolowi, dlaczegóżby on tak jak Parol, akomodując się grzecznie, nie miał iść za instynktem własnym!
Ten zaś instynkt mu wskazywał, że ów spadek, który on miał wydrzeć krewnym dalekim, jemu był wcale niepotrzebnym. Tak doskonale sobie skromne swe życie, spokojne ułożył bez niego, iż się do końca obejść mógł, nic nie przywłaszczając, nie odbierając nic nikomu.
Sokalski, z rozkazu swego pana wpajał mu cale inne obowiązki i zasady — lecz byłoż koniecznością niewolniczą słuchać Sokalskiego? Wojny z nim pewnie prowadzić nie chciał, ale mógł jednak po cichu i ostrożnie iść po własnej myśli do swojego celu.
Skromny i niewiele ufający sobie hrabia Adalbert czuł ogromną umysłową wyższość nietylko hr. Albina, ale kamerdynera Sokalskiego — nie rozpaczał jednak, że silnie sobie postanowiwszy nie poddać się ich dyktaturze, mógł się od niej zręcznie obronić.
Nie nawykłemu do udawania musiało to przyjść z ciężkością — ale ufał, czystym będąc w sumieniu, że niczyjej krzywdy nie pragnąc, postawi na swojem.
Z Sokalskim więc, będąc w ciągu drogi na coraz lepszej stopie, starał się go ukołysać, uspokoić, ubezpieczyć, przybywszy zaś na miejsce, postanowił bacznie się rozpatrywać — i nie wiążąc się ani Albinem ani Sokalskim, postąpić wedle własnego sumienia i przekonania.
Mocno to sobie postanowiwszy, hrabia Adalbert jechał już potem na umyśle uspokojony i zabawiał się Parolem, który w ciągu podróży uczynił widoczne postępy, ucząc się wielu potrzebnych życia prawideł, o których wprzódy nie wiedział.
Tak naprzyklad drób po karczmach, który z początku go drażnił, teraz stawał mu się obojętnym, z żydów napastował tylko więcej obdartych... Za ptaszkami małemi wcale się nie uganiał, przekonawszy się, iż to się na nic nie zdało... Odkrył w sobie za to talent nowy — w izbach karczemnych, uwijającej się śmiało myszy zręcznie łapał, porywał je zębami za kark, strząsał niemi po kilka razy i kładł potem przed sobą — nie łakomiąc się na tę zwierzynę. Z miny jego można było nawet wnosić, że dotknięcie jej zębami przyjemności mu nie czyniło...
Chociaż na popasach i noclegach Parol, oprócz kości, resztek jedzenia, otrzymywał zawsze osobną dla siebie przy gotowaną potrawę — choć nie zbywało mu na niczem, choć się wysypiał do woli — jednakże kilka dni podróży widocznie go wychudziło. Oczy patrzyły wesoło, zdrów był, ożywiony — lecz pozbył się tego zaokrąglonego brzuszka i fizjognomji faworyta bezczynnego, jaką miał w domu — odmłodniał.
Hrabia uśmiechając się, myślał sobie, że może i na nim ta wędrówka przymusowa, ruch, troski, ten sam wywrą wpływ — przywracając siły młodsze, zaniedbane i niezużytkowane.
Lecz żal, żal mu było tej egzystencji, której się wyrzec musiał, tak błogosławienie jednostajnej, tak szczęśliwie dzień do dnia podobnej, tak uregulowanej i zabezpieczonej od wszelkiej katastrofy, a nadewszystko od wszelkiej odpowiedzialności. Jako narzędzie posłuszne w ręku hrabiego Albina, był swobodnym i szczęśliwym...
W Zakrzewie czekała go praca, odegrywanie roli, umiejętne wyślizgiwanie się z rąk Sokalskiego, naostatek zapoznanie się z liczną rodziną, rezydentami, oficjalistami, względem których jak się miał znaleźć — nie wiedział.
Wbił sobie w głowę, że testament zatracony podkomorzynej musiał istnieć, że on miał obowiązek wynaleźć tę ostatnią jej wolę i spełnić ją, poczem, razem z Parolem miał nazad powrócić do dworku w Brodnicy i tam na łonie spokoju, z gołębiami, kurami i psem życia dokonać.
Sokalski inaczej mu zupełnie malował przyszłość w rezydencji w Zakrzewie, przy dostatkach, otoczonemu przyjaciołmi, zabawiającemu się ogrodem, ptaszarnią i pędzącemu życie jak w raju.
Nie nastawał on zbytnio na ożenienie, gdyż i hr. Albin nie namawiał do niego, lecz nie wyłączał zupełnie możliwości jego...
Hr. Adalbert słuchał tych planów Mentora, jak Parol jego admonicji, z twarzą obojętną, nie okazującą wstrętu do nich — ale w duszy stał przy swojem...
Z Sokalskim mówiąc jedno sobie warował stanowczo hrabia.
— Mój kochany panie Sokalski — powtarzał — co ja sobie wymawiam koniecznie, to żebym się miał czas rozpatrzeć i rozsłuchać. Ja nie mam tak jak wy szparkiego umysłu i bystrego pojęcia, potrzebuję na to czasu — pozwólcie mi, abym powoli szedł.
— Ale ja panu hrabiemu nie narzucam nic — tłumaczył się Sokalski — tylko radbym ulżyć w czem i pomódz — będę zawsze na rozkazy... Oczywista rzecz, iż musimy się naprzód zorjentować — zdaje mi się jednak, że to wiele czasu wymagać nie będzie, bo tu położenie jasne... wszystko jak na dłoni.
Hr. Adalbert patrzał na Parola, i głową potrząsał milczący.
Dnia tego, gdy do Zakrzewa już wieczorem przybyć mieli, przyszedł popas w mieście powiatowem, do którego należał majątek, niedaleko granicy Wołynia. Tu nikt nie powinien był wiedzieć właściwie, ani się spodziewać ich przybycia, gdyż o niem znać nie dawali.
Sokalski, zawsze bardzo oględny, służbie zapowiedział aby nazwiska hrabiego bezpotrzebnie nie głosiła. Tymczasem mimo tych ostrożności, spotkała tu hr. Adalberta niespodzianka, która w dwadzieścia cztery godziny przybycie do Zakrzewa przewlokła.
Zaledwie zajechali z poczty do gospody w rynku, w której odpocząć chcieli, a Parol z rzadką w nim krwią zimną zajął stanowisko obserwacyjne we wrotach i obojętnie spoglądał na kozy żerujące na śmieciskach targownicy, gdy do pana Sokalskiego, który też rozpatrywał się tu, czyniąc studja porównawcze nad powiatowemi miasteczkami Galicji i Wołynia, zbliżył się czapkę uchylając, średnich lat mężczyzna.
Ubiór jego z łatwością dawał się domyśleć oficjalisty, powierzchowność była nieprzyjemna. Czytelnik raczy sobie przypomnieć jakeśmy odmalowali Leszczyca, wchodzącego do izdebki Ewarysta. Był to on, nie kto inny.
Niewiadomym sposobem domyślał się on, czy wiedział o lada chwila mającem nastąpić przybyciu nowego dziedzica i czatował tu na niego, do czego jednak wcale się nie myślał przyznać.
Od trzech dni pilnował na poczcie i kontrolował podorożne wszystkich przybywających; natychmiast więc po przyjeździe hrabiego, napędził go w austerji.
Sokalski, któremu się fizys tego jegomości i lisowaty wyraz twarzy nie podobały, na ukłon odpowiedział skrzywieniem ust i dotknięciem czapki podróżnej.
— Pan dobrodziej przebaczy — odezwał się Leszczyc przymilająco — zdaje mi się, że pan przybywa razem z panem hrabią Widawą...
— Tak jest? — odparł szorstko Sokalski — więc cóż?
Leszczyc się jeszcze raz skłonił.
Przypadkiem znajdowałem się na poczcie, gdy powóz zajechał i dowiedziałem się o panu hrabi. Bardzo jestem szczęśliwy, że go pierwszy powitać mogę. Jestem oficjalistą, leśniczym z Zakrzewa... Zaszczycałem się łaskami nieboszczki pani. Nazywam się Leszczyc...
To mówiąc skłonił się nisko.
Sokalski dumał jeszcze co mu miał odpowiedzieć, gdy hrabia nadszedł, bo był zaniepokojony o Parola, w miasteczku narażonego na większe niebezpieczeństwo...
Zobaczywszy go, kamerdyner zamiast odpowiedzieć Leszczycowi, zwrócił się z uszanowaniem do hrabiego, i ukazując leśniczego, który stał z głową odkrytą, oznajmił mu o nim.
Hr. Adalbert postąpił kroków kilka, dosyć uradowany i przywitał grzecznie rekomendującego mu się oficjalistę.
— Ale to się wcale nieźle składa — szepnął Sokalskiemu — jeżeli człowiek roztropny, będziemy mogli od niego języka dostać...
Sokalski proprio motu, odwrócił się od Leszczyca i rzekł:
— Przyjdź waćpan za jaką godzinę... hrabia jest podróżą zmęczony i potrzebuje spoczynku.
Leśniczy ukłonił się i oddalił.
— Szczęśliwy traf! — szepnął hrabia.
— Gdyby to był w istocie traf i jabym go nazwał szczęśliwym — odpowiedział kamerdyner — ale temu człowiekowi z oczów patrzy wielka przebiegłość. On tu na nas czekał umyślnie i nie bez jakichś projektów. Możemy go trochę wybadać i coś się dowiedzieć, ale mu wiary dawać nie godzi się, kto wie co to za człowiek!
— Posądzacie go może niewinnie — rzekł hrabia.
— Zdaje mi się, że się nie mylę — potwierdził Sokalski. — Nie szkodzi go jednak wybadać, a że czasu mamy niemało, możeby pan hrabia pozwolił konie pocztowe dysponować dopiero na jutro... Nie mamy czego śpieszyć tak bardzo...
— Wyśmienicie — odparł Adalbert. — Po obiedzie wezwijcie go do mnie i bądźcie przytomni rozmowie...
Sokalski potrząsnął głową.
— Nie wypada — rzekł — ja go sobie osobno wezmę na spytki, to moja rzecz, a hrabia musisz z nim się rozmówić na cztery oczy...
Hrabia się na wszystko zgadzał.
Podano tymczasem obiad, Parol dostał swoją porcję, poczem, ponieważ ulica miała dla niego wielką siłę atrakcyjną, na stołku stojącym przy oknie siadł rozpatrując się w niej zdala.
Sokalski wpuścił ceremonjalnie meldując Leszczyca, zostawił go przy progu na rozkazy hrabiego. Przez chwilę oba oni nawzajem się sobie przypatrywali. Parol także przybyłego zdala egzaminował, a nawet zeskoczywszy z krzesła przyszedł pocichu obwąchać go.
Nie mijało to nikogo zbliżającego się do hrabiego... pies, jeżeli nie mógł zbliska, przynajmniej ślady nosem badał i z woni wydawał sąd o człowieku. Okazuje się, że system Parola nie był bardzo głupi, bo go teraz przejął jeden filozof niemiecki i dowodzi, że dusza ludzka śmierdzi lub pachnie, stosownie do natury swej.
— Pan jesteś z Zakrzewa? — spytał hrabia cichym głosem.
— Tak jest, jaśnie panie — śmiało począł Leszczyc. Miałem to szczęście kilkanaście lat zostawać na usługach ś. p. nieboszczki podkomorzynej i mogę się pochwalić, co wszyscy potwierdzą, że mnie zaszczycała łaską swoją.
Hrabia spojrzał, wyraz twarzy pana leśniczego, chociaż starał się jej nadać jaknajłagodniejszy, nie bardzo mu się podobał. Chytrość i przebiegłość, choć skrywana, wydobywała się na wierzch.
— Jakież pan pełniłeś obowiązki? — odezwał się hrabia.
— Około lasu, około lasów — rzekł szybko, podchwytując Leszczyc — a było i jest co robić, bo przestrzenie ich mamy bardzo rozległe, a na granicach złodziejstwa pełno. Barci też pilnować musimy. Dzień i noc czuwać trzeba... Las, dzięki Bogu, zachowany jak nigdzie, piękny grosz z niego wziąć będzie można... Sosny, jaśnie panie, w niebo strzelają, a i dęby ogromne są jeszcze czy na klepkę, czy na bale...
Nieboszczka pani, świeć Panie nad jej duszą, jak oka w głowie kazała lasu pilnować, mówiąc zawsze, że to dla spadkobierców hoduje...
Święta była pani ta nasza... złote serce...
Leszczyc otarł oczy suche, hrabia milczał, słuchał i patrzał uważnie.
— Oficjalistów w Zakrzewie jest, spodziewam się, dosyć — rzekł — i po śmierci pani podkomorzynej pozostali na miejscach?
— A jakże! Nikt się nie ruszył — począł Leszczyc. Po większej części starzy słudzy.
Tu westchnął pan leśniczy, oczy spuszczając ku podłodze.
— Prawdo powiedziawszy — dodał — wszyscy się spodziewali, że nieboszczka o nich nie zapomni. Ciągle się mówiło o testamencie, a tymczasem po zgonie jaśnie pani, nic się nie znalazło... nic — ani litery...
Hrabia w tej chwili Parola głaskał, który nogą go zaczepiał, podniósł oczy ku mówiącemu.
— Może też źle szukano testamentu — przebąknął obojętnie.
— Ale, gdzie zaś, proszę jaśnie pana grafa, strzęsiono wszystkie szafki, szufladki, stoliki, kantorki, ja niewiem gdzie nie szukano — a nie znaleziono — bo go nie było...
— Waćpan sądzisz? — przerwał hrabia.
— Ja jestem najpewniejszy, że nie było — ciągnął dalej Leszczyc. — Jaśnie pani nieboszczka mówiła o nim ciągle, projektowała, ale nie zrobiła nic, bo odkładała. Ja, co tak dobrze znałem nieboszczkę panią, najlepiej o tem sądzić mogę. Gdyby testament zrobiła — nie mówiłaby już o nim... Jako żywo go nie było — tylko w projekcie.
Hrabia zajęty psem, nic nie odpowiedział i zwrócił rozmowę zaraz...
— Któż tam rządzi tymczasowo? — zapytał.
— We dworze wszystko co ważniejsze do przybycia jaśnie pana popieczętowane. Gospodarstwem zajmuje się ekonom Zawistowski, ale on tak jak rządcą jest, kasę miał pan Brunak. W pałacu staruszka, krewna i wielka przyjaciołka nieboszczki, gospodarowała dawniej i nazywa się, że i teraz gospodaruje, pani łowczyna Fryczewska, ale wszystko jest w rękach panny Felicji. Szkody nie będzie żadnej, bo pilność jest wielka...
Hrabia dał znak ręką, że go to nie wiele obchodziło. Leszczyc ciągnął dalej, nie dając sobie przerywać.
— Pani Fryczewska tak jak i nieboszczka, z krzesła się już nie rusza, stara, niedołężna... Za to panna Felicja dobrze strzeże wszystkiego...
Głos Leszczyca tak jakoś draźnił Parola, że wstał i powtórnie poszedł wąchać, dokoła go obwąchał i wrócił położyć się przy panu.
— Pustki jaśnie pan teraz znajdzie w Zakrzewie, bo familja się rozpierzchła po śmierci jaśnie pani, ale za jej życia pełne były wszystkie kąty zawsze.
— Któż tam przebywał z rodziny — począł hrabia.
— To i zliczyć trudno — rzekł Leszczyc — z dalszych i bliższych: Osmolskich, Pardwowskich, Trockich — całe familje w pałacu i oficynach miesiącami i latami przemieszkiwały... Pani sędzina Pardwowska z córką Emmą, pani Trocka z synem... Osmólskich trzech, no — i ten muzyk...
— A teraz ich tam niema? — wtrącił hrabia.
— Rozjechali się — rzekł leśniczy — ale jak się tylko o przybyciu jaśnie hrabiego dowiedzą, to juści się zlecą zaraz ze wszystkich stron...
Leszczyc miał ochotę rozgadać się więcej, ale hr. Adalbert poczuł taki jakiś wstręt do niego, iż o nic już nie badając — wstał, dając mu znak, że mógł odejść sobie.
Leśniczy wstrzymał się chwilkę.
— Jaśnie pan pozwoli — rzekł, kłaniając się — kiedy już byłem tak szczęśliwym, żem pierwszy mógł pokłonić mu się, abym nie był ostatnim w łaskach jego... Wiernym sługą, jak byłem dla nieboszczki, tak...
Hrabia skłonił mu się i przerwał.
— Bardzo dobrze — będę pamiętał.
Leszczyc pokłonił się raz jeszcze i wyszedł, a Parol natychmiast miejsce które zajmował przy drzwiach począł badać, nosem doprowadził ślad do progu i mrucząc powrócił na stołek u okna.
Na wychodzącego od hrabiego Leszczyca, czekał w bramie kamerdyner Sokalski... W istocie teraz miał się począć egzamin na serjo — i dwaj godni siebie zapaśnicy stawali przeciwko sobie.
Adalbert raz doznawszy jakiegoś nieprzyjemnego wrażenia na widok Leszczyca — już dalej badać go sobie nie życzył... Sokalski spodziewał się wyciągnąć z niego co mu było potrzeba.
Leszczyc czuł się z nim poufnym i śmielszym.
— Cóż? już po rozmowie z panem hrabią? — zapytał Sokalski.
— A już... Zdaje się, że jaśnie pan zmęczony...
— Oczywiście, po podróży — rzekł kamerdyner — człowiek już nie tak młody, do wygód przywykły, a tu u was, w tym kraju niekoniecznie mile się podróżuje... Żeby choć w tym Zakrzewie co potrzeba nie zabrakło...
Leszczyc aż się cofnął.
— Co pan mówi? — zawołał — ależ tam ino chyba ptasiego mleka żądać... Przecież nieboszczka podkomorzyna też była nawykła do wszelkich wygód, pałac na pańskiej stopie.
— No, tak — wtrącił kamerdyner — aleśmy słyszeli, że ją tam pasożyty objadały i ładu wiele nie musiało być, jak to zwykle przy kobiecych rządach... a co dopiero, gdy staruszka chora się z krzesła nie ruszała!!
— O! pięknieżcie tam gospodarować musieli! — śmiejąc się, mówił Sokalski. — Leszczyc uśmiechał się także, ale namyślał o ile mógł potwierdzać — a czemu zaprzeczyć...
— No — rzekł po chwilce — pewnie, że tam niejedno może mogło się skrupulatniej wykonywać, bo pani była powolna, ale wielkiego rozgardjaszu u nas nie było też... a, słowo panu daję, choć ja sam się liczę do jej oficjalistów — miała uczciwych ludzi o koło siebie.
Sokalski jakąś dwuznaczną minę zrobił. Dobył z kieszonki cygara, jedno z nich ofiarował Leszczycowi i rzekł:
— Chodźmy gdzie przysiąść.
Szli tedy wzajemnie sobie obiecując dobyć z siebie potrzebne wiadomości. Leśniczemu nie zbywało na przebiegłości, ale Sokalski doświadczeniem, rozumem, wykształceniem o wiele go przechodził. Można było z góry przewidzieć, kto pozostanie zwyciężcą...
Sokalski rozpocząwszy od cygara, namyślił się później w osobnej izdebce, przyjąć leśniczego śniadaniem z zapasów podróżnych, wódką i przekąską.
Leszczyc nie dał się prosić, wypił parę kieliszków i stał się bardzo rozmownym. Sądził, że sobie potrafi ująć Sokalskiego i zapewnić przez niego stosunki z hrabią — postanowił grać rolę dobrodusznego i otwartego człowieka. Kamerdyner, sam prawie nic nie mówiąc — słuchał tak jakoś ochotnie, pomrugiwał i pół słówkami wyciągał na zwierzenia się, że Leszczyc więcej może się wygadał niżeli chciał i zamierzał.
Zdawało mu się, że przez to zapewni sobie wpływ wielki.
— Pan hrabia — począł napiwszy się wódki raz i drugi — pan hrabia tu przybywa, nic i nikogo nie znając, a w Zakrzewie, można powiedzieć, czeka na niego wielka komplikacja ludzi i interesów, kłopotów bez miary.
— Prosta rzecz, stara, bezdzietna, chora pani wasza otaczała się sługami i rezydentami, bo ich potrzebowała, familja ją obsiadała i objadała. Dawała ciepłą ręką, ale to nie starczyło, zabiegano o zapisy; musiała obiecywać aby mieć spokój święty...
— Kogóż mianowicie z familji preferowała? — spytał Sokalski.
— Otóż to, panie dobrodzieju — przerwał Leszczyc — że, jak Boga kocham, z nieboszczką nigdy nie można było wiedzieć czego się trzymać. Była dla wszystkich dobrą, obiecywała zarówno każdemu. Słuchała z kolei wszystkich — a co miała w sercu jeden Bóg wiedział,.. Dla tego może i testamentu nie zrobiła. U niej codzień, co godzina kto inny stał górą. Nie chwaląc się ja, miałem łaski, ale drugi taki naprzykład pan Ernest Kręcki, młokos, lizus, szedł po mnie, i jemu też ufała, słuchała go, posługiwała się nim.
— Co to za Kręcki? — wtrącił kamerdyner.
Leszczyc się uśmiechnął dwuznacznie.
— Na pewno tego panu nikt nie powie, kto jest Kręcki — odparł wzruszając oczyma. — Pani podkomorzyna miała syna, Kazimierza — we dworze była panienka ładna... Szabrukowska, szlachcianka uboga... Zakochał się panicz... Wydano gwałtem Szabrukowską za niejakiego Rzęckiego.
Leszczyc odchrząknął.
— No — i syna po tych Rzęckich wzięła na wychowanie podkomorzyna... Kubek w kubek do nieboszczyka Kazimierza podobny...
Sokalski głową pokręcił.
— Rzęcki ten jest dotąd w Zakrzewie? — zapytał.
— A gdzieżby się podział? — zawołał leśniczy. — Próżniak, pochlebca, nie robił nic, ale wisiał tak w Zakrzewie w nadziei, że mu się coś okroi.
Leszczyc złośliwie śmiać się zaczął.
— Teraz — figę dostanie! — dokończył bardzo wesoło. — Wszyscy mu prorokowali wioseczkę w testamencie... i on pewnie na to rachował, ale przerachował się jak drudzy.
Chwilkę pomilczawszy i niedoczekawszy się żadnej odpowiedzi od Sokalskiego, który udawał, że był bardzo zajęty cygarami, Leszczyc począł mówić dalej.
— Z familji — wszystko to co otaczało podkomorzynę, wielka golizna. Pani Purdwowska, która ma bardzo śliczną córkę, pannę Emmę, siedzi na kilku chłopach... i gdyby nie podkomorzyna często by jeść co nie miała. Pani Trocka jeszcze pono uboższa... a co mówić o innych. Osmólskich dwóch czy trzech, jeden wart drugiego, choć do siebie nie podobni. P. Florjan bankrut ale pyszny, bez kija ani przystępuj, taka fanaberja, pan Walerjan znowu, choć go do rany przyłożyć — aleby całe życie tylko polował... Zobaczycie panowie, wszyscy tacy... Podkomorzyna miała złote serce, obdzierali ją, a narzekali na nią — ale teraz dopiero larum podniosą, gdy nic nie dostaną, bo im się nic nie należy...
— Wiedzą oni dobrze, iż do niczego nie mają prawa, a no napastować hrabiego będą, nuż się im co wydrzeć uda. Na to niech się nowy dziedzic gotuje że mu tu spokoju nie dadzą.
Sokalski się skrzywił i znalazł właściwym zbić z tropu leśniczego...
— Nasz hrabia, choć się on tak wydaje dobrodusznym i łagodnym — rzekł — ma okrutną energję i pozbędzie się ich łatwo. On nieda sobie długo dokuczać — ho! ho!
Leszczyc chciwie pochwyciwszy tę pogróżką, zamilkł nieco.
— Dosyć będzie — dodał po namyśle — gdy jaśnie pan na stare sługi wzgląd zechce mieć, starczy mu tego — ciężar nie mały, a pozbyć się go będzie trudno. Taka pani łowczyna Fryczewska, kobieta lat osiemdziesięciu, całe życie spędziła przy nieboszczce... wypędzić ją niepodobna, a ona musi tak żyć, jak nawykła, jak największa pani. No — i nie bez tego żeby jej pensji nie trzeba dać. Ditto panna Felicja, a za niemi cały szereg niedobitków i niedołęgów, których karmić przyjdzie, bo to wszystko wysłużone i stare.
Ruszył ramionami Leszczyc.
— Na miejscu jaśnie pana grafa — dodał — jabym, bodaj datkami jednorazowemi pozbył się tej załogi, bo inaczej on nigdy tu panem nie będzie. Wszystka ta stara służba — ho! bo! pamiętała ona o sobie pewnie, choćby i pani łowczyna Fryczewska!!! Będą piszczeć, ale z głodu nikt z nich nie umrze...
— Jeśli pan graf energiczny jest, to powinien oczyścić sobie pole z tego chwastu, a zostawić tylko ludzi, co służyć mu mogą.
Sokalski się uśmiechnął i głową dał znak, który różnie tłumaczyć sobie można. Leszczyc ciągnął dalej.
— Oprócz mnie, com się nigdy do żadnej kliki tu nie mięszał, a wiernie służył, za co by mnie w łyżce wody utopili — oprócz mnie, proszę pana, wszyscy się za ręce trzymają. Od nich się hrabia prawdy nie dowie o niczem.
Nawet, nie mówiąc złego słowa — proboszcz nasz, staruszek ks. Solina, również z nimi trzyma.
Mnie, żem zawsze prostą drogą szedł, i prawdę mówił nieboszczce — cierpieć za to nie mogą...
Sokalski zaczął rozpytywać o skład dworu, o liczbę sług, i w ten sposób zapobiegł dalszym zwierzaniom się Leszczyca, którego już zdawało mu się, że znał dostatecznie. Zręcznie potem raz jeszcze zwrócił rozmowę na ów testament, o którym tak wiele mówiono.
Leśniczy się mocno poruszył.
— Niech pan wierzy, że to są wszystko baśnie, bo testamentu nigdy nie było... Chciało się im, aby go zrobiła... Podkomorzyna dla pokoju utrzymywała ich przy nadziei — ale nie napisała nic...
O tem i mówić nie ma co...
Rozmowa z panem Sokalskim po dwakroć przerywana i wznawiana, przeciągnęła się aż do wieczora. Pozwolono potem Leszczycowi pójść się pożegnać z hrabią, przy czem on prosił jego i kamerdynera, aby o spotkaniu się w miasteczku nie mówili wcale przybywszy do Zakrzewa i nieokazywali że go znali.
— Uchowaj Boże się nieprzyjaciele moi dowiedzą, będą mnie posądzali i prześladowali — gotowi mnie wysadzić, a ja jeszcze panu tam w Zakrzewie potrzebnym będę, no odemnie jednego prawdy się dowie...
Sokalski zaręczył — iż nie zdradzi Leszczyca. Nazajutrz rano do dnia leśniczy zamierzył puścić się do Zakrzewa przodem i przybyć tam tak, jakby z objazdu lasów powracał. Szczęśliwym był, że mu się tak wyśmienicie udało wszystkich ubiedz i — hrabiego sobie pozyskać, niedomyślał się, iż Adalbert po wyjściu jego wieczorem, mruknął patrząc na drzwi.
— Łajdaki furfant.
Sokalski pomyślał. — Ptasio! trzeba mieć na niego oko.
Co się tyczy Parola, ten i ostatnim razem wąchał starannie ślady za Leszczycem i hrabia, który znał go, a wrażenia psie umiał sobie tłumaczyć, miał to przekonanie, że Parol także leśniczego podejrzywał o łajdactwo.
Dowiedzionem bowiem było, że Parol miał instynkt osobliwy, w poznawaniu ludzi. Poczciwych i biednych przyjmował sympatycznie, łotrami się brzydził i żadne admonicje hrabiego nie zdołały go zmusić do tolerowania tych, którzy mu się nie podobali.
Jeśli nie mógł na nich szczekać, to burczał i dawał nie dwuznaczne oznaki pogardy i wstrętu.
Nazajutrz rano z miasteczka wyjechał hr. Adalbert nie śpiesząc się wcale, i jakeśmy mówili, nad wieczorem przybył do Zakrzewa, gdzie, chociaż się go spodziewano oddawna, ani dnia ni godziny nie wiedziano — przyjazd więc poruszył wszystkich.
Jak się hrabia zachował względem domowników, sług, jak się wydał im i oni jemu, po części już wiemy.
Co się tyczy Parola, ten także był w położenia dla siebie nowem i trudnem. Pałac był bardzo rozległy, ludzi domowych a nieznanych mu mnóstwo. Miał tyle taktu, że ani się łasił ani zębów nie pokazywał nikomu. W postawie skromnej chodził za hrabią patrząc mu w oczy i zastosowując swoje obchodzenie się z ludźmi do obejścia się z nimi swego pana.
O rozumie jego powzięto zaraz nie małe wyobrażenie. Wiadomość o tem, że hrabia miał pudla faworyta, rozeszła się po całym dworze i panna Felicja kazała zapytać kamerdynera, co pies pański zwykł był jadać na kolację.
W ogóle wszyscy dla niego byli z atencją wielką, a Parol przyjmował grzeczności dosyć obojętnie.
Pierwsze chwile poświęcił gruntownemu obeznaniu się z miejscowością, chodził po kątach, wąchał, był na ganku dla przekonania się, czy na dziedzińcu nie znajdzie jakiego proletarjatu psiego... parę razy szczeknął słuchając ujadania psów folwarcznych, zresztą nie odstępował hrabiego i na noc sobie obrał kątek w jego sypialni.
Służba postawiła mu wodę, a przy wieczerzy nie podołał temu czem go ze wszech stron częstowano.
Następnego poranku Parol znowu wychodził na zwiady i tu się spotkał ze starym psem podwórzowym Burkiem, niepoczesnem stworzeniem, mającem tu prawo pobytu od urodzenia. Parol nie myślał się z nim ani zadawać, ani przyjaźnić, ani mu wypowiadać wojny. Oba obszedłszy się pokilkakroć do koła, ogromnie nogami tylnemi nakopawszy i poburczawszy, rozeszli się nic nie postanowiwszy na przyszłość.
Burek się potem cofnął dobrowolnie ku oficynie. Długi czas Parol siedział w ganku, z powietrza zasięgając wiadomości o Zakrzewie... Pociągał nosem na wszystkie strony — a dokończywszy badania, powrócił do hrabiego. Chłopcy mu drzwi otwierali wszędzie usłużnie, choć Parol tego nie potrzebował, bo umiał spiąć się do klamki i sam sobie usłużyć.
Nazajutrz gdy do hrabiego była wezwana część służby — Parol, który przy audjencji się znajdował, skorzystał z niej. Każdego jaknajtroskliwej obwąchał, i hrabia się przekonał, że niejednakowo tych nieznajomych przyjmował, jednych sympatyczniej, drugich z obojętnością i wstrętem.
Od panny Felicji przyjął kawałek cukru, lecz pozostał po nim tak z nią ceremonialnym i sztywnym jak był.
Nie uszło to baczenia hrabiego, że Rzęckiemu Parol dał się pogłaskać, nie okazując aby ta przedwczesna poufałość była mu wstrętliwą.
Tegoż samego dnia, gdy Leszczyc, na mocy znajomości dalekiej, zbliżyć się do niego próbował — warknął i oddalił się, jakby mówił — większa poufałość niż znajomość.
Adalbert, który więcej wierzy w psi instynkt niż w rozum własny, zanotował sobie.
— Nie bez kozery! — rzekł w duchu.
Ze starym Brunakiem spotkał się Parol w dziedzińcu — i pozwolił mu do siebie mówić długo, nie gniewając się za to. Jako myśliwy Brunak lubił psy — podobał mu się Parol — i pierwsze zetknięcie się dobrze na przyszłość wróżyć kazało.
Panna Felicja chciała koniecznie tego faworyta pokazać pani łowczynie i próbowała go zwabić do jej pokoju — czemu ostrożny Parol, nie okazując obawy, z powagą, oparł się stanowczo.
Tak tedy i dla hrabiego i dla jego faworyta pierwsze lody rozbite zostały dosyć szczęśliwie.
Czy się Zakrzew podobał czy nie, o tem nadzwyczaj trudno było osądzić.
Obcemu, nieznającemu ani tego kraju, ani okolicy, ani majątku, na długo pozostawało w czem się rozpatrywać.
Znaczne dobra do Zakrzewa należące, w części wydzierżawione lub powierzone ekonomom, zajmowały przestrzeń z lasami ogromną.
Przez lat pono trzydzieści niewieścich rządów, dziwne się tu potworzyły stosunki. Słyszeliśmy sądy o nieboszczce, którą wszyscy świętą panią nazywali, a w istocie równie ona była dobrą jak słabą i ludzie ją wyzyskiwali niemiłosiernie... Litościwa, łatwowierna, ceniąca spokój i zgodę nad wszystko. Podkomorzyna wielkiemi je nieraz ofiarami okupywać musiała... Broniła się biedna jak mogła — nikomu nie dając się wyłącznie opanować.
Dalsza i bliższa rodzina męża jej i własna, ludzie co się do pokrewieństwa niewiedzieć z jakiego tytułu przyznawali — trzymali ją do śmierci w oblężeniu nieustannem. Rezydentów, rezydentek, wychowanic kręciło się bez liku. Żeniła, wyposażała, opatrywała, zapomagała i niektórych trzecie już pokolenie miała na swej opiece.
Majątek wspólny, dorobkowy, z mężem na przeżycie zapisawszy, miała prawo nim rozporządzać wedle woli — i dawno się do tego przygotowywała... W istocie o testamencie swoim mówiła często i mocno on ją zajmował.
Dobra Zakrzew z przyległościami, na skraju żyznego Wołynia położone, ceniono bardzo wysoko...
Trochę długów ciążyło na nieh dawniej, a, choć za życia podkomorzynej nie przybyło ich, jednak, starania o oczyszczenie majątku były próżne, bo ledwie jeden dług zepchnęła, gwałtowna potrzeba zmuszała nową zaciągnąć pożyczkę.
Dom był po staroświecku utrzymywany na tej stopie pańskiej, najkosztowniejszej u nas, bo wymagającej liczby sług ogromnej, która po pradziadach pozostała tradycyjną. Całe gromady różnego nazwiska i kwalifikacji, sług, posługaczów, robotników, oficjalistów, dworaków, rezydentów, inwalidów, gracjalistów karmić musiała podkomorzyna. Niektórzy z nich całemi rodzinami żyli na jej chlebie...
Wszystko to pobierało pensje, ordynarje, podarki, gratyfikacje, a nie robiło prawie nic, często tylko przeszkadzało drugim do roboty.
Gdy kto doradzał nieboszczce zmniejszenie liczby ludzi tak znacznej, żyjących jej kosztem, odzywała się wzdychając.
— Ale gdzie się to biedactwo podzieje! Oni tu nawykli, do tych kątów przyrośli. Jam nie długowieczna, dopóki ja żyję niech już sobie tak zostanie, a potem, Bóg łaskaw, zaopiekuje się niemi.
Tak jak u dawnych rzymian, niewolnicy się familją nazywali, u podkomorzynej, w jej sercu, starzy słudzy rodzinę stanowili.
Każdy rok niemal pomnażał liczbę rezydentów, a gdy jeden z nich zmarł, na jego miejsce opróżnione zaraz się kilku kandydatów zjawiało.
Stary, wygodny dom, zwany pałacem, choć powierzchowności odpowiedniej temu tytułowi nie miał, obszerny, dobudowywany, restaurowany — przy nim oficyny, dworki, domki, ledwie mogły pomieścić wszystkich należących do dworu i do serca nieboszczki.
Na pozór niepłonne były rachuby starszych szczególnie i zasłużonych krewnych i sług, że podkomorzyna, nie mająca bliższej familji, gromadkę swoją w testamencie pomieści.
Sama ona dawała do zrozumienia wielekroć, że ostatnia wola za nią dług wdzięczności i serca zapłaci.
Chora, w ostatnich latach prawie bezwładna, otoczona była troskliwością jaknajwiększą sług i przyjaciół... Czuwano nad nią ciągle. Tymczasem zgon nadszedł wcale niespodzianie, gdy zdrowie napozór się nawet polepszać zaczęło.
Można sobie wystawić jakie wrażenie na otaczających uczyniła śmierć ta nagła, jaki popłoch rzuciła... — co się tu działo po zgonie...
Polały się łzy, rozległy narzekania. Bliższa rodzina i dwór zajął się zaraz wspaniałym pogrzebem, a w pierwszej chwili nikt ani wątpił, że testament jest i znaleść się musi. Opowiadano nawet gdzie go szukać potrzeba było.
Zjechał urząd, pozdejmowano pieczęcie, zaczęto przetrząsać wszystko, rozpatrywać papiery — i z przerażeniem ogromnem okazało się, że testamentu nigdzie nie było — ani śladu, ani skazówki.
Tymczasowa opieka urzędowa nad majątkiem rozciągniętą być musiała.
Któż policzy ile łez wycisnęły zawiedzione okrutnie nadzieje?
Szukano ciągle, wznawiano najdziwaczniejsze przetrząsania komórek, mebli, łóżek, — lecz zawsze nadaremnie.
Naostatek zwolna zrozpaczona rodzina, rezydenci, część sług nawet rozpraszać się zaczęła i szukać sobie innego kąta.
Losy spadku i majątku długo były niepewne; upominali się Osmólscy — gdy nagle Deus ex machina zjawił się graf galicyjski, którego prawa niewątpliwe, czyniły jedynym spadkobiercą.
Rodził się on z siostry rodzonej pani Podkomorzynej, z którą stosunki były zerwane oddawna, ale to prawa do sukcesji nie nadwerężało.
Hr. Adalberta i hrabiów Widawów w ogóle nikt tu nie znał. Podkomorzyna, urażona przeciw siostrze nigdy o niej i jej familji ani wspomniała. Najstarsi słudzy nie pamiętali, aby kiedykolwiek zbliżyły się ku sobie dwie rodziny.
Hr. Adalbert przybywał tu z tak niewątpliwem prawem do spadku, iż mu go nikt nie mógł sporzyć ani zaprzeczyć.
Dla każdego innego w tych warunkach przybywającego tu spadkobiercy, wieleby było do czynienia, hr. Adalbertowi przypadało do rozwiązania zadanie, nad jego siły. Samo obeznanie się z tem co miał objąć wymagało czasu wiele i pracy. Lecz do pewnego stopnia — dawniejsze zajęcia kontrolą i rachunkami w Brodnicy ułatwiały to Adelbertowi... Hr. Albin i Sokalski przestrzegali tylko aby się ze swoją umiejętnością rachmistrzowską nie zdradzał, bo by go, jako hrabiego — kompromitowała!
Kilka folwarków było w długoletnich dzierżawach, inne pod zarządem ekonomów i zaufanych ludzi — a w sprawy ich oddawna nikt nie wglądał...
Papiery, regestra, kasa, nie znajdowały się w takim porządku, czy się w nich łatwo było rozpatrzeć.
Podkomorzyna miała tę fantazję, iż chciała niby sama o wszystkiem stanowić, papiery zabierała, trzymała je długo, powierzała tajemniczo do rozpatrywania — wiele ich się zawieruszało — i korzystano z tego...
Parę słów starczyło hr. Adalbertowi do przekonania się, że trzeba będzie z gruntu wszystko podejmować i badać!
Od pierwszego dnia, równie jak na Parola, oczy wszystkich zostały zwrócone na dziedzica, każde jego słowo, ruch, wejrzenie, tłumaczono sobie — strach ogarniał...
Godzili się wszyscy na to, że człowiek był zagadkowy, zamknięty w sobie i — straszny — każde jego pytanie obracano na wsze strony, ciągnąc z niego wnioski, krok wszelki tłumaczono... — Samo milczenie wydawało się groźnem.
Dodawszy do tego nader poważną i imponującą postać kamerdynera — który tylko wszędzie zazierał — w istocie ludzie do łagodnej podkomorzynej nawykli, nastraszyć się mogli. Przewidywano już następstwa najokropniejsze.
Ale, pierwszych dni sam stary pałac, długiemi laty do trybu życia podkomorzynej zastosowany dziwacznie, dostarczył dość zajęcia, nim się z nim przybysze obeznali.
Apartamenta nieboszczki — gościnne opróżnione przez zbiegłych rezydentów i familją — wszystko stało pustkami i czekało nowego przeznaczenia. Od lat trzydziestu nic się tu prawie nie zmieniało, nagle miał nastąpić — przewrót zupełny!
— Co to będzie? co to będzie? — szeptała służba po kątach...
Część pokojów była umeblowana niegdyś kosztownie i wystawnie, czas odjął nieco blasku tej okazałości, lecz zawsze było to za paradne dla hr. Adalberta, który ani się myślał tu wprowadzać.
Cały szereg sal, pokojów, gabinetów — pozostał niemy i smutny... Nie rozporządził hrabia niczem... Obojętnie też przyjął spisane teraz inwentarze, wykazujące wielkie zasoby sreber, kosztowności, pamiątek i t. p.
Podkomorzyna rozdarowywała wiele, ale też kupować lubiła, a były rzeczy z któremi rozstawać się nie chciała.
Hr. Adalbert okazał tylko zdziwienie nad mnogością sprzętów nieużytecznych... Rozmaitego usposobienia rezydenci potrzebowali mnóstwa rzeczy, które się dla nich tylko sprowadzały. Było więc kilka fortepianów, dwa bilardy i rodzaj biblioteczki, złożonej z dzieł najosobliwiej dobranych. Obok senników znajdowały się traktaty o muzyce, filozofji i ulubione Adalbertowi „Tysiąc i jedna nocy”.
Że tu się potroszę rządzili wszyscy i wszyscy przysługiwali, każdy wedle swego smaku i po swej myśli, nazbierało się najrozmaitszych rzeczy niepotrzebnych i dziwnie od siebie odbijających. Roboty włóczkowe, koszyczki obszywane stały obok kosztownej starej porcelany.
Właśnie w kącie jednego z gabinetów na gerydoniku spostrzegł Sokalski z podziwieniem przepyszną wazę chińską (vieux chine), którą lepiej niż hr. Adalbert umiał ocenie, gdy Parol w czasie podróży zaprawiwszy się do ścigania myszy, postrzegł przemykającą się pod ścianą i niepowściągliwy rzucił się na nią, potrącił o gerydon, obalił go; stare, kosztowne naczynie spadło i rozbiło się na drobne kawałki, a mysz uciekła.
Hrabia zamiast ubolewać nad stratą pięknego wazonu, naprzód poskoczył obaczyć czy się co Parolowi nie stało — i nieuspokoił się, aż psa wesoło znowu podskakującego zobaczył.
Małej wagi wypadek ten, dał pobudkę do wyciągania różnych wniosków nad charakterem pana i nad przywiązaniem jego do faworyta, który w oczach wszystkich urósł do nowej potęgi.
Wiedziano już, że na Parola szczególną uwagę zwracać należało, żeby się panu hrabiemu stać miłym.
Przez cały jeden dzień tak prawie hr. Adalbert w towarzystwie Sokalskiego, Parola i służącego z kluczami, obchodził wszystkie kąty, zaglądał, rozpytywał, nieokazując ani zdumienia, ani uciechy, a raczej pewien rodzaj zakłopotania i znudzenia.
Podany mu, na żądanie spis wszystkich sług, oficjalistów, gracjalistów — obudził w nim widoczne zdumienie, podziw, niemal niedowiarstwo, tak liczba ich była znaczna.
Nieuszło i to ciekawych oczów, tak jak wszystkie poruszenia, najważniejsze słowo wyszłe z ust milczącego hrabiego. Opisywali go jedni drugim dopatrując się cech i znamion charakteru, który się odgadnąć niedawał.
Łagodny wyraz twarzy nawet, wytłomaczony został jako rodzaj pogardy i lekceważenia. Nie wyrokowano jeszcze — lecz wróżono więcej złego niż dobrego.
Chodzący za nim jak cień kamerdyner Sokalski, jeszcze smutniejszych domysłów był przedmiotem... Nie wątpiono o jego przewadze i wpływie na hrabiego, równającym się, co najmniej — znaczeniu Parola — ale nie umiano jeszcze rozwiązać, kto z nich znaczył i mógł więcej.
W części tej pielgrzymki po pałacu, towarzyszyła także dziedzicowi panna Felicja z kluczami od szaf i komód, przybrawszy minę tembardziej pańską i dystyngowaną, im skromny hrabia mniej się pozornym wydawał. Ubrała się umyślnie dla niego nie jaskrawo, ale bardzo starannie i smakownie, dla okazania na jakiej stopie była w tym domu i pozostać się spodziewała, dając uczuć przy objaśnieniach, że się nie uważała za sługę.
Hrabia wyzywany na dłuższe odpowiedzi zachował się nader dyskretnie, mówił mało i wołał słuchać, nie objawiając swego zdania. Kiedy niekiedy zwracał badające wejrzenie na kamerdynera, porozumiewał się z nim oczyma milcząco i kroczył dalej.
Chociaż niebadana o to, panna Felicja miała sobie za obowiązek wiele mówić o nieboszczce, jej dobroci, trybie życia, dobroczynności dla rodziny i domowników — ale jakie tem wrażenie uczyniła na hrabi, nie wiedziała sama...
Sokalski więcej daleko okazywał zajęcia, ciekawości i ożywienia, a Parol, choć ostrożnie po kątach sznurkował.
Przy końcu tej wędrówki, hrabia, słysząc wymienione nazwiska Rzęckiego i Leszczyca — rzucił nieśmiałe pytanie, jakby o nich pragnął się objaśnić nieco.
— Możeby — dodał górnym stylem swym Sokalski — możeby pani była łaskawa o tych dwóch osobistościach cokolwiek panu hrabiemu powiedzieć. — Oba podobno mieli być w łaskach u nieboszczki, a Rzęcki jej wychowańcem...
Panna Felicja bardzo sobie życzyła stać się potrzebną i zbliżyć poufałej do hrabiego, choćby nawet za pośrednictwem Sokalskiego, którego jednak jako człowieka pośledniej kondycji uważała. Na rzucone pytanie chciała odpowiedzieć wyczerpująco, lecz, co do pana Ewarysta — zachodziły okoliczności, które pannie, choć dojrzałej, utrudniały powtórzenie legendy, chodzącej po świecie o... pochodzeniu jego.
Przyczyny dla której ś. p. podkomorzyna tak się opiekowała opiekowała Ewarystem, z twarzy nieboszczyka syna jej przypominającym — nie mogła panna Felicja otwarcie objawić.
Zakłopotała się tem nieco. — Możeby w ostatku jednemu z dwóch na osobności coś mogła o tem napomknąć, przy nich obu jakoś jej to przez usta przejść nie chciało.
— Co do Ewarysta Rzęckiego — przebąknęła — jakim sposobem dostał się na opiekę ś. p. pani, nie wiem dokładnie, bo mnie tu wówczas niebyło. — Może dla tego stał się jej miłym i przywiązała się do niego, że go od dziecka pielęgnowała. — Sierotą jest, rodzina mu wymarła, o ile wiem, majątku też nie ma żadnego. Chłopak jest zdolny, pracowity, uczciwy. — Wszyscy go tu lubili... Zajęcia oznaczonego nie miał, ale gdzie go nieboszczka użyła, wszędzie się umiał znaleźć dobrze.
— A Leszczyc? — podchwycił Sokalski z uśmieszkiem nieco złośliwym.
Pierwsza odpowiedź panny Felicji zawarta została w bardzo znaczącem wejrzeniu.
— O panu Leszczycu, doprawdy, jeszcze mniej chyba powiedzieć potrafię — odezwała się, kluczyki przebierając. — Trzymał się on zawsze zdala od nas wszystkich, jak to mówią z swoim dworem, robił wszystko na swoją rękę — a o nas niewiele się troszczył. Pani podkomorzynie czasem bywał potrzebnym, musiała się i nim posługiwać, a przypochlebić się umiał.
Nasza dobrodziejka była aż nadto pobłażliwą dla każdego, więc i jemu wstrętu nie okazywała.
My tu wszyscy od niego staliśmy zdaleka, a on się też zbliżać nie myślał. — Dość długo żyliśmy razem, a mało się znamy.
Hrabia i kamerdyner nieznacznie spojrzeli po sobie. Pierwszy zaczął obracać językiem w ustach i poruszać wargami, jakby się zbierał coś powiedzieć — ale popatrzywszy na Sokalskiego, mruknął na niego i ten wyręczył pana.
— Cóż ten Leszczyc zrobił, że go tu nie lubiono? — zapytał.
Panna Felicja się uśmiechnęła.
— Proszę pana — rzekła, więcej się zawsze zwracając do hrabiego niż do Sokalskiego — czasem trudno bardzo wytłumaczyć dlaczego jeden ma mir u ludzi, a drugi go sobie zjednać nie umie. Ja tam o ludziach sądzić nie chcę, a zwłaszcza gdy mi się kto niebardzo podoba... Może ma co za sobą. Nie wiem.
— Możnaby sądzić, widzi pani, — odezwał się Sokalski — że bardzo będąc wiernym pani, pilnując jej dobra, mógł się tem ludziom narazić.
Panna Felicja nie odpowiadając parę kroków odstąpiła.
— My to inaczej sądziliśmy — rzekła obojętnie. — Podkomorzyna miała zbyt miękkie i dobre serce, dla niej dosyć było postrzedz, że we dworze kogo nie lubiono, nie wchodziła w przyczyny, a starała się to łaskami swemi wynagrodzić. Myliła się nieraz na ludziach, i obsypywała tych co nie zasługiwali na jej względy...
Kamerdyner spojrzał na hrabiego — zamilkli.
Gdy drugiego dnia oglądanie domu, z pomocą panny Felicji zbliżało się do końca, wyjrzawszy oknem przewodniczka odezwała się półgłosem:
— Zdaje mi się, że nasz ks. kanonik tu idzie, zapewne z uszanowaniem do pana hrabiego — możeby...
Hrabia poruszył się żywo, niechcąc widocznie uchybić kanonikowi... Nawykł był do poszanowania duchowieństwa — i pośpieszając ku drzwiom, odezwał się niespokojnie:
— Chciałbym wyjść na przywitanie kanonika... którędy bliżej?
Panna Felicja wskazała drogę, a graf, obejrzawszy się na swe skromne ubranie, potem na ciągle mu towarzyszącego Sokalskiego, pożegnał pannę Felicję ukłonem i pośpieszył naprzeciw ks. Soliny.
Kanonik na ten dzień powitania kollatora przybrał wcale nową postać; wdział odświętną, odpustową sutannę, kapelusz, rękawiczki, i buty miał doprowadzone do zwierciadlanego połysku.
Rzadko miejscowi mieli przyjemność widywać proboszcza swego, starego i ociężałego, tak wystrojonym i ożywionym, chociaż suknie te nowe cisnęły go, ciążyły mu, a i buty cokolwieczek zeschłe i ciaśniejsze nogom nabrzękłym nie były wygodne... Tym razem jednak wszystko to musiał przywdziać, przez uszanowanie dla dziedzica i na szyję włożyć swe distinctorium, które kładł tylko na największe uroczystości.
Z postawy i pośpiechu hrabiego widać było iż się czuł wiernym synem kościoła i miał sobie za obowiązek duchownych szanować.
Począł od tłumaczenia się skwapliwego, że sam chciał złożyć atencję kanonikowi, ale ks. Solina dokończyć mu nie dając, winszował kollatorowi szczęśliwego przybycia, i składał życzenia, aby mu tu, przy błogosławieństwie Bożem, wiodło się i szczęściło..
Stali tak jeszcze naprzeciw siebie, kłaniając się, gdy Sokalski, który czasu powitania zatrzymał się był u drzwi — zniknął za niemi.
Siedli — przyczem hrabia chciał na kanapie posadzić kanonika, ale po małym sporze, zajął on miejsce w krześle, a dziedzic naprzeciw niego umieścił się skromnie na taborecie.
Po chwili ks. Solina widząc że hrabia wymownym nie był, musiał wziąć na siebie zagajenie, rozpoczynając od nekrologu nieboszczki. Graf słuchał w skupieniu ducha.
Dwaj ci ludzie zupełnie sobie obcy od pierwszych słów poczuli pewną sympatję wzajemną.
— Zdaje się jakieś poczciwe człeczysko — myślał kanonik.
— Dobry jakiś starowina — dumał hrabia.
— Cieszym się wielce z przybycia pana hrabiego do nas — dodał kanonik... bo smutnoby było gdyby Zakrzew miał opustoszeć. Zamieszkajcie z nami, panie hrabio, kąt spokojny, kraj żyzny, ludzie niegorsi niż gdzieindziej.
Zostaniecie z nami, nieprawdaż? — dodał ks. Solina.
Pytanie to zmieszało zagadniętego, który odprostował się, zająknął i zawołał:
— Doprawdy — jeszcze sam nie wiem... Sam nie wiem, zależeć to będzie od okoliczności.
— Ja nie wiem czy gdzie na świecie lepiej i wygodniej być może — dorzucił kanonik — pałac zakrzewski i najliczniejszą pomieści rodzinę.
Oczy hrabiego niespokojnie się rozbiegały po pokoju, jakby w pomoc sobie Sokalskiego szukały — ale nie było go pod ręką. Zostawiony sam siłom własnym, hrabia zawahał się, spuścił głowę i zamruczał.
— Co się tyczy rodziny — to jest bliższej — ja, ks. kanoniku — nie mam wcale.
To mówiąc, wzrok jego mimowolnie padł na Parola, który w pewnem oddaleniu siedział nie naprzykrzając się nikomu. W istocie ten poczciwy pudel — dla niego dotąd stanowił jakby najbliższego powinowatego, rodzinę całą: hr. Albin był ekscelencją i panem, którego nawykł szanować, a nie śmiał pokochać.
Nastąpiło milczenie i przestanek, ks. kanonik nie chciał się naprzykrzać natrętnem badaniem o przeszłości, hrabia nie śmiał ze zwierzeniami się narzucać...
Więc rozmowa zwróciła się znowu na nieboszczkę. Kanonik głosił cnoty tej, która przez zgon swój tyle sług i przyjaciół osierociła, dodając, że należało mieć wzgląd na biednych ludzi, gdy nieboszczka jak się okazuje, żadnego nie zostawiła rozporządzenia...
Wymownie, chociaż nie odzywając się, potwierdził to hrabia, składając ręce i podnosząc je do góry.
— Co do mnie — wybąknął cicho — niech ks. kanonik będzie pewnym, uczynię wszystko co tylko zdołam, aby wola jej poszanowaną była — ale o tem proszę!!
Tu palec położył na ustach...
Księdza uradowało to zwierzenie się, ale tajemnicy, jaką do niego przywiązywał hrabia — nie zrozumiał.
— Ks. kanoniku — dodał tym samym tonem, zniżywszy głos i pochylając się ku niemu hrabia — różne wieści chodzą o testamencie... Bardzobym rad wiedział... czy on w istocie istniał, i — jaki go los mógł spotkać, że go nie wynaleziono??
— O tym testamencie — począł kanonik otwarcie — nasłuchałem się i ja wiele, przez długie lata. Byłem pewnym prawie, że podkomorzyna go napisać, podpisać i opieczętować musiała... tymczasem jakby się ziemia pod nim rozstąpiła — westchnął głęboko.
Hrabia smutnie oczy wlepił w ziemię.
— Musiało to być wolą Boga — dokończył świątobliwy staruszek — niezbadane są wyroki Jego.
— Ja — ja — wierzcie mi — dorzucił prędko hr. Adalbert — anim się dobijał tego spadku, anim kiedy rachował i marzył o nim. Był dla mnie niespodziewanym...
Nie dokończył, a na twarzy jego odmalował się frasunek jakiś, troska raczej, niż radość. Był niby zawstydzony tem niezasłużonem szczęściem swojem, a po chwili szepnął:
— Kto to jeszcze wiedzieć może?
Tyle mówiono o tym testamencie, ukryty gdzieś, złożony — jeszcze się znaleźć może... Jak się zdaje ks. kanonikowi?
Staruszek, który nie mógł ani posądzić hrabiego o nieszczerość, zdumiony był tą obojętnością względem testamentu, tem przebijającem się niemal w słowach życzeniem, aby go odszukano. Ujęła go bezinteresowność i dobroduszność nowego dziedzica...
— Żeby się mógł znaleść teraz jeszcze testament — rzekł — gdy go już niemal pod ziemią szukano, a tyle osób go sobie mieć życzyło, bardzo wątpię... To prawie niepodobna...
W chwili zgonu nieboszczka była otoczona familją mnogą, służbą, która cała miała interes własny w tem, żeby się rozporządzenie znalazło i nie zatraciło...
Wszyscy potem na wyprzódki urzędnikom pomagali w szukaniu tego testamentu... Strzęsiono dom cały, sprzęty, schowki, dowiadywano się, sznurkowano gdzie tylko było można. Przy tylu staraniach jeżeli był, znalazłby się pewnie... jakże tu przypuścić ażeby teraz się miał, cudem jakimś nagle zjawić? któżby go ukrywał, dlaczego?
Kanonik ruszył ramionami.
— Stało się co się bardzo często dzieje... Zacna matrona mówiła o rozporządzeniu a odkładała je od dnia do dnia, mając niepotrzebną obawę śmierci, do której poczciwem życiem dobrze była przygotowaną... Bóg tak chciał!
Hrabia słuchał z natężoną uwagą, głową dawał znaki przyzwolenia, i zamilkł zadumany. Zaczęto mówić o mniejszej wagi rzeczach, potem o kościele, o jego wyposażeniu, potrzebach, o sąsiedztwie i o rodzinie a służbie...
— Ojcze kochany — chwytając go za rękę odezwał się hrabia, czując szczególny pociąg i zaufanie do staruszka — bądźcie mi pomocą i radą... Ludzi nie znam, będę nieraz potrzebował skazówki, aby nie pobłądzić... rachuję na was...
Kanonik począł rozrzewniony dziękować za zaufanie, tak że aż do serdecznego przyszło uściska, który postrzegłszy Parol, miał sobie za obowiązek bliższą też z kanonikiem zrobić znajomość. Wprost jednak do niego się zbliżyć nie śmiejąc, ostrożnie spiął się do leżącego na krześle kapelusza i delikatnie go obwąchiwać zaczął.
Badanie to musiało być zaspakajającem, gdyż pudel cofnął się po cichu i zajął dawne miejsce obserwacyjne opodal.
Na twarzy hr. Adalberta trochę wesela, błysk jakiś lepszej nadziei zajaśniał. Ks. Solina uradowany był także, galicyjskiego grafa, którego sobie wyobrażał dumnym pankiem, znajdując tak prostodusznym, łagodnym i sympatycznym, a nad wszelkie spodziewanie nieinteresowanym.
— Miałżeby pan Bóg nam zesłać jakąś wyjątkową istotę? — mówił w duszy.
Rozmowa wreszcie miała się ku końcowi, ks. Solina sięgnął po kij i kapelusz!
— Panie hrabio — rzekł — ponieważ mnie zaszczyciłeś ufnością swoją — chciej że moje usługi przyjąć i odwoływać się do nich jak najczęściej. Jestem na rozkazy... Wiek uczynił mnie ociężałym, trudno mi przy nogach opuchłych daleko za probostwo. Siedzę więc, modlę się, a gdy mi każecie — zawszem gotów w czem mogę służyć...
Rozpatrzcie się dobrze i w ludziach i w majątku... a nie spieszcie z sądem o nikim, ani ze złym ni z dobrym. Ja tu już niemal pół wieku siedzę, a nie mogę powiedzieć abym wszystkich znał — i widział wszystko...
Hrabia dziękując poprowadził kanonika aż do ganku i tu go drugi raz pożegnawszy, wrócił lżej oddychając...
W salonie już czekał na niego Sokalski; lecz odszedłszy niedawno z twarzą wypogodzoną, spokojną, powracał blady, poruszony i niezmiernie zakłopotany, tak, że ukryć tego nie mógł. Postrzegłszy to hrabia zląkł się i na twarzy jego niepokój wyraził się dobitniej jeszcze...
Zbliżył się do Sokalskiego.
— Co ci jest? na miłego Boga — co się stało?...
Zamiast odpowiedzi, kamerdyner obejrzał się dokoła, trwożliwiej niż był zwykł, dał znak hrabiemu i poprowadził go z sobą milcząc do pokoju, który był na sypialnię wybrany.
Nie odznaczał się on elegancją, gdyż za czasów podkomorzynej służył za gościnny... Dlaczego Sokalski wolał go dla swego pana nad inne, sam on chyba nie wiedział.
Niebardzo przestronno w nim było, umeblowanie miał nader skromne i odznaczał się tem chyba, że leżał odosobniony, w zakątku, nie mając sąsiedztwa, z któregoby podpatrzeć lub podsłuchać było można. Hrabiemu i Parolowi pokój ten się podobał może dlatego, że skromne pomieszczenie się we dworku mógł przypominać.
Coraz śpieszniej zdążając ku sypialni, hrabia i Sokalski zaledwie się w niej znaleźli — Adalbert zwrócił się natychmiast do goniącego za nim kamerdynera.
Niepokój hrabiego łatwo się dał tłumaczyć, gdyż zwykle zimny i obojętny Sokalski był blady, pomięszany, twarz miał zmienioną, a z niej ledwie nie katastrofy jakiejś domyślać się było można.
Oglądał się trwożliwie na drzwi.
— Ale cóż się to stało? mów? — drżącym głosem zawołał hrabia, porywając go za rękę. — Co cię mogło tak strwożyć! na miłość Bożą!
Zamiast odpowiedzi Sokalski sięgnął do kieszeni i nim z niej dobył rękę, szepnął po cichu.
— Mam zwyczaj sznurkować... no — i oto w śmieciach zgarniętych do komina w jednym pokoju, a naprawdę w komórce na tyłach... bo to licha izdebka, ot co — ot co wyciągnąłem...
Hrabia schylił się ciekawie...
Sokalski trzymał w ręku trzy kawałki rozdartego papieru, pomiętego, zbrukanego, nadpalonego.. Widać było, że rzucony w ogień, nie miał czasu zgorzeć, gdy go czemś przysypano.
Były to resztki rozszarpanej opieczętowanej koperty, na której kobiecą ręką, głoskami wielkiemi stało wypisane:
„Ostatnia wola moja, testament przy świadkach sporządzony, dnia.... roku....”
Tu brakło reszty zgorzałej koperty, a na innym skrawku stało niecałe imię i nazwisko podkomorzynej.
Na złamanych dwu pieczątkach, których resztki zachowały się nieroztopione w ogniu, dawał się rozpoznać herb nieboszczki...
Hrabia rzuciwszy okiem na papier, który Sokalski trzymał w rękach od wzruszenia dygocących — stanął osłupiały zraził.
Wzroku nie chciał oderwać od niego. Oniemiał — ale zwolna lice mu się dziwnie rozjaśniać poczęło. Szukał oczyma Sokalskiego, który zmięszany mocno, niepewien siebie — patrzał w podłogę.
Stali tak milcząc i dwa tylko przyśpieszone oddechy słychać było.
— To dowód — odezwał się nareszcie hrabia, który się orzeźwił i oprzytomniał pierwszy — że testament był i że ktoś go pochwycił i zniszczył...
Któż wie? może się nawet wynaleźć da jeszcze!
To mówiąc Adalbert potarł włosy, pogładził czoło — i zapatrzył się w okno.
Sokalski dumał, ale zgryziony i zafrasowany — trzymał w ręku papieru szczątki i z niemi, powoli je zwijając, zaczął się zbliżać ku piecowi.
— Co ty myślisz! — podchwycił hrabia niespokojne podchodząc.
— A cóż mam myśleć! — zawołał Sokalski — musiałem wam to pokazać, ale trzymać i chować tych niedopałków niema potrzeby... Należy je zniszczyć, oczywista rzecz... W naszych rękach, licho wie jakie podejrzenie by mogło ściągnąć.
— Czekaj! czekajże! — wyciągając rękę począł Adalbert, pośpiesznie — idąc za nim. Daj mi to zaraz — proszę... — oddaj mi te papiery... proszę bardzo...
Sokalski się wahał, hrabia stanowczo nalegał.
— Na cóż to hrabiemu? — spytał... kamerdyner.
— Na wszelki, nieprzewidziany wypadek chce to zachować — rzekł śmiało hrabia. — Nie pytaj dla czego, muszę zachować..
— Niech się hrabia zastanowi, czy to właściwe? — zaczął Sokalski nie oddając papierów, które ściskał w ręku... Ja — nie radzę — Pan hrabia wie, że J. Ekscelencja dodał mnie jemu do rady i pomocy... Pan hrabia jesteś — niedoświadczony, nie zawsze szczęśliwy w tem co postanowisz... — Otóż ja, jestem za tem aby szpargały te zniszczyć — Znajdzie kto potem je u pana, oczywista rzecz pomyślą że myśmy testament zniszczyli.
Gdy Sokalski mówił to, hr. Adalbert ciągle trzymał rękę wyciągniętą — oczekując na oddanie papierów.
— Wiem doskonale co robię, proszę abyście mi to oddali — natychmiast.
Na tak mocno wyrażoną wolę hrabiego, Sokalski musiał odpowiedzieć, zastosowując się do niej.
Oddał papiery, choć niechętnie.
Hrabia pochwycił te szczątki, ułożył je starannie, podszedł z niemi do stolika, na którym stał cały przyrząd do pisania — wsunął je w kopertę, zapieczętował nic nie mówiąc, na wierzchu datę położył, i — zamknął do pugilaresu...
Sokalski patrzał zniechęcony.
— No — rzekł — ja umywam ręce... Jak sobie kto pościele tak się wyśpi — dodał poufale. — Rób pan jak mu się zdaje — ale po co to chować, nierozumiem — bo nic z tego zrobić nie można...
— Na wszelki wypadek! na wszelki wypadek! — odparł hrabia, który spokojnie, otarłszy czoło poszedł zająć miejsce na krześle.
Sokalski obejrzał się także, znalazł stołek przy drzwiach, i z kwaśną miną, nie pytając o pozwolenie — usiadł także.
Oba sobie w oczy spoglądali, ale wejrzenie hrabiego było spokojne, Sokalskiego chmurne.
— Otóż tedy, mamy już jedno słowo zagadki — począł stłumionym głosem kamerdyner, tym zawsze nieco wyszukanym stylem, w którym dawało się czuć wcale niepospolite wykształcenie — na jakiem hrabiemu zbywało — testament więc w istocie istniał, znalazł się ktoś co miał w tem interes aby go zniszczyć — niepojęta rzecz! kto! dla czego? — Widocznie schwycił go i spalił... a że w takich razach zawsze ślady wszelkie zatrzeć trudno — i jakaś nieopatrzność się popełnia... Opatrzność zachowała kopertę...
Hrabia nie zbyt uważnie słuchając, patrzał za okno...
— Ba! ba! odparł po przestanku... To dopiero początek... Testament jeszcze się może gdzie ukrywa, albo znaleźć się mogą jego świadkowie — może wreszcie odkryje się gdzie w śmieciach tak samo kopja!
Zatarł ręce raźnie i niemal wesoło...
— Nie mogło mnie nic spotkać szczęśliwszego! — rzekł — mam nadzieję, że sprawę sprowadzę do dobrego końca...
Mnie osobiście sukcesja wcale nie jest potrzebną! Po co mi ona do kaduka! chyba abym się zagryzł kłopotami!
Mam lat blisko pięćdziesięciu, chodziłem długo w nieciekawych butach i dobrze mi z tem było... Hrabstwo schowawszy do kieszeni nabrałem smaku do spokoju i życia w kątku błogosławionym, które mi hr. Albin zapewnił! Na co mi te miljony i pałace?
Mówiąc to wpatrzył się w siedzącego naprzeciw Parola i wprost odezwał dobrodusznie do niego:
— Nieprawdaż, Parol? ho?
Uradowany tą interpelacją pies, szczeknął wesoło. Hrabia się rozśmiał.
Sokalski się zmarszczył i skrzywił, — był zgorszony.
— Co pan hrabia mówi? — przerwał. — Nic innego tylko lenistwo, z przeproszeniem, na które pan zawsze chorował, dyktuje mu to... Jeżeli miljony te panu na nic, zdadzą się dla familji. Nie mogę pojąć jak można patrzeć obojętnie na taką siłę, którą hrabia pozyskujesz... Staniesz się niezależnym, zamiast żyć na łasce hr. Albina, możesz jemu być pomocnym.
Hr. Adalbert tak słuchał roztargniony, jakby nic nowego dowiedzieć się nie spodziewał.
— Wszystko to prawda — rzekł — tak! tak! Są to ładne rzeczy... ale posłuchaj panie Sokalski, co się tyczy tej wdzięczności dla Albina, której się nie zapieram...
Hm! prawda, nie miałem nic, zlitowali się nad sierotą, wzięli mnie, ratując imię własne, które nosiłem, tak, ale wychowania nie dali, a żeby tak bardzo dbali o mnie?
Najlepszym dowodem tego — na co ja w końcu wyszedłem, na prostego oficjalistę, którego schowano do kąta, aby go nikt nie widział... ale tu dopiero — sztuka Opatrzności! Ja, com się miał zwalać w tej dziurze, usłałem sobie w niej gniazdo i tak mi w niej było i jest dobrze, że im pałaców nie zazdroszczę. Do tego co ich przysmak stanowi, ja smaku już nie mam...
Zatrzymał się chwilę i mówił dalej powoli.
— Patrzaj-że, panie Sokalski, z tego jeszcze gotowa urosnąć sprawa kryminalna, nie dziś to jutro. Dopierobym sobie piwa nawarzył! Ani na sumieniu, ani na ramieniu nic mieć nie chcę... Mnie to na co?
Sokalski okazywał że się wcale nie zgadza.
— Nie mów pan hrabia tak — rzekł — póki nie zaprobujesz nowego życia. Zasmakujesz w niem. Nie masz na sumieniu nic, boś się o to nie starał i nie dobijał.
— Mylisz się, Sokalsiu — przerwał hrabia obojętnie. — W moim wieku życia tryb, choćby na lepszy zmieniać, zawsze kosztuje... Ja wzdycham do dworku i gołębi w Brodnicy.
I znowu zwrócił się do Parola:
— Nieprawdaż, Parol?
A pies radośnie potwierdził. Widać było, że Sokalskiemu to wciąganie pudla do rozmowy nie podobało się, ale musiał je znieść.
— Tak! tak! — ciągnął dalej hrabia. — Ja do delikatesów waszego życia pałacowego nie mam zmysłów, wierz mi, nadewszystko cenię spokój, regularny żywot, swobodę i wyzwolenie od grania komedji w salonach, do której powołania nie czuję.
Co mi po miljonach, kiedy zęby wypadają??
Hrabia mówiąc powoli się rozgrzewał, wstał nawet z krzesła, ręce powkładał w kieszenie, przeszedł się parę razy po sypialni — ale po chwili wróciła mu ociężałość — podszedł do krzesła, siadł i zadumał się.
Sokalski spoglądał na niego z pewnego rodzaju politowaniem i uczuciem swej wyższości.
— Słowo panu hrabiemu daję — odezwał się.
Tytuł ten, chociaż się powinien był z nim oswoić Adalbert, tym razem go odczuł mocniej.
— Hrabiemu!! — powtórzył z naciskiem. — Pół wieku się odzwyczajałem od tego... bo hr. Albin wstydził gołego kuzynka... teraz mi przywracają tę fręzelkę, ale ja jej nie potrzebuję!
— Słowo daję panu — poprawił się Sokalski posłusznie — ja nierozumiem go!! Jak to może być ażeby człowiek dlatego się wyrzekał dobrodziejstw losu, że one przychodzą późno?
Sukcesja przecie zapewnia panu swobodę tą, której pragniesz i zupełną niezależność.
Adalbert się uśmiechnął.
— Panie Sokalski — rzekł — widzę, że ślepo wierzysz w to co słyszysz, a do gruntu rzeczy nie trutynujesz... Myślisz że bogactwo daję swobodę?
Słuchaj. — Ja teraz, jako oficjalista hr. Albina, z pensyjką, która mi wystarcza — mam spokój i głowę swobodną. Fraka i rękawiczek wdziewać, na salony iść, gdy mi się w domu chce siedzieć, niemam potrzeby. Jem mój krupnik, robię co chcę, żyję z kim mi się podoba.
I tego chyba waćpan nie rozumiesz, jak ja dławić się i męczyć będę musiał, gdy mi przyjdzie bez francusczyzny i pięknej manjery występować w salonach... a patrzeć i słuchać jak się ze mnie wyśmiewać będą...
Naostatek Albin, który nawykł mną komenderować, gwałtem gotów mnie ożenić z jaką wyranżerowaną baronówną, która mi przyprawi rogi i będzie mną pomiatała... A to mi dopiero piękne szczęście!!
Prawda Parol?
Pies, który ciągle w oczy mu patrzał, szczeknął, a Sokalski się skrzywił i wydął usta...
— No, no — rzekł — ją tam się z panem hrabią sprzeczać nie myślę, ale muszę przypomnieć, że — koniec końcem do woli hr. Albina zastosować się trzeba...
Dziś się to panu może wydawać niesmacznem, ale później będziesz błogosławił zmianę. Daremna rzecz, bogactwo ma swój urok, który i lenistwo zwycięży.
Mamże powtarzać żeś się pan nie dobijał o ten spadek. Sam przyszedł — na sumieniu nic nie masz.
Adalbert już nic nie odpowiedział, głaskał Parola i dumał. Zwolna, trochę na chwilę ożywiona jego fizjognomja — do dawnego zastygnięcia powracała. Nie patrzał już na Sokalskiego.
Znaleziony szczątek i dowód istnienia testamentu, z jednej strony przynosił nadzieję, że się może dokument ten znajdzie — z drugiej niepokoił sumienie...
Walczył z sobą aby drogę dalszego postępowania obmyśleć.
Sokalski widząc go tak zatopionym w sobie — popatrzał na niego i opuścił sypialnię, udając się do swojego pokoju przy kredensie.
Tu, rozpiąwszy swój tłomoczek podróżny — kamerdyner hrabiego Albina dobył z niego jeden tom Kromera podróży po Włoszech, siadł przy oknie i z wielkiem zajęciem czytać począł. — Jakim sposobem samouczek ten, od młodu spełniając lokajskie i kamerdynera obowiązki, przyszedł do takiego zamiłowania w literaturze i obeznania się z nią, że mógł w końcu studjowad Kremera — trudno wytłumaczyć.
Są takie cuda wytrwałości i pracy, którymby się wierzyć nie chciało, gdyby się ich nie dotknęło. Sokalski w szkołach nie sięgnął dalej nad klasy elementarne, a później chwytał książki bez wyboru, jakie mu się nastręczały. Czytał wszystko co napadł chciwie, wiele rzeczy nie rozumiał. Ale miał naówczas tyle żelaznej wytrwałości i uporu, iż po dziesięć razy sylabizował jedno, dopóki myśli nie dociekł... Przychodziło mu to samouctwo powoli — ale na czasie mu nie zbywało. Zajmowała go praca i czuł, że ona go wyszlachetniała.
Goście hrabiego Albina, nawykli byli śmiać się znajdując czasem w przedpokoju Jego Ekscellencji, kamerdynera z książką... On dozwalał się im z siebie naśmiewać.
Mógłby był później może obowiązki swe zmienić na inne, mniej upokarzające, lecz przywykł do tego domu, do ludzi, miał u hrabiego względy i niechciał mieniać tego co znajdował znośnem, na coś nieznanego i niepewnego.
Jego Ekscelencja hrabia Albin tak wierzył w rozum i takt Sokalskiego, że zmuszony zaopiekować się kuzynem, dziwakiem nieporadnym — nie znalazł dla niego lepszego opiekuna w zastępstwie nad „nieoszacowanego” Sokalsia.
Był to zarazem i honor wielki dla kamerdynera, wystąpić w roli Mentora, ale i odpowiedzialność też ciężka, za — nieuchronne bąki, jakie Adalbert miał strzelać.
Wzdychał biedak, pocieszając się, że przecie zbyt długo to trwać nie może.




Niebyło w Zakrzewie jednozgodniej znienawidzonego człowieka nad Leszczyca — nie miał tu za sobą ani jednej żywej duszy...
Za życia podkomorzynej podejrzewano go, że u niej wszystkim szkodził, donosił, o sobie tylko pamiętał — i wytłumaczyć tego nie umiano, jak tyle święta i dobra pani, mogła mieć słabość do człowieka fałszywego, wstrętnego i niezręcznego pochlebcy.
Staruszka się z tego wytłumaczyć nie umiała. Obawiała się go może... Probowano go wysadzić różnemi sposoby, żalono się podkomorzynie, słuchała obojętnie zarzutów, potrząsała głową, dodawała czasem — ale ja to wszystko wiem — i Leszczyc się na swem stanowisku w łaskach utrzymywał.
Chodziły wieści, że z lasów bardzo rozległych niemałe korzyści ciągnął potajemnie dla siebie — że drzewo sprzedawał, które wywożono za granicę... na skórkach i na zwierzynie zarabiał bardzo wiele, ale na jawnem nadużyciu nikt go pochwycić nie mógł, a doniesieniom niechętnych pani podkomorzyna wiary nie dawała.
— Dajcież wy mnie pokój, — mówiła śmiejąc się — z temi lisiemi skórkami, ja dla nich się oficjalisty nie pozbędę, aby potem drugiego dostać gorszego!
Leszczyc przed wielu już latami znalazł się w Zakrzewie, niewiadomo zkąd przywędrowawszy. Był pomocnikiem przy starym Kwapskim, a po jego śmierci leśniczowstwo na niego spadło. Mówiono nawet, że bezdzietnego starego kawalera, pilnując w ostatniej chorobie, Leszczyc obrał z grosza, tak, że się po nim nad paręset złotych nie znalazło.
Później, gdy się tu mocno zasiedział, łaski sobie zaskarbił, a i drugim zaczął szkodzić — poszukiwano jego przeszłości i pochodzenia i — nic się dowiedzieć nie umiano.
Złośliwi utrzymywali, że ów samozwaniec Leszczyc, był synem prostego chłopa — że gdzieś u Wilgów miał rodzinę — on zaś sam głośno się z tem chwalił i rozpowiadał dumnie o wielkiej prazepji szlacheckiej, wiódł się od Leszczyców jakichś, którzy gdzieś nawet tytuł mieli hrabiowski.
Pochwycony tom jakiegoś herbarza, służył Leszcycowi za podstawę jego genealogji. Ale ani wychowanie, ani twarz pospolita i brzydka, pochodzenia tego nie potwierdzały... Przebiegły, zręczny, pracowity —- choć się z tem zdradzał, że niewiele umiał, w praktyce życia, dawał sobie radę z wielkiem szczęściem i zabiegliwością.
W tych obowiązkach łowczego, czy głównego leśniczego, przebywszy już lat sporo w Zakrzewie, przy coraz lepszej pensji, podarkach i zyskach pokątnych, frymarcząc końmi, życie prowadząc bardzo oszczędne — utrzymywano, że pieniędzy musiał się dorobić znacznych... Nie zdradzał się jednak z niemi.
Rezydencja w Zakrzewie, z latami się coraz rozrastając — miała dla pomieszczenia mnogich oficjalistów liczne dworki i domki, w różnych stronach powznoszone. W ulicach prowadzących do pałacu stały one, ze swemi ogródkami, rzędami jedne przy drugich.
Leszczyc dawniej tu przybywszy, po starym leśniczym, objął mieszkanie w murowanej Baszcie, która niegdyś albo do nieistniejącego już zameczku należeć musiała, lub mogła być skarbczykiem czy Zbrojownią.
Był to budynek niewielki, w samym końcu ogrodu, na tak zwanych Wałach, wznoszący się nad przekopem.
Wały te porastały drzewa — i niegdyś zameczek może w pośrodku nich się mógł mieścić, ale dziś tu jedna tylko Baszta została. Ściany jej składały się z bardzo grubych murów, szczególniej u dołu, szkarpami silnie obwarowanych. Sklepiona piwnica, kilka izb na dole służących na skład narzędzi ogrodniczych i starego sprzętu, kilka izb sklepionych na piętrze, do który wschodki z zewnątrz przez galerję ze trzech stron otaczającą budowę, prowadziły — stanowiły całą Basztę, ukoronowaną łamanym dachem...
Wyglądała z daleka w środku drzew, bardzo malowniczo, ze swemi wąskiemi, jak strzelnica okienkami, głęboko w mur wpuszczonemi.
Kto inny by tu może z trudnością w tej pustce, zdaleka od ludzi, samotnie chciał zamieszkać — a Leszczyc wielce sobie basztę upodobał i trzymał się przy niej uparcie — choć podkomorzyna, chciała mu na skraju lasów porządny dwór nowy kazać postawić.
Stajnię dla koni miał przy folwarku, tu zaś stara gospodyni, na jedno oko ślepa Andruszkowa, i chłopiec sierotka Misiuk, składali cały dwór jego...
Dla siebie Leszczyc miał dwie tylko izby, z których jedna była dla przychodzących do niego przystępną, druga zawsze się na klucz zamykała, i do tej on tylko sam wchodził, zamieść w niej nawet nie pozwalając.
Z urządzenia mieszkania człowieka poznać było można. Oprócz łóżka wąskiego i twardego, które klasztorne przypominało, stolika przy niem, kilku stołków, a na ścianach strzelb i torb — nie było więcej nic. Przy drzwiach, na drewnianym stołku, bez poręczy, stała miska, a obok wisiał szary ręcznik na ścianie.
Uderzało tu nie jednego rzadkie w naszym kraju zjawisko, iż nad łóżkiem leśniczego nie było ani krzyża, ani obrazka, ani palmy, ni wianuszka, a w całem mieszkaniu żadnego znaku.
Na stole leżał kalendarz, do pisania przyrząd jaknajprostszy, pod stołem rzędem kilka par butów, którym snadź w drugiej izbie za wilgotnie było.
W nogach łóżka prawie, w murze wgłębione widać było drzwi kute do drugiej mniejszej izdebki, do której nikt nigdy nie zaglądał. Ciekawy Misiuk napróżno okiem przez dziurkę od klucza chciał zbadać tajemnice tej kryjówki — okazało się, że otwór z drugiej strony był zasłonięty.
Naprzeciw mieszkania była kuchenka a przy niej izba starej kucharki Andruszkowej, gdzie na piecu lub pod piecem, na swym barłogu sypiał Misiuk.
Myliłby się ktoby sądził, że ten dwór pana leśniczego, (alias łowczego, bo go dwojako zwano) lepiej był dla swego pana usposobiony od innych mieszkańców Zakrzewa.
Stara jednooka, pobożna Andruszkowa tak się nim brzydziła i nienawidziła jak inni, utrzymując, że Boga w sercu nie miał — ale ust otworzyć nie śmiała przed ladakim, bo się go obawiała mając za czarownika. Misiuk drżał na widok Leszczyca i cierpieć go nie mógł. Z nimi Leszczyc obchodził się tak szorstko jak z innymi.
Drugiego dnia po skończonym oglądaniu rezydencyj, pan łowczy znajdował się w izbie i mierzył ją krokami szerokiemi, rozmyślając pewnie nad tem jakich mógł spodziewać się skutków ze spotkania z hrabią w powiatowem miasteczku — gdy na dole pod basztą usłyszał piskliwy głos Misiuka, odpowiadający na jakieś pytania. Pobiegł do okna i spojrzawszy na dół spostrzegł stojącego u wschodków kamerdynera Sokalskiego, który ciekawie się budynkom przypatrywał.
Nie był pewnym, czy zechce wstąpić do niego lub pójdzie dalej — gdy uszu jego doszło pytanie zadane Misiukowi, czy łowczy się w domu znajdował. Oczywiście więc widzieć się z nim pragnął.
Twarz mu się rozjaśniała, chociaż zakłopotał się razem i zamyślił jak go ma przyjmować — obejrzał się po swojem mieszkaniu... Misiuk po wschodach prowadził już kamerdynera.
Leszczyc tymczasem siadł już był przy stolika i, na chybił trafił — rozłożył kalendarz i papiery. Gdy w progu pokazał się Sokalski, łowczy cały się zdawał zatopiony w jakiejś regestraturze. Wstał pośpiesznie na powitanie gościa.
Pan hrabia polecił mi obeznanie się z miejscowością — odezwał się przybywający, grzecznie ale trochę z pańska traktując Leszczyca — przepraszam jeśli panu przeszkadzam. Bardzo sobie osobliwe obrałeś mieszkanie w tych murach... no — ale tu waćpanu nikt się śledztwem nie naprzykrza...
Leszczyc już stołek przysuwał i oczy mu coraz jaśniej połyskiwać zaczęły... Domyślał się, że będzie potrzebnym, radowało go to.
Sokalski dodał.
— O, nie mało rzeczy pytaćbym potrzebował, bo my tu obcy, nie wiemy do kogo się zwrócić.
— Ja do usług gotów jestem... przerwał Leszczyc — proszę wierzyć... co tylko pan graf zażąda.
Sokalski siadł na podanym mu stołku — oglądał się.
— Mieszkasz waćpan jak pustelnik jaki — dodał.
— Samo to tak z siebie jakoś przyszło — odparł Leszczyc głosem stłumionym — ale mnie z tem dobrze...
Wolałem się usunąć i być sam niż między tymi ludźmi, którzyby mnie wszyscy radzi w łyżce wody utopili.
Sokalski milczał.
— Taka dola uczciwych ludzi — dodał łowczy wzdychając — kto wiernie służy panu, nieprzyjaciół sobie zrobić musi. Ja uprzedzałem już i pana grafa o tem, że we dworze, gdyby kogo spytał, poczciwej nitki na mnie nie zostawią, bo się obawiają i wiedzą, że mnie niczem nie skorumpują. A ja, jak ono jest to jest, przyrosłem już do Zakrzewa i radbym tu pozostał. Jak służyłem wiernie ś. p. podkomorzynie, tak i na przyszłość całą duszą dobra pana grafa pilnować będę...
Sokalski słuchał jakoś obojętnie tych zapewnień, rozpatrując się po izbie ogołoconej i pustej. Łowczy ciągnął dalej:
— Jeśli jw. graf potrzebuje jakich informacji, ja tu wszystko znam na wylot, bo mojego oka nic nie uszło.
— Zapewne, że hrabia zechce korzystać z tego — odparł Sokalski powoli. — Ludzi zastaliśmy tu do zbytku, przyjdzie wybór zrobić, a niewiele wiemy o nich, waćpan ich znasz wszystkich...
— I jak! — podchwycił Leszczyc.
— Jesteś tu już oddawna, jak mówiłeś — spytał Sokalski.
— Od bardzo dawna, tum, mogę powiedzieć, przeżył najlepsze lata młodości — odezwał się leśniczy. — Niech państwo spytają kogo zechcą, skłamać nie mogą w żywe oczy, choćby mnie wszyscy ztąd wysadzić chcieli — nie zaprzeczą, że ś. p. podkomorzyna miała we mnie zaufanie i obejść się bez Leszczyca nie mogła... Kradli ją i obdzierali wszyscy, a jam jeden mówił prawdę.
Sokalski słuchał z natężoną wielce uwagą. Łowczy mówiąc coraz się stawał odważniejszym.
— Nie dosyć na tem, że korzystali z dobroci nieboszczki za jej życia — rachowali jeszcze na testament... a na tem się zawiedli. Figa!
Rozśmiał się z takim wyrazem zemsty zaspokojonej, iż Sokalski, który na niego spojrzał, uląkł się niemal wejrzenia, które spotkał.
— My tu ciągle coś słyszymy o tym testamencie — przerwał po chwili kamerdyner. Wiesz waćpan iż możnaby wnosić z tego, że on przecie musiał istnieć, ale co się z nim stać mogło?
Leszczyc aż się rzucił słysząc to, krzesło, na którem się opierał, podskoczyło w jego rękach — i krzyknął żywo bardzo:
— Testamentu na świecie nie było! Jako żywo! Nigdy! Imaginacja, kłamstwo! Staruszka roiła o nim, ale odkładała od dnia do dnia. Radziła się wszystkich — a nie zrobiła nic... Testamentu nie było!
I chwilkę podumawszy Leszczyc dodał:
— Ja to wszystko, proszę pana, przewidywałem zawczasu, bo nieboszczkę lepiej znałem niż inni. Wiedziałem że na testament nie było co rachować — i wcale nie liczyłem na niego.
Szczęście moje, że gdy nieboszczka ciągle pieniędzy potrzebowała, a ja jej moją krwawicą służyłem i com miał oddawałem — zawczasu mi się choć obligi wziąć udało. Byłoby i to przepadło...
Łowczy wygadawszy się tak, urwał nagle, ręką po czole pociągnął, westchnął, splunął i widać było, że pożałował zbytniej swej otwartości.
— Ja na żadne testamenty i dobrodziejstwa się nie oglądałem — dodał — dość mi tego com zapracował!
Sokalski poczekawszy nieco, uczynił pytanie:
— Więc nieboszczka tak czasem bywała żądną grosza, że aż pożyczać musiała? Pokażą się więc długi na majątku?
Leszczyc nie zaraz odpowiedział na to pytanie.
— Wielkich pewnie długów niema — spokojniej rzekł łowczy. — Staruszkę trzeba było znać. Obawiała się dużych sum pożyczać, a drobne chwytała tu i owdzie, w tej nadzieji, że je wprędce spłaci... Ja tam nie wiem, pewnie się tego nie zbierze wiele...
Łowczy mówiąc to spuszczał oczy i okazał zakłopotanie.
— Pan hrabia długów nie cierpi — rzekł Sokalski — rad je zaraz spłacić, ale myśmy z sobą kapitałów nie przywieźli, w kasie pono pustki — waćpan ze swym obligiem pewnie czekać będziesz musiał.
— E! o to tam mniejsza — prędko odparł Leszczyc — ja przecie naglić nie myślę. Radbym się tylko na miejscu utrzymać, bo na starsze lata nowych bogów szukać — ciężko.
Sokalski jakby nie słyszał tej insynuacji, nie odpowiedział na nią, ale po milczeniu dłuższem zagadnął.
— Byłeś waćpan w czasie śmierci podkomorzynej?
— Ja? — przebąknął Leszczyc z pewnem wahaniem się. — Ja? Sam niewiem jak mam odpowiedzieć, bom był, a tak jak niebyłem. Niedopuszczano mnie, zamykano drzwi przedemną, że się nie było sposobu docisnąć, bo to wszystko nieprzyjaciele moi.
— Zmarła nagle? — badał Sokalski.
Leszczyc zamyślił się nad odpowiedzią.
— Tak jak nagle — rzekł cicho. — Gdy dali znać, że zachorowała i po doktora posłaliśmy, już potem mowy nie odzyskała...
Stałem ciągle to w przedpokoju, to w sąsiednich pokojach, czekając czy mnie nie wezwą, nie poślą, ale mi drogę zagradzali.
Westchnął mocno Leszczyc i otarł suche powieki.
— Utrzymujesz waćpan — rzekł Sokalski pomilczawszy — że testamentu nie było. To osobliwa rzecz, bo tu wszyscy są innego przekonania. Różnie się trafia z testamentami; nieraz się zdarzało, że ktoś taką ostatnią wolę starał się zniszczyć...
Tu zaś, niepodobna dojść, ktoby w tem miał jaki interes...
Leszczyc wysłuchawszy tej uwagi, dziwnie jakoś, złośliwie śmiać się począł — mocno poruszony znowu, zawołał wybuchając gwałtownie.
— Jako żywo, nigdy testamentu nie było! Nie było!! A któżby go tu chciał kraść i niszczyć, kiedy on im wszystkim miał posłużyć... a nikomu szkodzić nie mógł! Pan ma słuszność — kto miał w tom interes? Nikt...
Sokalski wstał ze stołka.
— Ale, ba! zawołał. — My tu jasno jeszcze nie widziemy w tej sprawie... Jest tajemnica jakaś na dnie... Pan sam powiadasz, że nikt nie miał korzyści w zniszczeniu testamentu — to prawda, ale sam waćpan pierwszy, szkody przez to nie poniosłeś, boś się nic zyskać nie spodziewał.
To mówiąc spojrzał mu bystro w oczy.
Leszczyc stał osłupiały — zbladł... zabełkotał coś niewyraźnie, twarz mu się cała pofałdowała...
— Czybym się głupio wyraził — odparł — bo, co prawda, nie rachowałem na testament, ale gdyby on był zrobiony, tak dobrze jak drudzy mogłem się czegoś spodziewać w nim. Podkomorzyna nieboszczka była dla mnie bardzo łaskawą...
Kamerdyner nic nie odpowiadając, przeszedł się po izbie. Tymczasem Leszczyc zdawał się rozmyślać czemby mógł służyć i przypodobać się Sokalskiemu.
— Jaśnie wielmożny graf, alboli też pan szanowny — odezwał się — nie myśliwi?
— Graf? — ruszając ramionami odparł z uśmieszkiem Sokalski — on hoduje chętnie różne stworzenia, ale jak żyw żadnego nie zabił.
— A pan? — pochwycił Leszczyc.
— Ja też strzelec nie tęgi — rzekł kamerdyner — no i wiosna, nie pora do łowów.
— Na cietrzewie, na toku — mruknął Leszczyc trochę zniechęcony i powoli ostygając.
Sokalski, jak gdyby już dowiedział się tego co chciał wiedzieć i nie spodziewał więcej — zakręcił się obchodząc izbę parę razy, wyjrzał jednem oknem i drugiem — zamruczał coś i pożegnał Leszczyca, który w milczeniu, z uszanowaniem wielkiem aż do wschodów na galerję go przeprowadził.
Powróciwszy do izby chmurny, nie rad z siebie, łowczy drzwi za sobą zatrzasnął gwałtownie, za głowę się pochwycił i jakiś czas trzymał ją tak w dłoniach ściśniętą. Wprędce jednak ostygł zupełnie ze wzruszenia — i zadumał się spokojnie. Upłynęła dobra chwila nim powstał znowu, drzwi wchodowe od galerji zaryglował i z kieszeni dobywszy klucze, poszedł otwierać alkierz... ale ręka mu drżała i nierychło zamek znalazł... Dwa wschodki prowadziły do tej izby sklepionej, którą tylko jedno, małe, wązkie, zapylone oświecało słabo okienko. Komórka to była szczupła, w której stało skrzyń i kuferków kilka, na ścianach wisiała odzież i wyprawione skórki lisie i borsucze.
Woń stęchlizny, skór, wilgoci, zamknięcia — z trudnością tu oddychać dozwalała.
Leszczyc wszedłszy, wprost naprzód podążył do dużej skrzyni kutej, stojącej w głębi, otworzył wieko, rękę głęboko zapuścił, chciał cóż dobyć — potem jakby rozmyśliwszy się, cofnął dłoń próżną, przymknął wieko i powrócił wolnym krokiem ku progowi.
Doszedłszy do niego, raz jeszcze się zakręcił, jakby niepewien co pocznie, poszedł znowu do skrzyni, wziął wieko zwolna, ruszył ramionami, spuścił je, i nic nie tknąwszy — spokojnie się ku pierwszej izbie skierował, drzwi zamykając troskliwie za sobą.
Siadł znowu na stołku, patrząc na rozsypane papiery.
W tem Misiuk zapukał do drzwi zaryglowanych i łowczy musiał mu pójść otworzyć.
— Czego się ty dobijasz... ty? — Zapytał gniewnie patrząc na chłopca.
Misiuk wskazał nic nie mówiąc na galerję.
Nieopodal od wnijścia stał oparty o poręcz słusznego wzrostu mężczyzna, blady, twarzy smutnej i surowego oblicza. Okrywała go suknia duchowna, sutanna czarna z grubej, prostej tkaniny. Buty kozłowe, w ręku gruby kij, na plecach szara chustka w kilkoro złożona, odzież zapylona i pomięta kazały się domyślać podróżnego przybywającego zdaleka.
Leszczyc spostrzegłszy gościa drgnął, nieprzyjemnego doznając jakiegoś wrażenia, twarz mu się jeszcze bardziej zasępiła — czoło całe sfałdowało. Gość, który okiem obojętnem patrzał z galerji na ogród i wały — posłyszawszy szelest obrócił się do Leszczyca.
Powitanie było dziwne. Gość z czułością się rzucił do niego, łowczy przyjął go zimno i niechętnie — natychmiast do izby wprowadził.
U progu ksiądz się zwrócił zaraz do gospodarza.
— Mój kochany Leonardzie — rzekł głosem, w którym brzmiało wzruszenie — przebacz!! Wiem, że ja ci nigdy miłym gościem nie jestem, ale od śmierci podkomorzynej, wierz mi, sam nie wiem czemu, jakiś niepokój i obawa o ciebie mnie ogarnęły. I w snach i na modlitwie ciągle cię widziałem w niebezpieczeństwie jakiemś, w utrapieniach. Nie mogłem wytrzymać dłużej!!
Leszczye się zżymnął cały.
— Dzieciństwa! przywidzenia — zawołał gwałtownie. Co mi ma grozić? Za co? Czy ja twojej opieki potrzebuję? smarkacz jestem? dziecko. Jak Boga kocham...
Łowczy zapędziwszy się tak, dokończył gestem ręki rozpaczliwym. Gniew mu tryskał z oczów...
Ksiądz nieodpowiadając poszedł naprzód do dzbanka, nalał sobie wody, napił się jej i spokojnie usiadł przy stole, składając na nim swoje podróżne przybory.
— Jeżeli mnie próżna obawa tu zapędziła — odezwał się — dziękuję panu Bogu, iż to było złudzenie mojej braterskiej miłości dla ciebie... Bądźcobądź, cieszę się, że cię widzę i sądzę, znając ciebie od dzieciństwa, że troskliwość moja zbyteczną nie jest.
— Mój Leonardzie...
Leszczyc mówić mu dalej nie dał...
— Mój księże — odparł szorstko, nie dawaj mi nauk, proszę, nie potrzebuję ich... I troszczysz się o mnie nadaremnie. Mam swój rozum i nim się rządzę.
Westchnął ksiądz i zwrócił rozmowę.
— Skarżyłeś się ostatnim razem, żeś miał tu wielu nieprzyjaciół. Skorzystają teraz pewnie — utrzymasz się na miejscu czy nie?
Leszczyc dumnie śmiać się zaczął.
— Myślisz że ja się ich obawiam, tych nieprzyjaciół? Umiałem się im bronić dawniej, potrafię i teraz. Nie bój się!!
Szybkim krokiem przeszedł się po izbie — milczeli chwilę oba, ksiądz pilno go ścigał oczyma.
— Chwała Bogu, jeżeli ci z okazji tej śmierci nowych kłopotów nie przybyło — odezwał się — Bóg wie, może to były sny marne, ale mi ciągle stałeś na oczach, wołający pomocy, łamiący ręce, w rozpaczy...
Łowczego rozgniewały te słowa...
— Daj że ty mi pokój z temi swemi snami — dziecinnemi... Co ja ci się mam tłumaczyć z tego jak mi jest, dosyć, że widzisz, iż nie skarżę się i nie wypędzają mnie. Nic mi się nie stało i stać nie może. Czego ty się znowu tak troszczysz o mnie...
— Wiesz że ja nianiek nie potrzebuję.
Ksiądz wysłuchał cierpliwie i odpowiedział łagodnie.
— Mój Leonardzie, przecież mojej braterskiej troskliwości za złe mi mieć nie możesz... Com uczynił to mi serce dyktowało... Niepokoję się o ciebie, nie bez przyczyny, bo wiem, iż w nienawiści miary nie masz, a w religji dla siebie wskazówki postępowania nie szukasz... O duszę mi twoją chodzi, o szczęście twoje.
Leszczyc słuchał ochłonąwszy trochę, ale się uśmiechał szydersko.
— Ty jesteś klecha — odparł — dlatego wszystko inaczej rozumiesz i sądzisz, my się z sobą nie zgodzimy nigdy. Daj ty mnie pokój... Wszak ja się nie troszczę kiedy z tej mizernej wikarji wyjdziesz na probostwo... Nie słuchałem ciebie nigdy i niebędę... Na złe mi to nie wyszło...
— Cóżeś na tem zyskał? — zapytał ksiądz wzdychając.
Łowczy stał trochę, niepewien odpowiedzi, popatrzył na drzwi i rzekł cicho.
— Com zyskał? choć tyle, że gdyby mnie ztąd jutro wypędzono, nie pójdę o kiju i z torbami.
— Dorobiłeś się?? — zapytał zdumiony duchowny.
Leszczyc głową kiwnął potwierdzająco.
— A na sumieniu nie masz nic? — zapytał ksiądz.
Gospodarz odpowiedział śmieszkiem szyderskim. I znowu milczeli oba.
— U nas słychać — rzekł ksiądz po przestanku — że ś. p. podkomorzyna testamentu nie zrobiła. Tyś mi mówił dawniej, żeś się po niej czegoś spodziewał?
Z rodzajem pogardy spojrzał łowczy na brata i, mówić mu dalej nie dając, przerwał.
— Ja nie potrzebowałem tego testamentu, ja na niego nie rachowałem, wiedziałem, że go nie będzie. No, i niema... Mam tę wielką pociechę, że łajdaki te co mnie prześladowali, wszystkie wrogi moje, poszli z próżnemi rękami, a długiemi nosami!!
Zatarł dłonie...
— Gdybym nawet sam miał na tem stracić, że testamentu nie znaleźli, począł żywo — zawód, jakiego doznała familijka i zausznicy zapłaciłby mi za to sowicie. Wielka to satysfakcja patrzeć na upokorzonych wrogów... o! wielka!
Ja z nich drwię teraz...
Ksiądz przypatrywał się mówiącemu z politowaniem i grozą razem.
— Mój bracie — odezwał się łagodnie — zła to radość gdy się człowiek cudzą szkodą cieszy. Daj Boże, abyś i ty nie doświadczył kiedy, jak boli urągowisko nieprzyjaciela...
Ale cóż to za zmiany zaszły — dodał ciszej — których nie rozumiem. Gdyśmy się widzieli ostatnią razą obiecywałeś sobie wcale co innego — rachowałeś na jakąś kuzynkę podkomorzynej, której serce chciałeś i spodziewałeś się pozyskać. Familja ci nie była tak nieprzyjazną — sądziłeś, że się z nią połączysz... Nie miałem w to wielkiej wiary, przyznam ci się, że się obawiałem tych zuchwałych myśli, ale ty zdawałeś się najpewniejszym swego.
Gdy to mówił, twarz Leszczyca coraz się groźniej marszczyła, ogorzałe policzki zarumieniały się mocno, począł drżeć i rzucać się niecierpliwie.
— Tak było — odparł — ale dziś o tem niema mowy. Te łajdaki zwodziły mnie i oszukiwały. Sędzina Szardwowska, której córunia głowę mi głupio zawróciła, uśmiechała się i dawała do zrozumienia, że bylebym jej u podkomorzynej pomagał, mogę się wdzięczności spodziewać. Panna trzpiot bałamuciła mnie, a ja stary wróbel dałem się wziąć na plewy...
Od tego czasu wszystko do góry nogami się przewróciło, dzięki temu gagatkowi Rzęckiemu, który mnie z łask sędzinej i panny wysadził... Ale ja jemu, i im wszystkim co mi w drogę włażą dam się we znaki. Poznają mnie oni... poznają!
Ksiądz nic nie odpowiedział, wciąż na brata spoglądając z politowaniem. Nim się zebrał usta otworzyć, leśniczy, któremu ta rozmowa nie była przyjemną, przerwał, głos podniósłszy.
— Tyś pewnie głodny. To bieda, bo u mnie zapasu żadnego nie ma, a baba ogień wygasiła i nim się zbierze co zgotować!!! Ja nie miałem w domu obiadować.
Chcesz kieliszek wódki z kawałem chleba, sera i kiełbasy?
— Radbyś się mnie pozbył prędzej — odpowiedział ksiądz ze smutnym ale łagodnym uśmiechem. — Wódki ja nie piję, a chleb i ser na głód mi starczą. Dziś post.
— Bo ja — przerwał niespokojnie Leszczyc, idąc do szafki w ścianie po chleb i ser które przyniósłszy postawił na stole — bo ja mam zajęcie pilne. Posil się, odpocznij, ja rychło na koń muszę i do lasu... Nie ma dozoru, we dworze zamięszanie, ludzie z tego korzystają...
Muszę się pilnować, abym miejsca nie stracił. Jeszcze tu mam co robić. W milczeniu, nieskwapliwie ksiądz się wziął powoli do skromnej przekąski nie odpowiedziawszy bratu.
Leszczyc tymczasem z kołka zdejmował strzelbę, torebkę i śpieszno się gotował do odjazdu, jakby na gościa wcale nie zważał.
— Jeżeli chcesz — mruknął w końcu — możesz tu sobie spocząć jaką godzinę, a choćby i na łóżku się położyć. Ja nie wiem nawet czy na noc powrócę, ale i ty nie masz co tu siedzieć długo...
Gość milcząc wciąż okiem litościwem patrzał na brata.
— Pozbywasz się mnie — rzekł poczekawszy nieco i widząc jak Leszczyc niecierpliwie się odziewał i zapinał. — Wola twoja, nie będę ci natrętnym. Wiem, że morały moje i nawracanie ci nie smakują, a jednak, Leonardzie, przydałyby ci się bardzo. Jako duchowny, a krwią z tobą najbliżej związany, choćbyś mnie odpychał, czuję się zmuszonym mówić ci słowa prawdy.
A! bracie! bracie! trapisz mnie... boję się o ciebie, nie prostą idziesz drogą.
Im lepiej ci się wiedzie, tem niepokój mój o ciebie rośnie, bo wiem, że w środkach nie przebierasz...
— Ale czego ty chcesz! czego odemnie chcesz? — ofuknął niecierpliwie łowczy. — Na kryminale mnie nikt nie załapał, nieskarżę się, daję sobie rady... Co ci zresztą do mnie!!
— Bratem jestem i duchownym, to dosyć... Słyszę, że się odgrażasz zemstą... że się skarżysz na nienawiść... to dosyć.
— At! głupim był, gdym się starał ich sobie pozyskać, a teraz gdy nienawidzą — swobodny jestem... Wolę nienawiść, bo mi ręce rozwiązuje...
To mówiąc Leszczyc biegał ciągle, zbierając się do podróży i znosząc co mu było potrzeba. Brat go nie wstrzymywał, ale sam się nie wybierał, czując się zmęczonym bardzo i potrzebując wypoczynku.
Rozmowa z nim przykrzyła się widocznie łowczemu, który więcej dla pozbycia się jej niż z potrzeby dom opuszczał.
— Spocznij sobie tu — powtórzył, czapkę wkładając — ja muszę do lasu... A gdy będziesz powracaj, jeżelibyś tu w Zakrzewie kogo spotkał, bo teraz i proboszcz i wiele innych osób około dworu się włóczy — proszę ja ciebie, — gdyby cię kto zagadnął, nie spowiadaj się żeś mi bratem.
Mów żeś znajomy, czy co tam sobie chcesz. Z tego braterstwa, jak ludzie zaczną sznurkować, wietrzyć dochodzić — dojdą co my za jedni jesteśmy. A ja tego nie chcę. Ty sobie opowiadaj żeś chłopskim synem, ale ja — muszę być szlachcicem...
Ksiądz pomimo łagodności, z jaką wszystko przyjmował, oburzył się nareszcie.
— O Boże! — zawołał ręce łamiąc — tyś się gotów nawet rodziców zaprzeć i wstydzić dla marnej próżności. Chcesz kłamstwem żyć! Zastanówże się — tą drogą nie zajdziesz daleko.
Leszczyc, który już do drzwi szedł, zawrócił się.
— Cicho! — zawołał groźno — wara mnie uczyć co mam czynić. Ani mną ani sumieniem mojem proszę się nie opiekować. Sto razy ci to powtarzałem, nianiek nie potrzebuję!
Przecież szkodzić mi zamiaru nie masz, a kto mi szyki pomięszał, temum nigdy nie darował.
Bywaj zdrów!
To mówiąc wyszedł łowczy trzaskając drzwiami, stojącemu na galerji Misiakowi przykazawszy, aby gościowi dał spocząć, nikogo nie puszczał, a potem izbę zamknął i na krok jej nie odstępował.
Pozostawszy sam, ksiądz który nie wiele jadł i wkrótce odsunął przekąskę, zadumał się, westchnął, przeżegnał i dobywszy z kieszeni małego brewjarzyka, spokojnie modlić się zaczął.
Ale tłumnie cisnące się myśli nie dozwalały mu ducha zwrócić ku Bogu — książka opadła na kolana, pot ocierał z czoła, łzy z powiek.
Przesiedział tak z godzinę nieruchomie na krześle, nie kładnąc się, nie myśląc o spoczynku.
Wiedział że podróż była chybioną i że z bratem, jak dawniej tak teraz nic począć nie było podobna.
W serce jego wstąpiła wszakże nadzieja że w przyszłości może, gdy życie zaciąży, nadzieje zawiodą, grzesznik się nawróci.
Nie bez ofiary ze swej strony, zrobiwszy na wozach chłopskich; od wsi do wsi najmowanych, dobrych mil kilka dla zobaczenia się z bratem, musiał myśleć o powrocie. Czekać tu nie mógł i nie miał na co. Nie żałował tego że się trudził, ale bolał nad stanem duszy Leonarda.
Niechcąc nocować w Zakrzewie, potrzeba było pospieszać, aby zapewnić sobie okazję do powrotu na plebanję, gdzie go nazajutrz oczekiwano.
Wstał więc z siedzenia, zabrał swoje węzełki podróżne, wziął kij do ręki i w duchu pobłogosławiwszy dom braterski, poleciwszy go straży aniołów — zabrał się do powrotu.
Misiuk czekał na niego w galerji, pocałował w rękę księdza i przeprowadził na dół baszty. Spytany pokazał najbliższą do wioski drogę.
Ksiądz Kalikst przywykły był do pieszych wycieczek i umiał się orjentować łatwo — znalazł więc drożynę po za ogrodem do wsi prowadzącą. Przechodziła ona około muru otaczającego probostwo.
To czego się Leszczyc najbardziej obawiał, miało właśnie spotkać jego brata. Ks. Solina, stał w podwórzu, wyszedłszy, choć o kiju dowiedzieć się o swe ulubione kasztanki. Był niedaleko wrót gdy ks. Kalikst je pomijał. Podróżny nie mógł starszego wiekiem kapłana nie pozdrowić a ks. Solina poznawszy w nim księdza, zawołał natychmiast.
— Reverendissime! a cóż to plebanję pomijacie? przecie się to nie godzi, przecież to gospoda nuta dla braci w Chrystusie.
I, choć mu na nogach ciężko się było z miejsca na miejsce przenosić — proboszcz podreptał naprzeciw ks. Kaliksta.
— Zkądże to, bracie? dokąd? — zapytał ciekawie.
— Po drodze, chciałem tu znajomego odwiedzić — odparł pamiętny napomnienia brata wikary.
— Kogo? — spytał proboszcz.
— Leśniczego Leszczyca.
— Nie zastaliście go?
— Owszem, ale służba zmusiła jechać w las, a ja też muszę w drogę...
Ks. Solina był ciekawy, a nie przypuszczał, aby cel podróży być miał tajemnicą.
Dokądże? — spytał.
Wikary wymienił o mil kilka odległą parafję swą, w miasteczku na Polesiu.
— Proszę! proszę! — odezwał się kanonik — to wy jesteście przy moim przyjacielu ks. Semenowiczu? No, jakże się stary trzyma? Bodaj odemnie lat parę ma więcej, a ja, jak widzicie, ledwie się włóczę — nogi jak kłody.
— Nasz ks. Semenowicz zdrów — odparł wikary. — Pokaszluje, ale w późniejszym wieku trudno aby się bez czegoś obeszło.
— A! tak! tak! na starość kaszlemy wszyscy i cherlamy — dodał Solina.
To mówiąc zbliżył się do wikarego i przypatrywał mu z ciekawością sympatyczną, zabierać chcąc go na plebanją.
— Jakże się myślicie dostać do domu? — zapytał.
— Sądzę, że tu znajdę furkę do wsi najbliższej i tak, od jednej do drugiej powędruję. W ostatecznym razie choćby przyszło per pedes apostolorum zrobić jaki kawałek...
Ks. Kalikst mówił to śmiejąc się z taką łagodną rezygnacją, a uboga jego skromna powierzchowność i twarz uspokojona, tak księdza Solinę ujęły, że go puścić nie chciał, nie ugościwszy.
— Wszystko to dobrze, pięknie — odparł kanonik — ale to nie przeszkadza abyście u mnie postnego kleiku i karasia nieskosztowali. Tymczasem postaramy się wam i podróż dalszą ułatwić.
Mam sprytnego chłopaka, który na wieś pobiegnie i furkę wyszuka. Spoczniecie u mnie.
Chciał się wymawiać wikary, ale nic niepomogło, ks. Solina rad gościowi, rozmowie, wiadomości o ks. Semenowiczu, pociągnął ks. Kaliksta na plebanję.
Przy bardzo skromnym postnym obiadku rozmowa potrąciła i o łowczego Leszczyca. Kanonik mówiąc o nim z pomiarkowaniem — bolał że nie miał tu przyjaciół i pozyskać ich się nie starał.
— Wiem ja o tem — odparł wikary. — Znam go od bardzo dawna i radbym na inną drogę skierował. Starania moje dotąd jednak nadaremnemi były. Dziś, widziałem się z nim bardzo krótko. Sądziłem że śmierć pani podkomorzynej wywoła tu zmiany, a Leszczyc sobie może gdzieindziej miejsca szukać będzie musiał — ale, z tego co mi mówił, wnoszę, że spodziewa się na posadzie utrzymać.
Proboszcz głową potrząsnął.
— Kto to dziś wiedzieć może jak się tu rzeczy obrócą? — rzekł. — Nowy dziedzic, człowiek, zdaje się, dobroduszny i skromny, dopiero się rozpatruje w tem co na niego spadło...
Bóg wie! Bóg wie! nikomu źle nie życzę, ale gdyby się Leszczyc utrzymał, boją się, że wielu innych wyleci, co rodziny mają... Gryzie się ze wszystkimi...
Ks. Kalikst unikał dalszej w tym przedmiocie rozmowy, po obiedzie doszła furmanka ze wsi i z pomocą proboszcza, nakarmiony przez niego, wikary puścił się w dalszą drogę... Nazajutrz powróciwszy do baszty Łowczy, dowiedział się od Misiuka, że brat na probostwie odpoczywał, co go w wielką pasję wprawiło...




Wiadomość o przybyciu spadkobiercy do Zakrzewa — rozpierzchłą dalszą rodzinę podkomorzynej, jej rezydentów, protegowanych, wszystkich którzy się czegoś po niej spodziewali, poruszyła i zaniepokoiła.
Wstąpiła w nich, na niczem nie oparta nadzieja, że może ten nieznany, a tak od losu ubłogosławiony człowiek, którego hrabiowski tytuł zdawał się możnego z siebie zapowiadać pana — zechce choć w części spełnić to, co śmierć nieboszczce dokonać nie pozwoliła...
Każdy z tych zawiedzionych myślał, że może mu się coś dla siebie uda wyzyskać. Ich zdaniem, odziedziwszy tak znaczne posiadłości, coś był powinien dla ubogiej familji uczynić.
Rodzina ta zubożała, wprawdzie bardzo słabemi węzłami była połączona z nieboszczką podkomorzyną, a niektóre, liczące się do niej osoby z trudnościąby były mogły dowieść rzeczywistej koligacji, ale przyjmowanie, pobyt w Zakrzewie, datki podkomorzynej, starczyły za inne tytuły.
Poczciwa staruszka wszystkich ugaszczała, a może i obiecywała więcej niż mogła uczynić...
Począwszy od łowczynej Fryczewskięj, która się także do familji zaliczała, a z nieboszczką razem wychowywała się i znaczniejszą cześć życia spędziła, od panny Felicji, która była z nią spokrewniona, osób będących na liście kandydatów do obdarzenia, liczba znaczna bardzo groziła najazdem na Zakrzew.
Gromadka ta, zamiast się połączyć w jedną falangę, działała każdy na swoją rękę. Tajono się z nadziejami przed sobą, wypierano podróży do Zakrzewa i wszelkich starań, ale wszyscy zamierzali tu szczęścia próbować, wzajem na siebie nieufnemi patrząc oczyma.
Zbyt dobre i miękkie serce podkomorzynej, podeszły wiek potrzebujący towarzystwa, rozrywki, posługi i ruchu około siebie — rezydentów i protegowanych liczbę w ostatnich latach ogromnie zwiększyły.
Każdemu z tych faworytów, faworytek zdawało się, że miał największe prawo do wyposażenia, do indemnizacji za nadzieje spełzło na niczem.
Gdy się to gotowało zdala, w Zakrzewie staruszka łowczyna Fryczewska, która się ztąd ruszać nie myślała, ani miała dokąd — siedziała spokojnie z panną Felicją, w przekonaniu, że graf, znając jej położenie, wyrugować jej niezechce.
Fryczewska dopóki jej siły starczyły, wyręczała podkomorzynę, była jej prawą ręką, o wszystkiem co się tyczyło interesów była najlepiej uwiadomioną. Skutkiem długoletniego związku ze swą dobrodziejką, przejęła jej obyczaje, myśli, sposób życia, do tego stopnia, że ją za żywy wizerunek nieboszczki wziąć było można.
Obezwładniona, jak ona, przez cierpienie reumatyzmowe i astmę — od lat kilku siedziała w krześle, prawie się nie ruszając z niego, z pończochą w ręku, z twarzą białą chusteczką obwiązaną, zawsze czyściutko ubrana, mając przy sobie na stoliczku książkę do nabożeństwa z okularami. Modliła się, bawiła drutami i słuchała raportów panny Felicji.
Wiek i cierpienie dawną żywość umysłu odebrały Fryczewskiej, ale jej pozostała pamięć doskonała, sąd o ludziach zdrowy choć bardzo pobłażający i powaga matrony...
Hrabia, którego proboszcz objaśnił o pozycji jaką tu łowczyna zajmowała — po naradzie z Sokalskim, nietylko ją odwiedził pierwszy, ale wielkie okazywał uszanowanie.
Od pierwszego dnia czekała na to staruszka, sądząc, że się to jej należało. Zwłoka mocno ją dotknęła. Spłakała się po cichu, czując się na łasce hrabiego.
Panna Felicja już się gotowała wybuchnąć, czając krzywdę wyrządzoną cioci, z powodu, że się jej hrabia nie pośpieszył politować, ale wszystko naprawiła zapowiedziana wizyta...
Sokalski oznajmując o niej, dodał zręcznie, że pan jego musiał się wprzódy rozsłuchać, wcale nie znając stosunków.
Fryczewska od bardzo dawna zajmowała w odległym końcu pałacu apartamencik prawie tak wygodnie, dodatnio i ładnie urządzony, jak samej podkomorzynej. Można się tu było sądzić w dostatnim domu szlacheckim, nie u zarządzającego dworem.
Łowczyna przyjmowała w swym saloniku gości, około niej grupowała się rodzina, rezydenci, oficjaliści; wszystko co się pani zalecić pragnęło. Bez jej protekcji nic się nie robiło, a przynajmniej bez jej wiadomości — podkomorzyna albo przez cały szereg pokojów kazała się do niej przenosić, lub łowczyna, z pomocą sługi i panny Felicji, przychodziła do niej.
O tem wszystkiem proboszcz zawiadomił hrabiego, a Sokalski zbierający plotki gdzie tylko mógł, potwierdził wiadomość...
Hrabia natychmiast postanowił odwiedzić starą Fryczewską i pragnął z nią najlepsze zawiązać stosunki. Zapewnił proboszcza, iż będzie mogła pozostać spokojnie w dawnych prerogatywach, co i Sokalski uznawał właściwem... Zakrzew nie mógł przyjść bez pewnych ciężarów — na to się gotować zawczasu musiał nawet hr. Albin.
Wszedłszy do starej łowczynej, która wiele miała w obejściu się dystynkcji i powagę swą umiała utrzymać godnie — hrabia uczuł się maleńkim, biednym, zakłopotanym, tak jakby on od niej, a nie ona od niego zależną była.
Łowczyna wcześnie się przygotowała z tem co mówić mu miała. Ze łzami w oczach odmalowała nieboszczkę, pożycie z nią swoje, miłość jaka je łączyła, od dzieciństwa, sławiła jej serce i cnoty, a w końcu rozpłakała się, rozrzewniła... i musiała zamilknąć łkając...
Hrabia milcząc słuchał z pokorą niemal... Nakoniec Fryczewska ochłonąwszy z żalu, nie odkładając sprawy o którą jej najwięcej chodziło — odezwała się do hrabiego.
— Poczciwa moja, święta Leosia, nie potrafiła podobno zrobić żadnego rozporządzenia — czy też — Bóg jeden wie co się z niem stało... Wszyscyśmy sądzili, że oddawna było podpisane.
Blisko osiemdziesiąt letnia, jestem teraz na łasce pana hrabiego... ale się nie trwożę. Choć żadnego nie mam prawa tu pozostać, nie może to być abyś mnie wyrzucił.
Hrabia Adalbert zarumienił się, zmięszał, pośpieszając zapewnić panią łowczynę, że niema się czego obawiać i może pozostać nie zmieniając trybu życia...
— Będę się za was modliła, panie hrabio — odpowiedziała ocierając oczy staruszka, a nasza święta Leonia z niebios ci za to pobłogosławi.
Hr. Adalbert uspokoiwszy tak Fryczewską, sam też uczuł się swobodniejszym i lżej odetchnął.
Łowczyna przypatrywała mu się, przysłuchiwała z ciekawością wielką i zdumieniem, że hrabia ten nic w sobie pańskiego nie miał.
— Pan graf — dodała po chwili, nie w jednej rzeczy potrzebować będziesz informacyj, pozwól-że abym ja stara, nad grobem stojąca, mogła mu nią służyć. Usta się moje nigdy fałszem nie splamiły — nieboszczka nie miała dla mnie tajemnic. Znałam jej interesa, myśli, intencje i co o ludziach otaczających ją trzymała.
Pani łowczyna też — wtrącił hrabia — najlepiej wiedzieć musisz czy ten testament, o którym ja tu ciągle słyszę, a który się dotąd nie znalazł... istniał w istocie?
Fryczewska popatrzyła na hrabiego, który mówił o tem z krwią bardzo zimną, zdawała się namyślać trochę, złożyła pończoszkę, skrzyżowała ręce na piersiach i poczęła powoli:
— Powiem hrabiemu najotwarciej to co wiem — nie mam potrzeby, ani pan chcesz abym co taiła. Lepiej zawsze prawdę wiedzieć całą.
Moja święta Leonia, jako my wszyscy starzy, o śmierci i co się z nią wiąże, mówić wiele nie lubiła, ja też unikałam drażliwej rozmowy... przez samą delikatność.
Ale przed laty — trzema, jeśli się nie mylę, jak dziś pamiętam, kazała się tu raz do mnie przynieść z krzesłem i z rozjaśnioną twarzą szepnęła mi — powtarzam co do słowa: Moja Fryczesiu, raz tedy, Bogu chwała, mogę być spokojną, testament zrobiony, los tych, którzy mi są drodzy, zapewniony. Zrobiłam com była powinna, co mogłam.
Cóżem na to odpowiedzieć miała? Zmilczałam, ona też zaraz potem na inny przedmiot zwróciła rozmowę. Z tego wnosić było można, że w istocie ostatnią wolę swoją spisała i zapewniła jej ważność, tymczasem...
Potrząsnęła głową staruszka.
— Któż to wie? — dodała — może tylko ponotowała sobie, a formalnie nic zrobionego nie było.
— Powinnyby się więc były wynaleźć notatki — wtrącił hrabia — a tu dotąd o żadnych nie słyszałem...
Fryczewską milcząc oczy otarła.
— Tak — dorzuciła odpocząwszy — rzecz niepojęta, ale taka była wola Boża, panie hrabio, abyśmy biedni wystawieni byli na próbę ciężką...
Hrabia, który zarówno to czul jak łowczyna, bo i dla niego było to próbą — westchnął.
Panna Felicja, która była świadkiem rozmowy, suwając się po pokoju, aby być pomocą ciotce — dołożyła z cicha, że wiele osób korzystając z tego, iż testamentu i notatek nie znaleziono, mogą rościć dziwaczne pretensje i naprzykrzać się hrabiemu — ale właśnie w tem łowczyna (i naturalnie ona też) może dać sumienne wskazówki co do usposobień nieboszczki.
— Nie znasz mnie panie hrabio — dołożyła Fryczewska z powagą wiekowi właściwą — stojąc nad grobem, fałszem ust nie zmażę, dowiesz się odemnie prawdy zawsze.
Hrabia Adalbert całą tą rozmową, widokiem staruszki, uczuł się poruszonym i zmieszanym razem... Dziękował łowczynie, zapewniając ją, że ze wskazówek nie omieszka korzystać.
Mówiono jeszcze trochę o Zakrzewie, o gospodarstwie, o domu, a w końcu nowy dziedzic tak pokornie i skromnie, jakby był oficjalistą, pożegnał staruszkę, przeprowadzony do sieni przez pannę Felicję, której próżno chciał tę grzeczność zbytnią wyperswadować.
Po wyjściu jego Fryczewską naprzód złożywszy ręce odmówiła pobożnie dziękczynną modlitewkę, a gdy panna Felicja powróciła i stanęła przed nią, oczyma dopytując o wrażenie jakie na niej hrabia uczynił — długo potrząsając tylko głową, na odpowiedź się zebrać nie mogła.
— Widziałam — odezwała się w końcu — widziałam dużo różnych hrabiów po świecie, ale takiego nigdy. Mniejsza o to — dodała — że mu z tym tytułem nie do twarzy, że zdaje się nie nawykły go nosić i jakby się wstydził, ale, co gorzej, ja o człowieku nie wiem jak się wyrazić. Zamknięty w sobie, tak że dobry czy zły jest, weredyk czy fałszywy — kto go wie?
Zawsze bywało na mnie każdy nowy człowiek robił impresję jakąś złą lub dobrą, choć mogłam się omylić — a teraz, czym zestarzała, czy ogłupiałam, czy to jest taka zagadka... hrabia, od którego los mój zależał — nie mogę powiedzieć, aby na mnie staruszce uczynił wrażenie. Tak dobrze nie wiem teraz kto on jest, jakbym go lata nie widziała.
Panna Felicja, której hrabiego milczące zachowanie się, coraz się mniej podobało, odparła łowczynie.
— Niema w tem nic dziwnego, moja dobrodziejko. Dla wszystkich on taką samą zagadką — ni z pierza ni z mięsa... kto go wie czem się w końca okaże!?
— Cicho, cicho — przerwała Fryczewska — przecież wypędzać nas ztąd nie myśli — to już dobrze... Za to pana Bogu dziękować...
— Byle słowa dotrzymał — szepnęła panna Felicja, poruszając ramionami.
Byłyby tę rozprawę o domniemanym charakterze hrabiego przeciągnęły zapewne, gdyby jedna z sierotek służebnych, których nieboszczka podkomorzyna utrzymywała z pół tuzina, nie przybiegła dać znać, że pani sędzina Pardwowska z córką przyjechała i — niepytając nikogo ulokowała się w oficynie, w której dawniej za życia podkomorzynej mieszkać była zwykła.
— Otóż masz! nie mówiłam! — wykrzyknęła panna Felicja kwaśno — zaczyna się procesja. Byłabym o zakład poszła, że Pardwowska, numer pierwszy, innych wyprzedzi.
Staruszka palce położyła na ustach, hamując w czas siostrzenicę, gdyż w progu już zapowiedziane panie się pokazały.
Przodem biegła nie szła, małemi kroczkami, niesłychanie chuda, mała i płaska, sucha, skóra tylko i kości — z żółtą twarzyczką trupiej główki — sama pani sędzina, z otwartemi szeroko rękami, przypadając do kolan staruszki.
Postać ta mówiła tak o sobie, że dość na nią spojrzeć było, aby się domyśleć charakteru. — Było to żywe srebro (tak ją zwano), które nigdy na chwilę, spokojnie się utrzymać nie mogło... Język jej nie spoczywał na chwilę...
Tuż za nią powolniejszym krokiem, zręczne, ładniuchne, świeże, pełne wdzięku młodocianego, z różową twarzyczką, przypominającą matkę, ale nieskończenie piękniejszą — postępowało uśmiechając się dziewczę strojne bardzo, pieszcząco wyelegantowane. Była to córeczka sędzinej, Emma, pospolicie zwana Musią.
Chociaż pokrewieństwa między matką a córką domyśleć się było bardzo łatwo — ostatnia czyniła wrażenie daleko milsze, sympatyczniejsze, miała w sobie coś dziewiczego, szczerego niemal dziecinnego.
Była to cudowna laleczka, na której wzrok z przyjemnością spoczywał i z trudnością się od niej mógł oderwać. Można się było domyślać, że gdziekolwiek się ona pokazała, musiała zdobywać serca i zawracać głowy.
— Otóż ja znowu u nóżek twoich, moja łowczyno — prędko cieniuchnym głosikiem znużonym zaczęła trzepotać matka, podchodząc do staruszki, która grzecznie, ale nieco zimno ją witała...
„Pod twoją obronę, uciekamy się” — dodała pokazując na stojącą tuż córkę, która, wedle zwyczaju i instrukcji sięgała po rękę łowczynej do pocałowania.
Hrabia — ten straszny hrabia nadjechał, słyszę, a testamentu jak niebyło tak niema...
Ależ to nie może być aby ten jeden jakiś obcy człek miał wszystko zagarnąć, a wszystkich z próżnemi puścić rękami! — Moja dobrodziejko — co to za człowiek! co on myśli!
Sędzina raz puściwszy kołowrotek wstrzymać go już nie mogła. Znano ją z tego. Pytała, i nieczekając odpowiedzi, coraz nowemi zarzucała zapytaniami. Łowczyna, nawykła zapewne do tego, czekała cierpliwie aż przejdzie burza.
Gdy naostatek Pardwowska na chwilę nie ucichała, Fryczewska powoli i cicho zaczęła.
— Hrabia tylko co wyszedł ztąd... Niemogę inaczej powiedzieć, tylko że się łagodnym zdaje i skromnym człowiekiem. Pańskiej powierzchowności nie ma... Lat średnich, nie tak już młody...
— Żonaty? — wtrąciła pośpiesznie sędzina.
— Powiadają, że nie — z nieznacznym uśmieszkiem odpowiedziała Fryczewska.
Sędzina zmęczona przysiadła, niesłysząc jak panna Felicja w nawiasie dodała.
— Nie żonaty, ale ma pudla faworyta!!
Dowcipu tego nikt nie ocenił...
— Moja łowczyno, dobrodziejko, łaskawczyni, — ciągnęła dalej sędzina, której siły powróciły — mów, zlituj się! Goreję z ciekawości. Co słychać? co mówią? Z kim się widział? Poznał się już z proboszczem, był tu kto z sąsiadów?
Musia roztargniona tym czasem po pokoju oczkami biegała, dla niej hrabia zdawał się dosyć obojętnym.
Fryczewska uśmiechała się.
— Moja sędzino — rzekła — nie pytaj mnie o nic, jak tak jak nic nie wiem. Choroba mnie przykuwa do krzesła; a zdaje mi się że i Felisia i drudzy co hrabiego widują, nie wiele więcej nademnie powiedzieć mogą. Nie łatwy do poznania!!...
— Jąkto? nawet panna Felicja? — odwracając się ku niej zawołała chuda pani — panna Felicja, która ma wzrok tak trafny?
— Oh! — ruszając ramionami odpowiedziała zagadnięta. — Ja też mało widziałam tego pana... ale pudel bardzo ładny.
Wzmianka o pudlu zmięszała sędzinę, która zamilkła, poruszając się tylko niespokojnie na siedzeniu...
Westchnęła.
— Przyznam się łowczynie, dobrodziejce — rzekła — że jechałam tu w nadziei, iż znajdę położenie trochę wyjaśnione.
Ulokowałam się w oficynie na dawnej kwaterze. — Mój Boże! co za wspomnienie — o małom się nie rozpłakała... Ja, tutaj — jak gość, jak obca!! — ach! to okropne.
Rękę przyłożyła do serca.
Gdy się to działo w apartamencie pani Fryczewskiej, kamerdyner Sokalski ciągle będący na czujnej straży, zobaczył zaraz przybywających gości, i niezwłocznie postarał się o nich dostać języka... Wiedział już kto była sędzina, słyszał o pannie sędziance, łaski jakie ładne dziewczę miało u nieboszczki były mu wiadome... i — wiele innych drobnych szczegółów...
Hrabia Adalbert zobaczył także z okna, iż ktoś się w oficynie rozlokował — i bardzo go to zakłopotało... Tak go wiele zawsze kosztowało nowe robić znajomości, tak trudno mu się było przejednać z tem położeniem, które mu spokoju nie dawało...
Przychodzący z doniesieniem Sokalski został mocno zatrwożonym...
Tarł ręce chodząc po pokoju, a Parol odczuwając jego troski, cicho stąpał za nim, spoglądając mu oczy.
Nastąpiła godzina obiadowa...
— Co tu robić? odezwał się hrabia — obiad? — Prosić na obiad czy nie? Sokalski dumał.
— Ale pan hrabia oficjalnie o tych damach nie jesteś zawiadomiony — rzekł po namyśle... Poszły one naprzód do Fryczewskiej — może sobie u niej jeść będą.
No — dziś to się jakoś obejdzie, ale później — rzecz naturalna, hrabia je przyjmować musisz...
— I co — zapytał Adalbert — co?
Zamilkł trochę...
— Naturalnie, że nie przybyły darmo... będą czegoś żądać — mówił dalej, a ja nie wiem co dać!!
Miłe położenie, panie Sokalski — nieprawdaż? A hr. Albin nie dozwala mi się cofnąć...
Zatarł włosy biedny i chodził po pokoju.
— Radź mi, mruknął — boję się strzelić bąka, bom do takich ceregielów nie przywykł — i okrutnie już jestem zmęczony. Gdyby nie Albin — ba!
Machnął ręką nie dokończywszy.
Kamerdyner litościwie i protekcjonalnie jakoś spoglądał na tego pana, który był pod jego dozorem. Bawił się łańcuszkiem od zegarka i przestępował z nogi na nogę...
— Cierpliwości — rzekł, panie hrabio — cierpliwości. Wszystko się to jakoś musi rozwiązać, zawsze z pożytkiem dla pana. Nawet gdyby się ten przeklęty testament znalazł, coś otrzyma hrabia...
— Daj mi z tem pokój! — oburzył się Adalbert.
Ja niczego nie pragnę, tylko spokojnego powrotu do dworku.
Myślisz, że grosza łaknę? ciągnął dalej — mnie on na co? Dla mnie i dla Parola to co miałem starczyło. Jeść ani pić nie lubię, ambicji nie mam za trzy grosze, a na kobiety nie patrzę już.
Schylił się do pudla. — Prawda Parol.
Pies nawykły do odpowiadania, szczeknął wesoło. Sokalski trochę niecierpliwie ramionami poruszył.
Przybycie gości, zapowiedź nowych znajomości i ceremonjalnych przyjęć, musiały mocno hr. Adalberta poruszyć, gdyż mruczał ciągle.
— Wszystko to mi się na nic nie zdało — a męczy! Cichy kąt, regularne życie, to wszystko, czego ja potrzebuję, a tu muszę tańczyć jak te lalki na postronku, które dzieciom pokazują...
Sokalski uznał właściwem powagą swą skarcić ten wybuch pana hrabiego.
— Co to pan mówi? rzekł — do czego się to zdało? Pan hrabia wie, że tu trzeba dotrwać do jakiegoś końca. Więc po co narzekać daremnie...
Kamerdyner dodał nareszcie.
— Zobaczysz pan, zwolna, zwolna, zmienisz gusta, nawykniesz do lepszego bytu — zgodzisz się z przeznaczeniem.
— Nie głupim!! zamruczał hrabia — oho! Piękniebym wyszedł! Zacząć żyć po pańsku, a gdy się testament znajdzie — retro do dziury, gdzieby już nic nie smakowało!!
Sokalski się uśmiechnął.
— Nie bój się pan — rzekł — testament ten znaleźć się na żaden sposób nie może. Kto miał interes go podchwycić, ten go trzymać będzie...
Przybity i nieszczęśliwy hrabia, znowu z pudlem po pokoju przechadzać się zaczął. Myślał o obiedzie, obawiał się gości.
— Sokalsiu, serce moje — rzekł czule zwracając się ku niemu. Nie zapraszaj ich do stołu... Niech sobie jedzą u Fryczewskiej... albo sami... Ja... ignorować będę dopóki można... mogę być niezdrów? mogę mieć ból głowy? migrenę?...
A! mam już Zakrzewa — dopóty!!
Ponieważ Sokalski nie odpowiadał, ośmieliło go to mówić dalej.
— Proszę cię — do gości? codzień się ogolić potrzeba!! Patrzajże... codzień najnowszy surdut... a...
Co to mówić!! Sto razy mi w Brodnicy lepiej było... Tam ja do gołębi i kur ani o stroju, ani o występowaniu myśleć nie potrzebowałem... Dnie płynęły tak cicho, tak jednostajnie...
Kamerdyner począł się już śmiać na dobre...
— Gołębie i kury możesz sobie hrabia tu zaprowadzić — rzekł — jeżeli mu to do szczęścia potrzebne.
Adalbert stanął jakby uderzony tą myślą.
— Ba! — odparł — takich jak moje gołębi i kur... o takie nie łatwo. Pan Sokalski się na tem nie znasz... Takich czarnych łapatych i białych pawiaków nie łatwo gdzie zobaczyć...
To mówiąc spojrzał na Sokalskiego, zobaczył uśmiech na jego ustach, zawstydził się sam swej naiwności, spuścił oczy jak dziecko i zamilkł. Kamerdyner nie drażniąc go już, wyszedł po cichu, wydać rozkazy co do obiadu.
U pani Fryczewskiej siedziała jeszcze ciągle sędzina, ale miała zapewne coś z nią do pomówienia na cztery oczy, bo zwróciwszy się do Musi, szepnęła jej słówko na ucho, a dziewczę pierzchnęło natychmiast, niezmiernie uradowane z danej swobody...
Sędzina z córką tak często i tak zawsze długo tu przebywały, że Zakrzew i wszystkie jego kątki znały jak dom własny. Musia tęskniła pewnie za pięknym i w całym wiosennym blasku i rozkwicie stojącym ogrodem, bo wprost z ganeczku zamiast do oficyny, wbiegła na ścieżynkę, do szpalerów wiodącą...
Wiek szczęśliwy nie dozwalał jej być smutną, chociaż ten powrót do miejsc dawniej tak dobrze znanych, dziś obcych, mógłby ją był zachmurzyć... Podskakując jak ptaszę, dostała się w ciemną ulicę.
Kilkanaście zaledwie kroków postąpiła, gdy, jakby na zawołanie, ukazał się Ewaryst Rzęcki... Wybiegł z bocznej uliczki, w której czatować musiał. Twarz miał rozpromienioną, usta uśmiechnięte, mówić nie mógł ze wzruszenia, ale obie ręce ku Musi wyciągnąwszy, nim się zbliżyła, przyklęknął.
— Na miłość Boga! co pan robisz! Nuż kto zobaczy! Wstawajże natychmiast... Jak było można tak obcesowo...
Chciała mu czynić wymówki, ale na ustach jej zamarły, uśmiechnęła się łagodnie, pan Ewaryst rękę jej pochwycił i całował — całował.
Dziewczę wyrywało ją słabo...
— A! nareszcie widzę pannę Emmę — zawołał Rzęcki — o! mój Boże, jak długie wieki czekać było na to potrzeba...
— Nie wiem czy pan bardzo tęsknić mogłeś — przerwała Musia — miałeś dosyć do myślenia...
— A! prawda, kłopotów było i jest nie mało, ale co mnie one wszystkie obchodzą... — rzekł Rzęcki — kiedy myślą o pannie Emmie.
Musia wejrzeniem sympatycznem odpowiedziała tylko, szli powoli dalej ulicą.
— Widziałeś pan tego hrabiego? — zapytała.
— Kilka razy — począł Rzęcki, nie odwracając już od niej wejrzenia — zawoływał mnie do siebie, rozmawiał, wypytywał. Nie mogę inaczej powiedzieć, tylko że był dosyć uprzejmy... ale na to wiele rachować nie można. Ze wszystkimi jest tak samo...
— Cóż to za człowiek? — spytała Musia.
— Nieumiem pani powiedzieć — cicho szepnął Rzęcki. — Grzeczny, łagodny, nieśmiały prawie, ale ludzie tu wszyscy twierdzą, że temu obejściu się łagodnemu i pozornej dobroci jego wierzyć nie trzeba...
— Dla czego?
Ewaryst nie odpowiedział...
— Na długo tu panie? rzekł po chwili.
— Niewiem, niewiem — poczęła Musia. — Mama powiada, że siedzieć będzie dopóki nas nie wypędzą... dopóki coś tam nie wyrobi... bo miała obietnice i zapewnienie od nieboszczki... Ja się gniewać nie będę — szczebiotała dalej — jeśli w Zakrzewia posiedziemy...
A! żebyś pan wiedział, jak mi po nim tęskno było...
— Po Zakrzewie? Spytał Rzęcki. Musia się trochę nasrożyła.
— Po ogrodzie, po domu, po tem życiu tak miłem, jakie tu pędziłyśmy! nieboszczka babcia mnie tak kochała — mówiła Musia. — Było nam tu dobrze...
— A, panno Emmo — rzekł Ewaryst — na tych co kochają nigdy pani zbywać nie będzie... Nie jedna podkomorzyna tu tak ją kochała...
Musia się obejrzała niespokojnie, po za szpalerem szelest jakiś słychać było...
Zawróciła się ku pałacowi...
— Muszę iść do oficyny — rzekła — tam już mama niespokojna gotowa czekać na mnie... A gdy nas kto razem zobaczy...
— To co? — odparł Ewaryst żywo — przecież nie grzechem jest, że ja panią spotkałem i przywitałem...
Musia mu pogroziła... Szli teraz, wymknąwszy się ze szpaleru, pomiędzy klombami ku oficynie. Była to taż sama, w której końcu mieszkał Rzęcki.
Rozmowa cichszą się stała i poufalszą. Musia nie śpieszyła bardzo; oglądała się bojaźliwie niekiedy, czy ich kto nie podpatruje, ale nie widać było dokoła nikogo...
Ewaryst odprowadził ją tak do samych drzwi, skinęli sobie poufale głowami i Rzęcki cofnął się szybko...
W dali widać było z po za szpaleru wyglądającego Leszczyca, który natychmiast skrył się w gęstwinie ogrodowej.
Musia zastała już matkę, która się ubierała, w nadziei może, iż hrabiego wkrótce zobaczy.
— Gdzieżeś ty była? — spytała ją żywo. — Zmiłuj się, włosy trzeba zapleść jeszcze, sukienkę przygotować... a ty...
— Mamciu nie gderz — przerwało całując ją dziewczę — wybiegłam do ogrodu... tylko powąchać...
— Nie spotkałaś nikogo? podejrzliwie dodała sędzina. Musia się zarumieniła.
— Tu... już pod oficyną...
— Przysięgnę, że Rzęckiego — wtrąciła niecierpliwie matka. — A! ten nieznośny Rzęcki.
Musia zagryzła usteczka...
— Mamciu! — szepnęła — ty wiesz, że on dla mnie jest znośny...
— A ja dla tego właśnie go nielubię — mówiła szybko matka. — Jak on śmie, ten gołysz, oficjalista, podrzutek jakiś...
— Mamo! — przerwało gwałtownie dziewczę, któremu łzy w oczach stanęły — mamo... ani słowa więcej...
Sędzina spojrzała na córkę bystro, i ręce załamała.
W przestanku milczenia, lekkie pukanie do drzwi pierwszego pokoju słyszeć się dało. Sędzina szybko narzuciła wielką chustkę na ramiona, bo nie była jeszcze ubraną i wyszła...
— Kto tam?
Uchyliły się drzwi. Ubrany staranniej niż zwykle, z włosami przyczesanemi, ale tak brzydki i odrażający jak zawsze, pokazał się ze skrzywioną do uśmiechu twarzą, Leszczyc.
Sędzina nieznacznie skrzywiła się, zobaczywszy go, ale natychmiast uśmieszek zastąpił jej kwaśną minę.
— A! to pan... ale my się ubieramy... przepraszam bardzo...
Nie zważając na to ostrzeżenie wsunął się Leszczyc i zbliżył do ucałowania ręki, której końce z pod chustki musiała dla niego dobyć sędzina choć niechętnie.
— Chciałem tylko panią dobrodziejkę przywitać — odezwał się łowczy, prostując i poprawiając kołnierzyki, a oczyma szukając w pokoju panny sędzianki. — Chciałem złożyć atencję i oświadczyć, że z naszym nowym dziedzicem, chwalić pana Boga... mam już dobrą znajomość — może lepszą jak inni tutaj — no i naturalnie, jeżeli będę mógł służyć czem...
Sędzina bystro spojrzała na niego, twarz jej przybrała wyraz łagodniejszy.
— Naprawdę, potrafiłeś się zbliżyć do niego? — zapytała.
Leszczyc tylko głową potwierdził co mówił i szepnął ciszej:
— Niech pani sędzina wierzy mi... ja go wprzódy znałem niż ktokolwiekbądż... Długoby o tem było mówić, aby wytłumaczyć... I dodam tylko, że komu zechcę pomódz to potrafię, a komu szkodzić także — i dam rady!.. Ale o tem potem, jeśli pani się ubiera... Życzę tylko ostrożnie stąpać... a nikomu nie ufać tylko tym co dawno pani dowiedli, że jej życzą dobrze...
To mówiąc raz jeszcze pocałował w rękę sędzinę trochę zmięszaną i zakręciwszy się — wyszedł.
— Zabiegasz ty, gagatku — mówił do siebie — potrafię też i ja, zobaczymy kto z nas prędzej do mety dobieży.
Będę miał dziewczynę czy nie, ale i tobie jej nie dam! możesz być pewnym, choćby przyszło kryminał popełnić!
Uderzył się w piersi i wolnym krokiem szedł dalej przez ogród ku oficynie.
— Wiem, że ja dla sędzinej zamałą rybą jestem, a panienka woli tego pasternaka niż mnie, ale na to wszystko rada jest. Bezemnie one tu nic nie zrobią... Hrabia się mnie dopytuje, będę wiedział co i jak mu powiedzieć. Sokalski u niego prawa ręka, a on też nie stąpi aby mnie nie pytał!
Uśmiechnął się sam do siebie.
— Albo ona się mnie dostanie, albo Rzęckiego djabli wezmą. Ani mnie, ani tobie! Niedoczekanie jego, żeby mnie ten gołowąs wyprzedził i ubiegł.
I z głową podniesioną wszedł na galerję basztową, nucąc piosenkę.




Zaledwie pani sędzina Pardwowska z córką miały czas się przebrać w oficynie, gdy stary koczyk, powiązany sznurkami przy resorach i mocno już zębami czasu nadwerężony, wtoczył się na dziedziniec. Wychudłe konięta w uprzęży biednej ledwie go wlokły. Z tyłu na tłumoku garbatym trzymała się jak mogła służąca, chwytając za rzemyki do budy przytwierdzone. Przy woźnicy stary sługa w długim surducie szarym, mocno wynoszonym, zajmował miejsce niewygodne na wąskim koziołku.
Wewnątrz powozu widać było twarz kobiecą, osłoniętą szczelnie woalikiem zielonym, a obok niej głowę wyrostka w studenckiej czapeczce.
— A co! nie mówiłam! — powtórzyła stojąca w oknie znowu panna Felicja — a co! procesja się rozpoczęła. Mamy już pytel, tę sędzinę z córką, a oto skrzypiące koło, które piszczy wiecznie, Trocka z Pardwowskich, Osmólskich tylko co nie widać. Będziemy ich tu mieli wszystkich.
Nie omieszkała Trocka zabrać Jaśka, aby bajki Krasickiego deklamował.
Fryczewska, zanurzona w fotelu, z oczyma spuszczonemi na pończochę, obojętnem głowy poruszeniem odpowiedziała.
Koczyk zataczał się przed oficynę.
Stary sługa poszedł naprzód na zwiady o dawną kwaterę swej pani, a znalazłszy ją zajętą, powrócił z flegmą do powozu, z którego Trocka nie wysiadała. Nastąpiła narada, nowa instrukcja, poszukiwanie pomieszczenia i po kwadransie oczekiwania wysiadła jejmość w zielonym woalu, za nią studencik... i znikli w oficynie.
Sokalski, który z filozoficzną rezygnacją patrzył z ganku pałacowego na przybywających, uśmiechał się ze wzgardą i politowaniem.
Hrabia wyjrzał oknem także i ręce załamywał.
— Parol... czy my tu wytrzymamy? — szepnął do psa, który go polizał po ręku. A — Parolu mój — nasze dobre czasy minęły! Przy gościach tych nawet, nie wiem czy wejść będziesz mógł do salonu, zanudzisz się biedny, a za kuchcików nie ręczyć, żeby ci jakiego figla nie spłatali.
Pies, jakby chciał pana pocieszyć, wesoło mruknął i poskoczył.
W duszy Adalbert przeklinał hr. Albina.
Tymczasem godzina obiadowa się zbliżyła, Sokalski nawykły do regularnego pańskiego życia u hr. Albina, spoglądał na złoty zegarek, który dobył z kieszonki, gdy wcale niespodzianie piękny, świeży, jaskrawo wylakierowany powóz otwarty, zaprzężony czterema rosłemi końmi, których by i w stolicy nie trzeba się wstydzić, ze służbą w liberji z akselbantami, ku gankowi pałacowemu zawrócił.
W pośrodku siedział rozparty, pięknej twarzy mężczyzna już nie młody, z miną wielkiego pana — spoglądający przez złote okulary na pałac Zakrzewski.
Powóz przy klaskaniu okrutnem z bata, zatoczył się wprost przed kolumny.
Sokalski spojrzał na siebie czy dosyć przyzwoicie wyglądał, by hrabiemu wstydu nie zrobić i postąpił kilka kroków naprzód dla przyjęcia gościa.
Jeden rzut oka przekonał go, że miał do czynienia nie z prawdziwym arystokratą pierwszej próby, ale z wiejskim okazem arystokracji, która się wysilała na to, aby o sobie wielkie rozumienie natchnęła...
Siedzący w powozie pan, podniósł się nieco, dobył pugilaresiku z kieszeni, wysunął z niego kartę wizytową i pochyliwszy się, nic nie mówiąc, wręczył ją kamerdynerowi.
Na karcie u góry wielkich rozmiarów stał w paludamencie, z mitrą książęcą herb źle narysowany, a niżej napis:

Heliodor książę.....

Sokalski wiedział już o księciu mieszkającym w Sokołowie, o miedzę od Zakrzewa i słyszał, że był ścisłemi stosunkami z podkomorzyną związany. Mówiono mu też, że chlubiący się dostojnością swą i rodem książę, był zresztą prostodusznym, dobrym i nie do wielkiego świata wychowanym człowiekiem. Dlatego wolał swe księstwo na wsi dźwigać, niż się z niem produkować po stołecznych salonach.
Z tego co słyszał kamerdyner nie było się co j. ks. mości obawiać nawet nieśmiałemu hr. Adalbertowi.
Nie wątpiąc o przyjęciu sąsiada, Sokalski wprowadził księcia do salonu, a sam z biletem poszedł do hrabiego.
— Pan hrabia dziś trochę niedysponowany — rzekł uprzedzając milczącego księcia, który się w zwierciadle przeglądał i kamizelkę obciągał — ale wkrótce służyć będzie.
Książę w pięknie ułożonej pozie, jakby do portretu siedział, zajął fotel przy kanapie. Zdawało się z ust lekko się poruszających, że zawczasu gotował mozolnie obmyślany kompliment, którym chciał powitać nowego sąsiada.
Między innemi spostrzeżeniami jakie uczynił Sokalski było i to, że książę mimo stosunkowo rannej godziny, frak miał na sobie; potwierdziło go to w przekonaniu, że z wieśniakiem miał do czynienia.
Hrabiego Adalberta zastał w rozpaczliwym niemal stanie, przerażonego tą wizytą. Widział przez okno ekwipaż i liberję.
— Boże mój! — zawołał zobaczywszy Sokalskiego w progu — któż to znowu? Czego on chce? co ja z nim będę gadał! A! to nasłanie! a to kara Boża!
— Ale, słowo daję, nie ma nic strasznego — obojętnie rzekł Sokalski, to taki książę jak pan jesteś hrabia — wiejski sobie i nie straszny. Nie masz się co pan obawiać, tylko trzeba występować śmiało. Wszystko weźmie za dobrą monetę.
— Pewnie? — zapytał nieco uspokojony Adalbert.
— Wierz mi pan... ja nigdy nie zwodzę... śmiało tylko — dodał Sokalski.
Pomrukując dał sobie włożyć nowszy surdut hrabia. Parolowi przykazał zostać w sypialni u łóżka, co mu było nie do smaku — i zmięszany wyszedł do salonu. Sokalski go, jak pod szupasem prowadził. Nie było rady.
W istocie ten książę Heliodor, który dla tytułu czuł się obowiązanym występować zawsze, jakby otoczony paludamentem — był cokolwiek próżny, trochę śmielszy, ale w gruncie dobre człeczysko.
Oszczędny, gospodarny — miał tylko tę jedną chorobę swego księstwa i krwi wielkiej, którą w sobie szanował, a ta mu nieraz ciążyła. Mało co wykształcony, bo szkół nawet niedokończył, gdy majątek obejmował — pozostał na wsi, bo mu tu księstwo było dźwigać łatwiej i mniej kosztowniej.
Nie żonaty — bo mu się jakoś nie udało ożenić po myśli — prowadził życie spokojne i jednostajne. Szlachta go Jaśnie Oświeconym tytułowała... było mu na tem dosyć.
Nadchodzącego skromnego hrabiego Adalberta, książę powitał szumną, na pamięć wyuczoną przemową, w której weneracją swą dla nieboszczki wyraziwszy, oświadczał, że się czuł w obowiązku spadkobiercy złożyć uszanowanie i t. d.
Hrabia wybełkotał jąkając się podziękowanie, zapewniając, że samby był służył pierwszy, gdyby nie rozmaite okoliczności...
Chociaż nie do rzeczy, książę mówił dużo, głośno, z pewną prozosepcją, z mimiką, z łatwością wielką, przerywając sobie — dla namysłu — to śmiechem, to kaszlem... chciał w tem wprawę okazać i rozmowa oszczędnie podsycana przez hrabiego, jako tako się potoczyła.
Główną jej treścią był nekrolog i wspomnienia zmarłej pani. Rozpływał się z pochwałami dla niej książę. Cieszył się potem z tego, iż Zakrzew, zamiast popaść w jakieś ręce niepewne... dostojnej rodzinie hrabiów Widawów przyszedł... W drzewie genealogicznem księcia dwakroć stały hrabianki tego imienia. To, obyczajem arystokratycznym upoważniało do zwania się kuzynami...
Hr Adalbert potniał, kłaniał się, dziękował i siedział jak na mękach.
Po półgodzinnej konwersacji, chociaż hrabia przez grzeczność usiłował gościa zatrzymać na obiad, — książę stanowczo oświadczył, że natrętnym być nie chce, powracać musi, a wstąpił tylko po drodze.
Zabierał się już żegnać i hrabia oddychał, gdy drzwi salonu z trzaskiem się otworzyły i — przebojem prawie wpadła wystrojona sędzina Pardwowska z córką.
Wielkim a niskim, pełnym uszanowania dygiem powitawszy naprzód hrabiego — zwróciła się uśmiechając się do księcia — i — in medias res od razu wkroczyła — wołając.
— Skorzystałam z bytności księcia Heljodora, który mnie tu spotykał ciągle przy nieboszczce podkomorzynie, aby on był łaskaw mnie panu hrabiemu przedstawić i poświadczyć jakie miejsce u jej boku i w jej sercu zajmowałam...
Książę, który już się był pożegnał, zamruczał tylko coś niewyraźnego, wielce zakłopotany i natychmiast się ku drzwiom zrejterował, a że hrabia go przeprowadzać musiał — została wiec Pardwowska z córką wśród salonu — w dosyć nieprzykładnem położeniu.
Mówiliśmy, że i ona i córka były już ustrojone tak, jak, jak do przedstawienia się hrabiemu uznały za właściwe...
Musia szczególniej, śliczna laleczka, pieszczotka matki, która wiedziała, że jest piękną, bo jej to sędzina codzień wielokroć powtarzała — i lubiła się stroić — wystąpiła świetnie i była w istocie w całym blasku rozkwitającego pączka — porywającego oczy. Jej wesołego humoru nic nie mogło zachmurzyć, hrabia nie wydał się bynajmniej strasznym, ale sędzina cała była z gniewu rozpłomieniona na księcia, który nie raczył ani chwilki poświęcić, dla polecenia jej hrabiemu. Stała jeszcze nadąsana wśród salonu, gdy gospodarz powrócił z sieni i grzecznie siedzieć ją poprosił.
Pardwowska ochłonąwszy nieco, zaczęła się dopiero przypatrywać hrabiemu, którego sobie wcale inaczej wyobrażała.
Wydał się jej takim jakimś prostym człowiekiem tak pospolitą kreaturą, iż wszystko to, z czem przygotowaną była wystąpić przed nim, wydało się jej teraz niestosownem. Puściła więc językowi wodze — na zgubne imie.
— Niech się pan hrabia nie dziwi i nie gniewa — rzekła, że my go tu tak napadamy. Popsuło nas serce podkomorzynej, która była dobrodziejką dla całej rodziny — a my się do najbliższej liczymy.
Tu Pardwowska szybko bardzo wyrecytowała genealogję całą, z której hrabia nic a nic nie pochwycił.
— Byliśmy niegdyś bardzo zamożni — dodała — nieszczęśliwy skład okoliczności...
Tu nastąpiła powieść historyczna o wielkości i upadku Pardwowskich, na których się losy spiknęły.
Musia tymczasem pięknemi oczkami, a właściwą sobie odwagą, przypatrywała się bardzo natarczywie hrabiemu, zajętemu słuchaniem pilnem opowiadania. Nie spostrzegła też, gdy niedomkniętemi drzwiami salonu, skradając się pomalutku, jak winowajca, który zna, iż się dopuszcza przestępstwa, a oprzeć mu się nie może — Parol wysunąwszy się z sypialni i zatęskniwszy za panem — podszedł i zbliżył się do towarzystwa.
Do charakterystyki Parola dodać należy, iż miał talenta, z któremi jednak rzadko się kiedy popisywał. Naówczas tylko, gdy się czuł wielce winnym, gdy usiłował przebłagać swego pana, albo bardzo mu przypodobać, uciekał się do tych sztuk, których go w dzieciństwie uczono. Parol służył, jak prosty szpic, aportował, zdejmował czapki, przeskakiwał przez kije...
Groźny wzrok hrabiego, strwożył go tak, że przyplusnął do ziemi pokorny. Musia, która go zobaczyła a wszystkie stworzenia lubiła bardzo i dziecinnie się bawiła z niemi, uśmiechnęła się do psa i wyciągnęła ku niemu rączkę, jakby go brała w obronę. Parol rad, że znalazł w niej sprzymierzeńca, podniósł się z podłogi, zwrócił ku niej i usiadłszy na dwóch łapach — począł służyć.
To wywołało uśmiech na ustach hrabiego i usposobiło go nadzwyczaj korzystnie dla Musi, gdyż instynkt psa uważał za nieomylny. Sędzina zmuszoną była przerwać opowiadanie, a córka w głos się śmiać zaczęła...
Hrabia z początku chciał Parola za drzwi wyprowadzić i skarcić, ale Musia prosić za nim zaczęła. Parol wesoło zaszczekał czując, że mu w pomoc przychodzą i pozostał.
Epizod ten, który nie był bez wpływu na stosunki przyszłe nowego dziedzica z Pardwowskiemi, chociaż na chwilę powódź słów płynących z ust sędzinej powstrzymał, nie zdołał jednak zamknąć jej ust, dopóki wszystkiego co miała na sercu nie wylała.
Łatwym był do wyciągnięcia wniosek, iż przybywała do spadkobiercy, aby on choć w części wolę nieboszczki spełnił i Musie wyposażył a sędzinie dopomógł.
Nie możemy ręczyć za to, że hrabia wszystko słyszał i rozumiał, daleko bowiem żywiej obchodziły go zawiązujące się przyjazne stosunki pomiędzy Musią a Parolem, niż wszystko co jaknajdobitniej wygłaszała sędzina.
Gdy nareszcie zakaszlała się ze zmęczenia, a na hrabiego przypadła kolej dać jakąś odpowiedź, zdobył się tylko na to, że wcale jeszcze nie miał czasu w położeniu i interesach się rozpatrzeć, a zatem prosi o cierpliwość, ręcząc, iż starać się będzie o ile możności spełnić wolę podkomorzynej.
Formuły tej nie był hrabia autorem — nauczył go Sokalski nieustannie mu ją powtarzając, ażeby tem zbywał natrętów.
Sędzinę, gdy raz mówić zaczęła, niełatwo było powstrzymać, zabrała głos znowu, wykaszlawszy się. Dosyć niezręcznie wpadła na przedmiot drażliwy, na inne osoby rodziny, o których starała się po swojemu hrabiego uprzedzić, przypinając im łatki nieznacznie. Ciągnęło się to zbyt długo, hrabia kręcił się na siedzeniu. Musia też była znudzona, chociaż jej czas ten posłużył do zrobienia bliższej znajomości z Parolem, który, bez wstrętu łapę jej podawał.
Hrabia nie wiedział już jak radzić sobie, gdy czuwający nad nim Sokalski wsunął się do salonu, i z wielkiem uszanowaniem, półgłosem przypomniał mu, że czas było — wziąć lekarstwo.
Tym sposobem usiłował go wybawić od sędzinej, która pytlowała ciągle, ale wystąpienie kamerdynera zmusiło ją przerwać opowiadanie. Ofiarowała się sama jeść tego dnia obiad u Fryczewskiej.
Tak tedy jeden akt męczeństwa biednego hrabiego zakończył się szczęśliwie, ale gdy się ruszyli i wstawali, drzwi się otwarły niespodzianie i pani Trocka weszła z synem. Osoba wymuszenie poważna, z resztkami piękności, zeszpeconej nielitościwym trądem — dumnego i kwaśnego wyrazu.
Strój jej i syna ubogi, mówił o położeniu w jakiem się znajdować musiała. Duma w postawie, wejrzeniu, w ruchach śmiesznie majestatycznych, odbijała tem wyraziściej przy tych oznakach niedostatku. Zobaczywszy ją Pardwowska, która już miała odchodzić, zatrzymała się nieco, a Trocka tymczasem w krótkich niewielu słowach się zaprezentowała, jako najbliższa krewna nieboszczki podkomorzynej, synka polecając łaskawemu kuzynowi.
Chłopak zbliżył się do ucałowania ręki, której hrabia podać się wzdragał, a Parol też był temu przeciwny. Zwiastowało się przykre położenie znowu, od którego sędzina starała się wybawić hrabiego.
— Pan hrabia chory i bierze lekarstwo — odezwała się poufnie do Trockiej — więc niech kuzynka na później rozmowę odłoży. Właśnie i ja miałam z tego powodu odejść, to może razem, byśmy poszły do pani łowczynej.
Ponieważ hrabia Adalbert nie zaprotestował przeciwko temu — pani Trockiej, już i tak nadąsanej że ją sędzina uprzedziła, nie pozostawało nic nad cofnięcie się tymczasowe — ale z zaciśniętych ust i pomarszczonego czoła widać było jak okrutnie miała za złe Pardwowskiej tę interwencję.
Wyszły więc obie razem, a hrabia jak student od lekcji wyswobodzony pobiegł do swego pokoju, poprzedzany przez szczekającego wesoło Parola.
W chwilę potem zastał go tu Sokalski, chodzącego wielkiemi krokami, mruczącego pod nosem i walczącego z sobą. Wzburzony był i poruszony... Dwie jejmoście przybyłe wyczerpały cierpliwości ostatek...
— Panie Sokalski — zawołał ręce wyciągając — zlituj się! Ja temu nie wydołam! To nad moje siły... Gotówem dać komu pełnomocnictwo, niech robi co chce, niech się dzielą spadkiem, a mnie zostawią w spokoju!... Panie Sokalski, napiszę do Albina...
Ręce rozpostarł błagająco...
— Nie, nie, słowo daję, ja mogę sfiksować... Coraz nowe figury! Tchnąć mi nie dadzą, a to jeszcze nie koniec...
Sokalski słuchał cierpliwie, jakby był przygotowanym na to.
— Bądźże hrabia spokojnym — rzekł — nie bierz tak do serca i ludzi i rzeczy... Przecież jesteś panem swojej woli, robisz co chcesz, możesz gości przyjmować lub nie... Zamknąć się, życie uregulować jak się podoba. Hrabia zestarzałeś w tym spokojnym dworku nie obeznawszy się z życiem. Wielkie nieszczęście!...
Ruszył ramionami kamerdyner.
— Tylko dla familji pamiętać trzeba, aby się nie skompromitować.
— Jak? — zapytał ostygając hrabia.
— Postępując w sposób, który nie przystał pańskiemu imieniu i hrabstwu — dodał Sokalski. — Dziwakiem wolno być i hrabiemu, ale godność trzeba zachować... Hrabia Albin wielokroć mi to powtarzał.
Westchnął ciężko Adalbert, twarz mu się zasępiła, skrzywiła, ale z Sokalskim do walki występować nie mógł. Uznawał jego wyższość nad sobą.
— Bóg zapłać, panie Sokalski — rzekł — żeś mnie zrobił chorym. Każ mi dać cokolwiek jeść tu do pokoju, poprostu serwetką przykryć, bez żadnych przyborów... No... i dla Parola...
Ostatnie wyrazy dołożył nieśmiało i cicho.
— Otóż widzi hrabia — odezwał się z powagą mentor-kamerdyner — serwetką nakryć, talerz zupy przynieść, to dobre dla mnie... Hrabiemu muszą nakryć ze wszystkiemi szykanami i wazką srebrną podkomorzynej, na srebrnej tacce podadzą. Lokaje przyjdą posługiwać, ja nadzorować, inaczej byłbyś hrabia skompromitowanym, a i ja w dodatku...
Ja urządzę wszystko jak się należy.
Tak dokończywszy Sokalski wyszedł, nie czekając odpowiedzi. Hrabia usiadł zrezygnowany, twarz mu się rozjaśniła... Parol położył mu głowę na kolanie.
Sokalskiego nauka trafiła do przekonania. Postanowił nie brać nazbyt do serca utrapień, jakie go spotykały, szukać rozrywki i pewnego modus vivendi, resztę zostawująć losowi.
Obiad przyniesiony zjadł z apetytem człowieka, który nawykł oddawna głód bezmyślnie zaspakajać...
Gdy słudzy odeszli, zbliżył się do Sokalskiego swobodniejszy.
— Mój dobrodzieju — szepnął — zatem hasło, że ja jestem chory, ale to nie przeszkadza, żebym sobie powoli się po ogrodzie przechadzał...
Kamerdyner się skłonił...
W pół godziny potem, gdy z kolei Sokalski zasiadał do obiadu, hrabia wymknął się bocznemi drzwiami z Parolem, któremu zalecił sprawowanie się cicho i kazał mu iść — przy nodze.
W wielkim ogrodzie pusto było — i cicho... aż miło...
Oddychał piersią całą.
Ogród, park razem, z oranżerjami, ananasarnią, inspektami, trejbhauzami był dla mego zanadto pyszny i pański, ale nic nie zmuszało się trzymać w jego granicach.
Przerznąwszy się więc wzdłuż niego trafił ze ścieżką na jakąś furtkę za wałami, otworzył ją i znalazł się po za obrębem dworu, w polu na drodze, która tędy prowadziła do folwarku.
Wcale przyzwoicie wyglądający ekonomski dwór widać było już niedaleko. Coś pociągało ku niemu i hrabia sam nie wiedział jak się znalazł u wrót jego... Wprawdzie nad dachom folwarcznym zobaczył już zdala unoszące się stadka gołębi... Kury i gołębie były jego słabością...
Przypatrując się ptakom tym, w których rozpoznawał różne odmiany ulubieńców, stanął naprzód pod płotem, potem u furtki, a naostatek razem z Parolem u nogi, znalazł się w środku podwórza.
Tu, nietylko że gołębi było mnóstwo, ale całe stado kur, najrozmaitszej maści, przechadzało się gdacząc i grzebiąc w piasku.
Pomiędzy kurami hrabia z przyjemnością rozpoznawał swoje znajome, białe bez ogonów, z czubami, maleńkie, które bardzo lubił, do kuropatw podobne, i kilka rzadkich odmian co do pierza i kształtów.
Miłośnik wielki tego ptactwa, nie mógł się wstrzymać, żeby się nie zbliżyć dla lepszego rozpatrzenia się. Widok gołębi i kur przywrócił mu humor dobry i przypomniał lepsze czasy.
Któż wie co tam w Brodnicy działo się z jego stadkiem? czy miało ono zawsze dość ziarna i opiekę należną?
Westchnął stęskniony.
Pani ekonomowa Zawistowska stała właśnie w oknie, po obiedzie i kawie wykałając ząbki — gdy gość ten niespodziany pokazał się w dziedzińcu.
Niewidziała dotąd hrabiego i niedomyśliłaby się go w tym niepozornym człowieczku, który w jej podwórku gospodarował, gdyby nie Parol, o którym słyszała.
— Co to jest! — zawołała do męża się zwracając, który z fajką odpoczywał w krześle. — Ktoś mi tu sobie około moich kur się uwija... Ale to chyba ten wasz dziedzic, hrabia, bo z pudlem... patrzaj no!
Zerwał się ekonom tak żwawo aż mu z ręku fajka wypadła i pobiegł do okna.
— A, tak! jak Boga kocham! to hrabia. On sam — krzyknął nastraszony.
— Co ty mówisz? — przerwała żona machinalnie poprawiając włosy i spoglądając na szlafroczek.
— Jak Boga mojego kocham! hrabia — potwierdził Zawistowski.
— Cóżby on około kur robił!
— Albo ja wiem...
Stali chwilę w niemem osłupieniu, przypatrując się jak hrabia około kur chodził i gołębie wabił ku sobie.
— Słuchajno, Kasiu — przerwał ekonom. — Okazuje się, że może ten dziwak albo ptactwo lubi, albo chce we wszystko tak w początku wglądać. Wyjdź do niego.. poznaj się, pokłoń. Nie zaszkodzi a zdać się może.
— Ubieraćbym się musiała...
— Po kata, toż go kokietować nie potrzebujesz... Idź jak stoisz... Idź prędzej, a bądź jak to ty umiesz, kiedy chcesz.
Ekonomowa pobiegła jednak do zwierciadła, przygładziła włosy, chusteczkę narzuciła na szyję i — śmiałym krokiem wyszła, zbliżając się ku hrabiemu, tak zajętemu kurami, że jej nie zobaczył, aż gdy stado począwszy ją, całe go odbiegło.
Podniósł głowę i dosyć grzecznie pozdrowił ekonomową.
Przemówił pierwszy:
— Mogę pani powinszować — rzekł — niektóre kury wcale ładne. Te białe kuse, choć się nie niosą dobrze, ale wyglądają pięknie. Małe także nie szpetne... No, a gołębie...
Potrząsł głową.
— Gołębie — rzekł — szkoda mówić, gatunek nie osobliwy.
— A! bo, proszę jaśnie pana — odparła ośmielając się Zawistowska — gołębi tu nikt nie hoduje, one się sobie same mnożą i robią co chcą. Starania koło nich niema, bo by się to nie opłaciło. Tyle tylko, że się czasem coś posypie i na strychu dla schronienia...
— Szkoda — wtrącił hrabia — bo gdy raz są już gołębie, lepiej mieć piękne niż pospolite... Satysfakcja!
Zawistowska z otwartemi ustami patrzała na niego zdumiona.
Hrabia poufale chodził pomiędzy kurami z Parolem, który żadnej nie zaczepił, rozpatrywał się bardzo pilnie.
— Kochinchinów widzę pani nie hodujesz? — zapytał.
— Próbowałam już i tego — odpowiedziała Zawistowska — ale na zimę to trzeba chyba do izby brać, bo nogi i grzebienie odmrażają, takie delikatne.
— To prawda! prawda! — potwierdził hrabia, który w tył ręce założywszy, poufale sobie gospodarował na podwórku, nierównie się tu czając lepiej niż w pałacu. — Delikatne są te kochinchiny, ale aż spojrzeć miło jak to chodzi — i na stół — kto tam je zarzyna, starczy taka bestja za indyka.
Zawistowska, ośmielona, nie chcąc stracić sposobności zbliżenia się do nowego dziedzica, rozpoczęła natychmiast rozpowiadać szeroko o swych doświadczeniach co do karmienia kur kukurudzą, innem ziarnem, resztkami owoców, a nawet przymieszką skorup od jaj, od kur przeszła do indyków, z któremi, zwłaszcza małemi, z powodu miękkich i delikatnych dziobków był, według niej, kłopot wielki w dawaniu pokarmu, bo na twardych deskach rozbijały sobie pyszczki i zdychały. Wspomniała nawiasowo o kaczkach i zakończyła gęśmi, które ceniła najwyżej dla smalcu, pierza, a nawet mięsa.
Wszystkiego tego hrabia słuchał cierpliwie, ale ponieważ z gołębiami tylko i kurami bliżej był poprzyjaźniony, drób inny już go daleko mniej obchodził.
Zakończył rozmowę radą daną Zawistowskiej, aby w hodowli gołębi przedsięwzięła radykalną reformę, co do kur, zalecał tak zwane polskie, które nawet w Aglji jako najlepsze kwoczki, miały reputację wielką.
— Dla oka — dodał — dla satysfakcji, Kochinchiny i Bramaputry nie zawadzą... Te, to choć malować!
Ekonomowa słuchała z kolei, ździwiona, przestraszona prawie, uszom swym niedowierzając, tak, że na żadną odpowiedź zebrać się nie mogła. Hrabia się ożywił, rozruszał, tak mu było swojsko i dobrze, iż ani myślał odchodzić.
Z podwórza już widać było za dworkiem, wcale nie szpetny, mały ogródek, właśnie prawie taki jaki hrabia miał przy tym swoim domku, za którym tęsknił, kilka kroków tylko dzieliło go od niego, furtka tuż stała na wpół otwarta...
Nie mógł się hrabia Adalbert oprzeć pokusie, aby tam nie zajrzeć i podszedł ku ogródkowi, a Zawistowska trochę niespokojna że tak wszystkiego był ciekawy, pociągnęła za nim.
Ekonom Zawistowski który dotąd się nie pokazywał, rozmyślał jeszcze nad tem, czy wypada mu robić honory domu, czy spuścić się na żonę... Zobaczywszy że hrabia z pudlem zawrócił do ogródka — zamruczał.
— Oho! oho! wszędzie nosa wściubić musi! Jucha! ciekawy! Pan z niego będzie nie wygodny. Jemu nie hrabią być ale rewizorem.
Ogródek ekonomski już dawno tu istniejący, miał kilka lip starych wpośrodku, składających rodzaj altany — po bokach kwatery, na których utile dulci połączonem było.
Sałata, kapusta brukselska, kalafiory, trochę maku, cybula i trybuska, dymka, czosnek i groszek, koper i marchewka mięszały się tu, żyjąc w dobrej zgodzie z różyczkami, malwami, agrestem, pożyczkami, poziomkami...
Ekonomowa nie miała czasu utrzymywać zbyt wytwornie swojego ogródka, ale było w nim dosyć czysto i porządnie.
Jedynym znakiem zaniedbania były rozrzucone po kątach narzędzia ogrodnicze i gospodarskie, porozwieszana na krzakach bielizna, schnące na kołkach kładysze.
Hrabia wkroczył tu z uśmiechem.
— Słowo daję — zawołał do idącej za sobą — ogródek macie wcale miły i ładny. Nie trzeba więcej...
Stanął tu prawie rozrzewniony — przypomnieniem swego ogródka w Brodnicy i utraconej swobody. Milcząca już Zawistowska niewiedziała co począć z sobą i tym oryginalnym panem, gdy pospiesznym krokiem nadbiegający zjawił się kamerdyner Sokalski.
Nie znalazłszy po obiedzie hrabiego ani w pokoju, ani w ogrodzie — obawiał się jakiejś niewłaściwej wycieczki, podobnej do tej jaką hrabia z Parolem dokonali...
W obawie o honor hrabiowski, o kompromitację imienia, wybiegł i rozpytując po drodze, na trop natrafił. Musiał czuwać nad powierzonym mu...
Naprzeciwko kamerdynera przybywającego z pośpiechem, wybiegł sam Zawistowski, przystojny chłop z ogromnemi wąsami. — Wiedziano jakie kamerdyner miał znaczenie i obawiano się go.
— Hrabia tu? — spytał Sokalski.
— Właśnie, zaszedł do ogródka.
Ekonom wskazywał furtkę...
— Ma czasem także fantazje swoje szczególne — odezwał się kamerdyner — jakby chciał sam przez się we wszystko wglądać.
Przy furtce stała pani ekonomowa. Sokalski protekcjonalnie ją przywitawszy, wszedł do ogródka.
Hrabia zobaczywszy go, jak dziecko pochwycone na uczynku zakazanej swawoli — zarumienił się i zmięszał.
— Ja pana grafa szukam wszędzie — odezwał się kamerdyner.
— Cóż tam takiego? Miałem powracać właśnie — odparł rozglądając się jeszcze po ogródku hrabia. — Jest tam co?
Sokalski głową tylko poruszył.
— A no, to idziemy.
Skłonił się pani Zawistowskiej, nie śmiejąc już nic mówić ani o kurach, ani o gołębiach i smutny, jak niewolnik pociągnął z folwarku z Sokalskim, od którego bury oczekiwał.
Odszedłszy dopiero dobrze od wrót, kamerdyner zbliżył się do niego.
— Coby to pan hrabia Albin powiedział — odezwał się Sokalski — gdyby pana zobaczył tu za pan brat przestającego z ekonomami... Wszystkoby to spadło na mnie — słowo daję — to niewypada...
Adalbert przyśpieszał kroku.
— Ale nic się tak nadzwyczajnego nie stało — odparł kwaśno. Nudzę się, męczą mnie, musiałem wyjść się rozerwać. Ja mam słabość do ptactwa.
— Tak — a godność hrabiowską trzeba utrzymać, prawił Sokalski. Co ludzie pomyślą, widząc hrabiego tak poufałym. Kołki na głowie strugać poczną. Niech pan ma i nademną litość i nad sobą — co nie można, to nie można.
Tymczasem, gdy pan wędruje po folwarkach, nowy gość czeka w pałacu.
— Boże wszechmocny! Znowu baby! przerwał za głowę się chwytając hrabia.
— No, nie — śmiejąc się począł udobruchany kamerdyner — mężczyzna — ale figura nielada.
Z oka sądząc możnaby go wziąć chyba za aktora jakiej trupy prowincjonalnej — chociaż zaprezentował się jako jeden z tych nieprzeliczonych Pardwowskich. Oj! tego to się panu pozbyć nie będzie łatwo.
Hrabia pośpieszał ku pałacowi, bliżej było wprost, wnijść od dziedzińca, ale Sokalski, ratując honor pański, wskazał przez ogród drogę, aby się wydawało, że hrabia powracał z niewinnej przechadzki, nie z występnej wycieczki do kur i gołębi.
Im Adalbert mniej pańsko wyglądał, tem kamerdyner ściślej musiał form pilnować — okazując mu wielkie poszanowanie.
W ganku od ogrodu widać już było zapowiedzianego Pardwowskiego, oczekującego na hrabiego.
Był to mężczyzna atletycznej budowy, z piersią wydatną, głową do góry podniesioną, dobrze już niemłody — a wcale niezręcznie odmłodzony.
Resztka włosów, wąsy i bokobrody pofarbowane jakąś esencją orzechową — były czarno-rude, twarz zmarszczkami okryta zdawała się pobieloną i zarumienioną sztucznie. Wyraz miał zuchwalca i awanturnika, wcale nie pociągający.
Strój godził się doskonale z obliczem i figurą, wyszarzany był, ale z pretensją do elegancji. Kołnierz wytarty krótkiego bardzo surducika, nie po raz już pierwszy być musiał manszestrem okryty. Na piersiach otworzysta kamizelka dawała widzieć koszulę popielatą w różowe paseczki. W krawacie jasnoniebieskim tkwiła szpilka z kamieniem nadto wielkich rozmiarów, aby on mógł być czem innem nad to, co francuzi zowią „korkiem od karafki”. Popielate spodnie, lakierowane buty, które dużą nogę z ogromnemi nagniotkami uwydatniały, kapelusz jasny, rękawiczki liljowe, dopełniały tej ciekawej karykatury, jakby na parawan stworzonej.
Zdala zobaczywszy nadchodzącego, w którym się hrabiego domyślał więcej po kamerdynerze, który mu towarzyszył, niż z powierzchowności, pan August Pardwowski wyprostował się mocniej jeszcze, głowę podniósł i gotował do wystąpienia.
Sokalski z podełba mu się szydersko przyglądał. Adalbert, który instynkt miał trafny w poznawaniu i przeczuwaniu tych, którzy go męczyć mieli — wzdrygnął się na widok straszydła — a Parol zobaczywszy, gwałtownie szczekać zaczął i z trudnością przyszło mu nakazać milczenie.
Im bardziej zbliżał się hrabia krokiem powolnym, tem August Pardwowski nadymał się i bundiuczył mocniej, chrząkał, z nogi na nogę przechylał się, i skłoniwszy rozpoczął deklamacyjnie.
— Mam honor przedstawić się panu hrabiemu — August Feliks Pardwowski, syn Maksymiljana, rotmistrza — nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności na teraz bezdomny, prosty — prowizorycznie — nauczyciel muzyki w... co szlachcica nie hańbi.
Wyprostował się, odetchnął, włosów poprawił i nim hrabia się mógł odezwać, ciągnął dalej.
— Nieboszczka podkomorzyna łaskawa była na mnie — oceniała talent, miałem w niej dobrodziejkę i protektorkę. Spodziewam się, że hrabia odziedziczysz po niej względność dla krewnego, który nigdy się niczem nie splamił, był zawsze człowiekiem honorowym — bo u mnie honor nadewszystko!!
— Bardzo mi miło przebąknął hrabia, wprowadzając go za sobą do salonu. Siadaj pan.
Niedając się prosić pan August rozsiadł się szeroko, dając sobie niezgrabnie tony spoufalonego za światem wielkim człowieka.
— Pewnie to pana hrabiego dziwić będzie — ciągnął dalej po chwilce, że człowiek taki jak ja, takiego imienia i pochodzenia, nie chwaląc się, wyposażony szczodrze od natury — bo ja do wszystkiego jestem zdolny — gram na sześciu instrumentach — musi na mizerny kawałek chleba w małem miasteczku zarabiać — ale u mnie honor przedewszystkiem. Nikomu się kłaniać nie lubię i wiem, co winienem imieniowi, które noszę. Muzyka jest sztuką wyzwoloną, Fryderyk Wielki grał na flecie i dawał koncerty. Ja daję lekcje nawet żydówkom — ale moją godność zachować umiem, bo u mnie honor przedewszystkiem.
Gdybym miał za co ręce zaczepić, oddawna bym ten chleb nędzny porzucił — oprócz wirtuozowstwa mam w ręku miljony... Znalazłem sposób niezawodny kierowania balonów — ale na wypróbowanie wynalazku potrzeba sum znacznych — a ludzie z pozwoleniem hrabiego są głupi.
Adalbert nic nie odpowiedział, Parol warczał po cichu...
Sokalski, który nie spuszczał z oka ani hrabiego ani Augusta Feliksa — zwolna się po salonie porządkując kręcił i w głowie szukał środków wyswobodzenia swego pana od nieznośnego natręta.
August Feliks rozpoczynał właśnie historję szczegółową swojego balonu, który miał kształt ptaka, gdy Sokalski zbliżył się z poszanowaniem.
— Pan hrabia — rzekł — jest dziś mocno niedysponowany — a pan pewnie po podróży głodny — możeby...
Na wzmiankę o jedzeniu oczy muzyka zajaśniały — Sokalski dawał do zrozumienia, że jest na usługi.
— Jeżeli pan hrabia niedysponowany — przerwał ruszając się Pardwowski, to niech mi wolno będzie rozkwaterować się w oficynie i czekać, dopóki nie będę mógł obszerniej wyłożyć z czem przybyłem.
Skwapliwie potwierdził hrabia Adalbert, że był niezdrów i potrzebował odpoczynku. Z dosyć nie wesołą miną wstał August Feliks — Sokalski mu wskazywał drogę, pewnym będąc, że może go wziąć na siebie i że z nim sobie poradzi.
W istocie, mimo całej prozopopei, z jaką muzyk występował, czuć w nim było biedaka, który da się tymczasowo lada czem zaspokoić.
Kamerdyner grzecznie go wprowadził do jadalnej sali — gdzie już na jedną osobę wcześnie nakryć kazał.
Zobaczywszy wódkę i przekąski, muzyk ręką pożądliwą sięgnął do flaszki — wybrał sobie jaknajwiększy kieliszek, nalał wódki i chciwie ją pochłonął...
Sokalski pozostał przy nim zdala, miał już cały plan ułożony.
— Cóż to jest hrabiemu? chory? — zapytał tonem poufalszym i nieco zmienionym August Feliks.
— Zmęczony i chory — poważnie odpowiedział kamerdyner. — Delikatnej jest konstytucji, musi się szanować a przytem oddawna cierpi, jak wiadomo, na hypochondrję. Czasem po kilka godzin z niego słowa jest dobyć trudno. Bardzo mi żal że pan tu trafiłeś w tak złą godzinę...
Pardwowski, który jadł żarłocznie słuchał razem z uwagą.
— Ja gotowem poczekać aż mu to odejdzie — rzekł z rezygnacją. — Należę do bliskiej familji, widzi pan, nie mogłem chybić i nie zaprezentować mu się. Podkomorzyna wszystkich nas odumarła tak że zawiodła najpewniejsze nadzieje. Rzecz naturalna, gdy na kogo taka miijonowa sukcesja spadnie, że o powinowatych od losu pokrzywdzonych pamiętać musi.
Sokalski nie odpowiedział, patrzał w okno.
Pan August ciągnął dalej.
— Po świętej sprawiedliwości... nie z łaski, ale jużciż nam się należy coś zawsze. Ja się tam nikomu kłaniać nie lubię, bo u mnie honor przedewszystkiem...
— Ale pan hrabia sam jeszcze nie wie co odziedziczył — wtrącił nareszcie Sokalski.
— My też mu damy czas się rozpatrzeć — odparł. — Co do mnie ja naglić ani naciskać nie będę, obciąłem się tylko zaprezentować i zapisać w jego pamięci, bo tu na niego się zwalą tłumnie różni pretendenci.
To mówiąc pan August jadł i popijał łapczywie.
— Hypokondryk! — przerwał nagle połknąwszy spory kawał mięsa i oczy podnosząc ku Sokalskiemu. — Na hypokondrję, dowiedziona rzecz, nie ma nic nad muzykę.
Sokalski gwałtownie głową potrząsnął.
— Zakazali mu jej słuchać doktorowie — przerwał — jak największy spokój ma przepisany.
Zmieniano potrawy. Kamerdyner usiadł na krześle w pewnem oddaleniu. Muzyk tymczasem rozmyślać musiał i wpadł na szczęśliwy pomysł, zbliżenia się i zwierzenia Sokalskiemu, którego za faworyta hrabiego uważał.
— Pan musisz mieć całe zaufanie hrabiego — dodał po odpoczynku i namyśle. O! to ze wszystkiego jest widoczne. Bardzo bym był panu wdzięcznym gdybyś chciał mi być pomocą i pośrednikiem.
— Do czego? — spytał Sokalski.
— A! no, rozumie się — rzekł muzyk — abym zapomnianym nie był. Nie ulega wątpliwości że wyznaczyć musi jakąś sumę dla familji. Ja jestem jednym z najbliższych... Ale u mnie honor przedewszystkiem, żebrać nie będę, a nieradbym aby o mnie zapomniał. Tamta pomniejsza familja... to ludzie prości, a ja jestem artystą — i z tego względu zasługuję na protekcję. Mogę familji honor uczynić, bylebym miał za co ręce zaczepić.
Sokalski wstał, zbliżył się powoli, nachylił i począł niemal szeptać poufnie muzykowi.
— Dam panu dobrą, najlepszą radę. Hrabia z powodu hypokondrji od ludzi stroni, nie potrzeba mu się narzucać zbytnio. Złożyłeś mu pan uszanowanie — bardzo dobrze, ale nie trzeba być natrętnym, on to oceni. Spocząwszy najlepiej będzie się usunąć. Hrabia o panu nie zapomni.
Rada ta nie zdawała się bardzo do smaku przypadać Augustowi, a Sokalski dołożył jeszcze.
— On ma takie fantazje — że nie znosi aby go do czego zmuszano. Chce wszystko świadczyć z dobrej woli, pan rozumie?
— No, chociażby tak było — odparł kwaśno muzyk — trudno abym ja zaledwie mu się pokłoniwszy, jak przepędzony fora ze dwora — nie spocząwszy nawet dni kilku, zaraz się miał wynosić gdy drudzy pozostają.
Kamerdyner głową kręcił.
— Jeżeli pan chcesz — rzekł — nic nie przeszkadza, ażebyś w oficynie się pomieściwszy kilka dni nie odpoczął, ja tylko przestrzegam, aby hrabiemu się nie narzucać...
— Więc nawet po parę godzin na dzień z nim konwersować nie będzie wolno?... — zapytał muzyk — To smutna rzecz!...
Nawykłem do zajęcia... co ja tu robić będę. Jest kilka fortepianów... grać chyba...
— Muzyki w pałacu nie znosi hrabia...
August Feliks zadumał się i głowę opuścił.
— Bardzo dziękuję — rzekł — za udzieloną mi radę; będę posłusznym, trudno!... Nie dokuczę hrabiemu, trzymać się będę zdala, ale niechże mi pan powie (bo u mnie honor przedewszystkiem); na jakiej ja stopie mam tu pozostać?...
Czy przynajmniej przypuści mnie z sobą do stołu, bo ja znowu — bo mnie z oficjalistami jeść honor nie pozwala. Jestem Pardowski, syn rotmistrza i wiem com winien imieniowi mojemu, więc choćby głodem mrzeć przyszło — honor — panie!...
Kamerdyner słuchał z szydersko trochę skrzywioną twarzą.
— Mówiłem panu — odezwał się, że hrabia chory jest, więc niewiadomo czy stan zdrowia dozwoli mu przyjmować gości, ale znajdują się już tu pani sędzina Pardwowska z córką, pani Trocka z synem, należący też do familji. Stół dla nich u łowczynej, panuby nie uwłaczało jeść z niemi.
August Feliks nie zdawał się tem zaspokojony.
— Proszę pana — odparł — z kobietami, że go to żenuje, to się rozumie, ale ze mną on nie potrzebuje się ceremonjować.
— Tak — przerwał Sokalski — ale pamiętaj pan, że jest hypokondryk... Na niego przypadają czasem takie fantazje, iż gdy czyje buty skrzypią, gdy kto głośniej mówi, gdy się upomaduje niemiłym dla niego zapachem — wpada w taką pasje... i będzie chorował...
Zachmurzył się słuchający. Było mu wielce nie na rękę stanąć na równi z temi paniami, które zdawna od niego unikały i wzajem na siebie koso patrzyły. Zamilkł przybity. Pasji i gniewu nie chciał obudzać, a pomady, której używał nie był pewien, czy będzie hrabiemu znośną.
— Ha! — odezwał się po głębokim namyśle — cóż robić w ostatku!... Zatrzymać się tu muszę w jakichkolwiek warunkach. Może hrabiemu przejdzie ta hypokondrja, a pan będziesz tak łaskaw zaprotegujesz mnie i wyrobisz posłuchanie.
Odetchnął nieco.
— Widzi pan — dodał, poufnie obracając się ku Sokalskiemu — tu nie idzie właściwie o mnie, ale o interes, mogę powiedzieć całą ludzkość obchodzący! Mam w kieszeni wynalazek, który może zmienić postać świata... Dla siebie ja nie potrzebuję tak dalece, ale dla mojej inwencji...
Sokalski, jako profan, stał zimny.
— Widzi pan — kończył rozgrzewając się muzyk — nieśmiertelną sławę mogę i zyskać i dać... mogę się stać dobroczyńcą rodu ludzkiego... Chodzi tylko o to, aby mieć za co ręce zaczepić. Niech mi pomoże... Zyska sobie imię...
Kamerdyner nic nawet na to nie odpowiedział.
Czuł August Feliks, że dalsze naleganie byłoby zbytecznem, a chwila cofnięcia do oficyny nadchodziła. Wstał powoli, obejrzał się. Brakło mu jeszcze czegoś.
— Za pozwoleniem — dodał, uśmiechając się do Sokalskiego. — Pójdę do oficyn... ale czy nie mógłbym kilka cygar skarbowych otrzymać, bo widzę, żem je z sobą wziąć zapomniał...
Dla pozbycia się dobroczyńcy rodu ludzkiego, Sokalski dałby był chętnie ich setkę — pośpieszył więc służyć własnemi. Muzyk wziął ich kilka, ukłonił się i wyszedł nareszcie.
Tymczasem przybycie Augusta Feliksa nie uszło niepostrzeżone... Panie Pardwowska i Trocka wiedziały już o tym kuzynku nie miłym, a długie jego zatrzymanie na pokojach obudziło niepokój.
Godziły się obie na to (a zgoda między niemi rzadką była) że ten muzyk był zakałą familji, gdyż dowiedziono, że dawał lekcje fortepianu żydóweczkom, a dwa razy do roku, co najmniej, występował na jarmarkach, zawsze z tym samym koncertem Hummla a moll i nokturnami Fielda... i chodził sam sprzedawać bilety na nie.
Sędzina miała małą odłużoną wioseczkę, pani Trocka cząstkę we wsi, obie one zwały się i liczyły obywatelkami, gdy tymczasem ten kuzyn, utrzymywał się nędznie z zarobku i wyrobku... To było oburzającem.
Ani jedna, ani druga z tych pań, nie śmiały występować jawnie przeciwko niemu, ani mu zbrodni tej wyrzucać w oczy, ale unikały go i brzydziły się nim. Sędzina oświadczała otwarcie (gdy go nie było), że na jej pomoc wcale rachować nie mógł.
Wyszedłszy z pałacu muzyk namyślał się czy ma naprzód złożyć uszanowanie Fryczewskiej, czy cofnąć się na drzemkę i medytacje do oficyny... Pierwsze zdawało się właściwszem, łowczyna mogła mieć wpływ i znaczenie.
Znalazł tu nie ją jedną, ale całe towarzystwo przy poobiedniej kawie ze śmietanką — i powitał je tak wesoło i raźnie, jak gdyby rozmowa z hrabią najszczęśliwiej mu się powiodła.
— Wracam właśnie — rzekł — od hrabiego kuzynka.
Spoglądał pożądliwie ku kawie i sucharkom.
— Jak wiadomo państwu jest cierpiący, niedysponowany — ale, mimo to, jak mnie serdecznie, mile, poufałe, bratersko przyjął, nie umiem opisać... Musiałem mu całe moje życie treściwie skreślić... Człowiek co się zowie znakomity — a głowa!... co za głowa!... Gdyby nie ta hypokondrja!...
Kobiety spojrzały po sobie, gdyż o chorobie tej nie wiedziały...
Pan August przymówił się do kawy, którą mu podano, i wziął się do niej tak jakby świeżo obiadu nie jadł.
Hrabia, dzięki opiece Sokalskiego, zabezpieczony od napaści, mógł dnia tego w towarzystwie Parola spędzić wieczór spokojnie; chociaż, położenie w jakiem się znajdował w najwyższym stopniu go drażniło... i czyniło nieszczęśliwym. Wieczorem, siadł poufny list pisać do hrabiego Albina, jako zwierzchnika i głowy rodu, zdając mu sprawę z czynności i wyrażając życzenie aby testament mógł się znaleźć, a on zwolnionym był od sukcesji, której wcale nie pożądał.
Gotów był natychmiast do swoich regestrów, dworku, skromnej pensyjki i dawnego powrócić życia.
Nazajutrz rano korzystając ze swobody, nim Sokalski nadszedł go wziąć pod swoją kontrolę, wymknął się z pałacu na ogród.
W sprawach religji hr. Adalbert był posłusznem dziecięciem kościoła — zachowywał wszystkie jego nakazy i przepisy — ale bez zbytniej gorącości ducha. Pościł, modlił się, spowiadał, modlitwy odmawiał skrupulatnie, nigdy myślą zuchwałą nie świdrował głęboko, nie badał tajemnic, sądząc, że rozwiązywanie ich nie należało do niego, walczyć też nie potrzebował z wątpliwościami. Była to dusza spokojna w zgodzie zupełnej z przykazaniami bożemi...
W tej chwili jednak, zagrożony zmianą życia gwałtowną, która mu się groźną wydawała — hrabia uczuł potrzebę zakołatania o ratunek do Boga.
Pierwszy raz oddawna modlitwa nie obowiązkową mu się wydała, ale pożądaną. Szukał w niej pociechy...
Ks. kanonik Solina wychodził właśnie z zakrystji ze mszą świętą, gdy hrabia wszedł do kościołka i choć mu dziadek wskazywał ławkę kollatorską szkarłatnem suknem okrytą, umieścił się skromnie w kątku.
Swiątyńka wiejska, czyściuchna, świeża, wesoła, wybielona, wyzłocona — ze swemi ołtarzykami w kwiaty sztuczne postrojonemi, chorągwiami, świecami żółtemi, sprzętem skromnym — bardzo mu się podobała.
Msza, którą ks. Solina powoli odprawiał — dała mu się wymodlić jak pragnął. W końcu jej wezwany został do pocałowania pateny i natychmiast potem chciał powracać do pałacu, który na nim czynił wrażenie więzienia — gdy czatujący na cmentarzu, jeszcze w albie kanonik, pochwycił go, usilnie na probostwo zapraszając.
Odmówić nie godziło się, tembardziej, że na dachu zobaczył i tu gołębie do których miał słabość. Pomiędzy niemi dostrzegł łepate, piórami obrosłe i — kapucynki. To go nawet w lepszy humor wprawiło.
Probostwo, żal się Boże — nie grzeszyło elegancją, było prawdziwem wiejskiego kapłana mieszkaniem, gardzącego marnościami światowemi.
Ks. Solina sam chadzał w sutannie wytartej, a około niego wszystko najulubieńsze było stare i zużyte.
Za plebanją znajdował się, mówiący do serca Adalbertowi, ogródek mały — tu znowu spotkał się z tą upragnioną ciszą i spokojem, których tak był żądnym.
Pałac dla niego, ciągnął za sobą wszystkie straszne życia serwituty, ocieranie się o coraz nowych ludzi, których się obawiał, występowanie, przebieranie się za jakiegoś hrabiego, którym być nie przywykł i brzydził się odgrywać jego rolę.
Na probostwie było mu dobrze... Zasiadłszy za stolikiem z ks. Soliną, patrząc jak on swą kawę z chlebem czerstwym smaczno zajadał, od słowa do słowa wciągnięty w rozmowę — rozgrzany — uczuł taką jakąś potrzebę wywnętrzenia się, wyspowiadania, poradzenia, że nie znacznie zdradził wszystkie swe tajemnice, których mu zwierzać się przed kimkolwiekbądź hr. Albin zakazał, czego Sokalski miał pilnować.
Prostota, dobroduszność tego oryginalnego pana hrabiego, ks. Solinę ujęły nadzwyczajnie — trafiły do jego serca.
Adalbert w początkach wahał się z wynurzaniem zupełnem, ale kanonik współczuciem tak go sobie zjednać umiał, iż po półgodzinnych preludjach, nie miał już dla niego tajemnic.
— Mój ojcze — mówił w końcu do łagodnie uśmiechającego się staruszka — niema wątpliwości, że ja tu wam, jako hrabia, nowo nim kreowany, wydam się osobliwszą kreaturą. Sam wiem, że we mnie pańskiego niema nic...
Zkądby się to miało wziąć?
Rodzinie naszej szlacheckiej tytuł ten nadano w zamian za kasztelanją po 1772 roku — gdyśmy do Austrji wcieleni zostali.
Od tego czasu niezbyt zamożna familja się rozrodziła. Jedna gałęź z której dziś głowa jego ekscelencja hrabia Albin — pozostała majętną — mój ojciec miał ledwie małą wiosczynę, a na niej nas synów kilku, z których teraz ja jeden pozostałem — i długi. Hr. Albin wziął mnie w opiekę, ale założył warunek, że tytułu używać nie będę — i skromnym losem się zaspokoję. Do innego nie miałem powołania. Życzył sobie, abym się nie żenił — i wyrzekłem się ożenienia. Może i dobrze się stało. Bóg mnie strzegł ambicji wielkiej, ducha miałem zawsze posłusznego. Dałem z sobą robić co mi kazano. Skończywszy szkoły, hr. Albin wziął mnie do swej służby, przy zarządzie dóbr, do kasy, rachunków i kontroli. Niemogę się skarżyć na to. Nawykłem do skromnego losu oficjalisty, a podstarzawszy nigdym o innym nie marzył. Aż tu, ojcze mój, spada jak piorun na mnie, to nieszczęśliwe szczęście. Sukcesja!
Wszystko odrazu w niwecz poszło...
Do czego mnie to dzisiaj? Chleb kiedy zębów ant apetytu niema. Mnie na samą myśl, że ja tu będę musiał grać rolę wielkiego pana, płakać się chciało. Nie młody jestem, mam nałogi — najdroższa mi swoboda moja i spokój, a to państwo — kajdany!
Opowiadania tego słuchał ks. Solina z wzrastającem coraz zdumieniem, później z rozrzewnieniem, które mu nie dało z początku odezwać się słowa.
Niesłychana bo i niewidziana rzecz była spotkać człowieka, który na fortunę uśmiechającą mu się narzekał i darami jej gardził, nieumiejąc ich ocenić. Hr. Adalbertowi, gdy mówił, łzy chwilami w oczach stawały.
— Mój ojcze, dodał, fortuna ta mi na mało się zdała a tu jeszcze w dodatku na miejscu przekonywam się, że ja innym, potrzebującym, łaknącym odbieram, że testament był pewnie, a ja przypadkowi winienem tylko, iż biorę co mi nie było przeznaczone!
Ks. Solina wtrącał po słówku, starając się poruszonego uspokoić.
— Szanowny hrabio — rzekł w końcu. — Wolę bożą przyjąć potrzeba, jaką ona jest, bo Opatrzność wie co robi. W jej ręku możesz być narzędziem, masz dobrą wolą... bądźże w sumieniu spokojnym — wszystko się ułoży do pożądanego końca.
Jesteś bezinteresownym, zacnym, szlachetnym — łaska boża, że nam tu zesłano ciebie.
Bądź cierpliwym. Rodzina podkomorzynej w istocie uboga jest i żądna grosza, ale wielu z tych biedaków grosz nie podźwignie, a głowy im pozawraca. Ostrożnie więc — i powoli.
Przecierp szanowny hrabio tę próbę, a będziesz miał pociechę, że dobry uczynek spełnisz.
Wierzę, iż życie nowe może zaciężyć mu — ale do niego nawykniesz, a zbytnich wysiłków nie masz czynić potrzeby — niech sobie ludzie mówią co chcą...
Przyjmujcie kogo się podoba, lub nie przyjmujcie wcale — wróćcie do trybu do jakiegoście nawykli... Jesteście tu panem i u siebie.
Potrząsał głową Adalbert.
— Tak się to wam zdaje, księżę kanoniku, westchnął — ale, zważcie, że ja od dzieciństwa w zależności od hr. Albina i w posłuszeństwie jemu się wychowywałem, Niechciałbym, aby się krzywił na mnie, słuchać muszę!
Pochylił się poufnie do ucha proboszczowi, który coraz w nim większe obudzał zaufanie.
— Mam i dozorcę tu z sobą — dodał — kamerdyner Sokalski, został mi do boku przydany, aby mnie pilnował. Nie przeczę, że uczciwy i rozumny człowiek, czyta takie książki, których ja słowa jednego nie rozumiem — ale u niego wszystko na pańską skalę się mierzy — i tchnąć mi nie da inaczej tylko tak jak grafowi przystało...
Westchnął biedny męczennik.
— Mój ojcze — dokończył palec kładąc na ustach — wylałem wam całe serce moje, wyspowiadałem się, bo mnie to cisnęło... ale proszę, zostawcie to przy sobie... Nikomu ani słóweczka...
Gdy sam sobie nie poradzę, a Sokalskiego rada wyda mi się nie dobrą, przyjdę po nią do księdza kanonika... Pozwolicie?...
Ze łzami w oczach — wstał staruszek i ramiona rozwarłszy uścisnął, błogosławiąc hrabiego...
Było coś tak dziecinnego, litość a współczucie obudzającego w całem obejściu się hrabiego z księdzem, iż ks. Solina za cud prawie to uważając, nie mógł przyjść do siebie ze zdumienia...
— Kochany, szanowny hrabio — odezwał się — rozporządzaj mną, będę ci służył tak jak chrystusowy sługa powinien, nie wedle świata ale wedle Boga — kierując...
— Masz czas — rozpatruj się, ludzi poznaj, oceń ich...
Uspokoiwszy się nieco, hrabia począł rozpytywać szczegółowo, o krewnych i służbę dawną podkomorzynej, kto w jej sercu miał pierwsze miejsce i kto zasługiwał na nie.
Proboszcz zagadnięty — bardzo był oględnym w sądach... Mniej więcej wszystkich znajdował godnymi współczucia i — bodaj zapomogi.
— Sędzina paple dużo — odezwał się zagadnięty o nią — ale gorszy u niej język niż serce, a córka — dziewczę poczciwe i niezepsute... Lubi się stroić jak dziecko, ale w kościele koronkę i różaniec śpiewać się nie wstydzi.
Trocka wiecznie się skarży, ale w istocie biedna, co za dziw, że koło skrzypie gdy nie smarowane...
Hrabia zapytał wreszcie z oficjalistów o Leszczyca.
Zamilkł proboszcz znacząco...
— Hm! — rzekł — nie radbym mu szkodził. Patrzę na niego oddawna, może to moja wina, ale w nim nic dobrego dotąd nie mogłem dojrzeć... O sobie pamięta... Podkomorzynie nieboszczce umiał się przypochlebiać, miał u niej łaski i domyślam się że szkodzić usiłował temu poczciwemu sierotce Rzęckiemu, co mu się nie udało... Rzęckiego łaski nieboszczki może trochę popsuły, nie dosyć pracował, ale chłopak zacny...
Westchnął proboszcz...
— Nie przystało mi domyślać się więcej niż wiem, lecz bodaj Rzęcki — choć nie dobrym węzłem, do familji jest przywiązany... Ludzie mówili różnie... nie chcę plotek powtarzać, ale Ewarysta wam polecam... a z Leszczycem ostrożnym być radzę.
Hrabia, któremu wszelką tajemnicę z trudnością przychodziło zachować, bo do nich nie był przywykłym, na ucho opowiedział proboszczowi, jak mu drogę zabiegł łowczy, innych wyprzedzając i starając się zawcześnie zaufanie pochlebstwem i nadskakiwaniem pozyskać.
Zmarszczył się kanonik...
— To do niego podobno — rzekł — intrygant jest...
Z kolei tak po jednemu przechodzili dwór, sługi stare i rezydentów dawnych, których się też spodziewać należało w Zakrzewie. Proboszcz w niewielu słowach, z miłością chrześcijańską i pobłażaniem charakteryzował ludzi w sposób tak przystępny, że hrabia nie potrzebował zbytnich umysłu wysiłków, aby go zrozumieć.
— Starym sługom, jak poczciwy Brunak — dodał ksiądz — pozostawcie ich leżyska, niech się po świecie nie rozpraszają. Służyli poczciwie i wiernie i dla was będą pożyteczni...
Napomknął Adelbert i o muzyku, Auguście Feliksie, a na wzmiankę o nim proboszcz się rozśmiał głośno.
— A to furfant! — zawołał — ale biedaczysko, a ludzi, którym się na świecie nie powodziło, nie trzeba nigdy sądzić zasurowo.
Nie dawajcie mu się zawojować, bo to kura jest, że jak pozwolisz jej na grzędzie, znajdzie ci się wszędzie. Krótko go trzymać.
Naostatek żegnać się było potrzeba, bo hrabia się obawiał, aby tak jak na folwark, Sokalski tu za nim nie pognał.
Mimo nóg obrzękłych ks. Solina wyprowadził go zwolna o kiju aż do bramy. Tu się pożegnali serdecznie.
Słówko należy zapomnianemu przez nas Parolowi, który w tej wycieczce towarzyszył panu, ale dał dowody i wychowania i temperamentu i rozumu nadpsiego.
Gdy Adalbert wszedł do kościoła, pudel wiedział dobrze, iż nie miał prawa tu mu towarzyszyć. Usiadł przy drzwiach, czuwając i czas ten zużytkował na czynienie studjów nosem i oczyma nad okolicą.
Na plebanję sam ks. Solina, widząc tak posłuszne i skromne stworzenie, zaprosił go. Parol siadł w pewnem oddaleniu i nikomu się nie naprzykrzał. Proboszcz, który w prostocie ducha sądził, że kawałek chleba, jaki on do kawy używał psu być może pożądanym, ofiarował Parolowi obłamek.
Pudel wcale głodnym nie był, a czerstwego chleba nie lubił, jednakże wejrzawszy na pana, jakby odgadywał myśl jego, zbliżył się, chleb przyjął delikatnie, poszedł z nim pod piec i poczekawszy, gdy się proboszcz z hrabią zagadali, nosem wsunął go pod słomiankę. Poczem oblizał się i przez cały przeciąg rozmowy siedział wyprostowany — dwa czy trzy razy tylko poziewnąwszy; bo że się nudził okrutnie, a w plebanji żadnych studjów nie mógł robić — to pewna. Spać zaś kłaść się obawiał, aby gdy znak da hrabia do wyjścia natychmiast być pogotowiu.
W jakich potem susach od bramy probostwa puścił się ku pałacowi, aż miło było patrzeć. Skakał, szczekał, kije chwytał i hrabiemu je przynosił, wróble pędzał — i gdyby stado gęsi trafiło się było gdzie niedaleko, nie można ręczyć czyby go nie rozbił i ścigał.
Szczęściem, skończyły się zbytki te na wróblach...

KONIEC TOMU I-go



TOM II.

Przybycie dnia tegoż obu braci Osmólskich, Florjana i Walerjana, dla hrabiego było nowym i niemałym kłopotem, chociaż poniekąd mógł być do tego przygotowanym.
Rodzeni bracia, panowie Florjan i Walerjan, oddawna z sobą byli w stosunkach więcej niż naprężonych...
Nie zgadzały się ich charaktery i humory, stronili więc od siebie i tylko zmuszeni ocierali się o siebie tam, gdzie zetknięcia uniknąć nie mogli.
Do Zakrzewa jednego dnia sprowadził ich czysty traf, który często figle płata. Obaj radli byli szczególnie tutaj się z sobą nie spotykać.
Pan Florjan, starszy, niemajętny po rodzicach i tego co od nich otrzymał, zachować ani pomnożyć nie umiał. Żenił się trzy razy, ale mu dzieci, oprócz jednego syna, poumierały. Miał lat z górą pięćdziesiąt, a ci co go znali nie ręczyli, ażeby raz jeszcze nie wdział na gruby kark złotego jarzma małżeńskiego.
Ubogi, zadłużony pan Florjan udawał pana i nosił się pysznie... Około niego, służby i powozu odarto było, łatano, wiązano, ale świecąco. Konie miał chude i kulawe, ale inaczej jak czterma nie ruszył. Liberja była połatana, ale guziki herbowe...
On sam na senatora rzymskiego rad był wyglądać, takie sobie tony dawał, tak wszędzie o pierwsze miejsce się ubiegał i nikomu wyprzedzić nie dawał.
Śmiano mu się niemal w oczy, na co albo nie zważał wcale, a swoje robił, lub sierdzisto się odcinał...
O sobie mówiąc, gdy się zaprzeć nie mógł, że mu się nie wiodło, złości ludzkiej, przewrotności nieprzyjaciół, wszystkie niepowodzenia przypisywał.
Otyły, rumiany, ale na twarzy ospowaty i brzydki, do kobiet miał śmieszną słabość.
Brat Walerjan jak niebo do ziemi nie był do niego podobnym. Był to, co zowią, dobry koleżka... Stracił swą ojcowiznę wcześnie, ożenił się potem i przepuścił wiosczynę żony, która ze zmartwienia zmarła.
Ubóstwiał ją po śmierci! bez łzy na powiekach wspomnieć o niej nie mógł.
O lat kilka od brata pana Florjan młodszy, chudszy, twarzy ruchawej, wykrzywiającej się, zawsze wesołej, gorączka, impetyk... nie robił teraz nic, tylko pil, jadł, polował i konceptami zabawiając, od domu do domu jeździł, gdzie o kompanijce posłyszał.
Przyjmowano go ochotnie, bo dowcipu swego i pożyczanego miał dosyć, nie obrażał się niczem, dawał z siebie żartować i choć go było do rany przyłożyć.
Florjan brat starszy mówił o nim ze wzgardą:
— To zakała rodziny.
Walerjan zaś jego przezywał senatorem, z powodu tonów jakie sobie dawał, ale do senatora cicho dopisywał:
— Senator w łapciach...
Przezwisko to tak się przyczepiło i przylgnęło do pana Florjnna, iż go pod niem w okolicy znano.
Około godziny jedenastej rana zatoczył się prastary kocz w kształcie czółna przed główny ganek pałacowy w Zakrzewie, wysiadł z niego pan (tak się zwać kazał) starościc Florjan Osmólski i nieustraszony poważną figurą Sokalskiego, kazał mu się zameldować hrabiemu.
Ponieważ ranek był gorący, a pot lał się z czoła senatorowi, dobył chustki z kieszeni dla otarcia go. Była tak dziurawa na przestrzał, iż służba zakrzewska musiała śmiech kułakami uśmierzać.
Hrabia musiał go przyjąć i był nieco uprzedzonym. Wystąpił sztywno, chciał się postawić pańsko, ale to mu się nie udało.
Senator z godzinę męczył gospodarza opowiadaniem o sobie, o rodzinie, o wysokiej cenie w jakiej był u podkomorzynej. Mówił dużo — a Adalbert słuchał cierpliwie.
Interwencja Sokalskiego przed obiadem, oswobodziła hrabiego od nudziarza, który tylko o sobie mówił, siebie wynosił i w dodatku powtarzał się nieznośnie.
Po naradzie, wypadło do stołu wspólnego w wielkiej sali jadalnej prosić wszystkich. Gospodynią u stołu miała być panna Felicja.
Senator upomniał się o pierwsze naturalnie miejsce przy gospodarzu, nie kryjąc pogardy z jaką przyjął Augusta Feliksa.
Sędzina i Musia sindły naprzeciw hrabiego, który, jak wszyscy to zaraz zanotowali, ładne dziewczę pozdrowił bardzo uprzejmym uśmieszkiem.
Rozmowa przy stole wlokła się jak wóz sosnowym borem, po wybojach i korzeniach. Hrabia mały miał w niej udział i tylko wprost zagadnięty, odzywał się cicho. Korzystał z tego senator i perorował zamaszysto, na wyprzódki z sędziną, która niecierpliwiła go przerywając mu, sprzeczając się i zabierając głos co chwila.
Mniej szczęśliwie szło chcącemu się też z czemś popisać Augustowi Feliksowi, bo pan Florjan wprost mu usta zamykał.
Hrabia Adalbert przekonał się przy tym obiedzie, że dla niego najwygodniej było, gdy się towarzystwo powiększało. Mógł milczeć — wyręczano go... Zmęczył się, prawda — ale wyszedł cało.
Goście wszyscy właśnie z jadalni przeszli byli do salonu na czarną kawę, gdy opóźniony, zjawił się tu, w wytartym fraku pomiętym, wesół i głośno wykrzykujący pan Walerjan.
Nikt nie wiedział kiedy i jak tu przybył. Nie mając własnych koni ani wózka, wszystkie swe podróże odbywał on zwykle incognito, na chłopskich i żydowskich furkach, ale też nie zajeżdżał nigdy na dziedziniec, ale kędyś od tyłów nieznacznie i dopiero ulokowawszy się w pierwszej lepszej izdebce, ubrawszy — przybywał na pokoje.
Zjawienie się jego na twarzy senatora wywołało grymas, którego nie dostrzegli wszyscy.
Walerjan zaprezentował się hrabiemu całując w ramię, co go nieco przestraszyło, przywitał potem wszystkich dowcipując, skłonił się aż do ziemi pysznemu bratu i puścił wodze gadatliwości tak swobodnie, że brata Florjana zmusił do milczenia, a z sędziną we dwoje... uwolnili innych od utrzymywania rozmowy.
Z pod oka przypatrywał się tym czasem przybyły hrabiemu — i nie bardzo mu się podobał.
Zakłopotana jego mina, pokora, grzeczność milcząca, kazały się domyślać kwaśnego i surowego człowieka, a takich, żywota nie umiejących należycie zużytkować, pan Walerjan nie lubił.
W duszy powiedział sobie:
— O! to ptasio!
Sokalski, który po kilku godzinach męczarni widział, że hrabia już nadzwyczaj zmęczony, ledwo dotrzymuje placu, mając litość nad nim, pod jakimś pozorem wyprowadził go do drugiego pokoju.
— Niech pan hrabia idzie do siebie i spocznie — rzekł. — Oni się porozchodzą, a póki pan tu, żadne się z nich nie ruszy.
Z wielką pociechą duszną Adalbert pośpieszył do sypialni, w której biedny Parol, zamknięty czekał na niego. Powitanie było czułe... Hrabia siadł i wziął go obu rękami za uszy.
— Bieda! Parolu! — westchnął.
Gdy się to działo — goście widząc, że hrabia nie wraca — zwolna plac boju opuszczać zaczęli.
Pierwszy wyniósł się pan starościc Florjan, aby niemiłego brata uniknąć — za nim poszła sędzina z córką, przenosząc się do Fryczewskiej.
Trocka z synem (w kątku), muzyk i pan Walerjan zostali trochę dłużej w salonie.
August Feliks z panem Walerjanem nie był ani źle ani dobrze — znosili się wzajemnie. Zebrali się razem z Trocką do gromadki.
— No cóż państwo mówią o hrabi! — spytał po cichu Walerjan — hę?
Trocka spuściła oczy — milczenie mówiło, iż nie wiedziała jeszcze co zawyrokować. Muzyk zniżywszy głos bardzo, szepnął.
— Jest, panie, oryginał... Kto go wie co w nim siedzi, tu nikt nie może powiedzieć o nim, ani czarno, ani biało, ale to pewna, że ten kamerdyner (wskazał w dali Sokalskiego) ten tu jest wszystkiem...
Jak on zagra, tak hrabia tańcuje.
Trocka ruchem głowy potwierdziła.
Walerjan popatrzył ciekawie na kamerdynera...
Ucichli.
— I to nie dobra jest rzecz — dodał muzyk, — że nie gada. Kiedy człowiek gada, to się wygada, a ten milczy i ani pary nie puści.
— To źle — zaopinjował pan Walery.
Zaczęli wszyscy szeptać między sobą, a po chwilce razem poszli do Fryczewskiej, gdzie się znaleźli znowu z sędziną i Musią.
Tu także, lubo oględniej, mówiono o tym człowieku, który najmocniej każdego obchodził. Musia jedna stanowczo brała jego stronę.
— Jak mamcię kocham — mówiła — jemu z oczów dobrze patrzy. Dumy nie ma najmniejszej, łagodny. Niech sobie kto mówi co chce, a mnie i on i pies jego się podobał.
Sędzina wstrzymała to wynurzenie się córki naiwne, ale Musia przy swoim zdaniu została.
Pomiędzy służbą i oficjalistami, zdania bardzo też różne krążyły o nowym dziedzicu.
Obawiano się go. Ze wszystkich jeden Rzęcki, który się najmniej spodziewał, najmniej się też lękał, a po pierwszych spotkaniach z hrabią, zupełnie się ośmielił i był z nim właśnie na takiej stopie, która ma najlepiej przypadała do smaku.
Po pierwszem ceremonjalnem przedstawieniu się, Rzęcki nie narzucał mu się, ale przypadkiem dwa czy trzy razy się spotkali około domu i w ogrodzie sam na sam. Być może, iż Adalbertowi ten młodzian wesół, dosyć śmiały, z otwartą, poczciwą swą fizjognomją, przypomniał własną młodość, ale powziął ku niemu sympatję. Ile razy się z nim spotykał, poczynał chętną rozmowę, zaczepiał sam, słuchał go, uśmiechał mu się, a że rekomendacja Parola także miała u niego znaczenie, pudel zaś bardzo był dla Rzęckiego grzecznym, hrabia też spoglądał na niego dobrem okiem.
W tych rozmowach z p. Ewarystem niewiele było treści, ale ton ich przybliżał obu do siebie. Rzęcki nie pochlebiał, a z serca pragnął być usłużnym, hrabia miał w nim zaufanie.
Nikt wprawdzie nie wiedział o tem, bo się Ewaryst nie chwalił, tylko uważali wszyscy, że stawał w obronie hrabiego i gdy drudzy nim straszyli, on się jaknajlepszego spodziewał.
Po przyjeździe sędzinej nie wiedzieć jak się to składało, że Musia wybiegała na małe przechadzki około pałacu, dla zrywania kwiatków, i że prawie zawsze się na nich spotykała z Ewarystem. Hrabia to podpatrzył... Stał z uśmieszkiem na ustach, uradowany przypatrując się tej sielance z niewymowną rozkoszą. Ani się ważył złośliwie ich spłoszyć. Odchodził na palcach, boczkiem omijając. Z wejrzenia z daleka, choć rozmów ich nie mógł pochwycić, był najpewniejszym, że się kochają. Djagnoza ta nie myliła go, w istocie romans między nimi, jeżeli się tak nazwać godzi uczucie, które ich pociągało ku sobie, zrodzony bardzo dawno, na który i ś. p. podkomorzyna z uśmieszkiem pobłażania spoglądała — wszedł już był w stadjum chroniczne.
Nie poprzysięgali sobie nic, nie obiecywali, nie było poezji w ich rozmowach bardzo prostych, ale serca biły ku sobie i wiedzieli, że im wierni pozostaną. Sędzianka była ubogą, matka dla niej spodziewała się i żądała świetnej partji, Rzęcki nie miał nic oprócz młodości, męztwa i ufności w pracę — gotowali się czekać na szczęśliwszy skład okoliczności.
Sędzina Pardwowska domyślała się uczuć córki, lecz je brała za dziecinne i przechodzące... Była chwila, gdy podkomorzyna dawała do zrozumienia, że oboje wyposaży — wtedy i sędzina dałaby przyzwolenie; teraz się to wszystko rozchwiało...
Pochwyciwszy parę razy tę parę młodą przy kwiatkach, na bardzo poufałych szeptach — hrabia sobie powiedział, że byłoby ładnie z jego strony połączyć tych zakochanych.
— Prawda, Parol? — odezwał się, pomyślawszy to, do pudla, a poczciwy pies jaknajgoręcej potwierdził.
Po raz pierwszy ta rola dobroczyńcy trochę go przejednała z nieznośną własną jego fałszywą i dręczącą.
— Ba! — rzekł w duchu — ale kiedy tu człowiek sam nie wie, czy może czem dysponować... Nagle buch! znajduje się testament, zwijaj węzełki i ruszaj precz.
Aż mu się lice uśmiechnęło na to przypuszczenie powrotu do starego dworku i gołębi — ale tym czasem sam widział, że tak z założonemi rękami siedzieć i zmiłowania Bożego czekać nie było podobna.
Musiał sobie urządzić jakiś modus vivendi. Naprzód z pomocą Sokolskiego, dobył dla siebie z bibljoteki ulubione Tysiąc i jedna nocy i kazał je złożyć w sypialnym pokoju...
Potem w sumieniu swem czuł się usprawiedliwionym, jeśli, czy dla siebie czy dla kogo, zaprowadzi gołębie i kury...
Musiał się przejednać z przeznaczeniem. Następnie... następnie, mówił sobie, położenie się wyjaśni, może znaleźć się testament — poznam ludzi, coś dla nich zrobię...
Gdy hrabia tak pracował nad uczynieniem położenia znośnem, Leszczyc niespokojny, rozjątrzony, nie spuszczał go z oka, zabiegał aby się zbliżyć, a przekonawszy, że Rzęcki miał pewne względy, niemal do rozpaczy tem był przyprowadzony.
Nikt nad niego, jak za czasów podkomorzynej tak i teraz, lepiej szpiegować nie umiał. Z baszty swej szpalerami ciemnemi po kilka razy na dzień mógł się podkradać niepostrzeżony pod pałac, podpatrywać kto przybywał, przez ludzi dworskich, których furkami drzew przekupował, dowiedzieć się najdokładniej, kto, kiedy do hrabiego był przypuszczony, jakiego doznał przyjęcia.
Nie uszły wiadomości jego odwiedziny hrabiego na folwarku, bo o nich mówiono wiele, zajęcie się jego kurami i gołębiami — potem dłuższe owo zatrzymanie się na probostwie i sam na sam rozmowa z ks. Soliną.
Zwolna starał się sobie po swojemu rozwiązywać tę zagadkę, jaką był ten hrabia dziwaczny, a że nadzór nad nim Sokalskiego był bardzo widocznym — wyciągnął naprzód ten wniosek, iż familja mu nie bez przyczyny tego opiekuna dodawać musiała. Zatem... musiała go za słabomyślnego uważać.
Za życia podkomorzynej, z familją tu rezydującą Leszczyc bywał w różnych stosunkach, w ogóle jednak czuł, że choć go znoszono, choć czasem mu się uśmiechano, nie cierpiano go.
Podkomorzyna słaba, dobroduszna, posługiwała się nim — on służąc jej, wszystkim szkodził, to było jawne. Familja i oficjaliści nie znosili tego pochlebcy i donoszczyka. Pardwowska politykowała i tolerowała jego afekt widoczny dla córki, choć on ją jako zuchwalstwo oburzał.
Trocka patrzeć na niego nie mogła, August Feliks obchodził zdaleka, senator Osmólski ani go znać nie chciał, a pan Walerjan — chętnie z nim polując i pijać, niby będąc poufale, za oczy psy na nim wieszał.
Jakim sposobem Leszczyc możliwem uznał staranie się o względy ślicznej sąsiadeczki, zdawało się niepojętem. Ośmielała go zbytnia dobroć podkomorzyny, która w istocie więcej się go obawiała niż lubiła, na czem Leszczyc poznać się nie umiał... Nie zdawało mu się niepodobieństwem za protekcją podkomorzynej, rękę Musi otrzymać. Udawał szlachcica, a w ostatnich czasach nikt na to pochodzenie dowodów nie wymagał. Grosza trochę przyzbierał... Nie był majętnym bardzo, lecz sędzianka nie miała nic oprócz tego co z łaski babci mogła otrzymać.
Gniewało go i do wściekłości doprowadzało, że tu na drodze swej spotykał Rzęckiego, który jako młody, przystojny, nieco wykształcony chłopak, mógł się łatwiej pannie podobać. Ztąd ku niemu nienawiść większa jeszcze.
Co do sędzinej i Musi, mówiliśmy jak się względem Leszczyca zachowały. Sędzina szeptała córce na ucho, że z nim „należy lawirować!” Musia zaś zaledwie raczyła dlań być grzeczną — tak dla niej był nieznośnym.
Śmierć podkomorzynej wiele zaszkodziła Leszczycowi — i tem się tylko pocieszał, że drudzy więcej jeszcze zostali poszkodowani.
Tak stały rzeczy, gdy od Zawistowskiej Leszczyc się dowiedział o kurach i gołębiach. Znał już Parola i wpadał na myśl, czy nie byłoby politycznem piękną pudlicę dostać, któraby Parola skorumpowała.
Kury i gołębie były też nie do pogardzenia! Drugiego dnia rano, zabiegliwy Leszczyc pobiegł do miasteczka, aby się zaopatrzyć w młode gołębie, które na strychu w baszcie wybornie się hodować mogły. O kurach na teraz mowy nie było.
Po pilnych badaniach, w mieścinie znalazł się tylko jeden zamożny mieszczanin Derewniak, który gołębie hodował i lubił. Leszczyc zakupił u niego, nie bez zabiegów i trudności, które z pomocą drew z lasu załatwić się starał, pięć par młodych, których wybrać dobrze nie umiał, nauczył się trochę jak z niemi obchodzie się było potrzeba i wieczorem już je na baszcie instalował postanawiając pracować, aby je sobie przyswoił.
Tymczasowo wedle instrukcyj, poprzewiązywał im część piórek u skrzydeł, aby daleko odlecieć nie mogły i do baszty się nazwyczaiły.
W gołębiach tych nic nadzwyczajnego nie było. Zawsze jednak przechodziły doborem stado ekonomowej, bo dwie pary były łapate, dwie białych pawiaków, a reszta wzrostem i siłą się odznaczała.
Leszczyc począł je karmić do zdechu, sam własną ręką zamykał je na na noc, od kun druty pozaprowadzał i razem z chłopcem czuwał nad niemi.
We trzy czy cztery dni potem, hrabia pomijając basztę, gdy szedł na plebanję, spostrzegł uwijające się tu gołębie i przystanął.
Leszczyc był na czatach.
Spytał Adalbert chłopca do kogo należały gołębie, ale nim ten odpowiedział, nadszedł sam łowczy, tłumacząc się i uniewinniając z dopuszczonego nadużycia, iż śmiał tu trzymać gołębie, ale bardzo je lubił!
Ofiarował się jednak na rozkaz pański natychmiast pozabijać wszystkie.
Hrabia aż syknął, spojrzał koso, bo mimo prostoduszności swej fortelu się domyślił i rzekł zimno:
— Gołębie te nikomu nie szkodzą.
Z obawy aby nie był przez kogo zdradzonym, iż dopiero teraz sprowadził gołębie, dodał Leszczyc, że za życia podkomorzynej, która nie lubiła ich, musiał się od hodowli wstrzymywać.
Figiel ten nie oszukał hrabiego, śmiał się w duszy z pochlebcy, ale słabość miał taką do tego ładnego ptactwa, że nazajutrz rano umyślnie do baszty przyszedł dla rozpatrzenia się i radził łowczemu jak tu je należało umieścić i jak się obchodzić z niemi.
Leszczyc pomiędzy innemi pomysłami chciał jaja dzikich dać wysiadywać swojskim i próbować hodowli turkawek.
Hrabia słuchał dobrodusznie, bawiło go to, iż łowczy sądzi, iż oszukuje... a on się nie dawał wywieść w pole. W istocie Leszezycowi marzyło się, że serce pańskie tem pozyska...
— Furfant na wielki kamień — mówił do siebie potem hrabia — ale dalipan rzecz zabawna... Parola ludzie mało w łapy nie całują, a gołębie powoli wejdą w Zakrzewie w modę.
Bawiło to tak hr. Adalberta, że historyjkę o gołębiach na baszcie zwierzył wieczorem Sokalskiemu, którego ona też rozśmieszyła...
Kamerdyner widząc, że hrabia jakoś się zdaje z losem swym godzić, osładzał mu go o ile możności.
Gdy spostrzegł, że go ta falanga familij zbyt umęczyła, czynił chorym i wszyscy naówczas całym ciężarem spadali na Fryczewską i pannę Felicję, a Adalbert bawił się z Parolem, czytał trochę swoje „Tysiąc nocy”, dumał i wykradał się do proboszcza.
Dla urozmaicenia, po chorobie nastąpiła rewizyta należna ks. Heljodorowi. Oparł się zrazu hrabia, lecz kamerdyner miał swe znaczenie, a rada jego była jakby rozkazem hr. Albina. Trzeba było w końcu jej usłuchać....
Raporta szły do Brodnicy regularnie od Sokałskiego i od hrabiego... Wspomnieliśmy już o głowie rodziny... Hrabia Albin, posiadacz dóbr bardzo rozległych, ale odłużonych, członek izby panów, radca tajny, ozdobiony gwiazdą jednego ze znaczniejszych orderów, piastował oprócz tego jakiś urząd dworski i należał do arystokracji austrjackiej, wśród której dobrze był widzianym.
Bardzo zręczny, zasad ostatecznie zachowawczych, ale giętki, wymowny gdy było potrzeba, milczący gdy mówić stawało się niebezpiecznem — liczył się do podpór tronu, chociaż tej podporze brakło podpory majątkowej.
Możność jego nie odpowiadała położeniu. Czynny, obarczony zawsze jakiemiś posłannictwami urzędowemi, mało miał czasu do zajmowania się powiększeniem fortuny... a tysiące okazyj do jej nadwerężenia. Żyć musiał na stopie jakiej położenie wymagało.
Gdy niespodzianie wiadomość do niego naprzód doszła, że ukryty tak starannie w kancelarji jego kuzynek, na nicestwo skazany, miał miljonowy spadek odziedziczyć, hr. Albin wziął sprawę jego w swe ręce. Szło tu o przyszłość. Adalbert ożenić się nie mógł — spadek byłby przeszedł na drugą linję. Zaniedbać go nie godziło się. Czułą więc opieką otoczył troskliwy Albin dotąd zapomnianego kuzyna.
Chciał nawet sam go naprzód odprowadzić do Zakrzewa, ale się to okazało niepodobieństwem, bo lada chwila mógł być powołanym do Wiednia. Dał mu więc za towarzysza, swój, jak go zwał: „ząb trzonowy” nieopłaconego, idealnego Sokalskiego... Była to ofiara niezmierna, ale niezbędna. Znając Adalberta, hr. Albin (który go sam wyhodował) wiedział, że teraz z niego hrabiego porządnego zrobić niepodobna będzie. Sokalski rozumny, zręczny, z taktem miał czas jakiś prowadzić na pasku i uczynić, znośnym. Potem — coś mógł dokonać sam wpływ fortuny, zmiana życia, towarzystwo.
W tych warunkach, przyjaciel Parola, miłośnik kur i gołębi, mógł się przeistoczyć na ekscentrycznego jakiegoś człowieka — nie więcej.
Dziwactwo w pewnej mierze, z państwem się pogodzić zdawało... Szyk angielski.
Listy Sokalskiego jednakże złudzenia te i nadzieje bardzo na daleki plan odsuwały. Stan rzeczy w Zakrzewie malowały dosyć smutnym, działania inaczej jak powolnego nie dopuszczały.
Sokalski czynną, osobistą interwencję hr. Albina uważał za niemal konieczną, pobyt tu, choć krótki, za bardzo pożyteczny... J. ekscel. mogła dom na stopie przyzwoitej postawić, stosunki sąsiedzkie uregulować, a rodzinie zaimponować i odebrać jej nadzieje.
Że Adalbert musiał być posłusznym, to nieulegało wątpliwości. Słuchał nawet Sokalskiego, cóż dopiero hr. Albina?
List od kamerdynera odebrawszy, tak napisany i wystylizowany, iż nie jeden pan by się go niepowstydził, hr. Albin po zamknięciu go biurka[1], począł zaraz obrachowywać ile ta podróż czasu i pieniędzy kosztować mogła?
Adalberta opuścić nie chciał. Szło o to, aby go mieć żelaznym, posłusznym, i nie dając mu się ożenić — zapewnić sobie spadek.
Sokalski był też pewnym, iż j. ekscel. usłucha dobrej rady i niezadawał sobie zbytniej pracy około mentorstwa, zapobiegając tylko strzelaniu zbyt głośnych bąków.
Gdy się to działo, familja i rezydenci różnych tytułów, mnożyli się w Zakrzewie w sposób zatrważający, nikt nie chciał ustąpić ztąd, a codzień prawie nowi zapaśnicy przybywali.
Ponieważ pierwszych przyjęto, następni uważali się upoważnionymi do pozostania.
Stół u pani Fryczewskiej coraz rozciągany, liczył już z górą piętnaście osób. Towarzystwo było jak najdziwniej niedobrane; jedni na drugich spoglądali koso, wszyscy sobie po cichu przycinali, niektórzy probowali się grupować i tworząc obozy, ale te zaledwie zlepione rozsypywały się.
Trocka prawie nie mówiła do Pardwowskiej, Osmólski senator nie widział nikogo prócz łowczynej, sędzina z córką tuliła się pod skrzydła panny Felicji, August Feliks miał tylko do rozmowy jednego p. Walerjana, z którym razem pili i śniadanka w oficynie urządzali.
Łowczyna i panna Felicja stanowiły linję neutralną — im się zwierzali kuzynkowie, przed niemi skarżyli i ubolewali, że tacy a tacy — wciskali się tu, rościli prawa i psuli im interesa.
Hr. Adalbert o ile się dawało, unikał natrętów — bywał często chory, a gdy zmuszony wychodził, milczał, słuchał i nic z niego nikt nie dobył.
Jednej Musi z daleka głową protekcjonalnie kiwał...
Sokalski głosił, że tej „szarańczy” bez coup d’ état pozbyć nie będzie podobna — ale nikt mniej do takiego zamachu nad Adalberta nie był skłonnym.
On i Parol nauczyli się tylko bardzo zręcznie przemykać tak, aby ich jak najmniej chwytano i więziono rozmowami. Ścieżkami ciemnemi wchodzili na probostwo, ku baszcie i gołębiom, na folwark, w pole, albo zamykali się w sypialni z „Tysiącem nocy”. Gdy inaczej nie było można usiłowano hrabiego pochwycić na drodze, złapać w wycieczce — lecz się to rzadko udawało. Sokalski czuwał...
W tych warunkach pobyt w Zakrzewie, którego terminu przewidzieć nie mógł nikt, zaczynał się przykrzeć niecierpliwszym.
Sokalski zaczepiany bardzo zręcznie się z tem, niby niechcący wygadywał, że hrabia na teraz nic stanowczego nie pocznie i że obeznanie się z majątkiem i położeniem wiele, bardzo wiele czasu wymagać będzie.
Osmólski senator, Trocka byliby może odjechali znudzeni, ale jak tu było współzawodników na miejscu zostawić?
Fryczewska i panna Felicja, z powodu niesłychanego wydatku, rzezi kur i kaczek, ekspensy cukru i kawy, były w rozpaczy. Dowodziły że nawet za podkomorzynej nigdy takiego najazdu długotrwałego i oblężenia do zniesienia nie miały...
Wtem najniespodzianiej jednego ciepłego poranku, poczta przyciągnęła przed ganek karetkę jego ekscellencji.
Adalbert wybiegł z taką pokorą naprzeciw swojego kuzyna i pana, któremu służył tak długo, iż byłby się w oczach familji skompromitował, gdyby hr. Albin nie chwycił go pod rękę i nie wprowadził do pokojów.
Pierwszy raz w życiu Adalbert dostąpił tego szczęścia, że szedł razem z dostojnym radcą tajnym.
Z przybyciem jego wszystko się natychmiast, jakby za dotknięciem różczki czarodziejskiej, zmieniło...
Hr. Adalbert wyzdrowiał! dom postawiono na stopie pańskiej, dla gościa. Stół u pani Fryczewskiej musiał zniknąć...
— Tu nie ma co tergiwersować — odezwał się z francuska hr. Albin, gdy mu Sokalski położenie odmalował w kilku słowach — najlepiej niebezpieczeństwu wprost zajrzeć w oczy, a jeśli jest nieuchronna kryzys do przybycia, przyśpieszyć ją...
Zaprosić wszystkich do stołu... a potem... zobaczemy...
Powierzchowność jego ekscellencji zupełnie odpowiadała stanowisku jego w świecie. Samem ukazaniem się swem wrażał poszanowanie i trwogę. Każdy w nim łatwo się domyślał męża, który w pokojach cesarskiego Burgu, był jak w domu. Z góry spoglądał na wszystkich, mało komu palec jeden podać raczył, rzadko słuchał gdy do niego mówiono, słowem jednem tak się zwykł był z ludźmi obchodzić, jakby wielką im łaskę czynił, że ich do swego oblicza dopuszczał.
Oblicze było pańskie, piękne, dystyngowane, nacechowane lekceważeniem świata pełzającego u nóg jego...
W oficynach, w całem zbiorowisku familji, przybycie hr. Albina, o którym wiedziano od Sokalskicgo, wywołało ruch ogromny.
Do stołu łowczynej nikt się zwykłe nie ubierał, dla hrabiego, którego kamerdyner ciągle ekscelencją nazywał, każdy musiał przywdziać co miał najlepszego.
Szczególniej August Feliks przyodział się tak, że go pomiędzy stu jemu podobnymi można było wyróżnić. Kamizelkę włożył w palmy ogromne, chustkę ognisto pomarańczową, frak oliwkowy z guzikami pozłacanemi, spodnie koloru opalowego, a włosy na nowo pofarbowane, przybrały barwę bronzową.
Niepodobieństwem jest opisać tualety pań. Musia wystroiła się jak inne po wiejsku, ale ona i jej młodość miały ten przywilej, że ich nic śmiesznem uczynić nie mogło. Wyglądała na śliczne, wiejskie niewinniątko, któremu zbytnie kokardki każdy przebaczył... Sędzina w sukni mienionej, nic przerabianej od czasu dawnego, gdy schudła bardziej jeszcze, wydawała się, jak w zbyt przestronnym futerale.
Na pół godziny przed obiadem całe towarzystwo znajdowało się już w salonie, a hrabia Albin raczył, prowadząc pod rękę kuzyna, przyjmować miłosiernie prezentujących się.
Jego ekscelencja przykładał niekiedy do oka lornetkę i z szyderskim półuśmiechem przypatrywał się oryginałom, które wcale innemi typy się odznaczały niż widywane na lwowskim bruku.
Gdy kolej przyszła na Augusta Feliksa, miał i on to szczęście przez dobry kwandrans sobą zajmować hrabiego, zapewniając go, że u niego honor przedewszystkiem i że może być zbawcą ludzkości. Jego ekscelencja, gdy skończył wypuściła z ręki skierowaną ku niemu lornetkę, popatrzyła i milcząc poszła dalej.
Dziedzic, gospodarz hr. Adalbert tak nadzwyczaj malał i zacierał się przy dostojnym kuzynie, iż klijenci nawet mniej na niego oczy zwracali.
Każdy czuł, że nowo przybyły, głowa rodu, będzie stanowił o wszystkiem. Adalbertowi teraz było niewypowiedzianie lekko; oddychał, mając na kogo zwalić cały ciężar interesów, decyzję, kierunek.
W czasie długiego i wystawnego obiadu, rozmowa, którą familja zmuszoną była prawie sama między sobą prowadzić, przerywana to głośno, to cicho, nigdy w ogólną nie przeszła. Hr. Albin nie mieszał się do niej, a do Adalberta mówił po cichu, ten zaś nie będąc zmuszony się odzywać, głową tylko potrząsał.
Gdy tak nikogo dłuższą pogadanką nie raczył zaszczycić hrabia z za kordonu, jakby na złość i przekorę wszystkim, powołał do swojego krzesła kamerdynera Sokalskiego i z nim przez dobry kwadrans półgłosem rozmawiał.
Po obiedzie, gdy wszyscy wstali, śmielej ten i ów, szczególnie senator Florjan przypuszczał atak do ekscelencji, ale ani szampańskie wino, ani likwory nie zmieniły jego usposobienia — ignorował w sposób najwzgardliwszy zbliżających się, odwracając się od nich.
Przestrach i oburzenie objęły wszystkich!
Wieczorem hrabiowie oba zamknęli się z sobą dla narady i na herbatę nie przyszli. Rodzina traktowana tak bezwzględnie w najwyższym stopniu przerażoną była.
W czasie herbaty, łowczyna Fryczewska, której o tem dał znać Sokalski, oświadczyła członkom rodziny, iż hrabia Albin, wraz z dziedzicem rano, po dziesiątej, dadzą posłuchanie tym, którzy coś mieli im do zakomunikowania.
Łatwo się domyśleć było, że tu losy wszystkich stanowczo rozstrzygnąć się miały.
Od dziesiątej w salonie się zaczęto gromadzić, każdy z przygotowaną mówką, pro domo sua.
W kwadrans po dziesiątej hrabia Albin znowu prowadząc, a raczej wlokąc za sobą kuzyna Adalberta, majestatycznie wszedł do salonu.
Sędzina Pardwowska bardzo życzyła, ufając swej wymowie, zabrać głos najpierwsza, ale senator Florjan ani słuchać o tem nie chciał. Wysforował się naprzód i palnął bałamutne, poplątane jakieś exordium, w którem wyraził, że przybycie rodziny do dziedzica, szczególniej złożenie mu uszanowania miało na celu, nie wątpił bowiem nikt, że spadkobierca nieboszczki, dowiedziawszy się o intencjach dla familij, postara się wolę jej spełnić itd.
Hr. Albin wysłuchał perory z roztargnieniem i nie dając mówić już nikomu, głos zabrał, w imieniu kuzyna, którego był, jak się wyraził, dawniej opiekunem i miał dlań uczucie ojcowskie.
— Bardzo nam obu przyjemnie jest — ciągnął dalej — oglądać tu i poznawać powinowatych nieboszczki pani podkomorzynej.
Mój kuzyn i ja za tę atencję jesteśmy wdzięczni, ale — co się tyczy woli nieboszczki — której domyślać się tylko możemy, rzeczy stoją inaczej.
Faktem jest, iż testamentu, który miał być — nie ma, a pogłoski o nim są tylko pogłoskami, które nawet nie wszystkie z sobą być mogą zgodne... Ś. p. podkomorzyna mogła za życia swego rozporządzać majątkiem wedle upodobania, dziś on z prawa się dostał hr. Adalbertowi, który do niczego absolutnie obowiązanym nie jest.
Niechcemy nadaremnych żywić złudzeń.
Sędzinie krew uderzyła do głowy.
— Przepraszam pana hrabiego — wtrąciła rezolutnie — testament nie jest pogłoską i nieboszczka mówiła o nim jako o rzeczy dokonanej i wiadomo nawet co komu przeznaczała.
Głosu jej zabrakło, zakrztusiła się.
— Prosimy o ten testament — odparł zimno hr. Albert — gdzież się on podział?
— Choćby go nawet nie było — zawołała sędzina — delikatność i szlachetność przemawiają za tem, aby w myśl jego coś uczynić.
Hr. Albin się uśmiechnął.
— Toby znaczyło podzielić i rozproszyć majętność spadkową — rzekł — do czego nawet, starym obyczajem, hr. Adalbert prawa niema. Powinien ją całą przekazać rodzinie swej, nie zgadza się zaś z uczuciem godności członków familji, aby przyjmowali podarki...
Mówił jeszcze, gdy wszyscy prawie razem przerywać mu zaczęli, każdy po swojemu, tak że umilknąć musiał. Nikt nikomu słowa nie chciał ustąpić, wrzawa zapanowała w salonie. JEkscel. stał majestatycznie i spokojnie, niewzruszony, Adalbert bladł i potniał.
— My nie mamy żadnych pretensyj — mówił August Feliks — nie domagamy się podziału żadnego, u mnie honor przedewszystkiem, przecież biorąc miljony coś dla biedniejszych uczynić każe — sumienie...
— Wola nieboszczki podkomorzynej — wołał senator, rękami wywijając w powietrzu — wiadoma wszystkim, poprzysiądz ją mogą.
— Najłatwiej o nią spytać tych, którym się zwierzała — wtrąciła Trocka — zaświadczą wszyscy.
— Jeśli my nic nie dostaniemy — płaczliwym głosem dodała Trocka — to będzie krzywda o pomstę do niebios wołająca. Tyle lat oczekiwaliśmy, uwodząc się temi nadziejami.
— Myśmy wcale niewinni temu — rzekł chłodno hr. Albin. — Ani ja, ani hr. Adalbert nie staraliśmy się, nie zabiegaliśmy o ten spadek, nie mieliśmy szczęścia znać nieboszczki. Co z prawa otrzymaliśmy należy do nas.
— Nikt nie przeczy! — rozśmiał się zawsze wesoły pan Walerjan — ale dla nas by choć okruszyny i tego stołu spaść powinny.
Hr. Adalbert, milczący dotąd, czy za zezwoleniem opiekuna, czy z własnego natchnienia, nareszcie przemówić się odważył.
— W tej chwili — rzekł — my sami nie wiemy ani co się nam dostało, ani w jakim stanie. Jeżeli się co da uczynić dla rodziny, nie jestem od tego, lecz potrzeba cierpliwości.
Spojrzano po sobie, czerpiąc pewną pociechę i choć słabą nadzieję z tych cicho i nieśmiało wyszeptanych słów kilku. W tem u progu ukazał się Sokalski we fraku, w rękawiczkach, z kapeluszem w ręku i dał znak ekscelencji.
Hr. Albin co żywiej pochwycił Adalberta pod rękę, dłużej mówić mu nie dając i dumnie skłoniwszy się stojącym dokoła, oznajmił, że posłuchanie było skończone, kierując się poważnym ku wyjściu krokiem.
Wszyscy stali w rodzaju osłupienia — hrabiowie znikli.
Przed gankiem oczekiwał na nich najpiękniejszy ekwipaż jaki się znalazł w Zakrzewie — lando wiedeńskie czterema najlepszemi cugowemi końmi zaprzężone. Woźnica i lokaj mieli liberje świąteczne.
— Jedziemy oddać rewizytę ks. Heljodorowi — zawołał wsiadając Albin i wskazując Adalbertowi miejsce przy sobie. — Dla ciebie stosunki sąsiedzkie zawiązać z tem co tu lepszego jest konieczna. Jedziemy...
Chociaż odwiedziny te wcale mu nie były pożądane, hr. Adalbert sprzeciwiać się Albinowi nie śmiał. Jechać musiał. Zachodziła kwestja Parola, a gdzie o pudla chodziło, tam hrabia męstwo miał nawet. Stał on w ganku właśnie, ze smutną miną.
— O co ci idzie? — zapytał Albin.
— O mojego psa — szepnął Adalbert — lękam się go tu zostawić, a potem zanudzi się biedak... Co tu robić!
Skrzywiła się ekscelencja.
— Pakuj go do powozu, jeśli żyć bez niego nie możesz — odparł kwaśno — ale go przecie na pokoje nie weźmiesz.
— Ale, nie! żywo rzeki ucieszony sam Adalbert, położę mu rękawiczkę i każę jej pilnować, nie ruszy się z powozu.
Lando ruszyło, a w niem Parol uszczęśliwiony, który okazał znowu takt wielki, bo nie cisnąc się na tę stronę, którą zajmowały nogi ekscelencji, przysunął się do pana i tu stale pozostał.
W salonie familja jeszcze umilknąć i uspokoić się nie mogła, chociaż mało kto słuchał, a głośno tylko narzekali wszyscy. Widok to musiał być zabawny, bo Musia, jakby zapomniała że to o jej przyszłość iść mogło — od śmiechu się wstrzymać nie umiała i chusteczką usta zatkawszy wybiegła pierwsza do oficyny.
W istocie ta gromada ludzi sobie niechętnych, którzy w stanowczej chwili nawet wspólnym interesom nie mogli się połączyć — rozgorączkowana, poruszona, rozdrażniona, a cofająca się od siebie i niewiedząca przed kim żalić — była obrazem jakby z dramatu jakiegoś wziętym.
August Feliks tylko godził się z Walerjanem, którego humoru nawet ta katastrofa nie mogła nadwerężyć.
— Co to gadać! — mówił pan Walerjan — umyślnie nam tak wszelką odjęli nadzieję, aby nas mniejszem kontentować, a dać coś muszą.
Będziemy dojeżdżać, przypominać się, wreszcie odwołamy do opinij publicznej, do sądu obywatelskiego...
— Eh! tak źle nie jest!
Jeszcze się burzyło w salonie, gdy, jakby opatrznościowo zesłany dla ukojenia umysłów, wsunął się ks. proboszcz Solina. Miał on zamiar przedstawić się ekscelencji, ale tej już nie zastał. W ganku służba zawiadomiła go, że po rozmowie z familją, hrabiowie pojechali, jakby umyślnie uciekając od natrętów.
Ks. Solina, słysząc gwar, postanowił wejść i uspokoić biednych. Lepiej od innych wiedział z rozmów poufnych z Adalbertem, że ten do ofiar był gotów.
Sędzina łamiąc ręce zastąpiła mu drogę pierwsza.
— Ks. kanoniku! ty jeden możesz nas ratować. Mówią, że dziedzic ma dla was poszanowanie wielkie... niechże nie słucha tego dumnego kuzyna, który na nas patrzeć nawet nie raczy, niech ma na względzie wolę nieboszczki. Przemów do serca, do sumienia.
Ks. Solina łagodził samym twarzy wyrazem.
— Sędzino dobrodziejko — rzekł — tylko spokojnie, tylko powoli, Bóg da, jakoś się lepiej wszystko ułoży może niż sądzicie. Nie desperujcie. Do ofiar zmusić nikogo nie można — ale... jakoś to będzie — jakoś to będzie.
— Ten nowy przybysz, ta ekscellencja — odezwała się sędzina — wręcz nas chce precz wygnać.
— Strachy na lachy! — wtrącił pan Walerjan.
— Radzę cierpliwość i łagodność — dodał proboszcz. — Hr. Adalbert ma najlepsze chęci, dajcie mu czas. Ja chętnie przemówię, coś dla was utargujemy.
To rzekłszy, zmęczony chodem i staniem usiadł ks. Solina, otarł pot z czoła, obejrzał się po stojących wkoło, przywitał ręki ruchem senatora, pogroził śmiejącemu się panu Walerjanowi, zażył tabaki, i jakby mu myśl przyszła nowa, dobył z bocznej kieszeni notatnik i ołówek. Poślinił go i zwrócił się do sędzinej.
— Posłuchajcie — rzekł powoli. — Żądacie mojego pośrednictwa, nieprawdaż? Bardzo dobrze; więc słuszna rzecz bym wiedział co praeter propter każdy z was mieć sobie życzy.
Słuchano z uwagą natężoną...
— Niech sędzina zaczyna! — mówił proboszcz, ciągle ołówek śliniąc.
Spowiedź taka wobec wszystkich nikomu miłą nie była — Pardwowska się zmięszała, ale ks. Solina nalegał.
— Mój Boże — odezwał się — nie ma w tem wstydu. Powiedźcie czegoście się po pani podkomorzynie spodziewali?
— Ale co najmniej — wystrzeliła sędzina — przyzwoitego wyposażenia i wyprawy dla Musi, a dla mnie zapewnienia spokojnej starości.
Gdy przyszło do obrachowania tej pretensji okazało się, że pięćdziesiąt tysięcy złotych, było za mało dla Musi samej i jej imienia! Nadto sędzina zaklinała się, że miała pensyjkę przyobiecaną, bo z tej wiosczyny wyżyć jako tako niepodobna.
Nie zwlekając się postulaty te zapisał proboszcz, przed którym już stał senator. Ten począł dowodzić, że jeżeli Pardwowska miała dostać pięćdziesiąt, Osmólski mniej nad sto przyjąć nie mógł.
Ks. Solina głową potrząsał, szepnął.
— Sto — i zanotował.
Trocka dla siebie i syna, więcej sobie obiecywała zawsze od podkomorzynej niż sędzina. Syn miał zdolności wielkie, mógł być chlubą rodziny, a wychowanie było kosztowne.
Pan Walerjan stosunkowo skromnie, kilku tysiącami rubelków, jak powiadał, gotów się był zaspokoić.
August Feliks, dla którego honor szedł przedewszystkiem, potrzebował wiele nie dla siebie, ale dla ludzkości i wynalazku, jakim chciał się jej przysłużyć.
Ks. Solina nie okazując po sobie co myślał, skrzętnie zapisywał i głową potrząsał.
Z kolei obszedłszy tak wszystkich, ks. Solina wytarł spotniałe okulary, i zaczął — dodawanie. P. Walery zaś stanąwszy za nim z tyłu, ciekawie podglądał...
Suma wypadła co się zowie pokaźna.
— Otóż widzicie państwo — począł ukończywszy addycję ksiądz — że dla zaspokojenia żądań waszych niebagateli potrzeba; a o sługach starych nie godzi się też zapominać. Nie wiem ile wart klucz Zakrzewski, ale i dłużki znajdą się na nim. Hr. Adalbert pół miljona by dać wam musiał, aby wziąć majątek nie czysty, tak, że jemu mniejby się niż wam dostało? Hm? Możecież się domagać od niego takiej ofiary?
Wszyscy zebrani milcząco spoglądali po sobie, a chmurno na księdza. August Feliks sprawdzał dodawanie, Walerjan śmiał się.
— Jak Boga kocham — mruczał — paradne! paradne!!
Sędzina stała długo pogrążona w zadumie.
— A to pięknie! — wyrwało się jej — Więc z kwitkiem wszyscy!! Całe życie nadziei, spodziewania, ufności w to serce anielskie nieboszczki, a z tego wszystkiego nic...
Będzież mógł ten bogacz hrabia spokojnie potem zasypiać, gdy my na niego i na podkomorzynę narzekać będziemy?
— Narzekać? — odparł żywo kanonik — ale, dobrodziejko moja... ona was przez całe życie obdarzała, pomagała, żywiła, osypywała... czyż tego nie dosyć abyście jej pamięć błogosławili?
Sędzina rozpłakała się na ostatku i wyszła zakrywszy oczy.
Senator dokończył dumnie:
— Opinja publiczna, sąd polubowny... tak... niech on rozstrzyga! Nie pozwiemy do sądów, ale przed najwyższy trybunał opinji!
Kanonik nie już nie odpowiadając okulary i notatnik schował do kieszeni, zażył jeszcze tabaki, wziął kij i kapelusz, skłonił się i wyszedł powoli...
Na panią sędzinę, pomiędzy pałacem i oficyną, przechadzając się, oczekiwał pewnie Leszczyc, bo zobaczywszy ją, zbliżył się zaraz wykrygowany bardzo i przymilający...
Pani Pardwowska w tej chwili lepiej niż kiedy usposobioną była do przyjęcia łowczego — choć raziła ją natarczywość i spoufalenie się prostego oficjalisty.
Z niskim ukłonem Leszczyc przysunął się, pozdrawiając zwykłem:
— Upadam do nóżek pani sędzinej dobrodziejki...
Pardwowska była jeszcze mocno rozgorączkowana.
— Widzisz mnie waćpan całą jeszcze wzburzoną — zawołała. — Jak Boga kocham! wszystkiegom się spodziewała, ale tego co nas tu spotyka od tych hrabiów...
Sędzina szła ku oficynom, Leszczyc jej towarzyszył, dając się naprzód wylać z żalami i narzekaniem, bo widział, że ją niecierpliwiło, gdy się wygadać nie mogła.
— Pani sędzina — rzekł w końcu, minę tajemniczą przybierając — pozwoli mi z sobą słówko na osobności... pomówić... w tym interesie. Mogę i ja mały człeczek przydać się na coś.
Zimna krew, pewność siebie, z jaką milczek mówił, uderzyły sędzinę. Stała właśnie w progu swego mieszkania w oficynie, i zaprosiła go skinieniem do środka.
Musia, którą to oburzało, że Leszczyc śmiał na nią oczy podnosić (jeden taki oficjalista!!) — chociaż Rzęckicmu za złe nie miała tego wcale — zobaczywszy wchodzących cofnęła się do drugiego pokoju.
Mieszkanie sędzinej w oficynie było charakterystycznym obrazkiem tego nieładu i nieporadności, jaki Pardwowską cechował. Córka napróżno ustawiała, porządkowała, prosiła mamci o zachowanie trochę ładu, natura i temperament sędzinej brały górę...
— Siadaj pan, panie Leszczyc — odezwała się, twarz zmęczoną ocierając i sama też siadając Pardwowska.
Łowczy siadł, obejrzał się, i głosem cichym rozpoczął.
— Proszę pani sędzinej dobrodziejki, nie brać bardzo do serca, choćby w początku z tym hrabią nie dało się nic zrobić. Ja choć mnie to najmniej obchodzi, bom się nic po testamencie nie spodziewał, a w każdym razie czy tu czy gdzieindziej radę sobie dam, starałem się poznać i spenetrować tego człowieka! Niech pani wierzy, że mój szacunek i weneracja dla osoby jej głównie mnie do tego skłoniły. Chcę służyć pani a może się to da i zrobić.
Spojrzał znacząco — sędzina trochę zmięszana nie umiała odpowiedzieć, ciągnął więc dalej po chwili.
— Ot co jest, o ile ja wiem... Hrabia zdaje się człowiek jakiś chwiejny, słaby i nieumiejący sobie dać rady. Musiał zawsze być pod czyjąś kuratelą.
Niech pani sędzina zważa, że mu tu w podróż dodali kamerdynera, który poprostu jak bakałarz studentowi mówi: to rób, to mów. Mam na to dowody. Sam przez się kroku nie stąpi.
Dalej widać, że i kamerdynera było mało, przyjechał jakiś starszy kuzyn... grat, ekscelencja... I ten komenderuje, a nasz przyszły dziedzic z psem się bawi i na gołębie rad patrzy...
Uważa pani sędzina?
— Ale cóż nam po tem? — zapytała Pardwowska...
— Ten kamerdyner — dodał poufnie Leszczyc — wiem, że tu ciągle siedzieć nie będzie, graf także pojedzie, a nasz hrabia bez kogoś się nie obejdzie, coby mu pomagał, to jest nim kierował... Rozumie pani?
— A dalej? — zapytała sędzina.
— No, dalej to idzie i że trzeba zawczasu u niego sobie wyrobić zaufanie... i potem kierować jak należy.
— A waćpan się spodziewasz zająć przy nim miejsce doradcy? — odparła z niedowierzaniem sędzina.
— Ja sobie nie pochlebiam jeszcze, aby mi się to udało, ale rzecz napoczęta — rzekł Leszczyc — a jeżeli dla kogo to czynię, to, jak Boga kocham, dla pani dobrodziejki.
Pardwowska, która czuła, że nie o nią właściwie chodziło, zarumieniła się milcząca.
— Dla siebie — mówił dalej łowczy — jabym nie miał potrzeby dobijać się o jego łaski, bo wyznam otwarcie pani sędzinie fundusik sobie uzbierałem. Czy posesyjkę wziąć, czy maleńką cząstkę kupić na dziedzictwo, mam za co.
Nie rachowałem nigdy na ten bajeczny testament ś. p. podkomorzynej, bom wiedział, że z niego nie będzie nic. Więc wolałem ciepłą ręką dostać trochę mniej, a pewniej. Rozśmiał się...
Zdumiona była sędzina i ów oficjalista z fundusikiem rosnął w jej oczach widocznie. Twarz przybierała wyraz coraz większej uprzejmości.
— Otóż — szeptał ciągle Leszczyc — niech pani będzie cierpliwą, a choćby drudzy z Zakrzewa odjechali, lepiej tu przyzostać. Ja pani interes będę u hrabiego popierał... no i w Bogu nadzieja, że coś zrobimy. Zachować tylko racz dla mnie łaskę i życzliwość...
Schylił się do chudej rączki, którą mu sędzina podała trochę zmięszana.
— A! wierz mi pan — odezwała się, troszkę wahając, lecz uznawszy ten dwuznacznik potrzebnym — wierz mi pan, że ktoby mi w mojem położeniu dopomógł, poradził, umiałabym mu wdzięczność moją okazać.
Leszczyc wejrzeniem ośmielony począł natychmiast.
— Proszę pani sędzinej, o tem, co jej zwierzam nikomu ani słowa. Hrabiego my weźmiemy...
Niech drudzy się rozjeżdżają — i owszem, niech pani desperuje jak oni — ale spuści się na mnie, że przecie u tego mruka coś utargujemy.
Ja go mam na oku. Chodzi do proboszcza. Ks. Solina szkodzić nikomu nie będzie, ale jemu on nie starczy, kogoś pod ręką mieć musi. Ja się spodzie wam pozyskać przy nim to miejsce. Będę z nim gołębie, a choćby, z przeproszeniem pani, i kwiczoły hodował.
Leszczyc śmiał się.
— Przy każdej zręczności napomknę mu o tem, że pani sędzinie przed wszystkiemi należy, co nieboszczka jej obiecywała.
Niech pani będzie dobrej myśli, ja jej cały jestem oddany.
Łowczy wynurzywszy się tak i otrzymawszy podziękowanie, nie chciał się zbyt długo tu zatrzymywać — i raz jeszcze pocałowawszy w rękę sędzinę, wysunął się z oficyny.
Ledwie się za nim drzwi zamknęły, gdy Musia zarumieniona, oburzona, wyskoczyła z drugiego pokoju, wprost biegnąc do matki.
— A! to niegodziwy łotr! zawołała ku drzwiom ręką wyciągając — słyszałam wszystko. Czyż mama nie rozumie o co mu chodzi?...
— Tak dobrze jak i ty — rzekła sędziną — ale...
— Ale to co mówi i obiecuje, kłamie! poczęła Musia. Hrabia więcej ufa Rzęckiemu, dla niego jest lepszym... słowo daję. Jeżeli kto tu nam pomódz będzie mógł, to on.
Pardwowska głową trzęsła.
— Oh! oh — wybąknęła — daj ty mi z tym twoim Ewarystem pokój. Dobry chłopiec, ale nie ma nic. Leszczyc, słyszałaś, ma grube pieniądze.
— Niech je sobie trzyma! i z Panem Bogiem idzie. Krzyżyk na drogę — mówiła Musia. Mnie niemi nie kupi.
— Ani ja myślę cię, mój skarbie, sprzedawać, szepnęła ściskając ją matka — ale nikogo nie trzeba zrażać. Zlituj się! Dla każdego musiemy być grzeczne — to nas nie wiąże.
— A! tak! to nas nie wiąże! — zawołała Musia, padając na krzesło i opierając się na rączce — ale ile to kosztuje kłamać i uśmiechać się, gdy w oczy by się plunąć chciało!! Wie mamcia — ten Leszczyc na mnie robi wrażenie węża... wstręt i obrzydzenie mam ku niemu!
Sędzina usta jej pocałunkiem zamknęła.




Skutkiem przemówienia hr. Albina do rodziny — było, że znaczna jej część, widząc dłuższe siedzenie w Zakrzowie bezcelowem — chętnie czy nie, wybierać się zaczęła. Nie wyrzekano się nadziei, ale każdy szukał środków, jakie miał użyć, aby od Adalberta coś wyjednać.
Rachowano na różne wpływy i okoliczności — na tę opinję publiczną, do której się odwoływał senator, na — pokorne zasługiwanie się dziedzicowi.
Sędzina mówiła o wyjeździe jak inni, ale o nim nie myślała. Ciągle jej coś przeszkadzało, albo własna fluksja lub kaszel Musi i t. p.
August Feliks i Walerjan, którym śniadania dobre dawano w oficynie, nie spieszyli też z wyjazdem. Nim zaczęli opuszczać Zakrzew pomniejsi chudeusze, którzy widzieli jaki Sokalski miał wpływ i powagę, nie wahali się dworować mu i kłaniać się, aby jego protekcję wyjednać.
Kamerdynerowi to i pochlebiało, i zgadzało się z jego systemem, aby małemi datkami się opędzać. Pomniejsze zapomogi starał się, w sekrecie zawsze wyjednywać. Ponieważ hrabiowie oba nie byli przystępni wcale, co pozostało grupowało się przy Fryczewskiej, ale łowczyna pośrednictwa żadnego podejmować nie chciała.
Tym czasem j. ekscell. hr. Albin pracował nad tem, aby Adalbertowi dom, tryb życia tak urządzić, iżby się bez Sokalskiego mógł obejść i bez niego...
Znał tę naturę łagodną a nawykającą łatwo, której raz drogi wytknąwszy i nauczywszy ją chodzić niemi, można było rachować, że z nich nie zboczy. Sokalski był jego ekscellencji potrzebnym — na jego miejscu trzeba było kogoś do dozoru postawić... W tem trudność leżała.
Sokalski, który tu sobie przykrzył, wskazywał proboszcza ale ks. Solina nieustannie stać i zapobiedz tysiącom drobnych bąków nie mógł.
Hr. Albin sam zniecierpliwiony, przez Sokalskiego trochę podżegany — w końcu przyszedł do tego postanowienia, że życie i dom na pewną stopę urządziwszy, Adalbertowi dawszy instrukcję, uprosiwszy proboszcza o opiekę — można było zostawić go samemu sobie.
— Trudno żebyśmy zawsze niańczyć go mieli — mówił Sokalskiemu. — Zrujnować się odrazu nie może, tu na partykularzu, choćby się skompromitował niema to znaczenia... Ja zdala czuwać będę. Trzeba kogoś posadzić coby mi znać dawał o wszystkiem. Zresztą, wola Boża!!! sprobujemy go puścić!! Zobaczym!
Nic o tem nie mówił hr. Albin, zawiązywał stosunki w sąsiedztwie, i działał wedle swej myśli. Kilka razy odbył poufną naradę z proboszczem. Sokalski także bardzo był czynnym...
Co się w czasie tych przygotowań do emancypacji, wcale Adalbertowi nie pożądanej działo z nim i w nim, trudno było odgadnąć. Spoglądał, starał się zrozumieć położenie.. a gdy mu się to nie udało, zdawał losy swe całe opiekunowi, w którego wierzył, jak w ewangelją...
— Albin będzie wiedział co robić!!
Sokalski, choć teraz przy dawnym panu więcej przesiadywał niż przy tym, któremu był dodany, nie zaniedbywał go całkiem.
Wpajał w niego zawczasu jak miał sobie postępować, kogo unikać, komu ufać i czego się wystrzegać.
Uczeń słuchał pilno, bawiąc się z Parolem — ale o ile z nauk korzystał — trudno było zgadnąć.
Zabiegi Leszczyna, starającego się przypodobać, stać niezbędnym dziedzicowi i opanować go — nie uszły baczności Sokalskiego, który codzień ostrzegał hrabiego, aby mu nie ufał i nie bardzo do siebie przypuszczał...
Adalbert głową dawał znaki uspakajające...
Była to zaprawdę, przy swej prostocie i zardzewieniu, natura osobliwa, sui generis. Dla wszystkich uprzejmy, instynkt w poznawaniu ludzi miał nieomylny... Nie wiedział dlaczego, jego, zupełnie tak jak Parola, jedni ku sobie pociągnęli, drudzy obawę wzbudzali i nieufność...
W Zakrzewie też, w tych co go tu otaczali orjentował się doskonale, nikogo nie zrażał — ale nie dawał się oplątać nikomu.
Z pewnym rodzajom chytrości, którą sobie sam wyrzucał, Adalbert postępował z łowczym Leszczycem, bo go zużytkowywał do gołębi, a miał ku niemu odrazę może większą niż Sokalski.
Z sędzinej śmiał się, Musię lubił, Rzęcki mu był sympatyczny, a proboszcza wenerował.
Przy całej swej dobroduszności — hrabia miał to oko, dane niewielu, które niby nie patrzy, a widzi wszystko i nic mu nie ujdzie...
Wielu z tych przymiotów ani hrabia Albin ani Sokalski nie umieli nietylko ocenić, ale dopatrzeć nawet, dlatego, że one się w słowach nie umiały objawić — ale w czynach.
Adalbert mówił mało. Miano go za daleko nieudolniejszego niż był, a bezinteresowność, którą on uważał za najwyższą mądrość — w oczach hr. Albina piętnowała go głupotą...
Zbliżał się dzień odjazdu hrabiego... Jednego dnia gospodarz, który tu na gościa wyglądał — przez Sokolskiego został zaproszony na kawę do hr. Albina.
Każde takie we cztery oczy posłuchanie u jego ekscelencji wiele go kosztowało. Nawykł był do ślepego powodowania się i posłuszeństwa i do lekceważenia. Oprócz tego Parola z sobą brać nie mógł, bo hrabia psów nie lubił.
Poszedł posłuszny, nie bez bicia serca i obawy.
W przepysznym szlafroku, świeżo przez Sokalskiego ogolony, mimo wieku wyglądający młodo, ze swą fizjognomją dyplomaty i wielkiego pana przywitał Adalberta czulej niż zwykle.
— Siadaj mój drogi Adalbercie — odezwał się Albin — przed odjazdem chciałem się z tobą rozmówić ostatecznie. Wiesz jak ja ci dobrze życzę... Com mógł robiłem dla ciebie zawsze od dzieciństwa, nie dając ci się zwalać. Nie mogłem dać fortuny, dałem skromne utrzymanie. Los podjął się za mnie twoją poczciwość wynagrodzić. Jesteś naturalnie panem swej woli, ale ja, jak byłem opiekunem, tak czuję się w obowiązku być ci pomocą.
Mój Adalbercie — widzę, ze smutkiem, że świetnego twego położenia nie umiesz ocenić... że nie masz ochoty z niego korzystać...
— Nieumiem — odparł po cichu hrabia. Trudno się na starość odmienić. Ciąży mi to więcej niż cieszy.
Albin śmiał się.
— Oswoisz się z czasem, dodał — ale zlituj się, powiedz sobie, że hrabią i panem jesteś, i musisz być...
— A jeśli testament się znajdzie? — odparł Adalbert.
— Nie może się znaleźć! Co za uparte dziwactwo — zakrzyknął Albin. Masz dowody, że został zniszczony. Trudno pojąć kto to uczynił — ale — stało się. Jesteś panom hrabią — i trzeba to sobie powiedzieć...
— Sameś mnie wychował — cicho odezwał się Adalbert, wiesz ile mi braknie, abym się przyzwoicie mógł pokazać w salonie... Nie wiem, na którą stąpić nogę!!
— Nauczysz się — zawołał, mówić mu nie dając opiekun... Co nie uniknione, to dźwignąć trzeba i starać się znosić jaknajlepiej...
Będziesz zawsze wyglądał trochę ekscentrycznie, ale — atawizm się odezwie, zobaczysz — dasz sobie radę. Ja chciałem tylko pozostawić ci niektóre wskazówki.
Adalbert widząc, że opozycja nie pomoże — podniósł głowę — słuchał uważnie.
— Sokalskiego nieoszacowanego — rozumnego, poczciwego mentora, mówił dalej Albin — na nieszczęście nie mogę ci pożyczyć na dłużej... Jest mi nieodbicie w Wiedniu potrzebny, we Lwowie, wszędzie, gdzie się ruszę... Muszę go zabrać.
(Między nawiasami, przypominam, abyś mu z kasy wyasygnował... podarek, i wręczył go osobiście).
— W miejscu Sokalskiego — zapewne nie ma kogo postawić, ale do rady ks. Solina doskonały, tylko nadto dobroczynnym i rozrzutnym nie bądź.
Adalbert wstał i pocałował go w ramie...
— Tyś poczciwy a słaby — mówił dalej ekscelencja — a! nie protestuj! znamy się dawno! Strzeż się aby cię tu kto ze sług nie opanował, i nie wyzyskiwał. Sokalski mi mówił o jakimś łowczym czy leśniczym, ma to być!...
Hrabia dał znak ręką że go znał dobrze...
— Babom także, równie Fryczewskiej, jak pannie Felicji za nos się wodzić nie dawaj. One do tego były za podkomorzynej przywykłe, a twój poczciwy nos nadaje się do pochwycenia...
Śmiejąc się słuchał tych nauk Adalbert. Albin był w humorze dobrym.
— Jeżelibyś przypadkiem — dodał — rozwiódłszy się z twoim Parolem, pomyślał o ożenku, bo tu cię niechybnie będą usiłowali ożenić — zlituj się, Adalbercie, nie czyń tego bezemnie...
W twoim wieku próba byłaby niebezpieczna.
Adalbert porwał się aż skoczył przerażony.
— Ja? ja? żenić się — zawołał — chyba żartujesz ze mnie... Niemam najmniejszego ku temu powołania... czas właściwy przepadł dla mnie. Bądź spokojny... Wiesz że zawsze kochałem się w ekonomównach, a ty zabraniałeś mi się żenić. Dziś wdzięczen za to jestem...
Z tej strony możesz być zupełnie spokojnym — powtórzył i siadł Adalbert.
— Bardzo dobrze — rzekł Albin — no — ale jakież masz na przyszłość projekty i plany?
Podumał zapytany, mocno trąc głowę...
— Żadnych planów nie mogłem dotąd układać — odezwał się. Czekam i czekać będę testamentu.
Syknął Albin, a Adalbert ciągnął dalej.
— Tymczasowo uważam się tu za administratora. Majątek, jeżeli będzie można pchnę w dzierżawę, a w Zakrzewie, wątpię bym w pałacu wysiedział, dworek sobie obiorę — no, i z Parolem, gołębiami, kurami będę sobie siedział cicho...
— I z nikim żyć nie myślisz? — przerwał Albin — to niepodobna... Musisz przyjmować, musisz się zbliżyć do ludzi. Rozumiem, że towarzystwo z Parolem jest ci bardzo miłem, ale ono nie starczy.
Adalbert milczał, słuchając z głową spuszczoną. Hrabia popatrzywszy na niego, dokończył wesoło:
— Jesteś tak zmęczony i przybity tem, co dla innego byłoby szczęściem największem, że — możnaby cię pokazywać za biletami. No — ale natury nagle zmienić niepodobna... Bądź sobie dziwakiem, to nieunikniona, ale staraj się być przyzwoitym.
Adalbert zamruczał cicho.
— Niechże kuzyn dobrodziej będzie pewnym, że ja bez rady jego nic ważniejszego nie postanowię i nie uczynię... a, znajdzie się ten testament, (bo ja zawsze się tego spodziewam) do łaski waszej wproszę się znowu, i powrócę do dworku szczęśliwszy niż tu przybyłem...
Hr. Albin śmiał się kawę popijając.
— No, no — rzekł — nie mówmy o tem. Przekonasz się, że niezależność i zamożność są coś warte, oswoisz się, obędziesz i o powrocie do Brodnicy myślić przestaniesz...
Zresztą — dokończył po namyśle — rób co chcesz, serce masz dobre — ale srogiego głupstwa przez bezinteresowność nie popełnij, bo niem byś nietylko sobie, ale całej zaszkodził rodzinie...
To mówiąc, bodaj po raz pierwszy w życiu hr. Albin wstał, zbliżył się do Adalberta i poufale go uściskał i ucałował.
Biedny uszczęśliwiony kuzyn, rozrzewniony tym dowodem łaski, po ramionach i rękach opiekuna całował. Tak się skończyła ostatnia konferencja, a nazajutrz J. Eksell. zabrawszy z Zakrzewa w prezencie kilka pięknych starych srebrnych puharów i różne cacka, do których się przymówić umiał, wyjechał wraz z Sokalskim, obdarzonym wcale pańskim datkiem...
Adalbert został sam, panem swej woli...
W początku zrobiło to na nim wrażenie dziwne, jakiegoś postrachu, niepewności, gwałtownej potrzeby szukania podpory, gdyż przez całe życie swoje nigdy niezależnym nie był. Zarazem Adalbert zaczął myśleć... Prawie cały ten dzień po odjeździe opiekuna i mentora spędził w ogrodzie na medytacjach.
Charakter i nawyknienie czyniły go niezdolnym do natychmiastowego orjentowania się w miarę jak okoliczności wymagały. Więcej niż ktokolwiek potrzebował rozmysłu, wczesnego obmyślenia kierunku... postanowienia z góry jak miał postępować...
Męczyło go to rozmyślanie, lecz było koniecznem. Chodził po ciemnych ulicach ogrodu, zadumany, pogrążony w sobie, a Parol, jakby odgadywał jego udręczenia wewnętrzne, również kwaśny włóczył się za nim, przysiadając niekiedy i patrząc mu w oczy. Humor pański łatwo mu było odgadnąć z tego, że ani razu się nie odezwał do niego.
— Nieprawdaż, Parol?
Mruczał, tarł włosy, siadał, wstawał, ale owocem tego trudu ducha, który w pałacu tłumaczono tęsknotą po hr. Albinie — było jaśniejsze pojęcie zadania.
Chciał tu być wiernym administratorem w oczekiwaniu testamentu, który zawsze jeszcze zdawał mu się gdzieś ukrytym, ale widział sam, że sobie mógł i powinien był życie znośne urządzić. Dla czegożby nie miał fantazjom niewinnym dogodzić.
Z ludzi najsympatyczniejszego chciał sobie przybrać do poufnych posług Rzęckiego a czasem i zręcznym się posłużyć Leszczycem, choć go nie lubił. Brunak stary miał mu dostarczać wiadomości o stanie przeszłym Zakrzewa, proboszcz być doradcą w sprawach z rodziną... Dom mogła jak dawniej utrzymać panna Felicja, pod kierunkiem łowczynej.
Tego dnia hrabia ciągle krążąc po ogrodzie, znalazł w nim, niedaleko od pałacu stosowne miejsce do hodowli kur i gołębi... Była to przy oranżerjach przyczepiona mała opuszczona wieżyczka, którą niegdyś podkomorzyna, będąc ruchawszą i zdrowszą, dla pięknego widoku na okolicę zbudować kazała. Później nieboszczka, gdy chodzić nie mogła, zapomniała o niej. Mogła wybornie służyć za gołębnik, a od inspektów i oranżerji oddzielony kawałek ogrodu, do hodowli ptactwa doskonale się nadawał.
Mruczał na to i protestował ogrodnik, ale poddać się musiał.
Pierwsze dni po odjeździe Albina upłynęły w samotności na przechadzkach z Parolem, na krótkich rozmowach z Rzęckim, na czytaniu ale z roztargnieniem tysiąca nocy. Pierwszy raz w życiu, on co je czytywał od lat wielu, znajdować zaczął opowiadania te jakby już... znanemi sobie i jednostajnemi.
Ponieważ Leszczyc się narzucił do urządzenia gołębnika — hrabia mu je zlecił.
Sędzina wybierając się odjeżdżać, zwlekała ciągle z opuszczeniem Zakrzewa. Panie te rzadko i na krótko się spotykały z hrabią, ale matka nawet dostrzegła że dla Musi był grzecznym i uśmiechał się jej przyjaźnie. Nie było w tem galanterji żadnej, coś raczej ojcowskiego i opiekuńczego, a jednak sędzina powiedziała sobie:
— A nużby?
Hrabia był niemłody, nie piękny, trochę dziki, ale tyle miał za sobą! Serce jej macierzyńskie karmiło się sofizmami, aby szczęście córki możebnem uczynić w myśli, w połączeniu z tą starą niepozorną karykaturą.
Ale córce nie dała poznać, że marzenie to się w jej umyśle zrodziło. Musia, co matka dobrze uważała, nie miała też wstrętu do hrabiego i owszem, śmiało i sympatycznie się z nim obchodziła, daleko milej na niego spoglądając, niż na wstrętnego Leszczyca, który, raz się wkradłszy do oficyny, nieustannie się tu narzucał.
Musia grymasiła, wynajdując rozmaite powody do pozbycia się leśniczego.
— Mamcia — mruczała — ośmiela tego nieznośnego Leszczyca, a on się tu nieustannie włóczy i takie zawsze z sobą przynosi zapachy, to stajenne, to jakiejś stęchlizny, to starej pomady, że mnie nudności porywają.
Matka kładła palec na ustach.
— Pieszczoszko ty... — szeptała — jest w łaskach u hrabiego.
— Chwali się, nieprawda — zaprzeczało dziewczę — hrabia jest nadto przeciwny, ażeby nie czuł że ten Leszczyc...
— Ale, cichoż!
— A co się tyczy hrabiego — dodała Musia — słowo daję mamie, ja sobie sama bym z nim radę dała, bez pomocy niczyjej.
Sędzina, jakkolwiek wielkie miała o zdolnościach córki wyobrażenie, nie mogła przypuścić nawet, aby to dziecko na tak zuchwały czyn porwać się mogło...
Rozśmiała się i przeżegnała.
Musia osobliwszą zrobiła minkę.
— Niech mamcia wierzy — rzekła — że ja ani się go boję, ani wątpię, że do niego się zbliżyć można, nie potrzebując drabiny pana Leszczyca.
— Leszczyc w tobie zakochany — dodała matka — no i z biedy, wiesz, ma za co kupić cząstkę lub wziąć dzierżawę.
— A! niechże kupuje i bierze — przerwała Musia — byłe bez nas... To okropny człowiek!
A po chwili dodała dla matki.
— Jeden taki oficjalista!
Sędzina szepnęła:
— A Rzęcki?
Musia się zarumieniła i odparła.
— O! to wcale co innego!
W kilka dni potem Musia, którą Rzęcki zawiadamiał o wszystkiem co się we dworze działo, wybrała się rano do ogrodu.
Dawano jej zupełną swobodę, matka bardzo zresztą troskliwa, miała taką wiarę w jej rozum i serce, że się nic o nią nie obawiała.
Wychowana przy matce, która nadzwyczaj wiele papląc, więcej zawsze mówiła niż było potrzeba przy dziecku, przedwcześnie dojrzała, ale się nie zepsuła. Pieszczoty matki, poczucie własnej siły czyniły ją zuchwałą, a śmiałość rzadko w życiu szkodzi.
Przechadzki Musi do ogrodu zeszły się dziwnie z fundacją gołębnika przy inspektach. Hrabia codzień także zrana tu pośpieszał, godzinami nowych swych wychowańców karmił, poił i pilnował robotników, którzy budowali klatki dla każdej pary osobne, ze wszystkiemi możliwemi wygódkami i zabezpieczeniami.
Czasami przyplątywał się tu do hrabiego Leszczyc, niekiedy Rzęcki, nigdy razem oba nie towarzyszyli mu.
Rozprawiano o gołębiach, zajmowano się tylko niemi. Adalbert, który je lubił, znał je też bardzo dobrze. Smutno to wyznać, ale prawda każe zaprzeczyć zupełnie i stanowczo tradycjom o gołębiej łagodności i wierności małżeńskiej. Nie ma może stworzeń kłótliwszych, mniej zgodnie żyjących z sobą, choć uchodzą za wzór dobroci i słodyczy. Są to przy tem obżartuchy nienasycone, które o lada ziarno zabijać się są gotowe.
Każdą więc parę trzeba umieścić osobno i pilnować gdy dzieci podrosną, aby im dać schronienie, bo miłość rodzicielska dla nich nie trwa dłużej nad ten perjod w którym pisklęta z dzioba karmić potrzeba. Jak tylko potomstwo samo się wyżywić jest zdolne, szanowni rodzice tym dziobem który je karmił, pędzą precz i wołają im na drogę, w gołębiem języku, nielitościwe, Help your self.
Smutne to, ale prawdziwe.
Pomimo tych ich przywar, piękne gołębie bardzo można lubić i gdy się je karmi, miłość ich pozyskać sobie, lub przynajmniej spoufalenie.
Adalbert z niemi bardzo bawić się lubił, cieszył się gdy mu siadały na rękach, na ramionach, na głowie.
Śmiał się wówczas, usiłował je chwytać i jak dziecko niemi rozrywał.
Rozpoczynała się właśnie ta edukacja pościąganych zewsząd przez Leszczyna gołębi i hrabia pracował godzinami nad nią, gdy jednego rana pod oranżerją postrzegł białą spódniczkę i parę małych nóżek (oczy miał spuszczone), około których cała gromadka jego gołębi się uwijała poufale.
Niezmiernie tem ździwiony, nieśmiało i powoli skierował wzrok w tę stronę, gdzie bielała spódniczka i poznał ubraną w nią Musię, którą z przyjemnością zawsze widywał.
Wystrojona, wyświeżona ale po wiejsku, jak pączek młody zaledwie rozkwitająca, w słomkowym kapelusiku, z parasolikiem w ręku, który opuściła na ziemię, stała czarodziejka z uśmiechem na różowych usteczkach, z wyrazem dumy dziecinno-dziewiczej, sypiąc z góry ziarno, do którego ptactwo chciwie się zlatywało.
Łatwo było poznać po śmiałości z jaką gołębie się do niej zbliżały, iż musiała nie po raz pierwszy zapoznawać się z niemi.
Zdumiony tem wielce hrabia, nie odwrócił wzroku od sędzianki, która mu główką się skłoniła i zajmowała bardzo gorąco ptakami.
Gdyby hr. Adalbert czytał był „Pana Tadeusza”, niezawodnieby mu Zosię przypomniała, posądziłby ją może o dobrowolny plagjat, ale hrabia nic nie znał prócz swoich „Tysiąca Nocy”.
Musia, gdy w nią oczy wlepił, nie zmięszała się bynajmniej, pozdrowiła go zarumieniona i trzpiotała się probując łapać gołębie, które koło niej się zwijały.
Jakiś czas Adalbert siedział nieporuszony, przypatrując się tej swej rywalce, która zaledwie przyswajające się doń ptactwo, odciągała ku sobie.
— Panienka też lubi gołębie! — odezwał się w końcu łagodnie.
— A! a! nietylko gołębie — zaszczebiotała śmiało Musia — o! nietylko gołębie, ale kury i wszelkie ptactwo... Miałam raz długo oswojoną sroczkę, która do okna przylatywała, a nawet wróbla, który śniadanie jadł ze stolika.
Musia przesadzała trochę, bo wróbel nie był tak bardzo ułaskawiony — ale chciała się przypodobać hrabiemu.
— Proszę! proszę! — szepnął hrabia, który jak wróbel wcale od niej uciekać nie myślał.
— Wszakże pan hrabia mi tego za złe mieć nie będzie, poczęła, białe ząbki wyszczerzając Musia, że ja gołębie bałamucę. Nie mam co robić, mama cierpiąca, a takie ładne te gołąbki.
Parol, który od początku był w bardzo przyjacielskich stosunkach z sędzianką, zobaczywszy ją, powolnym krokiem poszedł się z nią przywitać, dał pogłaskać, spłoszył gołębie i sam pomiarkowawszy, iż może być natrętnym, zajął neutralne stanowisko pomiędzy hrabią, a Musią w pośrodku.
Gołębi, ani kur nigdy nie płoszył.
— Ładne te gołębie? — żywo podchwycił hrabia Adalbert. — Ładne? Otóż ja powiem panience, że do tych, które ja miałem w Brodnicy, ani się umywały!
I westchnąwszy, mówił dalej.
— A! potrzeba było widzieć moje białe jak śnieg pawiaki, z ogonami jak wachlarze, z różowemi dziobkami, chodzące tak jakby się tańcować uczyły. To rozkosz było patrzeć na te stworzenia... albo ciemne, łapate z mieniącemi się skrzydłami, u nóg mające jakby drugą, zapaśną skrzydeł parę — albo...
Tu smętnie zamilkł Adalbert.
— A dlaczegoż pan hrabia ich tu sobie nie sprowadzi? — żywo zapytała Musia.
Potarł czoło Adalbert i odezwał się smutnie.
— Dla tego ich tu nie sprowadzam, że one tęskniłyby pewnie i imby tu tak dobrze nigdy nie było. Po cóż się dla mnie męczyć mają? Każdemu ten kąt w którym się urodził i żył, najmilszy.
— A! to prawda! — potwierdziła Musia — tak jak i mnie Derewianka nasza. Mama woli tu siedzieć przy pałacu, a ja...
Musia naiwną swą rolę niewiniątka z takim grała wyrazem prawdy, iż hrabia patrzył, słuchał i lice mu się rozjaśniało. Był to — jakby jeden więcej gołąbek.
Wysypawszy ziarno, które z sobą przyniosła, sędzianka, miarkując, że na pierwszy raz, rozmowy nadużywać nie wypadało, zakręciła się, furknęła i znikła.
Adalbert, mający tu wiele do czynienia, a nigdzie więcej nic do roboty, pozostał na ławeczce przy oranżerji.
Zjawienie się Musi, chociaż nie był rad natrętom, wcale mu przykrem nie było. Młodość jej czyniła na nim wrażenie orzeźwiające, a że ją widywał przechadzającą się i poufale rozmawiającą z Rzęckim, posądzając o miłość dla niego, mówił sobie w duchu jakby to było pięknem tę parkę ludzi skojarzyć.
— To także mogłaby być dla mnie para gołębi...
I rozśmiał się dobrodusznie.
Parol zobaczywszy uśmiech, zbliżył się i łapą dał znać o sobie.
Hrabia bardzo dobrze wiedział co to znaczyć miało — pudel bowiem zabaw z ptakami nie lubił, i nieledwie był o nie zazdrosny. Był jednak nadto bobrze wychowanym, aby zdradził to uczucie.
Hrabia pogłaskawszy go dał do zrozumienia, iż powinien był mieć cierpliwość. Wolał tu siedzieć na wolnem powietrzu, gdzie go nie tak łatwo było znaleźć, niż w pałacu — ciągle przyjmować zmuszony nieznanych sobie — interesantów.
Zadumanego głęboko zastał nadchodzący później Leszczyc. Przynosił on nowego języka o gołębiach osobliwych, które daleko wprawdzie, aż w Lublinie, u jakiegoś amatora znajdować się miały. Opowiadano dziwy o ich kształtach, barwach, wielkości i odmianach w układzie piór, które czyniły jedynemi gołębie pana Szuwaczewskiego.
Łowczy, gdyby pan graf sobie tego życzył, gotów był podróż odbyć w celu nabycia i przywieźć co najosobliwszych okazów po parze lub więcej.
Choć nie lubił Leszczyca, hrabia wiadomości słuchał z zajęciem wielkiem — i przyszło mu na myśl, że on sam incognito mógłby był odbyć tę podróż i wybór uczynić lepszy — ale na to za mało miał odwagi jeszcze.
Coby na to hr. Albin powiedział?
Wysłuchawszy Leszczyca, hrabia wziął rzecz do namysłu.
— Kawał drogi! zobaczymy! — szepnął w końcu.
Łowczy najpewniejszym już był, że posłannictwo gołębie powierzone mu zostanie. Spełniając je miał sposobność Leszczyc zasłużyć się hrabiemu, pozyskać łaskę większą, dostać nagrodę, a swoją drogą na cenie gołębi i kosztach podróży zarobić.
Jak każdy spekulator skrzętny, łowczy najmniejszego nigdy zarobku z oka nie spuszczał...
Następnego dnia, po ścisłym obrachunku z sumieniem, wyprawienie Leszczyca postanowionem zostało...
Hrabia powiedział sobie, że gdyby w istocie był tylko administratorem Zakrzewa, cośby mu się należało za czuwanie nad cudzem dobrem — wiec miał za co kupić gołębie??
Wycieczki do nowych gołębników powtarzały się codziennie, czasem nawet dwa na dzień razy, a hrabia mimowolnie nawykał do znajdowania tu sędzianki i do rachowania jej jakby za część składową należącą do gospodarstwa...
Postępowanie Musi było ze wszech miar ostrożne i rozumne, matka słusznie się musiała zdumiewać jej młodziutkiemu taktowi, oględności, krwi zimnej i wytrwałości.
Opowiadała ona wszystko co ją spotykało sędzinie, zasięgała jej rady, ale ta ciesząc się, dziwiąc, całując ukochane dziecię — nie miała nic ani do zarzucenia, ani do naprawiania.
Z początku dziewczę nie narzucało się zbytnio, parę razy nawet hrabia jej nie zastał przy gołębiach, ale spotkał wracając od nich, a gdy ją spytał dlaczego się nie przyszła zabawić z niemi, odpowiedziała mu z uśmieszkiem, iż się obawiała aby mu to przykrem nie było.
Adalbert znalazł się bardzo grzecznie, zapewniając ją, że, owszem, rad będzie gdy ptaki oswajać z sobą i ludźmi zechce.
— Ja nie jestem zazdrosny — dodał — a cieszę się gdy moim wychowańcom dobrze się dzieje i one drugim przyjemność sprawiają.
Opatrzona tem upoważnieniem, Musia mogła już śmiało przychodzić co rana i poufalszy coraz stosunek zawiązywał się pomiędzy nią a hrabią. Hrabia najczęściej ją tu już zastawał, gdy pogoda była w podwórku, gdy dzień dżdżysty, stojącą pod dachem oranżerji, której okna były powyjmowane na lato.
Siadał wówczas na pierwszym lepszym kuble próżnym po oleandrach i doskonale się bawił przypatrując karmieniu, a sam sypiąc ziarno także.
Rozmowa nie była wielce urozmaiconą, gdyż Adalbertowi motywów do niej brakło. Trzeciego czy czwartego dnia zaczął mówić o kurach, o których Musia zaręczała, że je także pasjami lubiła. Nie koniecznie brać to była potrzeba ściśle, gdyż drób dotąd był jej dosyć obojętnym, ale biedaczce szło o to, aby sobie pozyskać hrabiego.
Ten za przedmiot główny — gołębie i kury nie wychodził prawie w rozmowach z Musią — ale gdy ona coś wtrąciła nowego nie gniewał się.
Dziwnym sposobem często trafiało się jej, że mówiąc o podkomorzynie, o przeszłości jakoś ciągle miała na języczku Rzęckiego. A gdy jego wspominała hrabia się dobrodusznie przypatrywał jej rumieńcowi i uśmiechał się nieznacznie.
Przyszło do tego, że raz trafem, czy umyślnie? hrabia idąc do swoich gołębi na drodze spotkał pana Ewarysta, stanął i zaczepił go.
— Cóż, waćpan nie lubisz gołębi — zapytał.
— Jakto? proszę jaśnie pana — odparł żwawo Rzęcki — i owszem, lubię bardzo.
— A nigdy nie przyjdziesz ich zobaczyć!
— Nie śmiem panu hrabiemu się narzucać — rzekł Rzęcki.
— Przecież ja nikomu nie bronię — zawołał hrabia — panna sędzianka prawie codzień je karmi. — Chodź waćpan za mną.
Gdy hrabia, zamiast sam przyjść z Rzęckim się razem pokazał, Musia zapłonęła cała jak wiśnia.
Posądziła p. Ewarysta, że on się niezręcznie a samowolnie tu wciskał i trochę się pogniewała w duchu, ale hrabia ją wywiódł zaraz z błędu, oświadczając, że na drodze spotkał p. Ewarysta i zabrał go z sobą.
Tego dnia hr. Adalbert był w humorze najlepszym, co wpłynęło nietylko na usposobienie Musi i Ewarysta, ale nawet Parolowi dodało odwagi, tak, że więcej sobie trochę pozwalał i gołębie mimowolnie płoszył, co mu surowo naganionem zostało i musiał się u nogi położyć.
Wszyscy tego ranka byli jacyś rozochoceni i szczęśliwi, a hrabia żywiej się poruszał i mówił więcej niż zazwyczaj. Musia szła za jego przykładem i paplała. Ewaryst śmielej chodził i obracał się. Hrabia co spojrzał na swe towarzystwo, to mu się poczciwa twarz jego rozjaśniała.
Cóż on na świecie więcej miał do robienia nad to, by się do szczęścia drugich przyczynić? Zdawało mu się to najlepszym celem, najpożądańszem zajęciem.
Dla siebie potrzebował bardzo mało — ale biednym, młodym, jak mu się zdawało słusznie, zakochanym, podać rękę, ich nadzieje ziścić, patrzeć potem na życie uśmiechające się tym dwu rozkwitającym młodościom... to mogło zapłacić za postradany spokój i opuszczony dworek w Brodnicy.
Zakrzew zaczął mu się teraz mniej wydawać nieznośnym, a że pałacu nie lubił, bo mu tam było za przestronno i za pańsko, rozglądać się chciał zawczasu, gdyby go okoliczności pozostać tu zmusiły, za jakim dworkiem, za jaką pustelnią, któraby mu jego brodnicką przypominała.
Zdobył się na odwagę powiedzenia sobie, że jużci miał prawo wedle swego smaku i nawyknienia urządzić się na tem wygnaniu.
Leszczyca długo nie było z powrotem, a choć hrabia za nim nie tęsknił, korciło go co też ów za osobliwe gołębie przywieźć może?... Oprócz tego zręczny pochlebca napomknął, iż wiedział w dobrach hrabiów zamojskich o jednym folwarku, na którym piękne gatunki kur hodowano, i zamierzał tam wstąpić czyby nie udało mu się kwoczki i kogucika nabyć. Adalbert mu to bardzo pochwalił, miał teraz nadzieję, że oprócz gołębi, przybędzie więcej może coś jeszcze na jego pociechę.
Z powodu nieobecności łowczego, i oczekiwania, parę razy jakoś go wspomniał hrabia.
Musia, która się coraz bardziej emancypowała, złośliwie a nie zbyt zręcznie spytała, czy za nim hrabia nie tęsknił?
— Za nim — rozśmiał się Adalbert — o! nie. Mógłby sobie zostać i dłużej, byle furę z ptactwem wyprawił.
— Ale o lasy może się pan hrabia obawia? — poprawiło się dziewczę.
— O lasy? — ruszył ramionami hrabia. — Gdybym się lękał, tobym p. Ewarysta prosił, aby je objechał.
— Hrabia może rozkazać — przerwała Musia.
— Ani kazać, ani prosić nie chcę, bo nie sądzę, aby tego była potrzeba — rzekł Adalbert — a wolę mieć pana Rzęckiego przy sobie pod ręką...
Ewaryst przyszedł dziękując, pocałować go w ramię, a hrabia pośpieszył serdecznie ścisnąć mu rękę.
Tak codzień prawie zbliżali się do tego, długo za strasznego i niedostępnego uważanego hrabiego, który się okazywał coraz łagodniejszym i powolniejszym...
Musia przybiegała do matki z tych przechadzek, rzucała się jej na szyję, chwaliła się, śmiała, klaskała w dłonie, a czasem na świadectwo przyprowadzała z sobą p. Ewarysta, który potwierdzał najuroczyściej każde słowo Musi.
Z dyplomacją prawdziwie niewieścią, nieznacznie Musia doprowadziła do tego Adalberta, że ją z matką i p. Ewarysta zaprosił do swego stołu...
Było to, można powiedzieć, wielkim wypadkiem w Zakrzewie o którym począwszy od kuchni aż do folwarku mówiono, a stara Fryczewska dowiedziawszy się o tem, głową potrząsała znacząco.
Ci co wiedzieli o rannych wycieczkach Musi, chociaż po młodziuchnej dzieweczce intrygantki się nie spodziewali — nie mogli komu innemu zmiany zaszłej przypisać tylko jej wpływowi.
Ten zaś tłumaczono po ludzku, jako urok oczu ładnych i młodości, którym hrabia oprzeć się nie mógł.
— Staremu wprost zawróciła głowę — mówiono.
Razem z tem jednak coraz większe łaski okazywane Rzęckiemu, który był oddawna adoratorem Musi, stawały się niezrozumiałe...
— Słowo daję — szeptała przysiadając się do staruszki Fryczewskiej panna Felicja, której wpływ Musi nie był do smaku — ja tego wszystkiego co się tu dzieje, zrozumieć nie mogę, ani hrabiego tego pojąć...
Prowadził go kamerdyner jakiś, teraz ta dzierlatka... Bóg wie co to jest i co z tego wyrosnąć może, ale mnie się to nie podoba, szczerze mówię.
— Mnie także — mówiła Fryczewska — co nie jest jasne to zawsze niedobre... Dziwactwa tego człowieka nie wiedzieć dokąd go doprowadzić mogą...
Powróci Leszczyc... to i ten znów nad nim zapanuje, ale jak się on z Rzęckim pogodzi?
Panna Felicja westchnęła i w głębokich zatopiła się myślach.
Nigdy w życiu hrabia Adalbert większej samoistności nie rozwinął w sobie, nie czuł się śmielszym jak teraz. Wprawdzie okoliczności go zmusiły do tego, bo słuchać nie miał kogo, ale umysł jego pracował, a co dziwniej, wola się czuć dawała.
W dawniejszem życiu wszystko było tak urządzone, iż machinalnie, wcale nie myśląc, na każdą godzinę miał gotowe zajęcie. On i Parol wiedzieli zawsze co po czem ma nastąpić. W Zakrzewie regulaminu zbrakło, wyrabiał się on powoli, ale nigdy tak ściśle wykonywanym być nie mógł jak w Brodnicy.
Zrana szedł hrabia Adalbert zwykle do gołębi, spotykał się u nich lub na drodze z Musią, nadchodził Rzęcki. Tu gdy zasiadł na krzesełku plecionem, o które się dla niego Rzęcki postarał, aby kubeł niewygodny zastąpiło, zaczynała się rozmowa. Musia mówiła do gołębi razem i do niego, hrabia czasem Rzęckiego pytał o coś tyczącego się dworu, czy nie było kogo chorego między ludźmi, czy nie wiedział co o proboszczu, czy nie słyszał co o Leszczycu.
Ewaryst ośmielony później już sam przynosił nowinki, dobierając je tak, aby do smaku hrabiemu przypadały.
Gdy Musia znikła, Rzęcki pozostawał chwilę dłużej, a hrabia czasem go gdzie posyłał, lub on sam poddawał myśl, aby być użytym przez niego, a hrabia ją przyjmował skwapliwie.
Później do obiadu Adalbert chodził sam około pałacu po ogrodzie z Parolem, czasem brał do rąk jaki tom „Tysiąca nocy“, lub odwiedzał proboszcza.
Obiad przeciągał się przy wesołych opowiadaniach sędziny, Musi i ośmielającego się coraz pana Ewarysta.
Poobiednie godziny różnie bywały zużytkowane, ale w ostatnich dniach hrabia począł je wyłącznie obracać na obeznawanie się z miejscowością.
Czynił to w celu, aby sobie upatrzeć dworek, któryby później dla własnego użytku mógł przerobić i w nim zamieszkać, oswajał się bowiem z myślą pozostania w Zakrzewie.
Ideałem jego był taki mały, ładny, schludny dworeczek z ogródkiem i staremi drzewami, na których w rezydencji wcale nie zbywało.
Mówiliśmy już, że w ciągu życia podkomorzynej namnożyło się tu gracjalistów, rezydentów, inwalidów, którzy wszyscy prawie mieścili się w pobudowanych dla nich chatkach. Hrabia szczerze niektórym z nich zazdrościł. Były dworki tak wdzięczne, czysto utrzymane, okwiecone, wyglądające na spokojne i szczęśliwe gniazda, że apetyt go brał zamieszkać.
Rzęcki, którego później rozpytywał o tych, do których należały, opowiadał mu o nich i okazywało się, że na żaden sposób nikogo z nich rugować się nie godziło.
W tych przechadzkach uderzył szczególniej hrabiego, w końcu lipowej alei stojący dworek większych rozmiarów, niby chata szwajcarska, otoczony z przodu staremi kasztanami, z tyłu mający ogród z ogromnych lip, topoli, świerków i klonów złożony. Otaczające go ogrodzenie wskazywało, że należący do niego ogród był rozleglejszy niż inne...
Nadzwyczaj czysto i starannie utrzymywane było to schronienie, przed którem nigdy żywej duszy, najmniejszego ruchu widać nie było. Dworek jednak zamieszkanym być musiał.
Hrabia stawał przed nim każdym razem i długo mu się przypatrywał. Jeżeli który, to ten stanowczo byłby sobie wybrał. Do plebanji i kościołka było ztąd niedaleko, wieś, karczma i gwar leżały dosyć odlegle, od dworu przestrzeń dzieliła niewielka.
Jednego dnia nad wieczór, właśnie mijał hrabia ten szczęśliwy kątek z westchnieniem, gdy u furtki prowadzącej do niego spostrzegł stojącego starego Brunaka, który z należną swej peruczce ostrożnością, zabierał się zdjąć czapkę z głowy i hrabiego pozdrowić.
— Pan tu mieszkasz? — spytał zatrzymując się hrabia.
— Tak jest, jaśnie wielmożny hrabio — odparł powoli stary oficjalista — tak jest.
— Sam?
— To jest — tego — tak jak sam, ale jest stary Suchowski, którego ja pielęgnuję — cicho odrzekł Brunak, panu hrabiemu wiadomo. Stary Suchowski.
Adalbert stał zdziwiony, gdyż nigdy dotąd o żadnym starym Suchowskim nie słyszał.
— Nie, niewiem o nim — odpowiedział hrabia — ale naprzód czapkę włóż proszę, panie Brunak.
Skłonił się stary.
— Ale jakże może być, ażeby pan graf dotąd o naszym staruszku nie słyszał.
— A no — tak jest, któż to taki? — zapytał hrabia.
Brunak potarł czoło.
— Jakby to powiedzieć — odezwał się zakłopotany. — Suchowski ma może ze sto lat, bardzo, bardzo już nieborak zgrzybiały. Oddawna już chodzić nie może, no i karmić go trzeba, bo w rękach władzy nie ma. Więc ja go tam jak umiem i mogę dozieram i żeby nie sam był siedzę przy nim.
On pono jeszcze ś. p. podkomorzynę na rękach nosił... człek leciwy... strach... a pan Bóg odjąwszy mu nogi i ręce, zostawił go łaską swoją przy zupełnie zdrowych zmysłach. Pamięć osobliwa.
Hrabia słuchał z uwagą.
— Odwiedzić go nie można? — zapytał.
Brunak się poruszył żywiej niż był zwykł.
— Pan Graf nie potrzebuje naturalnie prosić o pozwolenie — rzekł zakłopotany — ale że to jest człowiek tak sędziwy, a do samotności nawykły... gdyby mu wprzód oznajmić...
To mówiąc Brunak zwolna uchylił furtkę.
— Bądź pan łaskaw — odezwał się hrabia — oznajm mu, że ja go chcę odwiedzić. Jeżeli się nie czuje na siłach, przyjdę innym razem.
Brunak ujęty tą powolnością pana pośpieszył do dworku, a hrabia z Parolem zostali pod lipami w alei. Upłynęło prawie ćwierć godziny nim Brunak powrócił dysząc, otworzył furtkę i zaprosił hrabiego, który wszedłszy Parola w ganku z czapką swoją zostawił, nakazując mu jej pilnować, a sam na prawo wprowadzony, wszedł do obszernej izby, otaczającemi drzewami przyciemnionej.
Nie prędko oczy oswoiwszy się z tym mrokiem mogły rozpoznać wnętrze. Pokój był jak cela klasztorna cały obrazami i obrazkami, krzyżami, godłami pobożnemi przyozdobiony. U drzwi wisiała kropielnica.
W jednym końcu stało łoże zasłane czysto, pod oknem duży stół, na którym krucyfiks, książki do nabożeństwa i różaniec na nich widać było.
Pomiędzy łożem a stołem, na szerokiem krześle z kółkami, ostawiony poduszkami siedział blady, wyżółkły, wychudły nadzwyczajnie, z głową pokrytą czapeczką czarną starzec.
Twarz jego mimo marszczek, które ją okrywały, pomimo lat co się wypiętnowały na niej, miała rysy piękne i szlachetnego wyrazu.
Błogi spokój był na niej rozlany, oczy tylko świeciły rozbudzonem w tej chwili życiem.
Okryty kołdrami, z pod których tylko ręce białe widać było przebierające konwulsyjnemi ruchy różaniec. Suchowski od wejścia do pokoju hrabiego, który się do niego zbliżał wolnemi krokami, oka i z niego nie spuszczał.
Brunak tymczasem krzesło przysuwał, na którem hrabia miał usiąść przy staruszku...
Głos, którym Suchowski z uroczystością jakąś pozdrowił nadchodzącego brzmiał wprawdzie słabo, był drżący, ale wymowa wyraźna — nie zdradzała żadnego wewnętrznego poruszenia.
— Witam was, witam, panie nowy — mówił powoli — a dziękuję żeście starca, który już na tym świecie gościem, nikomu na nic nieprzydatnym, odwiedzić raczyli...
— Bóg zapłać wam.
Hrabia zbliżył się z pewnem poszanowaniem i usiadł ostrożnie.
Twarz starca z trudnością ruchu widoczną, zwróciła się ku niemu.
Badał go pilno oczyma...
— Dawne dzieje musisz waćpan pamiętać — odezwał się gość.
— Tak jest, dawne bardzo, takie, o których ludzie zapomnieli... — począł mówić stary, coraz wyraźniej i śmielej. — Z mojego pokolenia pozostałem na ziemi tak jak sam, a Bóg mi odjął nawet władzę poruszania się... patrzę już tylko i słucham.
— Znałeś pan dobrze nieboszczkę? — mówił hrabia...
— Dzieckiem — rzekł Suchowski - znałem jej rodziców, znałem męża... Zostawałem w ich usługach, aż do chwili, gdy mnie Bóg dotknął bezwładnością, lat temu nie więcej jak...
Tu się staruszek zawahał, a stojący zdala Brunak dodał.
— Sześć. I szepnął zaraz...
— Wszystko doskonale pamięta, tylko co się jego samego tyczy z ostatnich czasów, to pozapominał.
Suchowski nie zdawał się słyszeć tej uwagi, patrzał bardzo pilno na hrabiego, usiłował go odgadnąć...
— Nie spodziewaliście się pewnie widzieć tu tak obcego jak ja człowieka — przemówił hrabia — ale i ja sam wcale się nie spodziewałem tu znaleźć. Podkomorzyna zapewne inaczej majątkiem rozporządzić zamierzała.
Staruszek potrząsnął głową.
— Mylisz się, panie hrabio — odezwał się łagodnie — ja najlepiej wiem co miała w sercu i na myśli...
Ubolewała ona przez całe życie, że z siostrą, od której pan hrabia pochodzisz i z tą gałęzią rodziny stosunki były zerwane... chciała coś dla ubogich uczynić, ale, Bóg świadek, gdyby testament był nawet, znalazłoby się w nim, że Zakrzew dziedzicowi po siostrze miał się dostać...
Hrabia się zdumiał niezmiernie.
— To nie może być!! — zawołał.
Suchowski się uśmiechnął i rękę jedną, którą z wielką trudnością mógł poruszyć, przyłożył do piersi...
— Tak mi Boże dopomóż w ostatniej życia godzinie — rzekł — mówię czego pewien jestem! Wierzyć mi możecie. Nad grobem stojący człowiek nie kłamie, ani pochlebi... Tak było — tak było!
Nie śmiejąc mu się sprzeciwiać, hrabia zamilkł i zwrócił rozmowę.
— Szkoda — rzekł — że ostatniej woli nieboszczki nieznaleźliśmy.
— Szkoda — powtórzył Suchowski — no, i dziw wielki, bo kto tu mógł mieć w tem interes, aby zniszczyć dokument, który dla wszystkich był pożądanym!! kto?
Nagle zamilkł, spuszczając głowę...
— Przypadek może nie dał go wyszukać, a traf szczęśliwy odkryje — rzekł Adalbert...
— O! nie! — odezwał się Suchowski — nie przypadek był przyczyną, ale czyjaś niepoczciwość, dłoń mściwa...
— Czyjaż? — wtrącił hrabia.
Stary się głęboko zadumał.
— Sądzić nie godzi, ani obwiniać — rzekł wzdychając — zgadnąć bym może potrafił.
Konwulsyjnie zaczęła mu się trząść głowa i opadła na piersi, Brunak, na którego hrabia spojrzał przypadkiem, stał bardzo zmięszany, jakby się lękał o swojego staruszka.
— Nie mówcie o tem, jeśli to was porusza — zamruczał — nie mówcie. Wiecie że potem zawsze sen macie niespokojny... więc po co?
Suchowski jakby nie słyszał tej przestrogi — odwrócił się do hrabiego.
— Tak jest — rzekł głosem w którym zamiast spokoju, gniew się drżeniem zdradzał — człowiekby może odgadł te niepoczciwe ręce, które świętej nieboszczki wolę zniszczyły, ale — powiedzianoby że oskarża przez zemstę... a zemsta nie chrześcijańska rzecz i tej ja w sercu nie mam, tylko — wszelka niegodziwość mnie oburza...
Hrabia nie śmiał już pytać, a Suchowski, który dla uspokojenia się ręką mocno drżącą i niepewną krzyżyk na piersi zrobił — rzekł ciszej, odpocząwszy.
— Wiele ja hrabiemu, gdy zechcesz, powiedzieć i objaśnić mogę. Podkomorzyna, Bóg świeci nad jej duszą, dla starego swego piastuna żadnych tajemnic nie miała... Mówiła przedemną wszystko, wszystko, jak przed ojcem rodzonym, a nieraz się i spłakała biedaczka, bo w życiu wiele przecierpieć musiała...
Nie chcąc za tą pierwszą bytnością męczyć starca, w którym już tylko blady i słaby odblask życia widział, hrabia wstał wkrótce, zapytując go czyby i czego nie potrzebował, czy miał wygody, jakich wiek jego wymagał.
Suchowski wskazał ręką na Brunaka, który stojąc na uboczu, zarumieniony, napróżno dawał mu znaki i rzekł śmiejąc się.
— Mam przecie niańkę... oto... a póki ona przy mnie, na niczem mi nie zbywa. Nie uwierzysz panie hrabio, jak ten człowiek co się tak ciężkim wydaje, lekko umie chodzić koło mnie... O! stare złote serce!
Brunak niemal gniewnie starał się mu zamknąć usta.
— Pozwolisz, panie Suchowski — odezwał się hrabia schyliwszy się ku niemu — abym ja czasem zaszedł do was na pogawędkę; nie dla próżnej ciekawości, ale dla oświadomienia się. Radbym z duszy myśli i życzenia nieboszczki przyprowadzić do skutku.
Suchowski głową skłonił i milcząc mu podziękował. Adalbert wyszedł zaraz, a Brunak miał sobie za obowiązek do furtki przynajmniej mu towarzyszyć.
— Mój panie Brunak — odwracając się ku niemu odezwał się hrabia — cożeście to tak tajemniczego... o jakiejś zemście, o oburzeniu... mówili z Suchowskim. Co to go tak poruszyć mogło?
Miał zwyczaj stary oficjalista, gdy był zakłopotany, naprzód perukę miąć i poprawiać. Nosiła ona nawet ślady tego ruchu zawsze jednostajnego i jedno miejsce jej, na które padała ręka, było mocno wytarte. Teraz też Brunak naprzód musiał się pomęczyć z nią nim przebąknął..
— Eh! to, proszę pana grafa... to tego... mości dzieju — prywatna sprawa naszego poczciwego staruszka...
— Tak — rzekł hrabia — ale ona się wiąże z testamentem...
— To może być imaginacja — odparł Brunak. Staruszkowi się przywiduje.
— Ale cóż, czy to go tak oburza, że samo wspomnienie jest niebezpieczne — pytał hrabia natrętnie, stanąwszy na ścieżce i nie idąc dalej.
Brunak byłby rad zmilczał, lecz pomiarkował że mógłby tem niepotrzebnie sobie narazić dziedzica.
— To, to — przebąknął spuściwszy oczy — to się, mości dzieju, tego, odnosi do partykularnej historji naszego Suchowskiego... Nie lubił on nigdy tego leśniczego Leszczyca, który u nikogo też wielkiej miłości nie miał, panią podkomorzynę przestrzegał, aby mu posłuchu nie dawała. Leszczyc musiał wiedzieć o tem i mszcząc się rzucił na staruszka przed panią jakąś potwarz, która i ją i Suchowskiego tak oburzyła, że paraliżem został ruszony i odtąd władzę postradał. Leżał potem u nóg podkomorzynej, aby ją przebłagać, padał do nóg po niewczasie staremu. Nieboszczka miękkiego serca, zapomniała mu tego, Suchowski przebaczył, ale nie może ani na niego patrzeć odtąd, ani go wspomnieć...
— Hm! — odezwał się dumając Adalbert — jakiż to mogłoby mieć związek z testamentem?
Brunak bełkotać coś zaczął, nie chciał on mówić o takich rzeczach, a podawać je do uszów dziedzica uważał za rzecz zdrożną i nieszlachetną, ale hrabia nalegał.
— To... tego... — szepnął — staruszkowi naszemu się może... tego... mości dzieju zdaje, że Leszczyc...
Tu się zakrztusił... i kazał reszty domyśleć.
Adalbert widząc Brunaka tak zmięszanym, przestał go badać, skłonił mu się i zapytał tylko, kiedy najlepiej było do Suchowskiego na gawędkę przychodzić, aby mu nie być ciężarem.
— Kiedy pan graf zechce! on cały dzień albo drzemie lub się modli — rzekł Brunak — a rad jest gościom i gdy go kto słucha, ożywia się. Nawet, tego — dodał — obserwowałem, jak się starowina wygada lepszy ma apetyt.
Parol, któremu pilno było wybiedz za furtkę i puścić się ulicą, zaczął niecierpliwie szczekać i hrabia uległ jego natarczywości, pożegnał Brunaka i poszedł.
W Suchowskim przybył mu bardzo miły towarzysz tego wygnania. Liczba ludzi, z którymi się zżył powoli powiększała się nieznacznie i życie stawało znośniejszem. Sąsiedztwo mu się do zbytku nie narzucało, gości zbyt wielu do przyjmowania nie miał. Chciał — był sam, stęskniło mu się, miał oprócz Parola gołębie, Musię, Rzęckiego, proboszcza, a nawet Brunaka, nie licząc bab, jak je nazywał, sędzinej, której paplanina go męczyła, Fryczewskiej, której powaga mu imponowała, i panny Felicji, wrażającej w niego jakąś obawę niewieściego despotyzmu. Rządziła się bowiem w domu nader rezolutnie.
Z rozmowy z Suchowskim wyniósł hrabia jedno najważniejsze dla siebie — zapewnienie jego, że podkomorzyna, chociaż o legatach myślała, spadkiem nie chciała rozporządzać inaczej, tylko wedle prawa naturalnego.
Uspokajało to jego sumienie, tymczasowo przynajmniej, choć naprawdę zostać dziedzicem Zakrzewa zawsze jeszcze groźnem mu się zdawało. Wolałby był do dworku w Brodnicy powrócić — tak, lecz w razie gdyby konieczność pozostania tu była nieubłaganą, mógł się już z nią pogodzić w duchu, myśląc o pobudowaniu sobie w ogrodzie w cieniu drzew wielkich domku i osobnej zagrody.
Drugą korzyścią, wyciągniętą z rozmowy z Suchowskim było to, że wstręt i nieufność ku Leszczycowi, potwierdziły się i wzrosły. Chociaż leśniczy tak służył ochotnie jego słabostkom, choć się ofiarował być, jak przy podkomorzynie, stróżem dobra pańskiego czujnym i nadzorcą nad oficjalistami a szpiegiem, hrabia radby się go był już pozbył jednej godziny...
Ale bądźcobądź, do tego służyć musiał jakiś pozór, nie godziło się dla fantazji pozbawić starego sługę kawałka chleba. Leszczyc służył oddawna, miał nieprzyjaciół, lecz żadnej zbrodni mu zarzucić nie było można, oprócz rywalizacji z oficjalistami i bezwzględności dla nich.
Wszelki postępek gwałtowny, który wymagał wysiłku, woli stanowczej, kosztował go niezmiernie i przechodził jego możność. Sam on na nic podobnego czuł, że się zdobyć nie potrafi...
Tak by mu było miło się pozbyć znienawidzonego tu człowieka! a tak ciężko się na to ważyć było! W dodatku miał dla niego już zobowiązania za usługi, których się podejmował tak ochotnie...
Następne dni szły mniej więcej oznaczonym trybem. Rano spotykał się z Musią, której towarzyszył Rzęcki. Zawsze go to w doskonały humor wprawiało, gdy ich widział razem.
Para jakby stworzona dla siebie!
I uśmiechał się.
Na Parolu musieli oni toż samo czynić wrażenie, gdyż zobaczywszy ich biegł na spotkanie, i bardzo często, porwaną na drodze gałąź, albo Musi lub Ewarystowi przynosił, co z jego strony było oznaką przyjacielską.
Oprócz hrabiego w Zakrzewie nikt się takim dowodem spoufalenia z pańskim pudlem poszczycić nie mógł.
Panna Felicja, jak się okazywało, dla pozyskania go sobie dawała mu chleb z masłem, a nawet słoninę. Parol przyjmował te dary grzecznie, ale tak zimno, iż nigdy naprzeciw niej kroku nie zrobił...
Zrana także odwiedził hrabia na chwilę ks. Solinę.
— Księże kanoniku — spytał — niemoglibyście mi co powiedzieć o starym Suchowskim, którego niedawno dopiero odkryłem?
— Najpoczciwszy w świecie starowina — począł proboszcz. — Jeżeli kto to on znał najskrytsze myśli podkomorzynej. Byłbym oddawna wam mówił o nim, ale Suchowski niechętnie nowych ludzi przyjmuje. Czasem go to odżywia, niekiedy męczy. Jeżeli się raz z wami oswoi, panie hrabio, ośmieli, będziecie mogli z tej znajomości wyciągnąć korzyść wielką. Nikt lepiej nad niego was nie oświeci..
Ks. Solina uśmiechnął się.
— A uważałeś hrabio — rzekł — jak to poczciwe stare Brunaczysko, gdyby niańka około dziecka chodzi koło swego Suchowskiego?... Nie raz się śmiać trzeba patrząc, gdy serwetę mu zawiązawszy pod brodę, stary starego karmi z taką troskliwością... niemal macierzyńską! ah! są bo serca piękne na świecie!
Hrabia mocno był ujęty tem opowiadaniem.
— Nie pojmuję — rzekł — dla czego mnie nikt wcześniej o Suchowskim nie uwiadomił, abym i ja nad nim czuwał.
— Stało się to dla tego, że starowina nie życzył sobie być wam ciężarem... Nie potrzebuje wiele, a Brunak coś tam uciuławszy, z nim się dzieli.
Drugiego dnia po południu, hrabia zapukawszy, wszedł do dworku Suchowskiego, którego i tym razem zastał z Brunakiem.
Ponieważ sługa zbyt hałaśliwie robiła w izbie porządek, stary przyjaciel, w fartuchu, bez surduta ale w peruce, ze szczotką i miotełką w ręku właśnie oczyszczał izbę, gdy wpadł hrabia...
Zniknął natychmiast skonfudowany Brunak, aby się przyodziać, a staruszek ochotnie rozpoczął rozmowę z nowym dziedzicem. Opowiadał mu o nieboszczce podkomorzynie, o pożyciu jej z mężem, o stracie dzieci, o wychowaniu jedynego pozostałego syna, a naostatek i o jego zgonie...
Hrabia, którego już było doszło, że Rzęckiego uważano za... syna zmarłego, a wnuka podkomorzynej, nie wahał się spytać i o to Suchowskiego, który w początku nie miał ochoty mówić o tem. Łagodność z jaką go badał hrabia, otworzyła mu usta.
— Ale to nie ulega wątpliwości, mało, że Rzęcki jak dwie krople wody do nieboszczyka jest podobny, i że panienkę wydano za mąż bardzo pośpiesznie... podkomorzyna potem wzięła sierotę, pokochała biedaka, ale nie śmiała nic dla niego uczynić, z powodu jego urodzenia.
Opłakiwała ona tę karę bożą.
Miała intencję coś zapisać Ewarystowi i obawiała się... Wiem, iż mu małą wioseczkę Wólkę przeznaczała... a może i zapisała... ale testament...
Hrabia przerwał naturalnie zaraz, ciekawie dopytując i nagląco o to, kto mógł być sprawcą zniszczenia ostatniej woli podkomorzynej.
Kosztowało wiele Suchowskiego, otwarcie wypowiedzieć przekonanie, lecz w końcu — nie strzymał się ze zwierzeniem poufnem.
— Nieboszczka mówiła mi wszystko, radziła się w każdej rzeczy — ciągnął zwolna — nie dla tego aby tak bardzo w rozum mój wierzyła — ale znała serce, a ono często stanie za największą mądrość.
Wiem to najpewniej z ust jej własnych, że ten łotr Leszczyc tak się zawczasu obwarowywał, aby od testamentu nic nie potrzebować.
Wytłumaczył to nieboszczce, że woli mieć z łaski jej choćby mniej, ale ciepłą ręką, aby ludzie nienawistni mu i na legat nie krzyczeli.
Podkomorzyna podobno dopożyczywszy coś niewiele u Leszczyca, bo jej często grosza na datki nieustanne brakło, dała mu skrypt, w którym zawarte było to co dla niego przeznaczała.
Tym sposobem, jeden on, jeden ten Leszczyc tu jest, któremu testament nietylko nie potrzebnym, ale był przykrym, bo obdarzał tych, których on nienawidził. Jeżeli kto go sprzątnął i zniszczył, to nie kto inny jak on! Łotr to, który do wszystkiego jest zdolnym.
Mówię to — dodał Suchowski — z najgłębszego przekonania, ale razem w piersi się biję, bo któż wie, czy wstręt do człowieka i mnie nie zaślepia.
Ta pewna — dorzucił po chwili spoczynku — że w całym dworze żywej niema duszy oprócz niego, któraby się czegoś po testamencie nie spodziewała.
— Ileż podkomorzyna przeznaczała na te legaty? — zapytał hrabia.
— A! mój Boże! tego ja spamiętać nie zdołam — odparł Suchowski. — Zapisów znacznych nie było, chciała dać wszystkim ale potroszę, bo mówiła często, iż ludzi psuć datkami nie należy, ale im pomódz do własnej pracy i dorobku.
Może dla jednego Rzęckiego trochę rada była więcej przeznaczyć, a i tego się wstydziła, kosztowało ją wiele nieboszczyka syna obwinić niejako przez to i zaszkodzić jego pamięci.
A! panie hrabio — mówił ciągle powoli Suchowski — nazywano ją słabą, zarzucano wiele nieboszczce, a była to dusza śliczna, serce złote, niewiasta delikatności pełna.
Gdyby lat parę żyła dłużej — mówił Suchowski — byłaby może cel osiągnęła nie wytykając tak Rzęckiego, bo chciała go ożenić z sędzianką Pardwowską i ją dla niego wyposażyć. Tak dawszy obojgu potroszę, byliby mieli dosyć na początek.
Hrabia zatarł ręce, uradowała go własna przenikliwość.
— Ja uważałem, że młodzi mają się do siebie, choć nie wiedziałem o niczem. Bardzo mnie to cieszy... Rzęcki mi się zdaje poczciwym człowiekiem, a panienka...
— Śliczne było dziecko... dawno jej nie widziałem — odparł Suchowski — i musi być nie głupia, bo matce też na sprycie nie zbywa, tylko niepomiernie gadatliwa.
Hrabia potakująco skłonił głową.
— Cała nadzieja — dodał staruszek — że dziecku tak ta gadatliwość dokuczy, iż się jej później strzedz będzie.
Tak rozpoczęta dobrze rozmowa, gdy stary się coraz bardziej przekonywał, że hrabia miał chęci najlepsze, szła potem z coraz większą z jego strony otwartością i przeciągała coraz dłużej za każdym razem.
Hrabia przesiadywał by był może więcej jeszcze przy Suchowskim, gdyby nie okoliczność tycząca się Parola.
Brunak i staruszek mieli faworyta kota, którego przytomność choć zdala niepokoiła pudla. Miał zaś taką niepohamowaną nienawiść ku całemu plemieniowi kociemu, że żadna siła ludzka wstrzymać go nie mogła od rzucania się na kota jakiego gdziekolwiek spotykał. Najsroższe karcenie niepomagało, Parol poddawał mu się potem z rezygnacją, lecz od duszenia kotów nie umiał się powściągnąć.
Wiele ich padło ofiarą tej nienawiści, a hrabia za nie płacić musiał i cierpiał za Parola...
I tu więc zachodziło niebezpieczeństwo, że faworyt dwóch starców, który myszy nawiedzające dworek tępił, mógł Parolowi dostać się w pysk... i być zadławionym.
Uratować od pudla raz pochwyconego kota nie było środka, nie puścił go dopóki nie udusił. Często wychodził z tych walk podrapany i pokąsany okrutnie, okrwawiony — ale przykładu nie pamiętał hrabia by żywą ofiarę mu wyrwał.
Dlatego na następne odwiedziny przestał bierać[2] pudla, a gdy długo był go pozbawionym, tęsknił, lub raczej litował się nad cierpieniem opuszczonego.
Potrzeba naówczas widzieć hrabiego i faworyta, gdy się po nieco dłuższem rozstaniu spotykali znowu. Pies szalał, ale i hrabia też do tego zapominał się stopnia, iż biegał czasem i skakał z nim, czego potem, gdy go podpatrzono, niezmiernie się wstydził.
Parol witał go szczekaniem, hrabia zwykle mowę miał pochyliwszy się do niego.
— Widzisz ty, dudku jakiś... powróciłem... Czegóż było probować wyć, kiedy wiesz, że ja tego nie lubię.
Widzisz! a! widzisz — ja ci zawsze mówię, głupi jesteś, trzeba mieć rozum.
Pies coś odpowiadał, hrabia ciągnął dalej i wedle wszelkiego podobieństwa, musieli się doskonale rozumieć, bo po upływie pewnego czasu hrabia się uspakajał, pudel wracał do zwykłego trybu zachowania się i napiwszy się wody, najczęściej kładł u nóg pana, jakby go napominał, ażeby się odchodzić nie ważył...
Naówczas Adalbert jak przykuty, dla miłości psa siedział często godzinami, brał tom „Tysiąca nocy“, probował czytać, dumał, spoglądał na usypiającego przyjaciela i znajdował, że bez tego pudla źleby mu na świecie było. Któżby go tak jak on kochać potrafił? Ktoby go tak rozumiał? Ktoby posłuszniejszym był i powolniejszym?
Z trwogą czasem myślał hrabia co pocznie, jeżeli Parol, zestarzawszy, opuści go? Nieraz zawczasu o następcy dumał, o przysposobieniu sobie młodego Parola, lecz toby mogło zatruć goryczą dni pudla, który był zazdrosny, a wreszcie, czyż kiedykolwiek jaki drugi pies mógł temu być równym i nieporównanego, nieoszacowanego zastąpić




Spodziewano się lada chwila powrotu Leszczyn z gołębiami i hrabia, który za nim wcale nie tęsknił, ale przyszłych wychowańców był ciekawym, wspominał o nim porankami, dziwując się opóźnionemu przybyciu — gdy dnia jednego bardzo rano, służący Biedroń, który do osoby hrabiego był przywiązany, wszedłszy do sypialni, postawiwszy mu kawę którą zwykł był przynosić, okazał po sobie wyraźnie, iż coś miał do powiedzenia, a nie śmiał.
Hrabia, jak wiemy, do zawiązywania rozmów nie był skory, a plotek niecierpiał.
— Coś się stało, proszę jaśnie pana we dworze — zamruczał, nie mogąc powstrzymać języka, Biedroń.
Przestraszył się mocno Adalbert.
— Mówże? co się stało.
— U nas to jeszcze nigdy nie bywało, nigdy — mówił chłopak z wielką żywością. — Gdzie to kto słyszał? Tej nocy, proszę jaśnie pana, złodzieje się włamali do baszty do Leszczyca na górkę i ze wszystkiem go oporządzili, het, skrzynie, kufry, skórki, gdzie ino co było, nawet pewnie i pieniądze, bo ludzie powiadają, że nie może być, aby on ich nie miał.
Hrabia słuchał przelękły.
— Jakimże sposobem się to stać mogło? — zawołał — wszak około dworu stróże nocni chodzą.
— Otóż to, proszę jaśnie pana, stróże chodzą, ogrodniczki niedaleko, folwark dworski — mówił Biedroń. — Za życia ś. p. jaśnie pani, nigdy szpilka u nas nie zginęła... a mało tego że okradli, ale po drabinie się do okna dostali, a kraty w niem wypiłowali. Misiuk w sieni spał i nie słyszał, stara gospodyni też...
Hrabia co najprędzej ubierać się zaczął, ale nim był gotów, zastukano do drzwi, wszedł z raportem Ewaryst Rzęcki.
I on też zdziwiony był a i zgorszony wypadkiem niesłyszanym w Zakrzewie, gdzie często wszystko stało otworem, a nikt się nawet tak bardzo nie wystrzegał. Rzęcki powracał właśnie z oględzin na miejscu i przyznawał, że kradzież była spełniona zuchwale, a ze znajomością miejscowych okoliczności, gdyż wybrano chwilę, gdy Leszczyca w domu niebyło, i drabinę wzięto ogrodową, która leżała gdzieś w szopie, a mało kto o niej wiedział.
Wypadek ten naturalnie poruszył całą ludność zakrzewską, i kto tylko mógł pielgrzymował na miejsce, oglądać stojącą jeszcze u okna drabinę, rozbite okno, powyrzucane różne rupiecie. Do zrabowanej izby zamkniętej od środka inaczej dotąd jak po tej drabinie dostać się nie było można.
Nikt tak bardzo chciwego Leszczyca nie żałował, cieszono się może, iż go tak Pan Bóg pokarał, ale złodzieje, zjawiający się tam, gdzie ich nie było, którzy śmieli na dwór ludny się rzucić, wrażali przestrach we wszystkich.
Hrabia przyszedłszy sam pod basztę zastał tam już pannę Felicję, Brunaka, sług kilka, parobków, a coraz nowi ciekawi nadciągali. Misiuk płacząc stał na galeryjce. Brunak stary, który umiał każdą rzecz badać uważnie, dowodził, że złodzieje pod ogród aż furą podjechali, że ich musiało być co najmniej kilku, a zręczność z jaką dokonany został ten napad, dowodził, iż ktoś miejscowy nim kierował.
Na stronie szeptali ludzie, iż w tem może nic dziwnego nie było, gdyż Leszczyc potajemnie miał stosunki z ludźmi bardzo podejrzanymi. Posądzano go, że konie dla nieb przechowywał we dworze i po lasach u gajowych. Widywano u niego figury zakazane, a on sam po nocach bywało robił wycieczki, które się źle nadzorem lasów tłumaczyły.
Wszystko to teraz dopiero na wierzch wychodziło.
Chłopak, który z rozkazu hrabiego po drabinie się dostawszy do środka, opatrzył izbę obrabowaną, zdał sprawę z jej stanu, że mało co oprócz pustych skrzyń pozostało, tak ją dobrze zbóje oczyścili. Łup musiał być niezgorszy, bo wiedziano, że Leszczyc skąpy, chciwy, miał różne dochody, ciągnął je z lasów bez miłosierdzia, i co tylko zebrał nikomu nie powierzał, znosił do tego swego skarbczyka.
Przez cały dzień prawie krążono około baszty i niemówiono tylko o tem. Suchowski, którego hrabia po obiedzie odwiedził — rzekł tylko sucho.
— Palec boży!
Nazajutrz rano powrócił leśniczy, ale nim do Zakrzewa pojechał, już mu po drodze oznajmiono o tem co go spotkało i wpadł jak furjat na basztę, włosy sobie rwąc z głowy. Wprost na górkę się rzucił, drzwi gwałtownie poroztwierał, wbiegł do izby, i zobaczywszy co się w niej działo, z krzykiem na ziemię się rzucił. Ludzie co za nim szli musieli go do opamiętania przywodzić. Wnoszono, że strata musiała być olbrzymia.
Leszczyc stracił prawie przytomność. Chciał, to w pogoń lecieć szukać złodzieja, to miejscowych ludzi obwiniał, to jęczał i klął bezrozumnie.
Papierów porozrywanych leżało dosyć na ziemi, wszystkie je pozbierał zaraz i w pierwszej izbie na komin rzucił.
Chodził jak obłąkany i nikt się od niego słowa nie mógł z sensem dopytać. Gdy z kolei hrabia przyszedł go pocieszać, z nim nawet się rozmówić nie miał siły. Płakał i narzekał, a co więcej, momentami go jakaś trwoga ogarniała, tak że o rozum jego się obawiano.
Wieczorem w gorączce legł na łóżku i majaczyć zaczął bezprzytomnie, tak że hrabia po doktora posłać musiał.
Gdy z przestrachu ochłonęli wszyscy, okazało się dopiero, jak Leszczyc serc sobie zaskarbić nie umiał, bo nie było nikogo, coby inaczej mówił, tylko — ma za swoje, stał o sam grosz, a pan Bóg go na tem ukarał co mu najdroższem było!
Od niego samego dopytać się co mianowicie utracił, nikt nie mógł, odpowiadał coraz inaczej i zrozumieć go było trudno.
— Straciłem wszystko! — zginąłem! Kamień do szyi i w wodę.
Wściekły rzucał się w gorączce...
Z rozerwanych słów jego domyślać się było można, że i ów oblig podkomorzynej, na pożyczone i darowane mu pieniądze, który aktykowanym nie był przepadł pono z innemi rzeczami, albo się musiał zawieruszyć.
Ponieważ razem prawie z Leszczycem nadeszły zakupione przez niego gołębie i kury; hrabia, choć ich wyborem nie zupełnie był zadowolony, dla pocieszenia poszkodowanego obiecywał mu pewne wynagrodzenie.
Gdy mu o tem z polecenia Adalberta oznajmił Brunak, Leszczyc ręką pogardliwie zamachnął, wołając.
— Właśnie on mi może powrócić co ja straciłem.
Wnoszono więc, że musiał mieć grube pieniądze.
Straciwszy przytomność, gdy począł od rzeczy majaczyć Leszczyc, nie wiele z tego wyrozumieć było można; ale gospodyni i Misiuk siedzący przy nim powiadali, że ze strachu krzyczał, błagając, aby mu życia nie odebrano i więcej się trwożył o jakąś karę i pomstę, niż bolał nad stratą.
Staruszek doktór, którego hrabia pierwszy raz poznać miał sposobność nazajutrz — niegdyś ulubiony podkomorzynie, był oryginalną figurą. Nazwisko miał niemieckie i najpospolitsze w świecie, zwał się Szulce, ale długim bardzo pobytem i wychowaniem w kraju, zupełnie obyczaj jego przejął i język.
Podkomorzyna lubiła go szczególniej za niczem nigdy nie zamąconą wesołość, swobodę i przytomność umysłu. Do łoża chorego przynosił jeśli nie pomoc i ratunek, to zawsze pociechę i otuchę.
Umiał orzeźwić, rozbudzić, wywołać do życia ochotę, a z nią często i siły do niego.
Okrągluchny, rumiany, z ładną, choć starą, regularnych rysów twarzą, czyściuchny, zawsze niezmiernie starannie ubrany, elegant niemal, w towarzystwie był bardzo miłym, przy łóżku chorego nieocenionym.
Długa praktyka dawała mu rzut oka nader trafny, który w medycynie praktycznej jest wszystkiem. Zastosowanie środków leczniczych do temperamentu i osobistości nieskończenie łatwiejszą jest rzeczą niż diagnoza choroby.
Szulce często, ani języka ani pulsu nie potrzebował, aby chorobę pochwycić i oznaczyć niezmiernie trafnie. Toż samo długoletnie doświadczenie dawało mu i pewność w wyborze lekarstw, w sposobie traktowania chorego.
Szulce był ulubieńcem i dobroczyńcą okolicy, miał się bardzo dobrze, służył chętnie równie bogatym i ubogim i był w swoim rodzaju człowiekiem szczęśliwym. Za młodu żonaty, nie żenił się już powtóre i bezdzietny śmiał się sam z siebie, że na Szulcach nie będzie zbywać w Niemczech, aby spadek po nim wzięli.
Podkomorzyna bawiła się nim i za jej życia nigdy tydzień nie upłynął, żeby Szulca w Zakrzewie nie widziano. Od śmierci jej, choć teraz ciekawym był wielce spadkobiercy, nie zaglądał tu i rad był, że mu się sposobność nastręczyła poznać pana hrabiego.
Znawca chorób ludzkich był też niepospolitym znawcą charakterów i z oznak zewnętrznych rzadko się mylił w ocenianiu nowych znajomości.
Zobaczywszy hrabiego Adalberta przybywającego z pudlem, dla zrobienia z nim znajomości, od razu poczuł z kim miał do czynienia.
Nowy dziedzic niezmiernie był rad znajomości z doktorem, a figurka jego odrazu sympatyczną mu się wydała. Był też uprzedzonym, że podkomorzyna go lubiła.
Rozmowa się zaczęła od rozpytywania o pacjenta.
Szulce lekko sobie ważył jego chorobę.
— Niema się co tak bardzo lękać o niego — rzekł obojętnie — człowiek żelazny, odboleje, przechoruje, schudnie, żółci się trochę pozbędzie i wstanie rychło na nogi. Ale nim się w nim wszystko wyhuczy, nim gorączkę uśmierzy, trzeba nadzoru., bo temperament gwałtowny.
Hrabia z nim i on z hrabią w pół godziny byli już na poufałej stopie, a że Adalbert zawsze najmocniej miał na sercu obeznanie się z przeszłością, z życzeniami podkomorzynej, ze sprawą jej testamentu, począł i doktora o to badać, jak innych.
Szulce zaproszony na obiad nie odmówił. Tym czasem miał tu swych wielu, jeśli nie pacjentów, to znajomych do widzenia, ks. Solinę, Suchowskiego, starą Fryczewską itp. w Zakrzewie był jak w domu, znali go tu wszyscy i on ich, lubili go, bo nie było prawie człowieka, któremuby nie pomógł.
Chodząc od dworku do dworku miał zręczność zasięgnąć wiadomości o hrabi, o którym, chociaż w ogóle odzywano się z pochwałami, poruszano jednak ramionami i po cichu każdy dodawał, że był trochę dziwak i dziecinny.
Uśmiechano się z Parola, z którym łapano go na rozmowach, z miłości dla kur i gołębi. Szulcowi się to podobało.
— Aleście się, niewdzięczni, cieszyć powinni z tego, że ma takie niewinne upodobania! Wolelibyście żeby grosza był chciwy, albo rozpustnik? Stary kawaler, do czegoś się przywiązywać i coś lubić musi.
Czemżeby żył? Wierzcie mi, gdy spotkacie człowieka, który do niczego smaku nie ma i nie choruje na jakieś amatorstwo, to się go obawiajcie.
To dobry człek być musi!
Sędzina, która za życia podkomorzynej posługiwała się nieraz Szulcem, aby sobie coś od niej wyjednać i była dla niego z nadzwyczajną admiracją, skorzystawszy z jego przyjazdu, zaprosiła go do siebie na konferencję. Musi w oficynie nie było, wybiegła do ogrodu.
Szulce dla kobiet niezmiernie powolny i grzeczny stawił się do pani Pardwowskiej.
— No, cóż mi tam asindzka powiesz tak bardzo ważnego — odezwał się — słucham, służę.
— Konsyljarzu, dobroczyńco mój — poczęła pytlować sędzina, która krzesło sobie przysunęła do niego, aby najmniejszego słowa nie stracić — wyglądałam ciebie z upragnieniem niewysłowionem. Mam w tobie ufność, potrzebuję rady... Widziałeś hrabiego?
— A jakże, miałem to szczęście.
— Co mówisz o nim?
— Lepszego, gdybyście sobie na urząd wypisali, mieć nie mogliście — rzekł doktor. — Zdaje się być doskonały człowiek, miękki i słodki, jak toruński piernik.
Sędzina patrzała mu w oczy natarczywie.
— Nie zdradzisz mnie? — szepnęła przysuwając się bliżej jeszcze.
— Ja? — uśmiechnął się Szulce — a kogóżem ja kiedy zdradził?
— Ale bo, widzisz, idzie tu o rzecz największej wagi! o los, o szczęście tej drogiej Musi — mówiła sędzina. — Wystaw sobie, Musia, mimowoli, nie myśląc o tem, oczarowała, rozkochała tego hrabiego. Patrzę na to, mam oczy, znam się na tem, słowo ci daję on szaleje za nią, robi z nim co chce.
Sędzina ręce załamała.
— Ale, cóż po tem? głupie dziecko, zamiast z tego korzystać, zapewnić sobie przyszłość, mnie, familji, ona się durzy z tym Ewarystem, z tym przybłędą Rzęckim... no... i szczęście z rąk wypuszcza.
Doktor się zdziwił.
— Hrabiego raz widziałem w życiu — rzekł — powolna, dobra jakaś natura, ale mi się nie widzi skłonnym do zakochania.
Sędzina mówić mu nie dała, przerywając nader gwałtownie.
— Konsyljarzu! ja jestem kobietą! mam oczy! Człowiek wstydliwy, skromny — ale, powiadam ci, zakochany po uszy! Co rana biega do ogrodu pod pozorem gołębi i godzinami siedzi byle na Musię patrzył i głosu jej słuchał.
No, a ta — proszę cię — ta przy nim niemal mizdrzy się do Rzęckiego, poleca go jeszcze — i coby miała korzystać ze słabości.. coby miała go pochwycić — niemal odpycha... Ty wiesz jak ja to dziecko kocham, nie śmiem się jej sprzeciwiać, a serce mi pęka....
Mogłaby być panią, hrabiną i szczęśliwą.
Szulce zrobił minę dziwną.
— Ale, kochana sędzino, Musia nie ma lat dwudziestu... a temu pewnie do pięćdziesięciu niedaleko... Mężczyzna niepokaźny, niepiękny...
— A! — przerwała sędzina żywo — co znaczy piękność? co warta nasza młodość? Do niego się doskonale przyzwyczaić można, ale majątek, tytuł, pozycja w świecie...
— Sędzino dobrodziejko, mamże przypomnieć, że one nie zawsze dają szczęście?
— Ale człowiek przytem dobry, łatwy! — szeptała Pardwowska — Musia by go prowadziła na niteczce. Byłaby panią w domu w całem znaczeniu tego wyrazu...
— A cóż ja mogę poradzić na to, jeśli go nie chce? — spytał doktor.
— Gdybyś jej myśl poddał, szepnął — rzekła sędzina. — Mnie ona usta zamyka. Gdy chcę jej o tem mówić, gdyby kilka osób zwróciło na to uwagę, że wielkie szczęście ma w ręku, uczyniłoby to na niej wrażenie.
— Konsyljarzu kochany, sprobuj tak wpół żartem ją hrabią prześladować... proszę cię...
Szulce niezaraz odpowiedział.
Pardwowska nanowo puściła sobie wodze.
— Proszę cię, konsyljarzu... taka pozycja! dla niej i dla mnie! Mieć to w ręku i wypuścić... Czy się godzi?
— A jeśli się oni z Rzęckim kochają? — zapytał Szulce.
— Miłość, ta nieszczęsna miłość, otóż to cała bieda! — wykrzyknęła sędzina. — Każda z nas przez to przeszła... Nabijamy sobie głowy tem głupiem kochaniem, poświęcamy mu potem wszystko, a po roku... z miłości tej tylko gorzkie łupinki zostają.
Doktor się uśmiechał.
— Mój konsyljarzu, zrób! uczyń o co cię proszę! — wołała, składając ręce matka. — Ja patrząc na to co się tu dzieje, mogę powiedzieć, omdlewam z niecierpliwości i obawy, aby się nam jedyna może w życiu okazja nie wymknęła.
— Mów pani sama to córce — rzekł Szulce.
— Musia mi usta zamyka! — westchnęła sędzina. Modlę się, ażeby w jakikolwiek sposób pozbyć się tego Rzęckiego.
W tej chwili wpadła Musia powołując do stołu. Szulce wstał. Sędzina poszła do toalety poprawić włosy.
— Co ja tu słyszę? — odezwał się do dziewczęcia żartobliwie doktor. — Wszyscy w Zakrzewie powiadają, że panna Emma wkrótce ma zostać jaśnie wielmożną hrabiną.
Musia aż poskoczyła, zarumieniona jak wiśnia — wnet się śmiać poczęła.
— Konsyljarz nie wiesz chyba, że hrabia jest żonaty?
— Jakto! — spytał Szulce.
— A no, tak! z pudlem! — rozśmiało się dziewczę i poczęła wołać głos zmieniając, jakby służącego naśladowało. — Proszę do stołu! do stooołu! do stooołu!
W sali jadalnej czekał hrabia, któremu w istocie Parol towarzyszył, tak poważny i serjo jak zwykle. Zdala wąchał on ślady doktora, aby się o gatunku człowieka przekonać.
Szulce, który po widzeniu się z hrabią, odwiedzał Leszczyca, zdał sprawę z jego stanu zdrowia.
— Gorączka trwa jeszcze — rzekł — ale ją zwyciężymy. W ciągu długiej praktyki mojej — dodał — miałem zręczność przekonać się, ze zgryzot i żalów, jakie różne straty w życiu przynoszą, straty pieniężne niemal się najdotkliwiej czuć dają. Bardzo mało jest ludzi coby je umiarkowanie znieść potrafili... większa część szaleje.
— Jakże chcesz — odparła sędzina — gdy całe życie się pracowało na zebranie sobie zabezpieczenia spokojnej starości. Z pieniędzmi traci się niemal życie! Wiem, że Leszczyc dosyć był chciwy, lecz jeżeli stracił wszystko... może oszaleć, bo... drugi raz się nie dorobi, a miejsce oficjalisty...
Musia przerwała czemś rozmowę, której treść się jej nie podobała. Nie lubiła Leszczyca. Hrabia ani z sympatją, ani ze wstrętem się nie zdradzał dla niego, bolał tylko nad tem, że rabusie korzystali z chwili, gdy leśniczy przez niego był wysłanym.
— Odemnie mu słusznie się jakaś kompensata należeć będzie — dodał po cichu.
Służący, który stał za hrabią, a ośmielony jego powolnością, sądził, iż mógł głos zabrać — odezwał się, że w nocy majacząc Leszczyc, ciągle wołał — papiery! gdzie ten papier! — a kilka razy wykrzyknął — testament! ukradli testament...
— To dowodzi — przerwał doktor — że zawczasu musiał zrobić testament.
— Drudzy to inaczej tłumaczą — zamruczała sędzina.
Hrabia spojrzał niespokojnie, ale Musia pochyliła się do witającego ją Parola i coś przemówiła do niego. Uwaga wszystkich na psa zwróconą została.
Przyjaźń jego z Musią hrabiemu widocznie robiła największą w święcie przyjemność. Twarz miał rozpromienioną.
Parol zabawiając się z Musią, niekiedy zwracał głowę ku panu swemu, jakby go chciał uspokoić, że ta grzeczność przywiązania jego nie osłabi — i zdawał się gotów na skinienie zwrócić do hrabiego, ale Adalbert pochwalał mu bardzo przyzwoite obejście się z panienką. Parol to doskonale rozumiał.
Zapytał doktora gospodarz, czy on psy lubi.
— Bardzo — odparł konsyljarz — ale z mojem powołaniem nie zgadza się chowanie takiego towarzysza, a w domu mało siedząc, muszę się wyrzec psa...
— A ptaki? — zapytał hrabia.
— W klatce bym ich nie zniósł — mówił doktor.
— Ani ja... ale swobodne — nalegał monoman — ja przepadam za gołębiami.
— Na wszystkie takie miłośnictwa wiele mieć czasu potrzeba — rzekł doktor.
Hrabia westchnął i nie mógł się wstrzymać od naiwnego ubolewania nad faworytami, których w Brodnicy porzucić musiał.
W czasie obiadu, Szulce, któremu rozmowa z sędziną ciągle była na pamięci, bardzo uważnie śledził wejrzenia, obejście się hrabiego z Musią i nie pochwycił nic coby wnosić dozwoliło, że był zakochanym. Spoglądał na nią bardzo czule, czuwał nad nią, słuchał z przyjemnością co mówiła, ale w tem więcej było opiekuńczej jakiejś ojcowskiej troskliwości, niż miłosnego szału.
Zaledwie wstali od stołu, gdy sędzina pochwyciła; doktora na stronę.
— Widziałeś?
— Co!
— Jak on ją jadł oczami? jak on każdy ruch jej śledził? jak się pochylił podnieść serwetę, gdy upadła? Cóż mówisz?
Szulce pochylił się do ucha.
— Sędzino dobrodziejko, zakochani inaczej wyglądają?
— Ale bo wstydzi się, kryje! — przerwała uparta matka — prawdziwie, nie rozumiem cię. Trzeba być ślepym...
Tymczasem gdy sędzina się tak z doktorem sprzeczała, hrabia, Musia i Parol zabawiali się we troje. Adalbert przygotował był jedzenie dla przyjaciela i chciał pokazać jak doskonale wyuczony był, jak posłuszny...
Postawiono talerz, pełen najsmaczniejszych kąsków pod nosem prawie pudlowi, który usiadł i patrzał na pana, czekając skinienia jego.
Zaczęła się rozmowa między nimi na migi. Hrabia to palcem wskazywał na talerz, a pies się do niego skradał powoli i zbliżał, oglądając na niego, to groził na nosie, a Parol cierpliwie przysiadał i czekał nowego skinienia. Jedzenie już miał pod nosem, patrzał na nie, nasycał się jego wonią, ale udawał obojętnego, aż ruch ręki dozwolił skosztować. Tak... tylko skosztować, bo hrabia nielitościwie syknął, pies oblizał się, porzucił kość i usiadł spokojny. Musia uradowana śmiała się i głaskała go. Adalbert po kilkakroć powtarzał te próby psiej cierpliwości, aż naostatek sędzianka wyprosiła, że pudlowi dozwolono spokojnie miskę jego wypróżnić...
Ten popis wprawił hrabiego w bardzo dobry humor, bo rozum i wychowanie Parola miał na sercu niemal tak jak swoje własne. Począł potem Musi opowiadać dzieje swojego faworyta, jak go wziął na opiekę i wychowanie małem szczenięciem, ile miał z nim kłopotów, dopóki nie zrobił z niego tego wzoru dobrego psiego wychowania, jakim był teraz Parol niezaprzeczenie. Adalbert pamiętał wszystkie szczegóły, opisywał wszelkie środki pedagogiczne, jakich używał dla rozwinięcia jego intelligencji, przymiotów, serca i cnót towarzyskich.
— Teraz, powiadam panience — dokończył — mogę iść o największy zakład, że drugiego takiego psa, choćby nawet pudla, nikt mi nie pokaże. Te niby uczone pudle, co to z niemi jeżdżą niemcy po świecie, nie zaprzeczam, że są nieźle wytresowane, ale wiele sztuk, z tych które pokazują, polegają na zręcznem oszustwie, a co mój Parol umie, to już gruntownie i naprawdę...
Rozmowa nader niewinna o pudlu z Musia przeciągnęła się dosyć długo, a sędzina z oczów na chwilę nie spuszczała tej pary, dopatrując się w panu hrabi i jego obejściu się z córką, cale innych symptomatów, niż doktor Szulce, który był przekonanym, iż hrabia wcale się zakochać nie myśli...
Pardwowska uporczywie przy swojem stojąc, i wbiwszy sobie raz w głowę, że jej obowiązkiem jest wydać córkę za hrabiego, osnuła sobie cały plan postępowania. Obrachowała, że nieśmiałego starego kawalera należało naprzód ośmielić i nieco popchnąć... następnie miała za obowiązek, otwarcie, stanowczo się rozmówić z Rzęckim i w imię sumienia skłonić go aby się oddalił a Musi świata nie zawiązywał.
Dopiero potem, na samym ostatku, miała przypuścić szturm do córki, najtrudniejszy dla jej serca, i dlatego odłożony na koniec.
Sędzina miała się za nader zręczną, i obiecywała sobie wszystko to doprowadzić do pomyślnego końca...
Doktor Szulce przepisawszy co około chorego czynić miano, przyrzekł go nawiedzać i odjechał, a Pardwowska zaraz następnego dnia, przygotowawszy argumenta, ułożyła się tak, aby po obiedzie sam na sam z hr. Adalbertem mogła pozostać.
Nie przewidywał on pewnie co go czekało, przez grzeczność słuchał często długich nudnych paplanin szanownej kuzynki, zaledwie jej jakiem słówkiem przerywając... i tym razem z rezygnacją gotował się usłyszeć coś o Trockich lub Osmólskich, jak zwykle.
Tymczasem sędzina bardzo zręcznie skręciła na ogólne zagadnienie ożenienia, wyboru mężów i żon i zmusiła hr. Adalberta do roztrząsania z sobą tego ważnego przedmiotu. Pardwowska bardzo zuchwale wkroczywszy in medias res, poczęła od pytania, à brule pourpoint, dlaczego się hrabia nie żenił?
Wielkiemi oczyma spojrzał na nią zagadnięty, zarumienił się nieco, pomyślał i w prostocie ducha odpowiedział:
— Nie trafiło się, nie myślałem o tem, a wreszcie i położenie moje nie dozwalało.
— No — odparła śmiało sędzina — ale hrabiemu czas nie minął. Jesteś doskonale zakonserwowany, masz teraz piękna pozycję na świecie, możesz o tem pomyśleć i powinieneś. Możesz kobietę jaką poczciwą szczęśliwą uczynić i sam jeszcze stracone powetować lata.
Hrabia zmięszał się bardzo.
— Ale, zmiłujże się, pani sędzino dobrodziejko — rzekł. — Chyba żartujesz ze mnie? Mam już sporo siwych włosów, no i metryka pokazuje, że się zbliżam do tego terminu, w którym już ani się sam człek żeni, ani żenią go ludzie, tylko djabeł chyba...
— Co za wiek? jaki wiek? — żywo, nie dając mu dalej mówić ciągnęła Pardwowska. — U nas w Polsce ludzie bywało i w siedmdziesięciu leciech się żenili, dochowywali dziatek i byli szczęśliwi... Hrabia nie wygląda nawet na czterdzieści, słowo daję... jesteś zdrów, rumiany...
Adalbert spuścił oczy jak panienka, której prawią komplementa, milczał chwilę, a potem odezwał się poważnie:
— Wcale się żenić już nie myślę. Był na to czas ale przeszedł, mam nałogi starokawalerskie. Co mi potem, że wyszłaby za mnie jaka biedna istota, któraby potem opłakiwała swe losy.
— Dlaczego! dlaczego! słowo daję, że nie rozumiem hrabiego — odezwała się, nie dając zbić sędzina. — Ja obstaję przy tem, nietylko dla fantazji, ale z obowiązku, powinieneś się hrabia ożenić i podzielić tem, czem Pan Bóg dał z dobrą jaką a ładną dziewczyną, któraby go uczyniła szczęśliwym...
Adalbert słuchał obojętnie, nie trafiało to do jego przekonania. Sędzina raz począwszy niewyczerpanemi szafowała argumentami, przywodziła mnogie przykłady małżeństw, równie napozór niedobranych wiekiem, które pomimo to bardzo były szczęśliwe.
— Nie, nie — mówiła — my hrabiemu nie pozwolimy tak samotnie się tu nudzić w Zakrzewie. Familja, sąsiedztwo, wszyscy sobie tego życzą, abyś się ożenił, wszyscy, jak ja, znajdują to stosownem, koniecznem, przyzwoitem. My kochanemu kuzynowi wyszukamy, znajdziemy taką towarzyszkę, żebyś się do niej mógł przyzwyczaić...
Zagrożony tak hr. Adalbert, biorąc to wpół za żart, uśmiechał się i nie sprzeciwiał napróżno, wielkiej do tego nie przywiązując wagi. Sędzina też za pierwszym szturmem nie spodziewała się wyłomu uczynić i rozpocząwszy tak szczególną kampanię przeciwko staremu kawalerstwu, postanowiła następnych dni przy każdej sposobności ciągnąć ją dalej. Nieznacznie chciała doprowadzić do tego, aby się nareszcie domyślił, że własną swą ukochaną Musię gotowa była mu ofiarować.
Napady więc powtarzały się dni następnych, przy każdem niemal spotkaniu, ale zamiast wywrzeć skutek spodziewany, gdy hrabia się z niemi oswoił, już go znajdowały obojętnym. Słuchał nie poruszając się, często nie odpowiadając.
Naówczas sędzina, sądząc go dostatecznie przygotowanym, zamierzyła usunąć przeszkodę największą. Według niej hrabia nie mógł nigdy wpaść na szczęśliwą myśl starania się o Musię, dopóki ją widział zajętą Rzęckim, a jego nią. Potrzeba było pana Ewarysta bądźcobądź ztąd usunąć.
Tu zadanie znacznie się stawało trudniejszem, ale dla serca matki, dbałej o los córki, dla takiej czynnej kobieciny jak sędzina im co trudniejszem się wydaje, tem pobudza silniej do zajęcia, dodaje odwagi. Pardwowska dzień i noc myśląc o tem, bardzo umiejętnie porozstawiała swe strategiczne sieci.
— Chce czy nie — mówiła sobie codzień — ja go z Musią ożenić muszę!!




— Proszę kochanego pana hrabiego — mówiła jednego z dni następnych sędzina do Adalberta, spoufalając się z nim coraz hardziej. — Hrabia, który masz tak złote serce, prawdziwie! powinienbyś pomyśleć o losie tego dobrego ale trochę rozpróżnowanego chłopaka... mówię o Rzęckim.
Zawsze to powtarzałam nieboszczce podkomorzynie, że jego tu w Zakrzewie, tak, bez stałego zatrudnienia nie godzi się trzymać i należy mu pomódz do karjery, ale nie dać mu zgnuśnieć na wsi. Chłopiec lata próżnuje, bawi się, nic nie robi, i, proszę hrabiego, co za przyszłość?
Słowo daje, mnie go żal.
— A, a, cóż z nim robić? — spytał hrabia naiwnie.
— Ja nie wiem — mówiła sędzina — tylko czuję, że dla niego tu nie miejsce. Mógłby się uczyć jeszcze, albo gdzie uplasować się przy fabryce lub tym podobnie. Cóż on tu wysiedzi? Oficjalista — nie oficjalista... nie zajmuje się stale niczem.
Szkoda chłopca!
Hrabiego uderzył ten pogląd nowy na przyszłość Rzęckiego, który nie był bez pewnej podstawy.
— Naprzykład — rzekł — cóżby mu wybrać? On mi jakoś nigdy nie wspomniał, żeby w sobie czuł jakie powołanie.
— Otóż to właśnie źle — przerwała Pardwowska. — Marnuje się tak bezczynnie. Nieboszczka była dla niego zbyt powolną, używała go różnie, do małych posług, zresztą polował, konie najeżdżał, no i w salonie gawędził... Od młodości tak na rezydenta rosnąć, to prawdziwie żal bierze patrząc.
— Przyznam się pani sędzinie — odezwał się hrabia, powoli cedząc wyrazy. — Mnie te konsyderacje na myśl nie przyszły, ale jest racja.
— Nieprawdaż? — szepnęła Pardwowska. — Mówię to z dobrego serca, bo chłopiec poczciwy i zasługuje na to, żeby się nie zwalał marnie... no, i czas jeszcze...
Zamyślony hrabia głową pokręcał... Wyjścia z tego problematu nie widział...
— Pani znajduje? — spytał, chcąc się czegoś stanowczego dowiedzieć.
— Ja tylko znajduję, że należałoby go pchnąć gdzieś ztąd — mówiła sędzina. — Hrabia byś mu trochę mógł dopomódz na początek...
Adalbert głową dał znak, że chętnieby to nawet uczynił.
— Powiedz mi pani szczerze — przerwał — może on sobie tego życzy?... Mówił co pani o tem?
— A! nic! nic! — zawołała sędzina — od niego o tem nic nie wiem, ale jabym mu tego życzyła...
A może — dodała oczy spuszczając — mam do tego pewne... blisko mnie obchodzące pobudki.
— Hę? — odezwał się hrabia, pochylając się ciekawie.
— Nie potrzebuję się z tem kryć przed panem hrabią — mówiła dalej sędzina. — Idzie mi o córkę. Chłopak młody, Musia ładna, nie ma dziwu, że mu głowę nie chcąc i nie myśląc o tem, zawróciła, a z tego nic być nie może... Musia... dla Musi on jest zupełnie obojętnym... zupełnie!
Hrabia aż się wyprostował.
— Proszę! — odparł — ale czyż to może być? a ja byłbym przysiągł...
Sędzina mówić mu nie dała.
— Dziewczę wesołe, trzpiot, grzeczne dla wszystkich, ale ja to wiem najlepiej, że on jej jest obojętnym. Bawi ją, nie więcej.
Potem ja nigdy w świecie bym za niego nie wydała mojej córki.
— Dlaczego? — zapytał hrabia.
— Pozwól mi się pan nie tłumaczyć — żwawo ciągnęła dalej Pardwowska. — Musia go nie kocha, a ja mam moje powody, dla których w żadnym razie...
Potrząsnęła głową.
— Ale, nigdy w świecie — mówiła — dla Musi człowieka dojrzałego, a przytem zamożnego. Za młokosa nie mającego majątku nigdy w świecie...
Zżymała się sędzina i zdawała samą myśl z oburzeniem odtrącać.
Hrabia, który ich oboje widywał nieraz z sobą w najlepszej komitywie, nie mógł się oswoić z tą myślą, aby byli dla siebie obojętnymi, szczególniej Musia.
Siedzieli czas jakiś naprzeciw siebie milczący, Pardwowska, nie doczekawszy się odpowiedzi, puściła się dalej:
— Niech mi hrabia wierzy — mówiła — ja córkę moją znam lepiej niż ktokolwiekbądż, każdą jej myśl odgaduję. Musia także troszczy się losem Rzęckiego, ale i onaby rada była, ażeby sobie nią głowy nie zawracał, a zajął się pracą i myślał o przyszłości.
Z tego tematu, warjując go na różny sposób, sędzina długo przygrywała słuchającemu jej hrabiemu, aż nareszcie przybycie doktora Szulca uwolniło Adalberta od nieco już powtarzających się i nudnych argumentów w sprawie Rzęckiego.
Nazajutrz hrabia, wyszedłszy rano, szczęśliwym trafem spotkał się z Ewarystem w ulicy ogrodu i skinął na niego aby się zbliżył.
Sztuki naprowadzania zręcznego rozmowy na przedmiot dany hrabia nie posiadał wcale; kłopotał się nieraz niezmiernie jak przystąpić do drażliwego zadania, ale najczęściej szedł prosto z mostu...
— Słuchaj no, panie Ewaryście — rzekł — co chciałem mówić? Przyszło mi na myśl, co też waćpan z sobą myślisz na przyszłość? Wybrałeś jakie powołanie?
— Ja? — zapytał Rzęcki zdumiony bardzo — ja? Za życia nieboszczki podkomorzynej słuchałem jej rozkazów, woli swej nie miałem... a teraz nie wiem doprawdy cobym miał począć, nie namyśliłem się jeszcze.
— Ja bo to tylko dlatego o tem mówię — dodał hrabia — że waćpanu dobrze życzę, i gdybyś chciał abym ci do czego dopomógł?... chętnie.
P. Ewaryst przyszedł go w ramię pocałować, ale się trochę uląkł. Wyglądało to, jakby się go ztąd pozbyć chciano, a oddalić się od Musi było dla niego największem nieszczęściem, jakie go spotkać mogło. Posmutniał widocznie.
— Czy ja tu panu hrabiemu zawadzam? — szepnął nieśmiało.
— Ale, uchowaj Boże — prędko rzekł Adalbert. — Waćpan mi tu jesteś i miły i potrzebny, tylko ja nie chcę znowu być egoista.
Wolnemi krokami szli oba razem ku oranżerji i nowemu gołębnikowi, zkąd już głosik śmiejącej się Musi ich dochodził.
Musia, nie przeczuwająca wcale jaki ją spisek otaczał i groził jej, bardzo szczęśliwo zobaczyła razem przybywających, Rzęckiego i hrabiego, których rada była widzieć w jaknajlepszej zgodzie z sobą.
Adalbert przywitał ją jak zwykle, a Parol wyprzedził jeszcze, łasząc się i podskakując ku dziewczęciu, tak że nawet gołębie popłoszył i dostał rozkaz.
— Do nogi!
Spuściwszy ogon, pies posłuszny i zawstydzony cofnął się natychmiast.
Przez chwilę gołębie zajęły wszystkich przeważnie, oprócz Ewarysta, który stał smutny, ważąc w sobie co mogło znaczyć to wystąpienie hrabiego i jaki był powód jego.
Myśl sama przymusowego oddalenia się z Zakrzewia okrutnie go już bolała. Hrabia czy przypadkiem czy umyślnie, przypomniał sobie Leszczyca chorego i rzekł:
— Mój panie Rzęcki, bądź łaskaw, dowiedz się proszę do baszty, co się tam z tym biedakiem dzieje? Lepiej, gorzej?
Posłuszny p. Ewaryst, rzuciwszy tylko okiem na Musię, która mu się uśmiechnęła, pobiegł szybkim krokiem ka wałom, aby co najprędziej powrócić.
Hrabia tymczasem przekonany, że sędzina, jak upewniła, działała w myśl i wedle życzenia córki, gdy zobaczył, że Rzęcki się oddalił, skinął ku Musi.
— Nieprawdaż? — spytał — możeby lepiej było, aby pojechał gdzieś i myślał o jakiejś przyszłej karjerze?
Musia nie zrozumiała z początku.
— Kto? — zapytała.
Hrabia wskazał za oddalającym się i skinął głową.
Sędzianka stała, nie wiedząc sama co odpowiedzieć. Zwolna piękne, gładziuchne czoło marszczyć się zaczynało.
— Hrabia chcesz się go ztąd pozbyć? — spytała smutnie — czyż zawinił co? czy się naprzykrzył?
Łzy poczynały się jej kręcić w oczach.
— Broń Boże! — zawołał hrabia — ale ja sądziłem... mówiono mi... domyślałem się (nie śmiał jeszcze wymienić sędzinej), że wszyscy sobie tego życzyli.
Wszyscy — tak wyraźnie znaczyło, iż Musia była z nimi, że dziewczę cofnęło się aż łamiąc rączki.
— Wszyscy! wszyscy! — powtórzyła — ale któż wszyscy. On?
— Nie, zdaje mi się, że on o tem nie myślał... lecz...
— A pan hrabia? — przerwała Musia.
— Ja także?
— Więc któż? — żywo przerwała sędzianka.
Hrabia znalazł się w położeniu nader trudnem, spostrzegł, że postąpił nieostrożnie i że nie potrafi się wytłumaczyć, chyba składając to na sędzinę. Niebardzo znowu życzył sobie zbyt się o tem rozgadywać z Musią. Zakłopotany dumał jak się wywiąże, gdy dziewczę niespokojnie dorzuciło:
— Któż tę myśl podciął hrabiemu?
Adalbert teraz stanowczo już sędzinej postanowił nie zdradzać...
— Ale to tak, mówiło się, ludzie... coś słyszałem — rzekł. Życzę mu najlepiej, słowo daję. Nikomu źle a panu Ewarystowi lepiej niż innym.
— Więc, zdaje mi się — z pewnem wahaniem dodała Musia — ja nie wiem, ale mnie się zdaje, że on najlepiej sam powinien wiedzieć czego sobie życzy i co uważa za najkorzystniejsze.
I — rzekła ciszej, zawahawszy się trochę — i panu hrabiemu, to uczciwy taki człowiek jak on, może się przydać bardzo, na cóż się go pozbywać?
Adalbert rad, że się wszystko tak jakoś rozwiązało, głowę schylił i natychmiast zwrócił się do gołębi. Z żywością wielką począł badać sędziankę, która wcześniej przybyła, czy zaraz do niej przyleciały i jak się znajdowały przy żerze?
Musia też rada, iż, jak się jej zdawało, odwróciła niebezpieczeństwo, z ochotą rozgadała się obszernie o młodych, o nowoprzybyłych, o rozmieszczeniu ich i t. p.
Zajęcie ptactwem trwało tak długo, aż Rzęcki, który starał się uwinąć jaknajżywiej, powrócił z oznajmieniem, że Leszczyc miał się cokolwiek lepiej, doktor nic nie widział już grożącego, ale zapowiadał długą rekonwalescencję i kazał się wystrzegać wszelkiego większego poruszenia, któreby recydywę sprowadzić mogło.
Szulce sam miał być dnia tego w Zakrzewie i widzieć się z panem hrabią.
Dnia tego zatruta niepokojem jakimś zabawa z gołębiami trwała krócej niż zwykle. Musia pierwsza, bardzo poruszona i nieumiejąca panować nad sobą, opuściła oranżerję i pobiegła do matki.
Sędzina jeszcze się zadumana rozsmakowywała w drugiej filiżance kawy, gdy Musia wpadła, nadzwyczaj roznamiętniona jakoś, do oficyny.
Matka odrazu poznała, że ją coś bardzo boleśnie dotknąć musiało, i zerwawszy się od stolika, chwyciła, ściskając ją i wołając rozpaczliwie:
— Dziecko moje, co tobie?
Musia przemówić nie mogła, rzuciła się na krzesło i przybrała postać nieszczęśliwej.
Tu zaznaczyć musimy, że między matką a córką co do Rzęckiego, do otwartego wynurzenia się z obu stron dotąd nie przyszło. Emma wiedziała, iż matce nie jest tajnem przywiązanie dawne i stałe do Rzęckiego, i że ona niebardzo chętnem widzi je okiem. Matka krzywiła się, ale sprzeciwiać otwarcie kochanemu dziecięciu nie chciała.
Często Musia sama zamykała jej usta. Stanowcze rozmówienie się w tym przedmiocie szło w przewłokę. Rozumiały się jednak dobrze, a równie córka pochlebiała sobie, że matkę zjedna, jak matka że Musie nawróci.
Z trudnością przychodziło jej teraz wytłumaczyć się przed sędziną, nie wiedziała od czego począć. Matka, im dłużej trwało milczenie, tem groźniejszem je sądząc, nalegała coraz żywiej.
— Ale mówże? trzymasz mnie jak na żarzących węglach? cóż się stało? Mów.... Jesteś cała pomięszana... Gdzie byłaś? u gołębi?
Musia główką potwierdziła to.
— Widziałaś hrabiego?
Na to sędzianka wykrzywiła usteczka, trudno z niej co dobyć było... bo rozważała jeszcze, o ile się przed matką mogła odkryć. Miłość dla Rzęckiego czyniła ją ostrożną. Zwolna przychodziła do siebie... Matka śledziła każdą zmianę jej twarzy, usiłując napróżno odgadnąć, co ją tak mocno poruszyło.
Musia tymczasem uspakajała się i chciała ukryć to czego doznała.
— Cóż to było? — mówiła sędzina, ciągle nalegając — czy hrabia miałby się źle znaleźć z tobą? Ale... to być nie może.
Córka ruszyła ramionami.
— Niech się mama nie trwoży — rzekła naostatek — nic się nie stało... tylko tego hrabiego prawdziwie często zrozumieć nie można...
— Mówił co?
— To się nie mnie tyczy — odparła Musia zadumana.
— A kogóż?...
— Przez jakieś dziwactwo... nie wiem... chciałby się ztąd pozbyć Rzęckiego.
Sędzina przybrała minę poważną.
— Musi mieć jakiś powód do tego — poczęła — a przyznam ci się, że nawet w interesie pana Ewarysta możnaby życzyć, aby na wsi tak nie próżnował, nie mając tu co do czynienia.
Ponieważ Musia spuściwszy oczy, nic nie odpowiadała, sędzina ciągnęła dalej.
— Jaka tu przyszłość dla niego? Hrabia dobrze mu życząc, zapewne pomyślał o tem, aby rozpoczął jakąś czynniejszą karjerę... Ja w tem zupełnie się z nim zgadzam... Rzęcki nie ma tu co robić.
Musia zacisnęła usta, wielkiemi oczyma wyraziście patrzyła na matkę, wstała z krzesła powoli, i nie mówiąc słowa wyszła do drugiego pokoju.
Nadto dobrze znała córkę sędzina, aby w tej chwili rozdrażnienia dalej rozmowę prowadzić o tem chciała... została więc w pierwszym pokoju, niezbyt zmartwiona tem co zaszło. Owszem rada była, że się rozwiązanie jakieś po jej myśli przybliżało. Musia mogła się wydąsać i wypłakać, a potem zwolna obyć z tą myślą, aby zamiast młokosa bez przyszłości wziąć hrabiego.
Lecz aby tego dopiąć, oddalić było koniecznie trzeba tego Rzęckiego...
Hrabia zanadto był łagodnym i dobrym, ażeby sam się zebrał na krok stanowczy. Sędzina, raz rozpocząwszy, musiała doprowadzić to zręcznie do końca.
Przy obiedzie przytomność doktora Szulca, który dopomagał do utrzymania rozmowy, ożywiła towarzystwo i wszystkim była bardzo na rękę. Przynosił on wiadomość, że chory Leszczyc, chociaż miał się lepiej, tak nadzwyczajnie był dokonaną u niego kradzieżą znękany, tak nie mógł się z tą myślą straty poniesionej oswoić, iż przypuszczać należało nadzwyczaj wielką szkodę wyrządzoną mu przez złodziei...
Wygadał się z tem, że zginęły mu papiery bardzo ważne, a między innemi oblig podkomorzynej na należność, jaką miał u niej.
W ciągu rozpraw o Leszczycu, pomiędzy sędziną, doktorem i hrabią, matki czujne oko dostrzegło ciągłą zamianę wejrzeń i jakichś znaków porozumienia pomiędzy Musią a siedzącym w końcu stołu Rzęckim.
Nie podobało się jej to wcale, lecz się pocieszała tem, że ona dokaże w końcu, iż gaszek ztąd oddalić się musi.
— Nadto dałam daleko zajść temu głupiemu, dziecinnemu romansowi, którego nie brałam na serjo — mówiła w duchu — ale czas już działać i radzić na to, abym mojej nieostrożności zbyt drogo nie przypłaciła.
Przez cały wieczór dnia tego sędzina szukała napróżno zręczności spotkania się z Rzęckim... Chciała koniecznie z nim rozmówić się na cztery oczy; ale p. Ewaryst się nie pokazywał i dopiero nazajutrz rano przyłapała go około oficyny.
— Panie Rzęcki — zawołała poważnie — proszę cię, jeżeli masz czas, mam z tobą do pomówienia.
Ewaryst śpieszył wprawdzie, aby przy gołębiach spotkać się z Musią jak zwykle, ale rozkaz matki spełnić musiał. Razem z nią weszli do ciemnego szpaleru prowadzącego ku wałom. Sędzina potrzebowała się namyśleć jak ma zagaić rozmowę. Sama jej postawa i mina nic dobrego nie rokowały. Zasępiona była i niespokojna.
— Chciałam się z panem rozmówić otwarcie — rzekła w końcu, siląc się na bardzo wielką powagę matrony. — Mam dla pana szacunek wielki, mam ufność w jego szlachetnym charakterze, sądzę, że się na nim nie zawiodę. Posłuchaj mnie pan z uwagą.
Niespodziane okoliczności położenie, w jakiem się znajdujemy, uczyniły bardzo ważnem dla całej naszej przyszłości.
Nie ulega wątpliwości, że hrabia się kocha w Musi.
Rzęcki chciał zakrzyknąć, protestując.
Sędzina mówić mu nie dała.
— Proszę mnie słuchać — rzekła — ja co mówię, tego jestem zupełnie pewną. Nie łudzę się, znam ludzi, zresztą mam dowody dotykalne, że tak jest.
Musia może go nie kochać, ale to jest człowiek dobry, łagodny, łatwo się przywiąże do niego i będzie szczęśliwą. Sama mi mówiła, że wstrętu do niego nie ma.
Nie potrzebuję panu tłumaczyć, jakiemby to było szczęściem dla mnie, dla niej, dla całej rodziny, gdyby się to małżeństwo skojarzyło.
Tymczasem spełnieniu moich najgorętszych życzeń waćpan jeden stoisz na przeszkodzie.
— Ja? — wykrzyknął Rzęcki.
— Tak, pan... waćpan, to jawna rzecz, jesteś rozkochany w mojej córce, a choć ona go nie kocha, nawykła do niego... ma pewną słabość. Z projektu ożenienia, jeżeli kiedy miałeś, nigdy nic być nie może, ja na to nie pozwolę. Pocóż się łudzić? po co hrabiego zrażać? Hrabia dlatego się nie śmie zbliżyć do Musi, że sądzi ją zajętą waćpanem.
Myli się, ale to człowiek delikatny... Pan stoisz na zawadzie szczęściu Musi, mojemu, wszystkich... Odzywam się do jego sumienia! Pan powinieneś się ztąd oddalić... tak...
Rzęcki blady, stał osłupiały przed nią.
— Czyż pan mnie nie rozumiesz — mówiła dalej — czy to nie jest obowiązek sumienia? Rozważ pan...
Nie mógł się jeszcze nieszczęśliwy p. Ewaryst zdobyć na jedno słowo.
— Odzywam się do jego charakteru — mówiła sędzina.
Wyrozumiałam potroszę hrabiego. Gdybyś chciał wyjechać dla znalezienia sobie jakiegoś powołania, zajęcia, hrabia waćpanu pomógłby chętnie.
W Rzęckim burzyć się zaczęło.
— Pani sędzino dobrodziejko — odezwał się — gdybym uznał potrzebę i obowiązek oddalenia się ztąd, nie będę żądał pomocy od nikogo... Mam trochę grosza, a wiele odwagi na początek, pracy się nie obawiam.
— Nie bierz pan mojej przyjacielskiej rady tak tragicznie — przerwała Pardwowska. — Chłodno! chłodno!
Z Musią — powtarzam panu — o ożenieniu nie powinieneś marzyć. Cóż to za przyszłość dla obojga? Ona test uboga, waćpan nie masz nic, godziż się uczciwemu człowiekowi, korzystając z chwilowej sympatji niedoświadczonego dziewczęcia, całą przyszłość jej poświęcać kazać dla siebie.
Ewaryst drżący nie umiał jeszcze odpowiedzieć, a cóż mógł odeprzeć matce, która przemawiała w sprawie dziecięcia.
— Niech mi pani pozwoli — odezwał się po namyśle — rzucić jedno pytanie. Czy pani w istocie jest tak pewną, że hrabia ma zamiary? Ja jestem z nim dobrze, patrzę na niego z uwagą wielką, nic podobnego nie dostrzegłem.
— Boś ślepy! — odparła sędzina — bo waćpana niedorzeczna ta miłość dla Musi głuchym czyni i niewidomym... Przecież ja mam dosyć doświadczenia, a opieram się na pewnych nietylko domysłach, ale faktach.
— Możesz mi pani wierzyć — rzekł smutnie Rzęcki, oczów nie podnosząc, że żadna ofiara z mojej strony dla szczęścia panny Emmy nie będzie nie możebną. Dałbym dla niej życie, dla jej szczęścia chętnie poświęcę moje, lecz na Boga, pani sędzino, czy to jest szczęście??
— Sąd o tem możesz pan matce, a naostatek samej Musi zostawić — odpowiedziała Pardwowska. — Pan jesteś młody, nieznasz świata ani życia, nie wiesz co to jest cały długi żywot w tym stanie, który nie jest ani nędzą, ani dostatkiem, a ciągłą męczarnią, nienasyconych potrzeb i pragnień. Chciałabym Musi oszczędzić tego co sama doznałam... Los się zlitował nad nami, może nam zapewnić spokojną, świetną przyszłość... Powiedz mi pan, czy mógłbyś żyć z tą myślą, żeś nam do szczęścia zagrodził drogę.
Musia młoda... główka jej łatwo się słówkami poetycznemi zawrócić może, ale korzystać z tego byłoby to tak samo, jak z człowiekiem upojonym wchodzić w targi...
Mam pana za nadto uczciwego...
To przemówienie do serca Rzęckiego trafiło, podniósł głowę.
— Możesz pani być pewną — odezwał się — że z mojej strony, wszystko, wszystko co tylko poświęconem być może, złożę chętnie w ofierze dla panny Emmy.
Prosić mnie o to nie potrzebujesz pani, dosyć było otworzyć mi oczy. Oddalę się.
Sędzinie twarz cała błysnęła radością, rzuciła się wyciągając rękę ku niemu.
— Kochany panie Ewaryście — zawołała z zapałem. — Ja nigdy o nim nie wątpiłam. Jesteś poczciwym, jesteś szlachetnym. Bóg ci będzie błogosławił...
Rzęcki dosyć niezgrabnie skłonił się Pardwowskiej i, niechcąc tej bolesnej przedłużać rozmowy, natychmiast się oddalił.
Sędzina go podziękowaniami wstrzymać nie mogła. Szybkim krokiem, porzuciwszy ją wśród szpaleru, począł iść, nieprzytomny, zburzony, ku wałom...
Tryumfowała matka, ale nie dosyć się obrachowawszy.
Musia była na czatach. Niebytność Ewarysta przy gołębiach, u których się zwykle schodzili, tak ją niepokoiła, iż hrabiego zostawując z niemi, wymknęła się wcześnie i instynktowo biegnąc ku oficynom, w końcu rozmowy matki z Rzęckim znalazła się za zieloną ścianą szpaleru, tak że niepostrzeżona, wszystko podsłuchać mogła.
Twarzyczka jej płonęła rumieńcami i bladła, wzrok piorunujący rzucała na matkę, rączki jej szarpały wstążki kapelusika, który w ręku trzymała.
Gdy Ewaryst pożegnał Sędzinę, i poszedł w głąb’ ogrodu, Musia, rzuciwszy okiem na matkę, ścieżynką boczną, dobrze sobie znajomą, w ślad pobiegła za nim.
Szedł, a raczej uciekał od Pardwowskiej, tak prędko, że trudno jej było go dogonić. Nareszcie syknąć musiała aby się zatrzymał.
Głos ten poznał Rzęcki, stanął. Musia przedarła się przez gałęzie drzew i cała zadyszana zjawiła się przed nim.
Tuż była altana i ławka, padła na nią czoło cisnąc dłonią i miejsce obok siebie wskazując Ewarystowi, który wahał się chwilę, czy po przyrzeczeniu uczynionem sędzinie, godziło mu się sam na sam widzieć i mówić z tą, której sumienie rozkazywało unikać.
Nakazujący ruch rączki, zmusił go usiąść przy niej.
Na twarzyczce dziewczęcia malowało się nad wiek silniejsze postanowienie i wola niezłamana.
Zwróciła milcząc oczy ku niemu.
— Panie Ewaryście — poczęła wzruszona — uknuto spisek przeciwko nam, przeciw mnie. Mama, chce wydać córkę za pana hrabiego, który wcale o niej nie myśli...
Pan musisz być moim sprzymierzeńcem, aby to nieszczęście mnie nie spotkało. Ja wcale sobie nie życzę wyjść za hrabiego, choćby nie jeden, ale trzy miał Zakrzewy, nie życzę sobie być hrabiną, nie chcę być ofiarą, nie pragnę bogactw, rozumiesz mnie pan...
Mama to inaczej pojmuje, z nią się sprzeczać nie myślę, ale się oprę, a kto mi sprzyja ten mi w tem pomagać powinien.
I powtórzyła znowu.
— Rozumiesz mnie pan?
Rzęcki słuchał, coraz swobodniej oddychając.
— Sędzina upewnia, że hrabia jest zakochany, — rzekł — nicby w tem nie było dziwnego...
— Ale tak nie jest! — przerwało dziewczę — nadto rozsądny, nadto uczciwy jest ten dobry mój hrabia, aby coś podobnego mógł zamierzyć... przypuścić, Parol, gołębie... kury wystarczą mu...
Mama mogłaby mnie mu narzucić... bo mama jest uparta i tak spragniona dostatku, że w nim tylko widzi szczęście... Dlatego może chciałaby ztąd wszystkich świadków niedogodnych pooddalać.
Musia spuściła oczy...
— Ja rachuję na pana — rzekła — pan się nie dawaj wygnać z Zakrzewa, ja go potrzebuję...
Niewiedząc co miał odpowiedzieć, Rzęcki milczał chwilę.
— A jeśli hrabia mnie wyśle, jeśli on...
— Powiesz mi pan, jeśliby coś podobnego groziło — rezolutnie przerwała Musia — a ja się postaram przeszkodzić.
Mamie — ciągnęła dalej z żywością — zdaje się, że ja jestem dzieckiem, które jak pionek na szachownicy da się posunąć gdzie zechce... Ja, bardzo kocham mamę, wiem, że ona po swojemu pragnie mojego szczęścia, ale chcę, szczęście dla siebie sama wybierać i bezwładnie kierować moim losem... nie pozwolę.
Nie wiedzieć zkąd wzięła się w dziewczęciu ta energja z jaką się odzywało, Rzęcki patrzał i słuchał zachwycony, Musia coraz się ożywiała więcej.
— Wiem — mówiła dalej — że mama nie łatwo się wyrzeka tego, co raz postanowiła, ale ja też jestem uparta, bardzo uparta, i gdy co powiem sobie...
Przyłożyła rączkę do bijącego serca.
— Czego pan tak zasępiony, patrzysz na mnie — szczebiotała weselej. — Boisz się pan wojny, ja ją lubię.
— Tak, ale z matką panny Emmy?
— Pan jej prowadzić wstępnym bojem nie potrzebujesz, będziesz tylko pomagał mi się bronić. Masz przystęp do hrabiego łatwiejszy...
— Hrabia jest małomówny, a ja dosyć nieśmiały...
— Ja już trochę go poznałam — przerwało dziewczę, uśmiechając się — dzięki gołębiom... Pan powinieneś właśnie śmiałym być, bo on to lubi, a jeśli kto, to on się nieśmiałym nazwać może. Myśmy z tego powinni korzystać.
Mama przeczuwa w panu sprzymierzeńca mojego, dlatego może zechce go ztąd oddalić, a ja rozkazuje ażebyś został.
Tak — dodała uśmiechając się i podając mu rękę — nie dawaj się pan ztąd wyrugować, ja nie pozwalam.
To mówiąc wstała z ławeczki.
— A teraz — rzekła — czas, abym powróciła do mamy, pan staraj się widzieć z hrabią. Jeżeli mu co powie, uwiadomisz mnie. Pamiętaj, że tu o mnie chodzi, a ja go sobie za sprzymierzeńca przybrałam.
Dygnęła mu, skinęła i porzuciła przejętego tą rozmową, tak, iż w początku pozostał w miejscu jak wryty, wszystko to spadało na niego niespodzianie, nagle, potrzebował wejść w siebie, aby wiedzieć co ma począć...
Między nim a Musią, miłość prawie od lat dziecięcych trwała, coraz rosnąc i krzepiąc się. Nie mówili sobie, że się kochali, ale wiedzieli o tem dobrze. Rzęckiego oczy tylko zdradzały, ją poufałe z nim obejście się, słów dobitniejszych nie potrzebowali...
Ewaryst nie śmiał czynić projektów na przyszłość zuchwałych, bo nie miał oprzeć się na czem, ale mówił sobie, że ją kochać będzie, jej służyć do zgonu. Śmielsza Musia wprost układała przyszłość z nim i sto razy powtórzyła to sobie.
— Albo za niego, lub za nikogo...
Postępowanie dziewczęcia w tej chwili stanowczej lepiej niż wszystko świadczyło Ewarystowi, iż się dla niego nie zmieniła...
Lecz co było począć z sędziną, względem której zobowiązał się niejako.
Ona żądała od niego spełnienia ofiary, która mogła się nazwać powinnością, miała poczęści słuszność. Godziłoż się tę śliczną, pieszczoną istotę narażać na tak niepewne losy, jakie oczekiwały Rzęckiego... Ewaryst siadł znowu na ławie i zadumał się głęboko. Co miał począć?... Musia rachowała na niego. Sędzina wyzywała sumienie i mówiła do szlachetności?
Stał na rozdrożu pomiędzy obowiązkiem a przywiązaniem do niej!
Nie było, jak mu się zdawało, innego środka tylko z postanowieniem nie śpiesząc, znaleźć się biernie i czekać aż hrabia sam na jakiś krok stanowczy się zbierze.
Tymczasem Adalbert również był wplątany w tę intrygę sędzinej, nie pewien jak ma postąpić.
Upewniła go, że Musia życzyła sobie, aby Rzęckiego oddalił, tymczasem rozmowa z nią dowodziła wcale przeciwnie. Hrabiemu nie chciało się pozbyć Ewarysta, był mu sympatyczny i potrzebny.
Nie mogąc rozwikłać tych poplątanych kwestyj, o których napróżno kilka razy rozpoczynał rozmowę z Parolem, hrabia do stołu dnia tego przyszedł posępny.
Oprócz sędzinej nikt też ze współbiesiadników wesołym nie był, a wszyscy z początku siedzieli milczący. Musia zmagała się widocznie na udawanie trzpiotowatej wesołości, której nie miała.
Rozmowa rozpoczynana rozmaicie, nie szła... Hrabia prawie się nie odzywał, Rzęcki patrzał na talerz. Za wszystkich mówiła sama sędzina, co jej przychodziło zawsze z łatwością, lecz zdawało się jakby nikt nie słuchał.
Spróbowała rzucić jakąś aluzję do... wyjazdu Rzęckiego, którego hrabia (jak słyszała) miał wysłać niewiadomo dokąd...
Rzęcki podniósł oczy ździwione, a hrabia Adalbert szepnął, że nic o tem nie wiedział.
Musia śmiało wygłosiła to zdanie, że zwłaszcza teraz, gdy Leszczyc był chory i nie prędko mógł wyzdrowieć, p. Ewaryst hrabiemu ciągle był potrzebnym w Zakrzewie.
Matka zmierzyła ją surowem wejrzeniem, ale Musia się nie dała zastraszyć, ani zmięszała. Sędzina się zarumieniła z tłumionego gniewu.
Po obiedzie, jak zawsze, bo u hrabiego wszystko się łatwo przeradzało w nałóg i zwyczaj, powtórzyła się mała scena z talerzem, doskonale przez Parola odegrana.
Sędzina, raz rozpocząwszy pracować dla szczęścia córki, bo tak się to u niej nazywało, choć się jej nie bardzo powodziło, nie myślała wcale dać za wygraną. Był to jeden z tych charakterów, którym miłość własna nie dozwala, nawet przeważnej ustąpić sile. Nie mogła dopuścić nawet tego, ażeby się myliła i nie miała słuszności, a była przekonaną tak głęboko o swej zręczności w prowadzeniu każdego interesu, iż nie przypuszczała przegranej.
Im okoliczności składały się mniej pomyślnie, a trudności mnożyły, tem sędzina mocniej się przy swojem upierała. Córka, hrabia, Rzęcki, wszyscy jej w końcu uledz i poddać się musieli. Miała zamiar doktora Szulce skłonić, aby jej pomagał, a nawet Leszczyca, jak tylkoby wyzdrowiał. Mniej rachowała na proboszcza ks. Solinę, ale i tego zamierzała nawrócić.
Czynną więc być poczęła jak nigdy i hrabia szczególniej znalazł się oblężonym przez nią, nudnie prześladowanym, zniewolony słuchać jej teoryj małżeńskich i apologij tego stanu błogosławionego, szczególniej dla ludzi dojrzałych.
Hr. Adalberta, który lubił spokój i samotność, to natręctwo Pardwowskiej nużyło niezmiernie, ale nazbyt był delikatnym, ażeby gwałtownie mógł wystąpić i oprzeć się sędzinie. Wymykał się zręcznie, uchodził, nie zawsze umiejąc się wyśliznąć tak, aby go nie przyłapano.
Całą pociechą dla niego było teraz, że sobie w ogrodzie znalazł ulicę cienistą, zaniedbaną, trochę nawet trawą porosłą, do której nikt nie zaglądał, nikt nią nie chodził, i gdzie godzinami mógł się niewidziany, sam, przechadzać z jednym nieodstępnym Parolem. Tu, jak niegdyś w ogródku swoim w Brodnicy, rozpoczynał owe rozmowy z Parolem, w których pies mu potakująco przyszczekiwał, mógł mu rzucać kije do aportowania i rozmyślać o położeniu, które, choć coraz znośniejsze, nie mniej troskami go karmiło.
Zmęczony siadał na ławce, Parol naprzeciw niego, spoglądał ku pałacowi, którego białe ściany przez gęsto zbite gałęzie gdzieniegdzie przyświecały i wzdychając powtarzał:
— Wysokie progi na nasze nogi, nieprawdaż Parol?
Pudel nigdy nie zaniedbał potwierdzić tego aksiomatu.
Dumał chwilę i odzywał się znowu.
— Wysokie progi? — nieprawdaż Parol...
Szukano czasem hrabiego po całym dworze, po głównych alejach ogrodowych, nie mogąc go znaleźć, a on, domyślając, się, że za nim goniono, wymykał się bardzo znacznie.
Na plebanji, u Suchowskiego, w tych samotnych przechadzkach, było mu najlepiej. Godził się ze swoim losem powoli, a w głowie dojrzewała myśl trochę dziwaczna zbudowania sobie dworku z gołębnikami i podwórkiem dla kur w ogrodzie, wśród drzew starych, aby nie mieszkać w pałacu, który obudzał w nim wstręt jakiś niewypowiedziany.
Namowy sędzinej usiłującej go przekonać o konieczności ożenienia i uszczęśliwienia jakiego uboższego, ładnego, dobrego dziewczęcia, nie wiele podziałały na Adalberta, lecz nie można powiedzieć, ażeby mu nie dały do myślenia.
Niektóre argumenta, które mocniej w pamięci jego utkwiły, powtarzał sobie w ogrodowej ulicy będąc sam z Parolem, rozbierał je — i kończył zawsze na — wysokich progach i na tem, że go i djabeł nie ożeni.
Zapominał widać o przysłowiu, że gdzie on nie może, tam babę posyła, a sędzina mogła mu doskonale służyć za takiego ambasadora.
Łudziła się ona głównie tem, że hrabia coraz się spoufalając z Musią, którą jak ojciec dziecko traktował, był dla niej też codzień bardziej uprzedzającym i grzecznym.
Dogadzał jej najmniejszym zachciankom, robił prezenta z tych mnóstwa fraszek, które odziedziczył razem z pałacem, a wcale z nich nie umiał uczynić użytku.
Za każdym takim dowodem uprzejmości, sędzina mocniej w siebie wmawiała, że się w niej kochał, że był tylko nieśmiałym i że potrzeba było mu pomódz, Rzęckiego z drogi uprzątnąć, a Musię nieznacznie łagodnie nakłonić do... oddania ręki człowiekowi, który mógłby był ojcem jej się nazywać.
Przejęta myślą swoją pani Pardwowska, widziała więcej niż było, tłumaczyła słowa i czynność na korzyść swoją, codzień upatrywała postęp jakiś i zawczasu już tryumfowała... Widać to było zaraz z jej minki wesołej, rozbudzonej, ożywionej, a nadewszystko z obejścia się z Fryczewską i panną Felicją, dla których dawniej była z wielką uniżonością, a teraz obchodziła się z niemi prawie protekcjonalnie.
Panna Felicja, która lepiej od niej znała ludzi i odgadywała hrabiego, uśmiechała się z tej pewności, nie sprzeciwiając się sędzinie.
Upłynęło w ten sposób parę tygodni, a stan chorego Leszczyca nie o wiele się polepszył. Miał więc hrabia dodatkowo odwiedziny doktora, którego lubił, za to nawet, że z nim unikał rozmów w cztery oczy z sędziną.
Pardwowska miała pewne teorje w sprawach serca i teraz przygotowawszy grunt, jak jej się zdawało, chociaż pozbycia się Rzęckiego nie mogła przyprowadzić do skutku, zdało się jej, że już hrabiego dostatecznie rozkochała.
Zatem szło, iż potrzeba było dać mu uczuć dotkliwie, jak dalece życie bez Musi stanie się niemożebnem.
Pardwowska na kilka dni postanowiła, z Musią naturalnie, pojechać do Derewienki, gdzie w istocie przytomność była jej potrzebną.
Była pewną, że hrabia okrutnie zatęskni za Musią i zbadawszy serce swoje, odkrywszy w sobie przywiązanie, odważy się na krok stanowczy.
O tym powrocie do Derewienki wcale mowy nie było, Musia się go bynajmniej nie spodziewała, ani przewidywała, gdy sędzina dnia jednego przy obiedzie nagle oświadczyła hrabiemu, iż choć jej w Zakrzewie dobrze jest jak w raju, obowiązki zmuszają jechać do domu.
Hrabia okazał wielką czułość, popatrzał na Musię, trochę poprobował wstrzymywać, ale w końcu nie sprzeciwiał się i zamilkł.
Po obiedzie pierwsza córka wpadła na sędzinę z wymówkami, co miało znaczyć to nagłe postanowienie.
— Nic — odpowiedziała matka ściskając ją — nic. Musiemy raz przecie zajrzeć do Derewienki, a wiecznie tu siedzieć nie możemy. Kiedyś, może przyjedziemy tu znowu.
— Ale, wczoraj o tem mowy nie było! — Sędzina musiała skłamać trochę, iż miała pewne wiadomości, które ją skłaniały do podróży.
Córka więcej się dowiedzieć nie mogła, lecz domyślała się, że w tem coś tkwić musiało. Jej żal było swobodnych rozmów z Ewarystem i po troszę hrabiego, którego zwolna przygotowywała do tego, aby w pomoc przyszedł im obojgu. Matka obiecywała, że powrócą.
Wieczorem Musia znalazła sposobność widzenia się sam na sam z Rzęckim.
— Mama nie chce mi się przyznać, ale ma jakieś powody powrotu do Derewienki, — rzekła do niego — ja się będę o to starała, abyśmy prędko przybyły tutaj znowu, a pan pod żadnym pozorem nie waż się opuszczać Zakrzewa. Rozumiesz pan?
— A jeżeli hrabia — począł Rzęcki.
— Nie daj się pan wysłać ztąd na długo... ja nie pozwalam — dodała Musia — a przez ten czas staraj się pozyskać łaskę i zaufanie hrabiego, tem łatwiej to przyjdzie, że Leszczyc chory i nie prędko się dźwignie, więc przeszkadzać nie będzie.
Było to tajemnicą, lecz my ją zdradzić możemy, iż Rzęcki miał w pewnych wypadkach pozwolenie pisywania do Musi... i ona czasem słówko jakieś dwuznaczne posyłała mu, aby całkiem o niej nie zapominał. Umówiono się też teraz znowu, ażeby pan Ewaryst donosił co się dziać będzie w Zakrzewie.
— Mama mi nic nie mówiła — dokończyła Musia odchodząc — ale prawie jestem pewną, że długo nie zabawiemy i powrócimy znowu.
Oczyma powiedzieli sobie — do widzenia, a Rzęcki odprowadził ją aż do końca szpaleru i tu raz jeszcze pocałowawszy rączkę białą, odszedł smutny.
Łatwo nabywający nałogów hrabia nasz po odjeździe Musi, uczuł w istocie mocno, że mu jej w Zakrzewie brakło. Lżej mu było pozbywszy się sędzinej i jej propagandy matrymonjalnej, ale tego wesołego dziewczęcia, które mu szczebiotało gdy się bawił z gołębiami, skakało z Parolem, głosem młodym ożywiało milczące i puste ulice starego ogrodu, żal było... Oglądał się zapomniawszy czasem, jakby oczekiwał że się ukaże... Myślał nieraz, że gotów był znosić matkę, byle mieć tego trzpiotka.
O zakochaniu, mowy być nie mogło, hrabia wcale się już rozmiłować nie mógł i nieumiał, ale przywiązywał się łatwo.
W młodości człowiek jest chciwym coraz nowych wrażeń i ludzi, na starość potrzebuje tylko mieć to do czego sercem przyrosnąć. Adalbert tak nazwyczajał się do ścian, do sprzętów, a cóż dopiero do osób, które mu były sympatyczne.
Jednym z głównych rysów charakteru jego było, iż potrzebował zawsze się na kimś opierać, komuś dać powodować, a przynajmniej być nie sam... Do pewnego stopnia brak towarzystwa zastępował poczciwy Parol, lecz oprócz potakującej odpowiedzi na — „wysokie progi”, nic z niego wyciągnąć nie było można.
Suchowski zdał się tylko do opowiadań o przeszłości, proboszcz dawał dobre rady, lecz był zajęty, i sam nadto dobroduszny a łagodny, aby kim mógł pokierować.
Z kobiet nikt, z powodu obawy jaką one obudzały w hrabi, nie mógł nad nim zapanować, złożyło się więc samo tak, iż jedyny człowiek, którego miał ciągle pod ręką hrabia, Rzęcki, był opatrznościowo przeznaczony na zawładnięcie poczciwym a słabym Adalbertem.
Rzęckiemu w myśli to nie postało, był młodym, wcale nie pragnął zdobywać sobie takiego stanowiska, aby z niego korzystać, i ani wiedział jak otrzymał bez trudu to, o co inni się by gotowi byli dobijać.
Adalbert go lubił, od wszystkich słyszał o nim jak najlepiej, chłopak był żwawy, roztropny, sympatyczny, i jak dawniej podkomorzyna, tak teraz hrabia, co dzień mniej umiał obejść się bez niego.
Dopatrzyli się tego zaraz wszyscy, ci szczególniej, którzy zazdrościli Rzęckiemu, usiłowano podstawić kogoś, zastąpić go, lecz wszystko się rozbiło o uporek grzeczny pana hrabiego, który wstawszy rano zapytywał zaraz o Rzęckiego i jego ostatniego odprawiał ze swojego sypialnego pokoju.
O tem spoufaleniu się z młodym oficjalistą, we dworze opowiadano sobie dziwy, gorsząc się tem, że pan hrabia wcale godności swej utrzymać nie umiał. Rzęcki siadał do stołu, temu się nie dziwowano, ale Adalbert dawał mu w salonie cygara i pozwalał je palić przy sobie, nie wydawał żadnej dyspozycji nie poradziwszy się z nim, brał go na przechadzki, sadzał jeżdżąc po folwarkach przy sobie obok na bryczce...
Rzęcki wyrosnął w ten sposób na — figurę, panna Felicja z przekąsem mu winszowała.
— Masz waćpan szczęście, panie Ewaryście — mówiła — bo gdyby Leszczyc nie leżał obłożnie chory, ho! ho! nigdy by do tego nie dopuścił.
— Niech pani wierzy, — tłumaczył się Rzęcki — ja, słowo daję, nie starałem się, nie zabiegam...
— Wierzę panu — mruczała z dwuznacznym uśmiechem panna — ale niech pan Ewaryst pamięta, że te łatwe łaski u ludzi dobrych a słabych, jak nasz hrabia bywają nietrwałe.
Ekonomowie, oficjaliści, służba nagle ton i obejście się z Rzęckim zmieniła całkiem, kłaniano mu się, przypochlebiano, a stary Brunak jeden, który zdrowiej to widział, bo poznał lepiej hrabiego, śmiał się winszując mu.
— A co? panie Ewaryście — mówił odwiedzając go — przeholowałeś nas wszystkich, stałeś się prawą ręką, pamiętajże (groził mu na nosie) że gdy teraz nasz graf głupstwo jakie zrobi, spadnie ono na ciebie.
Rzęcki się zaklinał, że o te łaski się nie starał, a stary poprawiając perukę i spluwając mruczał.
— Ja to wiem — przyszło samo z siebie. Potrzebował kogoś, nawinąłeś się, zapoznał cię. Chomont błyszczący, nie ma co mówić, ale ci szyję natrze.
— Jabym rad się go pozbyć — tłumaczył się Rzęcki.
— Chowaj Boże — odparł Brunak, gotówby sobie na miejsce wasze dobrać innego, któryby łask użył na złe. Pamiętaj tylko kiedy ci ufa, nie nadużywaj go, mów prawdę i zachowaj się jak przystało uczciwemu człowiekowi.
Adalbert, którego osobiste potrzeby były bardzo ograniczone, a największą przyjemność zawsze stanowiło, gdy mógł co komu uczynić, po pierwszych dniach zaraz faworyta w różny sposób obdarzać zaczął. Konie, bryczka najlepsza z masztarni dostały mu się pod pozorem, że musiał ciągle jeździć za interesami, potem wierzchowiec.
Hrabia słyszał, że podkomorzyna przeznaczała dla Rzęckiego wioseczkę Wólkę i naprzód kazał mu ją pojechać obejrzeć, a potem pod pozorem, że dozór był trudny, bo leżała na granicy klucza, narzucił mu ją dzierżawą.
Rzęcki tłumaczył się, że nie ma czem zapłacić tenuty.
— Dasz ją z dołu — odparł Adalbert... To dla mnie kłopot ta Wólka, ja się tam nie dopilnuję i kraść mnie będą. Mniejsza byłoby o to co ukradną, ale kradzież człowieka psuje, nie godzi się jej dopuszczać.
Rzęcki niemal był przestraszony temi dobrodziejstwami hrabiego, a we dworze zdumienie i zazdrość wzrosły do największej potęgi.
Suchowski, Brunak i inni, którzy znali pochodzenie domniemane Ewarysta i intencje podkomorzynej dla niego, tłumaczyli to poprostu tem, że hrabia chciał wolę nieboszczki spełnić. Lecz nie wszystkim trafiło to do przekonania.
Przeciąg czasu, w ciągu którego sędzinej nie było w Zakrzewie, nadzwyczajne zmiany dokonał w stosunkach Ewarysta z panem hrabią. Jawnem było, że mu dawał przed wszystkimi pierwszeństwo.
Przychodziło do tego, że gdy z rozmaitemi przychodzono prośbami, Adalbert wprost odsyłał do pana Ewarysta, a gdy ten co postanowił, potwierdzał bez najmniejszej trudności.
Wieści o tych łaskach nadzwyczajnych młodego oficjalisty, którego z przekąsem w ten sposób mianowano, nigdzie większego i boleśniejszego nie uczyniły wrażenia, jak na rekonwalescencie Leszczycu, który chociaż powoli — przychodził do zdrowia.
Mało kto go odwiedzał i donosił mu o tem, bo jak dawniej, tak teraz przyjaciół nie miał we dworze, ale doktór Szulc i kilku różnego rodzaju pijaków, leśniczych, którzy się jeszcze obawiali Leszczyca, po cichu mu tu wieczorem plotki przynosili.
Chory nie chciał im dawać wiary w początkach, lecz gdy się to zewsząd potwierdzało, zmuszony był nakoniec pogodzić się ze smutną rzeczywistością.
Pilno mu było teraz powstać i ozdrowieć, bo sądził, że odzyska postradaną przy hrabi pozycję, którą mu tylko choroba nieszczęśliwa wydarła. Uśmiechał się, myśląc, że właśnie, znienawidzony Rzęcki zdobył to, co on tak dla siebie tak zręcznie i zawcześnie przygotował.
Zgryzota z tego powodu wcale się nie przyczyniała do rychłego wyzdrowienia Leszczyca. Rwał się z łóżka gwałtem, gdy doktora niebyło, obżerał, sądząc, że rychlej przez to siły odzyska... i zapadał gorzej.
Straszno było patrzeć na wymizerowanie i wycieńczenie człowieka silnego, zahartowanego, którego strata i żal po niej uczyniła odrazu starcem niemal bezsilnym. Zmieniła mu się wychudzona twarz, zapadły oczy i policzki, oddech stał trudnym, nogi wlokły bezsilnie... Nienawykły do tego stanu, Leszczyc lekceważył rady doktora i po swojemu się leczył to wódką jakąś gorzką, to jadłem, poczem zwykle czuł się gorzej.
Szulc otwarcie mówił mu:
— Waćpan się zabijasz...
Leśniczy milczał patrząc z podełba.
Ci, z któremi czasem otwarciej się rozgadywał wiedzieli, że — główną przyczyną choroby była utrata nietylko pieniędzy, odzieży, skór i innych zasobów długo zbieranych, ale ważnych jakichś papierów.
Nie taił zresztą Leszczyc, że oblig podkomorzynej, na sumkę dosyć znaczną był między niemi.
Chociaż leśniczy nie myślał się zgłaszać do brata, którego przybycia sobie nie życzył, ksiądz zasłyszawszy o wypadku i chorobie nadjechał, gdy Leszczyc miał się już lepiej nieco i odzyskał przytomność.
Chory nie taił tego przed nim, iż rad mu nie był. Gdy zostali sami, wprost się odezwał grubjańsko.
— Pocóżeś przyjechał? aby darmo stracić kilka groszy? Pilnować mnie nie będziesz — a mnieś się tu na nic nie zdał. Baba i Misiuk mi starczą, doktór przyjeżdża.
A gdy ksiądz długo nic nie odpowiadał, dodał cynicznie po chwili milczenia.
— Jeżeli myślisz się pożywić po mnie gdy zdechnę, to rachuba fałszywa, bom ja teraz taki goły jak i ty...
Oburzył się brat na to.
— Znasz mnie przecie — zawołał — jeżelim przybył to dla tego, aby ci przynieść pociechę religijną, skłonić do poddania się woli bożej i żałowania za grzechy.
Leszczyc obojętnie rzucił ręką.
— Niebój się — odparł — jeszcze do końca mi daleko... nie łatwo mnie co zmoże... podniosę się.
Przez cały czas pobytu księdza o tem jednem tylko mówił z nim Leszczyc, jak złodziejów poszukiwać będzie i zaprzysięgał, że ma na to sposoby... ale brat nie mógł wymódz na nim, aby się jaśniej wytłumaczył.
Narzekał na doktora, że go kurował jak babę.
— Osłabia mnie kleikami i miksturami — wołał — a ja wódki i mięsa potrzebuję.
Tymczasem wódka i mięso, których Misiuk dostarczał pokryjomu, zawsze stan jego pogorszały. Ale to go wprawiało w większą jeszcze pasję.
Po dniach kilku brat, nic na nim nie wymógłszy i niemogąc go uspokoić na duchu, odjechał smutny.
Pomimo niebezpiecznych tych wybryków w ciągu kuracji, mimo nieposłuszeństwa doktorowi, mimo ciągłego burzenia się w sobie, Leszczyc zwolna odzyskiwał po troszę siły. Ale natychmiast ich nadużywał i zapadał znowu.
Ta walka przedłużała chorobę — ale nikt na niego podziałać nie mógł, nawet groźby Szulca.
Parę razy hrabia czuł się w obowiązku wejść na basztę i odwiedzić chorego, który wielce tą oznaką łaski był uszczęśliwiony.
— Widzicie — mówił potem — gdyby nie ta szelmoska choroba i te łotry złodzieje, jabym dziś u hrabiego był pierwszem okiem w głowie.
Ale co się przewlecze, nie uciecze...
W czasie choroby Leszczyca nastąpił wyjazd sędzinej do Derewienki, i po dziesięciu dniach, nie więcej, zjawienie się jej napowrót w Zakrzewie.
Hrabia przyjął ją, a szczególniej Musię nadzwyczaj uprzejmie i widocznie uradowany. Sędziną przyznawała się do tego, że zatęskniła za panem hrabią, a Adalbert jak dziecko otwarty powiedział toż samo Musi...
Szczęściem, iż matka nie słyszała, a sędzianka jej tego nie myślała powtórzyć. Zarumieniła się, strwożyła i obróciła w żarty.
Sędzinę uderzyło od razu ile Rzęcki przez ten czas pozyskał, jak się spoufalił, jaką miał władzę, jak teraz wszyscy przed nim stawali wyczekując rozkazów.
Spostrzegła teraz dopiero, iż błąd popełniła wielki, nawet na krótko uchodząc z placu. Zgryzła się tem mocno, lecz ją to wcale nie zraziło i nie zniechęciło i do dalszego wykonania raz osnutego planu...
Rzęckiemu przy pierwszem spotkaniu dała uczuć złośliwie, iż nie uszło jej oka, jakie uczynił postępy... Cały gniew i oburzenie zwróciły się przeciwko niemu. Uczuła niemal nienawiść dla tego człowieka, który wszystkie jej plany niweczył i krzyżował. Nie umiała nawet utaić tego przed córką.
Szukając po głowie nowych środków działania przeciw Rzęckiemu, Pardwowska nie znalazła nic na teraz właściwszem nad poduszczenie przeciwko niemu Leszczyca.
Byli to jawni nieprzyjaciele, łowczy powinienby w jakikolwiek sposób pozbyć się togo współzawodnika...
Rano, gdy Musia według dawnego zwyczaju pobiegła dać dzień dobry hrabiemu i Ewarystowi przy gołębiach, sędzina wymknęła się z oficyny i niepostrzeżona pośpieszyła do Baszty...
Powiedziano jej we dworze, iż Leszczyc miał się lepiej, spodziewała się więc znaleźć go już na nogach i w ruchu. Tymczasem właśnie po nowej próbie jarzębinówki i słoniny, leśniczy zapadł gorzej i od dni dwóch z łóżka nie wstawał.
Misiak z początku nie chciał wpuścić sędzinej, ale mimo niego i baby, gwałtem się wdarła do chorego.
Leżał na tym swoim barłogu, który litość hrabiego cokolwiek przysłoniła parawanami z pałacu przyniesionemi, a gdy usłyszawszy wchodzącą podniósł głowę, sędzina się przestraszyła twarzy żółtej i jakby już z trumny powstającej... Chorobą nie starła z niej wyrazu złośliwego i chytrego, zwiększyła go tylko zniecierpliwieniem bezsilnem...
Nadąsany podniósł obnażoną szyję i piersi zabierając się łajać natręta, gdy niespodzianie sędzinę zobaczywszy, opadł na łoże mrucząc zmięszany. Wstyd mu było może i tego nędznego mieszkania i zaniedbania, które go otaczało. Nieład i skąpstwo widać było w odzieży starej, pomiętej, poszarpanej i sprzętach, które koło niego stały.
Ze zmarszczonemi brwiami, zanurzywszy głowę w poduszkę zbrukaną w czasie choroby, czekał ukazania się sędzinej, która zbliżała się z jakimś wstrętem i obawą. Inaczej bowiem znaleźć się go spodziewała.
Leszczyc szedł za nią niespokojnemi oczyma. Stanęła w pewnej odległości od łóżka.
— Przysyłam was odwiedzić — odezwała się. — Chorujecie już od tak dawna. Sądziłam że znajdę was lepiej.
Potrząsnął głową, łyskając oczyma strsznemi.
— Przepadło wszystko — począł mruczeć jakby sam do siebie — choćby teraz i człowiek przepadł, nie ma po co żyć! niema po co?
— Tegom się nie spodziewała, żebyś waćpan dla jakiejś tam straty, tak miał desperować, żeby się aż życia odechciało.
— Jakiejś straty? — podchwycił gwałtownie Leszczyc — albo pani wie co ja straciłem, wszystko! wszystko...
Ręką chudą powiódł po gardle.
— Zarznęli mnie! zarznęli!
Pardwowski zmięszana patrzyła na niego.
— Waćpan powinieneś był zamiast się tak poddać — rzekła — szukać jakiegoś ratunku, radzić sobie. Mało to razy człowiek w życiu traci tak wszystko i na nowo musi się począć dorabiać. Waćpan tu miałeś pole, hrabia był dla niego dobrze usposobiony, a przez tę chorobę zaniedbałeś go, no i Rzęcki teraz u niego jedno oko w głowie... prawa ręka, faworyt, wszystko...
Zżymnęła się sędzina.
Leszczycowi zachrzęszczało w piersi i oczy mu zaświeciły, a usta się poruszać zaczęły.
— Gagatek ten! łotr... — zawołał głosem stłumionym.
— Temu wszystkiemu wy winniście — ciągnęła dalej sędzina — nie trzeba się było poddawać, gdybyś był przy hrabi do tegoby nie przyszło.
— A ja com winien! — wybuchnął Leszczyc. — Choróbsko mnie powaliło jak kłodę, com się dźwignąć chciał, to gorzej jeszcze zapadałem. Doktor głupi, miał mnie siły dodawać to osłabiał temi lekami. Choroba już przeszła... teraz tylko sił brak!
Westchnął ciężko.
— Ja do was przyszłam ostrzedz i w waszym i w moim interesie — dodała Pardwowska. — Staraj się zwlec jaknajprędzej i u hrabiego odzyskać łaskę — a nie, to wszystko pójdzie licho wie jak...
— Niechaj idzie sobie na zgubne imie — przerwał Leszczyc. — Co ja dziś zrobić mogę? Wszystkom stracił, nie mam nic, nawet oblig podkomorzynej skradli mi.
— Ale hrabia może właśnie, gdy sobie go pozyskasz, tę stratę wynagrodzić. Z nim, kto umie, łatwo sobie poradzi. Wyście poczęli już, a teraz wasze miejsce zajął Rzęcki. O! ten młokos.
Leszczyc milczał zapatrzony w posadzkę.
— On wszystkim nam tu szyki pomięsza — mówiła dalej sędzina — ten intrygant słodziuchny i pochlebca. Hrabia bez niego się nie ruszy. Jeżeli waćpan rychło nie wstaniesz, a nie poradzisz co na to i nie podstawisz mu stołka...
— Co ja teraz mogę — odezwał się chory — u mnie i w głowie teraz pomięszało się wszystko. Kto wie jak hrabia przyjmie, miał on czas mnie oczernić i odmalować.
Mówili mi, że graf chodzi do Suchowskiego, ten także mi się przysłużył. Wszystko przepadło!
— A pewnie — odparła żywo sędzina. — Jak sobie powiesz, że niema co robić, ręce spuścisz, zwątpisz, przepadniesz, niema słowa. Ale taki człowiek jak wy, nie powinien się dać zjeść tak łatwo. Co to wy nie macie sposobów? Umieliście się przy podkomorzynie utrzymać, mimo Rzęckiego, potrafilibyście i teraz, aleście stracili ochotę i męstwo.
Leszczyc dumał.
— Tak, tak — zamruczał, nie podnosząc oczów — Rzęckiego się zbyć, na tem wszystko.
— Ja już próbowałam — rzekła sędzina — ale cóż ja, kobieta? na to potrzeba mężczyzny, któryby z nim mógł być ciągle. Widzę go dwa razy na dzień, a nie wszystko mu powiedzieć mogę.
Chory milczał, sędzina widząc, że trudno coś dobyć z niego, poczęła śmielej:
— Koniecznie się waćpan staraj podźwignąć, nie gnij tak w tem łóżku stękając. Byleś chciał, ja przekonana jestem, przyszedłbyś rychło do siebie i jeszczeby się może wszystko przerobić dało.
— Doktor winien — szepnął Leszczyc — on mnie temi lekarstwami wyniszczył, ale porzucę wszystko do kata. Każę się wysmarować spirytusem brzozowym... poprobuję... Gdybym cokolwiek wydobrzał, choć o kiju się wywlokę.
Trochę męstwa zdawało się mu przybywać, podniósł się i sparł na łokciu.
— Niech pani tam tymczasem stara się hrabiemu mnie przypominać — rzekł cicho. — Bylebym wstał, zakrzątnę się ja około Rzęckiego i chybabym nie żył, jeśli ja go ztąd nie wykurzę. Wiem ja rzeczy różne i jak je trzeba postawić... Znajdę i na Suchowskiego radę...
Wtem wysilony opadł na łóżko, tak się zmógł małym wysiłkiem.
Sędzina poczęła mu dodawać męstwa, lecz widok tego łazarza o którego stanie wprzódy wyobrażenia nie miała, mało teraz dawał jej nadzieji, aby na niego rachować można. Był to człowiek złamany moralnie więcej jeszcze na ciele, zrospaczony, który nawet czynnym być nie mogąc, nie obiecywał być panem siebie.
Pardwowska postawszy chwilę jeszcze, poczęła go żegnać.
— Życzę panu polepszenia — rzekła — i spodziewam się, że teraz prędko przyjdziesz do siebie, ale wzbudź w sobie męstwo, wszystko jeszcze da się naprawić.
Hrabia potrzebuje kogoś, kimby się ciągle posługiwał, zbyć się tylko Rzęckiego ztąd, a nikt mu się tak nie nada, jak wy...
Ale wstać trzeba co rychlej...
Nie odpowiedział już na to Leszczyc, który, rozważając co mu przyniosła Sędzina, zatopił się w jakichś rozmysłach i planach przyszłości.
Odwiedziny te nie pozostały bez skutku.
Nazajutrz Leszczyc na siłę się z łóżka podniósł, narzucił starą opończę na ramiona i o kiju po izbie chodzić zaczął. Starej gospodyni kazał warzyć krupnik, po kilka razy na dzień podawać go sobie... Z szafki dobywał wódki i nalewki...
Czy w istocie natura jego krzepka tego rodzaju kuracji potrzebowała, czy chwilowo i sztucznie wywołała ona cokolwiek sił... Leszczyc się uczuł lepiej trochę, a ta nadzieja dźwignęła go zaraz na duchu.
Kładł się, wstawał, walczył, nie poddając znękaniu. Myśli jakieś i projekta po całych dniach go zajmowały. W kilka dni potem sprobował wyjść na galeryjkę, odetchnąć powietrzem świeżem i jak upojony niem powrócił do izby.
Ręce mu się jeszcze trzęsły, nogi były słabe, w oczach się ćmiło czasami, lecz z biedą mógł się przechadzać po izbie i zdawało mu się, że polepszenie z każdym dniem było widoczniejszem. Wprawdzie przybyły doktor Szulce nakazywał spoczynek jeszcze i djetę, ale Leszczyc słuchać go nie myślał. Milczał gdy mu radził i lekarstwa za okno wylewał.
Bądźcobądź, więcej silną wolą niż innemi środkami Leszczyc czuł się na drodze wyzdrowienia, choć sam wątpił, ażeby mu dawne siły i żelazna wytrzymałość powrócić mogła. Każdego dnia coraz sobie pozwalając więcej, zszedł potem z baszty na wały i próbował chodzić trochę, choć o kiju.
We dworze mówiono, iż Leszczyc się wprędce pewnie pokaże i powróci do obowiązków, a hrabia zasłyszawszy o tem, przyszedł sam powiedzieć, aby się nie kwapił i wypoczął dobrze.
Przy tej zręczności leśniczy zaczął narzekać na swą słabość z obawą, aby ona w lasach nadużyć i szkód nie była przyczyną...
Uspokoił go hr. Adalbert.
— Choćby tam jaką sosnę skradli — rzekł — przecież życie ludzkie i zdrowie warto więcej.
Leszczyc pośpieszył się oświadczyć, że życie i zdrowie gotów był poświęcić dla wierności w służbie pańskiej.
Szafował podobnemi zapewnieniami zawsze i zdawało mu się, że one nie przechodzą bez pewnego skutku.
W pałacu sędzina po stosunkowo nie długiej nieobecności, znalazła wiele rzeczy, jeżeli nie zmienionych, to dobitniej teraz rzucających się jej w oczy.
Milczące, ostrożne i nie wydające się z tem co myślały, stara Fryczewska i panna Felicja, z pewną zazdrością mówiły coraz o rosnących łaskach Rzęckiego, a szczególniej o wypuszczeniu mu Wólki.
Nie wątpiono, iż Ewaryst umiał to sobie wyrobić, chociaż nie tylko się nie starał, ale wymówić się usiłował od przyjęcia. Nie uszły też baczności długie na osobności rozmowy z nim hrabiego.
Musia dowiedziawszy się o tem, uszczęśliwiona rzuciła się matce na szyję, a ta — chociaż nigdy dziecku ukochanemu sprzeciwiać się nie chciała — na ten raz kwaśno to przyjęła.
— Masz się czem cieszyć — wybuchnęła nareszcie. — Nie rozumiesz ani twego własnego, ani mojego interesu... Dla nas tu nie ma szkodliwszego człowieka nad twego pana Ewarysta... Nie chcę o tem wiele mówić, ale mnie oburza ten egoista.
Tyś ślepa... hrabia się w tobie kocha... to widoczne, a przy nim okazujesz Ewarystowi tyle uprzejmości, że gotów myśleć, iż jest romans między wami.
— Nie wiem co mama romansem nazywa, — odparła ośmielając się Musia — lecz tego się nie zapieram, że Rzęckiego kocham oddawna, jakby był moim bratem.
— Toby ci nie przeszkadzało przecie pójść za hrabiego i mnie i siebie uczynić szczęśliwą, jeżeli kochasz go tylko jak brata.
Musia spuściła oczy.
— Hrabia o mnie nigdy nie myślał, a ja za niego wyjść dla pieniędzy bym się wstydziła — rzekła Musia. Jest dla mnie dobrym i grzecznym, ale ręczę mamie, że ani ze mną, ani z żadną się nie ożeni.
Sędzina skrzywiła się.
— Bądź pewna — rzekła — że ja, co dłużej od ciebie żyję na świecie, trochę też lepiej niż ty znam ludzi. Gdyby nie Rzęcki, byłabyś hrabiną, a potrzeba żebyś i to wiedziała, że póki ja żyję, za niego cię nie wydam, choćby mu hrabia nietylko Wólkę, ale i drugi folwark puścił dzierżawą.
Musia śmiało popatrzyła na matkę.
— Wszakże o ożenieniu nigdy mowy nie było jeszcze — odezwała się. — Rzęcki się nie oświadczał, ale niech kochana mamcia będzie pewna, że Musia, jeżeli się sama nie wyda za kogo, nikt jej nie zmusi wyjść za mąż przeciw woli i sercu.
Rozmowa przybrała ton tak niezwyczajnie poważny, iż sędzina się zlękła i pośpieszyła ją przerwać uściskiem.
— Musiu, złoto moje — zawołała — ja ciebie jedną mam! Jakże ty pomyślić mogłaś, że jabym ciebie poświęcić chciała i uczynić nieszczęśliwą.
Sprzeciwiam się Rzęckiemu, bo ty jesteś czegoś lepszego warta.
Córka odpowiedziała jej uściskiem.
Zgoda na chwilę nie zakłócona, ale zagrożona — przywróconą została, ale sędzina z uporem sobie właściwym, nie wyrzekła się nawracania.
— Mam nadzieję — rzekła — że Musia ze swoim rozumkiem, z główką i serduszkiem, powoli przejrzy i zrozumie lepiej położenie, obowiązki i pragnienia matki.
Ja nic nie wymagam, oprócz żebyś hrabiego nie zrażała, a sama sobie nie wmawiała jakichś uczuć, za któreby później rozczarowawszy się pokutować przyszło.
Mów co chcesz, hrabia jest w tobie zakochany, mam na to tysiąc dowodów... Z nikim tak chętnie i długo nierozmawia jak z tobą, nikomu prezentów takich nie robi prócz ciebie. Od wszystkich kobiet ucieka... Od ciebie zależało i zależy mieć go u stóp swoich...
Musia się rozśmiała.
— Cóżby wówczas Parol robił? — wymknęło się jej. — Ciekawam.
Matka się marszczyła...
— Kiedyś będziesz tego żałować, żeś nie umiała korzystać z tego co ci się samo cisnęło — mówiła sędzina. Prawda, że wypuścił Rzęckiemu Wólkę, i to by sobie można tłumaczyć, fałszywie, ale, ja wiem (sędzina nie wiedząc nic posiłkowała się imaginacją), ja wiem, że to się stało w tym celu, aby jego ztąd oddalić.
Jest zazdrosny...
Córka spojrzała oczyma zdziwionemi.
— Nie wierzysz? — odparła sędzina — bądź pewna, że mówię to z przekonania. Rzęcki nadto widocznie ci nadskakuje... jest nieznośny. Dawałam mu do zrozumienia, że tego nie lubię, ale on Musię, mając za sobą, o mnie nie dba.
Każdy inny szlachetny człowiek — dodała Pardwowska — wiesz coby zrobił będąc na miejscu jego? Widząc co się święci, a ślepy nie jest, dobrowolnieby się poświęcił i oddalił... aby szczęściu nie stawać na zawadzie...
— Tak, moje dziecię, ale Ewaryst jest egoistą i szlachetnego poświęcenia się nie rozumie.
— Mamciu? — zamruczała Musia smutnie — a toby było pięknie, gdyby on sobie w ten sposób postąpił??
Rumieniec wystąpił jej na twarzyczkę, której wyraz łagodny i wesoły, nagle zmieniło wzruszenie.
— Mamciu — zawołała — zaczynam się doprawdy lękać tej twojej troskliwości o szczęście moje...
I pomyślawszy chwilę, szepnęła smutnie:
— Pamiętasz tę kobietę ze wsi, zdaje mi się Supruniukową, która dziecię swe ściskając i przytulając do piersi, z wielkiej miłości udusiła? gotowaś zrobić toż samo...
Krzyk się wyrwał z piersi Pardwowskiej.
— Niewdzięczna!!
Ale jak zawsze, skończyło się serdecznym uściskiem... Musi zdawało się, że zwyciężyła, sędzinie, iż zwolna przekona córkę i dokona wielkiego dzieła.
Raporty przesyłane z początku tak regularnie do Brodnicy hr. Albinowi, jak gdyby Adalbert jeszcze w służbie jego zostawał, w ostatnich czasach rzadszemi się stały. Nieznacznie hrabia się emancypował. Powiedział sobie naprzód, że niema tak dalece co donosić, potem oswajając się coraz bardziej z położeniem, znajdując je znośnem, dopatrując się w niem nawet pewnych korzyści, godził się już z przeznaczeniem.
— Tam po nas podobno nikt nie tęskni, może dworek już zajął i zabrukał kontroler nowy, a nam tu nie jest tak bardzo źle. Prawda Parol? — mówił do pudla.
Hrabia Albin nas tam niebardzo sobie życzy, więc cóż? postawimy dworek w ogrodzie, będziemy hodowali ptactwo i chodzili po cienistych ulicach, pożenim tych co się kochają, wyposażym potrosze... i będzie się tu jakoś żyło... Nam niewiele potrzeba! prawda, mój Parolu?
Pies ochoczo potakiwał.
— Jednakże gdyby z tym testamentem raz się rozwiązało, i albo była pewność, że go nie ma i niebędzie, albo się znalazł... byłoby dopiero dobrze. Hę?
Hrabiemu z pewnością zdawało się czasami, iż poczciwy a rozumny pudel każde słowo jego pojmuje.
Równie otwarcie nie mógł rozmawiać z nikim, nawet z ks. Soliną, dla którego, choć nie miał tajemnic lecz przez uszanowanie poufale z myśli wszystkich spowiadać się nie śmiał. Proboszcz był w tym oryginalnym kolatorze rozkochany, ale po trosze żartował sobie czasem z jego naiwności i prostoty.
Ponieważ czasu dosyć upłynęło, a testamentu śladu żadnego nie było, ks. Solina, widząc jak hrabia nie śmiało się rozporządza, wszystko tymczasowo tylko układa i zawsze wyczekuje, starał się mu wmówić, iż ostatnia wola podkomorzynej wcale się już nie da odszukać i że należy sobie poczynać stanowczo.
— Czujbo się panem i postępuj śmiało, wedle dobrego serca twojego, na nic się nie oglądając. Urządź sobie życie jaknajdogodniej, rodzinie daj ile chcesz i możesz i nie wiąż się już niczem.
— Nie mogę, nie mogę — odpowiadał hrabia — a nuż się testament gdzie odkryje? Ja tu zawsze czuje się jak na wylocie... nie mogę.
Trzeba czekać!
— Jakże długo?
Adalbert poruszał ramionami, sam on nie umiał terminu oznaczyć.
— Mnie nie jest źle tak jak jest — mówił proboszczowi — a gdybym się zamachnął i po mojej myśli rozporządził, byłbym strasznie niespokojny. A nuż?
I potrząsnął głową.
— Suchowski, który powiada, że znał temat testamentu, a człowiekowi temu wierzyć nie można — mówił ks. Solina — zaręcza, że bądźcobądź byłbyś hrabia dziedzicem, więc...
— Ale zapisy i legaty! — przerywał hrabia.
I tak z dnia na dzień utrzymywało się — interim...
Tylko na pobudowanie sobie dworku w ogrodzie, w obranem miejscu, hrabia się w końcu odważył. Sprowadził budowniczego z miasta, podług swojej myśli polecił zrobić plan, przygotowywać materjał i codzień prawie chodził oglądać jak przygotowawcze roboty postępują.
Sędzina tymczasem trzymała go w oblężeniu, ale hrabia do codzień powtarzających się argumentów nawykł był, słuchał ich cierpliwie, przyjmował je nie przywiązując do nich wagi i gdy znudzony wyrwał się z Parolem w samotną ulicę, wzdychał tylko.
— Chcą nas ożenić, Parolu, hę! a toby dopiero pięknie było! Coby to hr. Albin powiedział? Żem zwarjował. I miałby słuszność — prawda Parol?
A nam to do czego? Poczciwa, kochana Pardwosia, córkę stręczy, a to — kurczę? prawda Parol? — dobre dziecko, ładne, miłe, ale przy mnie? ha! ha! przypiął kwiatek do kożucha! Prawda Parolu?
I uśmiechał się.
W innych też sprawach, przy całej swojej dobroduszności hrabia zawsze prawie widział jasno, miał instynkt wskazujący mu prawdę.
Bardzo często, gdy go oszukiwano, dawał się tumanić, wstydząc okazać, że wie o co idzie, aby szalbierzowi nie uczynić przykrości.
W ogóle sądzono go daleko mniej roztropnym, mniej jasnowidzącym niż był w istocie. Pozorom uczciwości czasem się dawał ująć, bo nikogo nie posądzał o niegodziwość, lecz instynkt zachowawczy prędzej, później się w nim odzywał.
— Filut ten jegomość — mówił potem do Parola — ale i my nie głupi hę??
Płynęły więc dni dosyć znośnie hrabiemu w Zakrzewie. Stara Fryczewska z panną Felicją gospodarowały jak dawniej, hrabia nie wglądał w to nazbyt surowo.
Łowczynę odwiedzał czasami, całował w rękę staruszkę, siadał pokornie na rożku krzesła, jakby u niej był gościem, dowiadywał się o zdrowie — i nigdy żadnej nie odmówił prośbie.
Znajdowano go w końcu dobrym człowiekiem, chociaż, z małemi wyjątkami, każdy mówił, że — coś zostawało do życzenia... Kłuło w oczy jednych że nadto lubił Rzęckiego, drugich, iż pannie Felicji zbyt się dozwalał rozpościerać i ekspensować.
Po długiej niebytności jednego dnia gdy hrabia powracał ze swej przechadzki rano — na drodze spotkał się z idącym o kiju Leszczycem.
Pierwszy to raz łowczy ważył się zajść od baszty tak daleko, był ogolony, ubrany, wyglądał jak trup, ale mówił że się czuł lepiej i że chciał do obowiązków powrócić, bo mu już próżnowanie dojadło...
Gdy zdjął czapkę przed hrabią, Adalbert spostrzegł, że po chorobie włosy mu zupełnie wypełzły — był łysy. To i wychudzenie czyniły go jakby innym człowiekiem. Przybyło mu wieku, a twarz niemiła, stała się jeszcze wyraziściej wstrętliwą.
— Zwlokłem się nareszcie, aby jaśnie panu podziękować — rzekł — za łaskawe staranie o niegodnym słudze swoim... Żem nie zdechł to winienem tylko dobroci serca pańskiego...
— Ale menażuj że się waćpan, a przed czasem nie wyrywaj — odparł hrabia — póki zupełnie sił nie odzyskasz...
— Kiedy już mi dokuczyło jeść darmo chleb pański — rzekł wzdychając leśniczy — a strach bierze pomyśleć co się tam w lasach dziać musi, choć gajowym przykazuję czujność. Ale z temi chamami to nie ma sposobu, za kieliszek wódki... gotowi masztową sosnę dać zrąbać.
Hrabia słuchał obojętnie.
— Tylko się nie zrywaj przed czasem — powtórzył raz jeszcze — abyś nie dostał recydywy...
— Już muszę choć wózeczkiem w las — rzekł łowczy — bo trudno dłużej wytrzymać — a wiem co mnie tam czeka...
— Objeżdżał Rzęcki lasy — rzekł hrabia.
— A! co on się zna! — żywo począł Leszezyc — u niego zawsze na języku wszystko dobrze, a nie rozumie nic! To tak jak bywało za podkomorzynej, podejmował się wszędzie, a potem po nim trzeba było naprawiać co popsuł, przypochlebić się to umie... na języku u niego wszystko dobrze, ale po nim zawsze naprawiać potrzeba.
Leszczyc ośmielił się zbytnio i coraz mocniej zagrzewając, mówił dalej.
— Już to ja, proszę jaśnie pana, ani kłamać, ani malować nie umiem jak on — dlatego u ludzi łaski nie mam — a Rzęcki...
Fizjognomja hrabiego, który zawsze słuchał bardzo cierpliwie i po niej wrażeń swych poznać nie dawał — musiała zdradzić w tej chwili niezadowolenie, gdyż leśniczy wstrzymał się nagle, zabełkotał coś niezrozumiale i umilkł.
Po chwili dopiero, zmieniając ton dodał.
— Może jaśnie pan ma co do rozkazania, bo ja już dłużej nie strzymam, i muszę się czemś zająć, dla mnie próżnowanie gorzej choroby...
— Nic tak dalece pilnego nie ma — odparł Adalbert — staraj się waćpan naprzód zdrowie zupełne odzyskać. To grunt!
Leszczyc trafiając w słabość pańską, zagadał potem o gołębiach, o których sądził że się hrabia chętniej rozmówi z nim, ale mu się i to nie powiodło. Niezręczne pochlebstwo przyjął zimno pan, odpowiedział krótko i nie okazał ochoty do przedłużenia z nim rozmowy.
Jeszcze raz Leszczyc począł z innej beczki i zagaił własną sprawą kradzieży.
— Dla biednego jak ja szlachetki, który całe życie pracował aby się kawałeczka chleba dorobić, naraz stracić wszystko, jaśnie panie, to był tak ciężki cios, że można go było i życiem przypłacić. Panu Bogu dziękuję, że z łoża się zwlokłem...
Mijam to że mi rzeczy zabrali złodzieje, ale nawet papiery, z których im żadnego pożytku, zagarnęli razem i skrypt ś. p. podkomorzynej.
Spojrzał to mówiąc na hrabiego, który stał obojętny i patrzał na Parola ziewającego i okazującego przez to, iż z panem swym sympatyzował.
Adalbert nic nie odpowiedział na to wprost, szepnął tylko.
— Myśl no naprzód o zdrowiu, a potem się wszystko jakoś ułoży wedle słuszności. Ja niczyjej krzywdy nie chcę...
Z tem naostatek odszedł leśniczy i powrócił do baszty. Widzenie się z hrabią, po którym więcej się spodziewał, nie uspokoiło go, lecz na przyszłość rachował. Oczywistą rzeczą było, iż należało jak tylko siły powrócą, codzień i ciągle narzucać się z posługami i tym sposobem wyrugować powoli Rzęckiego.
Chociaż pierwsze próby chodzenia po długiem leżeniu i ciężkiej chorobie, męczyły bardzo leśniczego, nie położył się już... Stał się nadzwyczaj czynnym i choć doktor mu radził umiarkowanie — rwał się niecierpliwie.
— Co oni rozumieją — mówił w sobie — te doktory naszej natury nie znają. Im panów leczyć, u nas chudopachołków krew inna...
Leczył się więc na sposób pana Paska, który zaledwie z ciężkiej gorączki rozbudziwszy się — półmisek ryby sprzątnął i wstał jakby nigdy nie chorował. Leszczycowi nie powiodło się równie szczęśliwie, jednakże krupniki, jakie sobie warzyć kazał, i wódka gorzka cokolwiek go pokrzepiły. Na koń jeszcze siąść nie mógł, nawet pierwsze przejażdżki na wózku niekoniecznie wypadły szczęśliwie, bo się czuł jak złamanym, lecz siła woli wiele może.
Z każdym dniem po trosze było lepiej.
A że przez cały czas leżenia nie zajmował się lasami i swoich podkomendnych nie widywał — następnej niedzieli nakazał się stawić wszystkim znajomym.
Powszechnie to wiadomem było, że Leszczyc między nimi miał swoich zaufanych służalców, którzy, jak utrzymywano, w nadużyciach leśnych mu pomagali i z nim trzymali. Fama nawet głosiła, czego nikt dowieść nie mógł, że z ich pomocą leśniczy na krańcach lasu granicznych, miał jakiś udział w kradzieżach koni, które tędy się do Galicji przemykały i nawzajem. Mówiono, iż do przechowywania ich i przeprowadzania służyli gajowi pod jego komendą. Zjawiały się w stajni leśniczego nagle i niewiedzieć zkąd szkapy, choć w okolicy żadnego jarmarku nie było, a potem niknęły nagle, choć o kupcach na nie dowiedzieć się było trudno. Coś podejrzanego działo się, ale Leszczyca nikt głośno obwiniać nie śmiał.
W lesie i we wszystkich ważniejszych czynnościach posługiwał mu najwięcej złej bardzo sławy, zuchwały człek, gajowy, faworyt jego, niejaki Borsuk. Obawiano się go powszechnie.
Silny, barczysty chłop, na jedno oko ślepy, przybłąkał się tu niewiedzieć zkąd przed wielu latami i powoli wkradł się w łaski Leszczyca, który bez niego kroku nie stąpił.
Czasu choroby Borsuk prawie co drugi dzień przyciągał do baszty, ale albo się całkiem z Leszczycem widzieć nie pozwalano, lub w przytomności pilnujących, tak że nigdy rozmówić się poufnie nie mogli.
Tej niedzieli po zwołaniu wszystkich podwładnych, Leszczyc się Borsukowi zatrzymać kazał. Gdy się inni rozeszli — skinął na niego i wyprowadził, wlokąc się o kiju na wały. W izbie rozmówić się z nim lękał, pamiętając na to, że ściany mają uszy.
Na ogorzałej i zarosłej twarzy Borsuka widać było przerażenie, jakie wzbudzał stan Leszczyca, którego znał wytrzymałym i twardym jak żelazo...
Zaledwie stanęli na wałach, w odkrytem miejscu Leszczyc się zwrócił do zausznika.
— To te łajdaki, to ich sprawa — rzekł głosem drżącym — nieprawda?
Borsuk zagadkowe te słowa zdawał się rozumieć.
— Ja to zaraz mówiłem — mruknął — nie kto tylko oni...
Leśniczy ciągnął dalej gorąco.
— Jakem miał jechać za temi przeklętemi gołębiami, bodaj świata nie widziały, w wigilję przybył Szmul... Powiedziałem mu, że jadę i że tydzień albo więcej nie będzie mnie w domu. O tem nikt nie mógł wiedzieć tylko oni... a któż lepiej zna i wie, że na baszcie Misiuk i baba, niema więcej nikogo, i że co ja mam, wszystko w drugiej izbie? hę?
Borsuk głową potakiwał.
— A co z tego — odparł — im nie dowieść, że to ich sprawa? a z nimi nic zadrzeć...
Nie dokończył.
— Co oni mnie zrobią! — odparł Leszczyc...
— Niech no dobrodziej porachuje — szepnął Borsuk — co od nich innego roku można było utargować? Szkoda stracić.
— Skórę się nadstawiało, za to — rzekł Leszczyc — mam tego dosyć, to ich sprawa i darować nie mogę łotrom...
— Cóż z nimi zrobić? — poruszając ramionami zaczął Borsuk.
Leśniczy się zadumał, kijem grzebiąc w ziemi. Stał długo milczący, a towarzysz jego, mówił po cichu.
— Z nim trudno, oni mają swoich wszędzie, i w mieście i w powiecie i po kancelarjach. Opłacają się, konie dają w prezencie... Skarżyć? to się na nic nie zdało.
— Żeby mi choć papiery oddali! — zamruczał Leszczyc — pal djabli resztę.
— Ale oni nie zeznają nigdy, że to ich sprawa — rzekł Borsuk...
Przeszli kilka kroków po wałach.
— Widziałeś ty ich po kradzieży? — zapytał leśniczy.
— Nie jeden raz — rzekł Borsuk.
Przeprowadzałem jedną partję zaraz potem, drugą w tydzień. Szmul udawał, gdym mu o napaści mówił, okrutnie zdziwionego. — A to mądrale i zuchwalcy — wołał — pod nosem dworu!! Ale z miny widać było, że to ich robota.
— Tak ich, tak mi Panie Boże dopomóż — gorączkowo potwierdził Leszczyc.
— Niema rady — westchnął Borsuk...
— Musi na to rada być — odezwał się leśniczy. — Co, jabym miał im to darować. Pojadę do urzędu i powiem gdzie na nich czatować mają aby połapali... Oddam za moje.
Borsuk się wykrzywił.
— Proszę jegomości — rzekł — z tem trzeba ostrożnie, oni długie ręce mają. Im rady nie da nikt...
— Albo, albo — mruknął Leszczyc — nie podaruję mojego.
Gajowy z pod zwiesistych brwi popatrzył na niego.
— Jabym tego nie robił — odparł — ale jegomość rozum ma... Co tu gadać. Ino, jabym tego nie robił!
Długo trząsł głową.
— Stracone się nie powróci — dodał — z zemsty nic nie przyjdzie, a jak oni zechcą mścić się za swoje?
— Co oni mi zrobić mogą? — dumnie i wzgardliwie zawołał Leszczyc — ja się ich nie boję, a przezemnie mogą kark skręcić...
Następującej niedzieli Borsuk się zjawił znowu i wyprowadził leśniczego na wały.
— Widziałem się ze Szmalem — rzekł — mówiłem wedle polecenia jegomościnego o naszej kradzieży, że oni o niej wiedzieć powinni. Począł się żyd zaklinać na wszystko, iż oni w tem ani rąk nie umoczyli, ani wiedzieli cokolwiek.
— Łżą — krzyknął Leszczyc...
Rozmowa dnia tego krócej trwała, poszeptali między sobą.
— Niechaj pan tego nie robi — zakończył Borsuk. — Po nici do kłębka, jak ich pobiorą, przez zemstę wyśpiewają wszystko...
— Nie bój się — rzekł cicho Leszczyc — albo to ja jeden na świecie? Czy oni koniecznie wiedzieć mają, kto na nich naprowadził?
Czy my tylko na siebie bizuna nie skręcili — zakończył Borsuk ponuro...
Leszczyc w parę dni potem zameldował hrabiemu, iż w sprawie kradzieży lasu musi jechać do miasta powiatowego. Ruszył zaraz i zabawił dłużej niż zapowiadał, a wrócił rozgorączkowany znowu, zmęczony tak, że zaraz musiał się położyć w łóżko.
Sędzina, która potroszę na pomoc jego rachowała i usiłowała go zbliżyć do hrabiego, drogi mu torując, chwaląc i zalecając — zaraz po powrocie szukała go pod basztą i wywołała na rozmowę.
— Co się waćpan wydalasz ztąd — rzekła nadąsana — kiedy mówiłam, że tu jesteś potrzebny. Sprawa lasu, niech cię tam z tym lasem, tu ważniejsza. Rzęcki codzień lepiej położony, a waćpan coś miał go wysadzić, nie pilnujesz się i nie robisz nic...
— Jakto, nic? — zawołał Leszczyc — robię co mogę. Za każdym razem spotkawszy się z hrabią łatkę Rzęckiemu przypinam, ale obcesowo tak wyrugować go nie można...
— Pocóż było się włóczyć do miasta? — kwaśno odezwała się Pardwowska.
— Miałem interesa — odparł Leszczyc, wzdychając. — Pani sędzina myśli, że to tak łatwo strawić taką stratę jaką ja poniósł.
— A, waćpan się spodziewasz ją odzyskać? poruszając ramionami i śmiejąc się, niedowierzająco odpowiedziała Pardwowska. — Czysta imaginacja! Tymczasem Rzęcki swoje robi, a waćpan tracisz z każdym dniem.
Leszczyc się ponuro zamyślił. Sędziny oczy niebyły zwrócone na niego i postrzedz nie mogła jaki dziki, straszny wyraz na twarzy jego się wypiętnował. Ulękłaby się tego okrucieństwa zapamiętałego, które nie taiło się z sobą i zadrżeć by musiała, aby cofnąć się od niebezpiecznego sprzymierzeńca.
Poczekawszy nieco Leszczyc przerwał milczenie.
— E! co mnie ten Rzęcki! Dziś on jest, a jutro go może nie stać? Potem rad czy nie rad, hrabia będzie musiał mną się posłużyć.
— A cóż ma się stać z Rzęckim — zapytała zdziwiona sędzina.
Leszczyc, jakby przyłapanym się uczuł, ramiona podniósł i obojętnie oczy w ziemię wlepił.
— Albo ja tam wiem — rzekł jąkając się. — Wszyscy my nie wieczni... Byłem zdrów jak ryba, a silny jak wół, a co zemnie teraz? skelet i po wszystkiem! Czyż tego gołowąsa także co spotkać nie może?
Odpowiedź tak była dziwną i mało zaspokajającą, że sędzina w głos się z niej rozśmiała.
— Ot! pociecha piękna — rzekła. — Czekajże na ptaka aż mu soli na ogon nasypiesz!
Odwróciła się nadąsana.
— Prawdziwie, ja waćpana po tej nieszczęśliwej chorobie poznać nie mogę — zawołała — pleciesz jak na mękach.
Widzę, że z was wielkiej pociechy nie będę miała.
Odwróciła się i uszła parę kroków, ale gdy już odchodząc spojrzała na Leszczyca, uderzył ją wyraz twarzy, na której złośliwa, gniewna energja była widoczną. Człowiek ten miał w sobie jakąś pewność, siłę, która nie była do pogardzenia. Nie chciała go zrażać.
— Do zobaczenia, panie Leonardzie — odezwała się łagodniej. — Namysł się, rozważ i pamiętaj, że ja przecie dla waszego razem dobra pracuję.
Póki Rzęcki będzie w łaskach... ani ja, ani wy nic nie poradziemy.
Leszczyc, jakby się za język kąsał, głową tylko potrząsł nie odpowiadając, czapkę uchylił i powrócił na basztę swoją.
Od czasu choroby jego, wszyscy mniej zwracali uwagi na Leszczyca. Zdawało się, że wpływ stracił i odzyskać niepotrafi. Niektórzy litowali się nad nim, gdyż ciągle narzekał, że stracił wszystko.
Leszczyc hrabiemu się przypominając codzień około pałacu i w ogrodzie się zjawiał tak, aby mógł się z nim spotkać. W czasie karmienia gołębi jednak, któremu towarzyszyła sędzianka i Rzęcki nie przychodził nigdy, gdyż względom Ewarysta wstrętu i gniewu zataić w sobie nie mógł i wybuchu się obawiał.
Najczęściej łapał Adalberta albo na wychodnem z jego ulicy odosobnionej, gdzie z Parolem owe sławne odbywały się rozmowy, albo gdy hrabia ku niej zmierzał. A że nie lubił Adalbert, aby mu samotną przechadzkę przerywano, przyjmował go zimno i zbywał się prędko, dając jakieś polecenie.
Jednego dnia — stała się rzecz istotnie osobliwa, która hrabiemu nawet dała do myślenia. Leszczyc mówiąc o interesie wymagającym starania i dopilnowania w mieście powiatowem, zamiast, jak zwykle, siebie nastręczać do niego — rzekł.
— Możeby jaśnie pan, wolnym czasem posłał pana Rzęckiego, on by się tam potrafił rozmówić z urzędnikami.
Hrabia popatrzył milcząc, wziął to za oznakę bardzo dobrą ze strony Leszczyca, bo rywalizacji dawno był świadomy i odparł krótko.
— Pewnie, że będzie musiał pojechać.
Pan Ewaryst dotąd mało kiedy się z Zakrzewa oddalał tak był tu ciągle potrzebnym.
Rada leśniczego była dobrą, hrabia drugiego dnia powiedział Rzęckiemu, iż gdy czas będzie miał, do miasteczka pojechać powinien.
— Każdego dnia, kiedy pan hrabia rozkaże — odparł Ewaryst.
Na prawdę Rzęcki może najmniej do podobnych spraw się mógł przydać, nie umiał ani się wygadać, ani nadewszystko targować. Wszelki datek i pozyskiwania względów ludzi wpływowych, rumieniły go i wywiązywał się niezgrabnie z tego, gdy — o wyrobek chodziło.
Ale na ochocie służenia nie zbywało mu.
Natychmiast więc począł się wybiera w tą podróż, która musiała zabrać dni parę. Trzy długie mile, po większej części lasami, trzeba było pół dnia jechać do powiatu, na miejscu w kilka godzin załatwić wszystko było trudno, a drugiego dnia chyba wieczorem mógł pan Ewaryst powrócić.
Hrabia, który go sam wyprawił, gdy mu tej prawej ręki nie stało, z wielką pociechą Musi dał po sobie zaraz poznać, jak bardzo mu go brakowało. Parę razy tak się zapomniał, że oglądał się i czekać cię zdawał, by nadszedł. Nazajutrz kilka razy powtórzył Musi i sędzinie.
— Onby już powinien powrócić!
Pardwowska delikatnie sobie zażartowała z niego, iż się bez Rzęckiego obejść nie mógł, hrabia się zaczerwienił.
— To drugi Parol! — szepnęła.
Hrabia prawie się gniewać nie umiał, nie uraził się też tą przymówką sędzinej, ale w twarzy widać było smutne zakłopotanie.
— Proszę pani — rzekł pomyślawszy — nic dziwnego, że ja sobie szukam kogoś, nie mam oprócz Parola żywej duszy, któraby się jak on do mnie przywiązała. Bardzobym wdzięczen był p. Rzęckiemu, gdyby on mnie tak jak... nieprzymierzając, Parol, pokochał.
Sędzina chciała naprawić swoje wystąpienie niezręczne.
— A! panie hrabio — odezwała się, ileżby to osób szczęśliwych było na łaskę u niego zasługując, a narzucać mu się nie śmieją. Siebie nie licząc, mogę pierwszą swoją Musię postawić za przykład, bo ona ona jest formalnie w hrabi rozkochana.
Wyraz ten niesłychanie zmięszał biednego Adalberta, który oczy spuścił, zaczął się poruszać niespokojnie, chciał coś powiedzieć i zebrał się ledwie na nic nieznaczące.
— A! pani sędzino dobrodziejko!
Wyrzekłszy to, podniósł się natychmiast z krzesełka, jakby mu nadzwyczaj pilno było — i uciekł od ogrodu.
Zniechęcona Sędzina posłała za nim pełne oburzenia wejrzenie.
Hrabia spodziewał się Rzęckiego przed wieczerzą. Nim ją podano, posyłał dwa razy do oficyn, dowiadywać się czy go tam niema... Nie powrócił był jeszcze. Noc bezksiężycowa, ciemna, wietrzna, chłodne powietrze jesienne, przechodzący chwilami deszcz, pozwalały przypuszczać, że pan Ewaryst i tego dnia może nie powróci.
Hrabia już był do tego przygotowanym, bo na dworze ciemności panowały choć oczy wykól, gdy zaraz po wieczerzy wpadł Biedroń z oznajmieniem, że Rzęcki tylko co przed oficynę zajechał.
Poznał go po głosie.
Hrabia spodziewał się, iż pewnie przyjdzie mu zaraz zdać sprawę, a Musia zatrzymywała matkę w salonie, może w nadziei, że go tu zobaczy, gdy wpadła panna Felicja przestraszona.
— Pan Rzęcki powrócił — odezwała się — ale... coś się stało, niewiem, przysłał po szarpie do mnie... i bandaż... Musiał się wywrócić po nocy jadąc i skaleczył... czy coś.
Musia zbladła jak ściana, i tylko surowe matki wejrzenie mogło na jej ustach wykrzyk powstrzymać. Hrabia zerwał się niespokojny... szukając czapki...
— Ale mu się nic nie stało zapewne — wtrąciła sędzina uspakajając...
— Nie musi być nic wielkiego — dodała panna Felicja....
Hrabia nie słuchał już i szedł w ganek zkąd do oficyny bez latarki po nocy przejść było trudno... Chłopak na prędce, świecę ręką przysłaniając, ukazywał mu drogę.
Bryczka stała jeszcze u ganku oficyn, gdy Adalbert się zbliżył, a ciekawy sługa zapytał woźnicy:
— Coś to wywrócił, czy co? pan się skaleczył?
— Gdzie wywrócił? — odparł furman obrażony — albo ja tej drogi sto razy omackiem nie przebywał... Jakieś zbóje drogę nam zastąpiły, i dwa razy strzelono... panicza ranili, ale konie jakem począł smagać uciec się nam udało...
Ledwie dosłuchawszy tej relacji, hrabia wpadł niespokojny do pokoju pana Ewarysta, który stał przy stoliku i zdjąwszy surdut opatrywał rękę przestrzeloną...
Wypadek był w tych stronach tak niesłychany, że wszyscy przerażeni prawie by mu wierzyć nie chcieli, gdyby skutki jawne nie świadczyły o nim.
— Zbójcy? — zawołał hrabia — aleście mi tu nigdy nie wspominali, że się podobne napaści trafiają... Po cóż było narażać się po nocy...
— Panie hrabio, — wesoło i raźnie odparł Rzęcki, który rękę zaraz cofnął. — Od lat dwudziestu nigdy się nic podobnego w naszym lesie nie zdarzyło. Bóg wie co to jest... ale... damy znać do powiatu i zrobiemy obławę...
— Jesteś ranny? — troskliwie począł hrabia, zbliżając się.
— Mała rzecz, kula drasnęła...
To mówiąc zdrową ręką pokazał na stoliku leżącą kulę.
— Nabój był nieosobliwy, czy strzelba słabo bije, bo nie przeszła przecie na wylot ręki i siedziała na wierzchu...
— Po doktora! po felczera! — zawołał hrabia, ręce łamiąc. Waśpan krwią broczysz... Krew trzeba zatamować...
Sam pobiegł do progu niespokojny.
— Niech ktokolwiek na koń siada... po pana Szulca.
— Byle cyrulik — rzekł Rzęcki, który wcale nie stracił animuszu — to nie wielka rzecz.
— Ale gdzież, jak się to stało? — pytał coraz zdając się mocniej przerażony hrabia — na miłość Boga, z rany się krew leje!
— To nic! to nic — odparł Rzęcki, rękę chustką ściskając — bagatela! Pan Bóg łaskaw, że ani mnie, ani chłopcu się nic nie stało. Koń tylko jeden i ja ranny.
Jechaliśmy naszym lasem, znajomą drogą, przez Kalińszczyznę, gdzie z jednej strony po nad drogą gąszcze nieprzebyte, a z drugiej polana szeroka. Inaczejby po nocy na cel nie był mógł wziąć, ale widać na ziemi przysiadł zbój, abyśmy mu na jaśniejszem niebie widni byli. Ja mało co nie zdrzemnąłem się na bryczce, bo konie truchta szły powoli. Na raz, tuż z krzaków ogień błysnął i czuję, jakby mnie kto w rękę uderzył, a za pierwszym strzałem, drugi tuż — woźnica krzyknął — Jezus, Marja! a konie przestraszone w bok się rzuciły i uniosły. Szczęściem, że Wojtek je na gościńcu utrzymał.
— Więc chyba rozbójnicy — zawołał hrabia.
— Ale zkąd się oni u nas wzięli — rzekł Rzęcki — jak ludzka pamięć sięga, nigdy nic podobnego w całej okolicy się nie trafiło.
Hr. Adalbert stał zamyślony i strwożony.
— Trzeba dać znać do urzędu — rzekł, ale naprzód doktora i cyrulika.
— Niech pan hrabia będzie spokojny — przerwał Rzęcki, schylając się, aby go pocałować w ramię — a o tem nie myśli. Mnie się nic nie stanie, a ze zbójami radę sobie damy.
Już to był zły znak, że się złodzieje ważyli na basztę najść nocą, a oto drugi wypadek, będziemy teraz czujniejsi.
Widząc, że zawadza Ewarystowi, który przy nim ani się rozebrać, ani bandażować nie chciał, hrabia zamruczał coś i wyszedł niespokojny do pałacu, nakazując, aby, aby mu dano znać, gdy albo doktór lub cyrulik ranę opatrzy.
Od wielu lat nie widział Zakrzew takiego zamętu, takiego niepokoju, biegania, trwogi, jak tego wieczora. Niesłychaną wiadomość o napaści na Ewarysta rozniesiono w mgnieniu oka z dziedzińca pałacowego do dworków, na plebanję, na wieś. Gruchnęło to jak piorun i z początku nikt wierzyć nie chciał, tak się zdawało do prawdy niepodobnem. Biegł więc kto tylko mógł przekonać się na miejscu czy w istocie był jaki wypadek i co się tam stało.
Z dwóch strzałów prędko ich kilkanaście się zrobiło. a Rzęcki miał być śmiertelnie ranny. Tymczasem on z pomocą chłopca już sobie rękę obandażował i choć krwi płynącej utamować nie umiał, przynajmniej zmniejszył jej upływ.
Stancja jego nie wypróżniała się, pełno było potrzebnych i niepotrzebnych, którym musiał powtarzać jedno.
Do sędzinej wpadła jej dziewczyna Kasia, ale widząc, że panienka miała słabość do Ewarysta, nie oznajmiła jej o wypadku głośno, aby Musi nie przestraszać. Dała znak i wyprowadziwszy do sieni szepnęła na ucho.
— Rzęcki wrócił z miasta — ktoś go napadł w lesie, strzelił i — ranił. Niech pani idzie się dowie.
Sędzina przerażona pobiegła nawet nie oznajmiwszy córce że idzie. Pędziła ją ciekawość, ale razem myśl jakaś natrętna, niezbyta, że w tym wypadku było coś zagadkowego.
Nie śmiała zbyt się w nim rozpatrywać. Bez tchu prawie wpadła do mieszkania Ewarysta.
Widok zakrwawionych chust, kuli, ludzi tu zbiegłych, gwaru, jaki panował i obojętności Rzęckiego, który siedział blady w krześle, a na zapytania odpowiadał kilkoma słowami, przejął sędzinę straszliwie...
Robiło się jej słabo, raz że nigdy na krew patrzeć nie mogła, powtóre, że tu coś ją jak zgryzota sumienia nękało. Przypominała sobie w duchu rozmowę z Leszczycem i dreszcze ją przechodziły.
Nie przypuszczała wprawdzie ażeby on mógł być sprawcą — lecz — była to dla niej jakby wskazówka i przestroga, jakby wyrzut, którym Opatrzność chciała jej dać naukę.
Gdyby nie późna noc, byłaby natychmiast pobiegła, dla spokoju sumienia, do baszty, przekonać się że leśniczy leżał w łóżku spokojnie...
Ciemność, wiatr, dobry kawał drogi od pałacu do wałów wstrzymały ją. Po kilku słowach kondolencji nad Rzęckim, chciała powrócić do córki; była już w sieni i miała wejść do siebie, gdy znowu ją ogarnął niepokój straszny. Wybiegła na próg... spojrzała na niebo. Zdawało się cokolwiek wyjaśniać. Ogród był jej tak doskonale znajomy. Kilka minut tylko potrzeba było szpalerem iść do wałów. Wahała się, zawracała, cisnęła głowę nagle rozpaloną i w końcu temperament jej nie dopuścił się już powstrzymać — pobiegła...
Pierwsze kroki jeszcze były niepewne i wahające się, ale gdy raz znalazła się w ogrodzie, zaczęła przyśpieszać kroku i już nie zważając na nic, prawie bezprzytomna, zdyszana... przelękła dopadła do baszty, przebiegła galerję, dostała się do drzwi i rękami obiema bić w nie poczęła. Z wnętrza odezwał się głos krzykliwy, i Misiuk w tejże chwili drzwi uchylił. Sędzina popchnęła je całą siłą i znalazła się w przyciemnionej izbie w chwili, gdy z kąta jej, od łóżka, dał się się słyszeć głos nakazujący a piorunowy:
— Nie puszczaj!
Było za późno, Pardwowska stała tuż i oczy jej biegały niespokojnie po izbie.
Leszczyc zerwał się był z barłogu swego, ale sędzina dostrzegła z łatwością że był ubrany, i że odzież na nim pomięta, pełna była liści leśnych, gałęzi, trawy, jak gdyby się w niej przez gąszcze przedzierał. Tuż obok leżała jakby tylko co rzucona torba, a przy niej stała o ścianę oparta dubeltówka...
Sędzina oniemiała, ze wzruszenia mówić jeszcze nie mogła, gdy Leszczyc, który leżał jak w febrze, począł głosem schrypłym.
— Co pani chce — tu... po nocy... Jestem chory... jestem chory... leżałem przez cały dzień, nie wychodziłem na krok... Bogiem się świadczę...
Gdy to mówił, głosu mu brakło momentami, kłamstwo było widoczne i sędzina załamawszy ręce, nie odezwawszy się nawet do niego, zawróciła ku drzwiom.
Wstręt i trwoga ogarnęły ją takie, że niewiedziała co począć z sobą. Sparty na łokciu Leszczyc, mruczał ciągle.
— Chorobsko wróciło, niemoc na nogach się człek nie trzyma.
Nie było co rozprawiać z tym człowiekiem. Pardwowska wykrzyknęła.
— Boże, bądź miłosierny! — i poszła do drzwi.
Na galerji tak było ciemno, że zawahała się iść. Chłopiec stał tuż, skinęła aby jej poświecił. Tymczasem Leszczyc widząc ją wyrywającą się tak śpiesznie, zerwał się z łoża daleko silniejszy niżby sądzić było można z wybladłej twarzy i podążył za sędziną niespokojny.
— Co pani chciała odemnie? proszę...
Szukał jej oczyma w ciemnościach.
— Potrzeba co? jam chory, ale się zwlokę...
Pardwowska nieodpowiadała, przytulona do ściany, czekała na chłopca, który z kagankiem nie nadchodził, a gdy się jej oczy zwolna oswoiły z ciemnością, cicho zsunęła się ze wschodów i nieoglądając się za siebie nazad poczęła biedz do oficyn.
Była przekonaną że leśniczy musiał strzelić do Rzęckiego, a sumienie wyrzucało jej to, że go przeciw niemu jątrzyła. Czuła się winną, zaczęła płakać.
Sama już nie wiedziała jak się dostała do drzwi mieszkania, w którego progu znalazła Musię bladą, z załamanemi rękami, całą łzami zalaną.
— Mamciu, Ewaryst... Ewaryst ranny okropnie... Strzelono do niego w lesie.
Rzuciła się w objęcia matki.
— Uspokój się — dobywając głosu z trudnością odparła starając się okazać spokojną sędzina — nic mu się nie stało, nic nie będzie... To przypadek...
Musi naturalnie samej jednej iść zobaczyć rannego nie było podobna. W niebytność matki dwa razy posyłała służącą, nie mogła pojąć co się stało z sędziną — traciła głowę.
Łzy dziecka, niepokój jego, łkanie, urywane słowa, wszystko to razem z poprzedzającemi wrażeniami, tak podziałało na Pardwowską, że musiała paść na sofkę i cucić się wódką kolońską, aby odzyskać przytomność i siły...
Obraz Leszczyca stał ciągle przed jej oczyma — odzież, strzelba, on sam... zbójca!... a ona? ona?... Padła na kolana ze złożonemi rękami...
Córka sądząc, że się modli za zachowanie Rzęckiego, klękła przy niej i obie plącząc... przetrwały długo na modlitwie.




Jeżeli kto spał tej nocy w Zakrzewie, to chyba dopiero nad rankiem, gdy się i rozpraw nad wypadkiem przebrało, i doktor Szulc przybywszy a opatrzywszy Rzęckiego, sam się położył spocząć, wszystkim nakazując rozejść się i uspokoić.
Hr. Adalbert nie spał także i jeden tylko Parol, nierozumiejący czem się tak niepokojono, chrapał w najlepsze. Pan jego starał się, aby go nie budzono — po cóż miało się daremnie męczyć biedne psisko?
Prosił do siebie Szulca na chwilę Adalbert, a gdy ten go upewnił, że rana wcale niebezpieczną nie jest, bo kula nawet kości nie drasnęła, starał się zasnąć nad rankiem.
Była godzina może jedenasta rano, Szulc raz jeszcze opatrzywszy chorego, odjechał, we dworze się uspokoiło znacznie, Rzęcki leżał sam jeden na łóżku zadumany, gdy do drzwi zapukano.
Tak był już znudzony pytaniami i odwiedzinami Ewaryst, że nie chciał się odzywać aby nowych uniknąć, gdy drzwi uchylono nie czekając pozwolenia i w progu ukazał się o kiju — Leszczyc...
Wchodził nieśmiało jakoś i bełkocząc, a oczyma biegając po izbie.
— Choć waćpan mi wrogiem — począł mówić jąkając się i przerywając — ale ja... chciałem... chcę... Co to się stało?...
Rzęcki patrzał mu w oczy bacznie, brwi namarszczywszy.
— Dziękuję — rzekł obojętnie — strzelono do mnie wczoraj w Kalinowszczyznie... niema nic...
Wzrok Leszczyca, który niespokojnie badał wszystko dokoła, zatrzymał się w tej chwili na kuli, która leżała na stoliku, twarz mu pobladła.
— U nas tego nie bywało — odezwał się cicho — pókim ja był zdrów... a no teraz i mnie obrabowali, i już na życie ludzkie...
Nie dokończył — i zamilkł ponuro...
— Posłał hrabia do urzędu raport, trzeba będzie obławę zrobić w lasach — dodał Rzęcki, nie spuszczając z oka Leszczyca, ale nie prosząc go siedzieć.
— Właśnie zbóje będą czekali, aż po nich przyjdą — odezwał się Leszczyc. — Daremno teraz, ale trzeba pilno czuwać...
Potrząsał głową, wyrazy mu z ust wychodziły z trudnością, opierał się na kiju, spoglądając ku drzwiom.
Rzęcki patrzał na niego z pewnym rodzajem politowania...
— Wyjrzyj za drzwi — odezwał się nagle, nie chcę aby mnie kto podsłuchał. Mam ci coś do powiedzenia...
Leszczyc drgnął i pośpieszył do drzwi, ale prędzej jeszcze powrócił i zbliżył się do łóżka... Kaszel go dusić począł.
— Nazywacie mnie wrogiem waszym — odezwał się Rzęcki, z dumą jakąś spoglądając na zbiedzonego leśniczego. — Otóż ja wam chcę dowieść, że zguby ani waszej, ani niczyjej nie pragnę. Nie mówiłem o tem nikomu, bom chciał sam dziś wam o tem oznajmić, iżbyście się ztąd wynieśli, dopóki czas.
Leszczyc wyciągnął się, podniósł głowę... rzucił się.
— Ja? ja? począł jąkać się.
— Słuchaj — mówił Rzęcki — nie masz i chwili do stracenia. Wskazałeś policji złodziei co u ciebie rzeczy skradli, na własną biedę. Wzięli ich, i w kryjówce waszą odzież, skóry — wszystko — a no razem i papiery z pugilaresem, w którym znaleźli testament...
Jawna rzecz, że wy, korzystając ze słabości podkomorzynej i nieładu w domu wykradliście go... to pachnie kryminałem...
Rób teraz co chcesz!
Rzęcki to powiedziawszy opadł na łóżko i odwrócił głowę, jakby odpowiedzi ani się spodziewał, ani był ciekawy...
Leśniczy w początku nastawił się i udawał oburzonego, mruczał coś, kilka razy wydał niezrozumiały głos jakiś, zawrócił się potem ku drzwiom, widząc, że Rzęcki nań ani patrzy, i śpieszniej niż przyszedł, zawrócił przez ogród do baszty.
Hrabia, który zrana odwiedził raz Rzęckiego, a po południu przyszedł do niego powtórnie dowiedzieć się czy czego nie potrzebował, z niezmierną czułością, jak z własnem dzieckiem obchodził się z rannym. Poprzysyłał mu mnóstwo niepotrzebnych rzeczy dla wygody, chciał kazać przenieść do pałacu i przez cały ten dzień nim tylko był zajęty.
W czasie obiadu Ewaryst pod jakiś pozorem zażądał widzenia się z Brunakiem, a stary się natychmiast przystawił.
— Mój ojcze — odezwał się do niego — gdybyście byli łaskawi się pofatygować do baszty... a poprosić Leszczyca odemnie, aby mi przysłał jedną skórkę zajęczą?
— Na co?
Rzęcki się zmięszał.
— A! dzieciństwo, to wymysł doktora dla zawinięcia nogi, w której mam szarpania...
— Gdzież to kto słyszał! — odparł Brunak...
— Zwyczajny Szulca koncept — rozśmiał się Rzęcki — wiem, że to się na nic nie zdało, ale będzie się gniewał gdy tego nie zrobię.
— Niechajby tam skórka już — zamruczał stary — a no kiedy ją trzeba od Leszczyca brać!
— Właśnie od niego — rzekł Ewaryst. Był u mnie zrana, i obiecał ją nagotować. Nie potrzebujecie się z nim widzieć. Misiuk ją odda.
Brunak poskrobawszy się po peruczce powlókł się do baszty... Po Rzęckim widać było, że niecierpliwie oczekiwał jego powrotu... a nie szło mu wcale o ową skórkę zajęczą ale o to czy leśniczy z przestrogi skorzystał...
Godzina upłynęła nim powolny, posuwisty chód dał się znowu słyszeć w sieni.
Wszedł z ręką jedną do góry podniesioną i twarzą wywróconą...
— Co się u nas teraz dzieje; jak Boga kocham — zawołał — żaden rozum ludzki nie dojdzie... wystawcie sobie Leszczyca nie ma.
Wczoraj leżał chory i nie mógł się ruszyć, a dziś zniknął... Koni jego w stajni nie stało, w mieszkaniu gołe ściany i śmiecie... Czort go wie! wyniósł się, czy jak dzika bestja na kościelisko się zwlókł zdychać! Mała bieda, krótki żal... Baba z wozu, kołom lżej. Płakać po nim nie będziemy.
— Nie dziwujcie się — rzekł — dowiedziałem się nie dawno, że brata ma wikarym ztąd o mil kilka, pewno do niego pojechał, bo go tam lepiej pielęgnować będą, no, no, i hrabiemu się musiał opowiedzieć.
Adalbert właśnie drzwi otwierał i ostatnie słowa usłyszał.
— Kto mi się miał opowiedzieć?
— Leszczyc — rzekł Rzęcki — bo słyszę, że się wyniósł ztąd.
Oznajmienie o tem nie zrobiło wrażenia na hrabi. Zbliżył się do łóżka, pozdrowiwszy Brunaka i siadł razem z Parolem przy chorym.
Rzęcki pomyślawszy chwilę, zwrócił się do hrabiego.
— Pan hrabia mi daruje to co mnie sobie samemu przebaczyć trudno. Z powodu tej mojej głupiej rany, o której mówić nie warto, wiekuiście zapomniałem uwiadomić o najważniejszej rzeczy, jaką z sobą z powiatu przywiozłem. Gdzie ja miałem głowę!
— Cóż tam takiego? — zapytał hrabia obojętnie.
— Sekretarz mi mówił w sądzie, że niewiem jakim tam przypadkiem, gdzieś... nie umiał mnie objaśnić, jakby oryginalny z podpisami i pieczęciami testament podkomorzynej odkryto... i...
Adalbert tak się z krzesła schwycił nagle i niespokojnie, że przestraszony Parol szczekać zaczął.
— Testament! Znalazł się nareszcie testament — krzyknął głosem radością przejętym. A ja mówiłem od początku, że się on znaleźć musi... Chwałaż Bogu... Ja będę wolnym i wiu ha! do Brodnicy.
— Parol! powtórzył schylając się do niego.
— Parol, rozumiesz ty to? do domu! Ale gdzież jest ten testament, czemu go nie przywożą? dlaczego zwlekają! Jakim sposobem go odkryto?
Zwrócił się do Brunaka.
— Słyszysz, kochany stary, macie testament. A! dla mnie to dobrodziejstwo, sumienie czyste i dworek w Brodnicy.
Ale kiedyż go przywiozą. Czy ja mam jechać po niego? — począł do Rzęckiego — nie wiesz waćpan? czemużeś się nie dowiedział?
— Sądzę — odpowiedział Ewaryst — że z tem zwlekać nie będą, a że już po miasteczku się wieść rozeszła i pójdzie po okolicy, Osmólskich, Pardwowskich, Trockich tylko co nie widać!
Hrabia słuchał, śmiejący się, uradowany. Z twarzą wypogodzoną, tak szczęśliwy, iż miło nań patrzeć było.
— Dziś jeszcze dam znać hr. Albinowi. Nie moja wina! Musi dworek mi kazać opróżnić, ja mówiłem, że się to na tem skończy, bo tak się było powinno skończyć.
W tem spojrzał na zasępionego Brunaka, który peruczkę poprawiał i splunąwszy dyskretnie, tak aby mógł nogą zatrzeć, zamruczał.
— Suchowski twierdzi, że pan hrabia bądźcobądź pozostaniesz przy Zakrzewie.
Adalbert ruszył ramionami.
— Ja cudzego nie żądam — odparł.
Po chwili hrabia, któremu pilno było się tą wiadomością podzielić z drugimi, wyszedł od Rzęckiego i zdążał do łowczynej.
— Pani nie wiesz o niczem? — odezwał się w progu.
— O czemże nowem? czy Rzęckiemu byłoby gorzej? — odparła staruszka, rzucając pończoszkę.
— Ale, nie — począł śmiejąc się — tylko ten roztrzepaniec do tej pory trzymał w sobie to, o czem powinien był wczoraj mi powiedzieć jeszcze. Testament się znalazł.
Łowczyna i nadchodząca panna Felicja krzyknęły razem:
— Testament!
— Tak! testament jest, a ja państwa pożegnam i powracam... powracam...
Hrabia, jakby mu młodość wróciła, zakręcił się na nodze, rozśmiał i siadł z dziwną swobodą na krzesełku...
W tem sędzina, która widziała jak szedł do łowczynej, weszła, chcąc się od niego coś o Rzęckim dowiedzieć.
Ledwie zobaczywszy ją, hrabia powstał.
— Winszuję pani — zawołał — testament znaleziony.
Pardwowska tak była nieprzygotowaną do usłyszenia tej wiadomości, a tak wypadkami tych dni przerażoną, iż niezrozumiała w początku.
Fryczewska rozpytywała jak i od kogo się o tem dowiedział Rzęcki. Rzecz nie zdawała się ulegać wątpliwości i jeszcze trwała o tem rozmowa, gdy bryczka zaturkotała.
Wszedł doktór Szulc, twarz miał nieco posępną. Zbliżył się do hrabiego jakby szedł z kondolencją.
— Wiesz konsyljarzu — uprzedził go hrabia. — Szczęśliwy jestem! Testament! znalazł się testament.
— Wiesz już hrabia o tem — rzekł doktor — chwała Bogu! nie będę więc pierwszym z tą wiadomością.
W drodze spotkałem urzędnika, który mi o tem mówił i zapowiada, że z testamentem zjedzie jutro urząd do Zakrzewa.
Sędzina nie mogła wytrzymać.
— Nie mówił o tem co się w nim zawiera? — spytała.
— Zdaje się, że nie wiedział nawet — rzekł doktor spokojnie. — Dla państwa pewnie nie znajdą się tam niespodzianki, bo ś. p. podkomorzyna nie taiła się z tem co uczynić chciała.
Pardwowska po pierwszej chwili ożywienia, siadła dosyć smutna. Nadzieje jej daleko dalej sięgały, wszystko nagle przyoblekało się szarą barwą rzeczywistości skromnej, powszedniej.
Z całego towarzystwa jeden hrabia okazywał nietylko humor nadzwyczajny, jakiego nie widywano dotąd, ale wpłynęło to na jego ruchy i fizjognomję. Zdawał się odmłodzony.
— Jedną rzeczą, jako administrator, będę się starał po mojej myśli rozporządzić — odezwał się. — Gołębie dostaną się pannie Emmie.
Poważnym uśmieszkiem podziękowała za to sędzina. Hrabiemu tak było pilno roznieść wiadomość szczęśliwą, iż nie zagrzawszy tu miejsca, pobiegł z nią do proboszcza.
Jeden po drugim dwa wypadki tak niespodziane, z dodatkiem nie zrozumiałej dla nikogo ucieczki Leszczyca, o której wieczorem już wiedzieli wszyscy — całą ludność dworu w Zakrzewie, w gorączkowy ruch wprawiły...
Na hrabiego spoglądano różnie, w ogóle jednak znać było w obejściu się z nim ludzi, tę różnicę, jaką czyni zawsze stracona lub nabyta siła. Nie okazywano mu już tak wielkiego uszanowania i Parol stracił przyjaciół i pochlebców, jakich miał dotąd. Ale ani on, ani hrabia nie zdawali się wcale tem dotknięci.
Hrabia uśmiechał się i nieznacznie poruszał ramionami, widząc jak ci co mu się do ziemi kłaniali i biegli na jego zawołanie, teraz unikali go, chowali się i zachowywali z dziwną obojętnością. Sprawiało mu to jakąś satysfakcję, bo potwierdzało wewnętrzne przekonanie, że w ogóle ludzie tylko sile pokłony biją, czy ona jest workiem czy kułakiem.
Szło tedy wszystko w Zakrzewie swoim porządkiem, tylko niecierpliwość interesowanych rosła, a hrabia się swobodnie mógł przechadzać w ulicy z Parolem i prowadzić z nim rozmowy... które teraz zwracały się ciągle ku Brodnicy.
— A co? Parol? pojedziemy sobie do Brodnicy? hę?...
Tymczasem zapowiadany urząd nie przybywał, tylko — nowa niespodzianka... Przysłano z powiatu aby aresztować i pod szubpasem przyprowadzić Leszczca... ale tego nie było ni wieści ni śladu.
Jeden Rzęcki mógł się domyślać przyczyny, lecz milczał dyskretnie.
Myliłby się, ktoby sądził, że Adalbert dla nadziei wyzwolenia zapomniał o gołębiach. Wcale nie, zrana o zwykłej godzinie szedł do nich, tylko nie spodziewał już może zastać ani Musi, ani Rzęckiego.
Pociechą dla niego było wielką, gdy ujrzał najprzód Ewarysta przybywającego z ręką na temblaku, a za nim (dla niego czy dla gołębi?) Musię której obejście się z hrabią wcale się nie zmieniło.
Adalbert był teraz nierównie śmielszy niż wprzódy. Przywitawszy miluchne dziewczę, wpatrzył się w nią długo i smutnie.
— A co? panno sędzianko? — odezwał się — a co? co się teraz z naszemi gołębiami stanie? bo że ja zaraz po odczytaniu testamentu moje węzełki zbiorę i ruszę, to pewna... A oprócz gołębi — dodał — spodziewałem się tu doczekać wesela, no! i nieudało się. Sami musicie już o tem myśleć!
— Kto? z kim? — spytała rumieniąc się Musia.
— A! — rozśmiał się poczciwiec — przecież się panna sędzianka domyśla, że ja ją chciałem wyswatać...
Obejrzał się ku Rzęckiemu, który stał zmięszany i smutny.
— Teraz już ja tu niczem nie rozporządzam — westchnął stary — mnie z tem lepiej, ale żal żem nie mógł wam usłużyć. Z serca bym był rad temu. Na cudze szczęście patrząc, to doprawdy stanie czasem za własne.
Pierwszy raz tak się spoufaliła z nim sędzianka, że przybiegła, pochyliła się i pocałowała go w ramię, co niemal hrabiego przestraszyło. Chwycił całować jej ręce i łzy mu stanęły w oczach.
Jeszcze we troje tak zabawiali się z gołębiami, gdy Biedroń nadbiegł dać znać, iż familja wezwana przez urząd, do wysłuchania rozporządzenia testamentowego, zjeżdżać się zaczynała.
Ale hrabia niemiał już teraz obowiązku przyjmowania jej, ruszył ramionami i nieprzyśpieszył powrotu do pałacu.
Musia uciekła do matki, a hrabia później z Rzęckim powoli skierował się ku pałacowi.
W sali było już pełno i gwarno, ale ci co dawniej nadzwyczaj uniżenie zabiegali drogę Adalbertowi, wcale teraz nie śpieszyli naprzeciw niemu. Witano go obojętnie, a nawet z pewnym rodzajem wyższości, gdyż wszyscy przekonani byli, że pójdzie z kwitkiem, jako osobiście podkomorzynie nie znany.
Hrabia też był swobodniejszy nie przymuszając się do odgrywania tej roli pana do której nie był przywykły.
Pierwszy przyszedł do niego z rękami w kieszeniach starszy Osmólski, ze swą senatorską miną.
— A co? — rzekł z wysoka spoglądając na niego — cóż pan hrabia mówisz na to?
— Cieszę się.
— Hę! — spytał szydersko Osmólski — my, także, więc chwała Bogu, wszyscyśmy kontenci.
August Feliks przybywający wprost z powiatowego miasteczka, pierwszy przyniósł wiadomość o tem, że testament został znaleziony w skradzionych rzeczach u Leszczyca, i że z papierów przy nim będących okazało się, iż on nie kto inny go pochwycił. Dlaczego nie zniszczył zaraz, to trudno było zrozumieć.
Po długiem oczekiwaniu, na ostatek panowie urzędnicy zjawili się z uroczystemi fizjognomjami ludzi, którzy w rękach swych losy bliźnich dzierżą. Zdziwiono się trochę, iż pierwszy z nich naprzód się o grafa zaczął wywiadywać, szukać go i przedstawił mu się z wielkiem poszanowaniem, nie zbyt zważając na resztę rodziny.
Sędzina, która leżała chora po doznanych wzruszeniach — zwlokła się obwiązana chustkami, spierając na ręku Musi i zasiadła w krześle nie mogąc się nawet zebrać na wylanie swych myśli i uczuć, zwykle tak łatwo jej przychodzące.
Naostatek, przystąpiono do odczytania testamentu, sprawdziwszy jego autentyczność, podpisy i pieczęcie. Zapytany, czy niemiał co do zarzucenia przeciwko niemu, hrabia oświadczył, że z góry rozporządzenia jego przyjmuje.
W ciągu opowiadania mieliśmy sposobność mówić o charakterze nieboszczki podkomorzynej, dobrej, słabej, unikającej rozdrażnienia, pragnącej zyskać sobie wszystkich i spełnić co sądziła obowiązkiem sumienia.
Ostatnia wola jej była nowym dowodem tego, iż biedna staruszka, rad zasiągając ze wszech stron, słuchając wszystkich, miała na myśli wszelkim słusznym pragnieniom uczynić zadość.
Lecz, jak się to zawsze trafia gdy kto chce zaspokoić żądania mnogie, w istocie testamentem nie uszczęśliwiła nikogo, oprócz Rzęckiego, któremu zapisała Wólkę.
Inni, jak pani sędzina, Musia, Osmólscy, rezydenci, oficjaliści, nie byli pominięci w tym akcie, ale sumki im przekazane, których większość powoli i stopniowo wypłacaną być miała, okazały się nadzwyczaj szczupłemi, tak, że wyglądały raczej na oznaki pamięci, niż na dobrodziejstwa.
Fryczewska miała dożywotnio, wraz z panną Felicją, zapewnione utrzymanie i pensyjkę.
Wszystko to razem wzięto niebardzo obciążało dobra Zakrzewskie, które, wedle rozporządzenia testatorki, przypaść miały, drogą naturalnego spadku, na dzieci siostry...
Jedynym zaś jej wnukiem był hrabia Adalbert...
Słysząc to biedny skazany na pozostanie dożywotnio w Zakrzewie, zarumienił się mocno, ręce zatarł niespokojnie i stał, naprawdę tak biednie wyglądając, jak skazany za winę przestępca, któremu wyrok przeczytano.
Teraz oczy wszystkich znowu z innym wyrazem — zazdrości, obawy jakiejś, ale razem uszanowania, zwróciły się ku niemu.
Urzędnik bardzo grzecznie winszował panu grafowi Zakrzewa, a powiatowi tak znakomitego obywatela...
Rodzina stała w oddaleniu niema i pomięszana... Jeden Osmólski młodszy, któremu zapisana sumka wydawała się dostateczną na pohulanie czas jakiś z dobrymi towarzyszami, okazywał niekłamane zadowolenie...
Sędzina poszła oczyma ku hrabiemu, zapytując wejrzeniem jeszcze czy się z Musią nie ożeni, ale spotkała zamiast odpowiedzi wejrzenie Rzęckiego porozumiewające się z Musią, uśmiechającą do ranionego...
Ta ręka skaleczona... budząc pewną zgryzotę sumienia w sędzinie, bo sobie wyrzucała, że mogła Leszczyca mimowolnie poduszczyć, przejednała ją z Rzęckim. Należało się mu zadośćuczynienie...
Z bolesnym jednak wyrzutem wpatrzyła się w córkę, myśląc:
— Gdyby tylko była zechciała a zostałaby hrabiną! byłybyśmy szczęśliwe, a tak, Wólka z Derewianką, niewielka rzecz! Karetami poszóstno jeździć nie będą...
Przygotowane zawczasu dla licznego tego zgromadzenia śniadanie, którego Rzęcki, choć jednoręki, podjął się być vice-gospodarzem, rozproszyło nieco złe humory. Godzono się z przeznaczeniem, nie śmiejąc głośno narzekać na nieboszczkę podkomorzynę, na którą niemal wszyscy byli nadąsani.
Z mnogich legatarjuszów jedni tylko oficjaliści starzy, Fryczewska i Rzęcki, błogosławili pamięć zacnej niewiasty...
Wieczorem, gdy wszystko się to porozchodziło po kątach, a niezmiernie umęczony hrabia zapotrzebowawszy wypoczynku wyszedł, pomimo chłodnego wieczoru, w ulicę już na pół z liści ogołoconą, pierwszem jego słowem do Parola było:
— A co? Parol! musimy zostać w Zakrzewie!...
Dlaczego pies na ten raz zwyczajnem potakującem nie odpowiedział szczekaniem, trudno odgadnąć, to pewna, że ziewnął i strzepnął uszami...
— Musimy się zgodzić z wolą przeznaczenia — dodał hrabia — to darmo! Ale, słuchaj Parol, pobudujemy sobie dworek w ogrodzie, to jest dokończym rozpoczęty, tam nam będzie jak w uchu... Gołębie umieścim niedaleko, bo dla nich teraz opustoszała baszta jakby stworzoną była?? Dalej co! Parol?...
Pies całodziennem oczekiwaniem na pana znużony, bo go do salonu nie puszczono, a nikt się tego dnia o niego tak bardzo nie troszczył, nie wiedząc, czy jest faworytem dziedzica czy wydziedziczonego, — ziewnął tylko...
Ziewanie, drapanie jednego ucha... były znanemi hrabiemu oznakami usposobienia złego w Parola. Musiał go parę razy pogłaskać.
— Wiem — rzekł — że ty na mnie się gniewasz, za to, żeś dziś siedział na pokucie, alem ja temu niewinien...
Nie jestem nawet pewien czy ci dali jeść?
Pytanie to Parol rozumiał i w odpowiedzi na nie oblizał się, hrabia wiedział, iż to znaczyło, że głodnym nie był.
Co w ciągu dalszej poufnej rozmowy między hrabią a Parolem było na porządku dziennym, nie podsłuchaliśmy.
Przy wieczerzy, którą podano późno, nie było już urzędników, ale rodzina znajdowała się cała. Nie okazując nagle wielkiej czułości hrabiemu, wszyscy jednak byli z daleko większą atencją niż rano.
I nie bez przyczyny. Testament podkomorzynej, owoc rozmysłu i znajomości położenia każdej z osób interesowanych, opiewał jak i kiedy legaty wypłacane być miały. Niektórzy mieli na nie czekać po lat parę.
Szło o to, aby wyjednać u spadkobiercy przyśpieszenie wypłat.
Miał jednak czas ksiądz Solina uprzedzić petentów i uczynić tę uwagę hrabiemu, że rozporządzenia nieboszczki nie były fantazją, ale rachubą dla dobra tych, których się tyczyły, obmyślaną.
— Trzymaj się kochany hrabio testamentu, nie dlaczego innego, tylko dlatego, że oni im prędzej dostaną, tem łatwiej to stracą.
Tak naprzykład August Feliks, gdyby zamiast częściami rozłożonemi na lat kilka, dostał odrazu zapomogę, równieby ją zmarnował prędko, jak młodszy Osmólski.
Hrabia, wchodząc w ten stan rzeczy, musiał rad nierad posłuchać rady proboszcza, choć pozbyć się legatarjuszów bardzo mu było pilno.
Nazajutrz część rozczarowanych po sutem śniadaniu rozpraszać się zaczęła. Sędzina chora i kilka osób pozostały.
O ściganym Leszczycu nie było wieści. Mówiono tylko, że go szukano u brata, ale tam już nie znaleziono, choć nieszczęśliwy ksiądz nie zapierał się, iż na chwilę wstąpił do niego...




W rok potem jesienią Zakrzew nadzwyczaj świątecznie, wspaniale, uroczyście wyglądał.
Hrabia Adalbert żenił swojego kochanego Rzęckiego z panną Emmą Pardwowską i wyjątkowo całe sąsiedztwo, nawet najdalsze, było na weselisko zaproszone.
Chciał przybrany opiekun, aby śluby zostały w pamięci ludzi i żeby go o skąpstwo nie pomawiano. Doszło było bowiem jego uszu, że tem sobie tłumaczono upodobanie w ciszy, samotności, towarzystwie Parola i usunięcie się od ludzi.
Szczególnego blasku uroczystości dodawało przybycie jego ekscelencji hrabiego Albina z nieodstępnym Sokalskim. Dał się on skłonić do odwiedzin kuzyna, nie tracąc z oczów, że po nieżonatym może się kiedyś spadku, pożądanego dla galicyjskich swych interesów, spodziewać.
Cudnie piękną była Musia, której kilka tych miesięcy oczekiwania dodały blasku i rozwinęły ją z tego wyrostka i półdziecięcia, jakiem była, na prześliczną dziewicę. Ona i Rzęcki stanowili idealną parę młodą, na co się i sędzina godziła teraz, chociaż zawszeby była wolała, żeby córka jej posłuchawszy, wzięła hrabiego samego, a z nim tytuł i klucz...
Nawet w czasie wesela nie mogła się wstrzymać od opowiadania o tem przyjaciółkom.
— Był w niej zakochany, słowo daję... potrzebowała tylko się uśmiechnąć, zrobić minkę, jak to ona umie, a byłaby go miała... Ale to młode i miłość jej główkę zawróciła.
Kto wie — szeptała ciszej — może się to da naprawić, bo hrabia żenić się nie myśli, a ją i Rzęckiego kocha bardzo!.. Może im zapisze Zakrzewo.
Myślała już o tem tylko.
Dworek w ogrodzie był skończony i hrabia z niezmierną rozkoszą przeniósł się do niego, w pałacu zostawiając Fryczewską z panną Felicją i młode małżeństwo, bo Rzęcki był mu ciągle potrzebny i wymówił sobie, aby go nie opuszczał.
Nie zmienił się stary kontroler i rachmistrz w nim, tylko o tyle, że się rozpróżnował. Tak jak nie lubił gości, zebrań, wrzawy, tak teraz niemiłe mu były interesa i rachunki. Wszystko to spadło na Rzęckiego.
Hrabia namiętnie oddawał się hodowli kur i gołębi. Kury, szczególniej nowe ich i osobliwe gatunki i hybrydy po nich, niezmiernie go zajmowały, a ktochciał mieć u niego łaskę, ten musiał z nim obejść wszystkie jego kurniki, podwórka i gołębniki.
A było na co patrzeć, bo i gołębie sprowadzane z wystaw za granicą corocznych, były prawdziwie znakomite. Rzęcki za jedną parę w Dreznie zapłacił marek dwieście.
Na to i hrabia nie żałował, tylko kogutów do boju chowanych i przeznaczonych nie lubił, bitwy krwawe oburzały go i starał się w podwórku tak odosobnić antagonistów, aby one się stały niemożebne.
— Mało się tłucze i zabija stworzeń po świecie — mówił do Rzęckiego — żeby człowiek jeszcze miał je do głupiego boju zaprawiać! Patrząc na te szaleństwa człowiek sam dziczeje. Fuj!...
Dzień po dniu upływał w błogosławionej ciszy zakrzewskiej, jednostajnie, a dla Adalberta to właśnie stanowiło bytu jego szczęśliwość, gdy wczoraj zupełnie podobne uczynił jutru.
Rozumie się, iż wierny Parol pozostał przy swym panu, chociaż maleńka ociężałość, przywara starości, czuć się w nim dawała. Niezawsze już krok w krok chodził za hrabią i czasem, gdy ten się przechadzał po ulubionej ulicy, obierał sobie pośrednie stanowisko, kładł tu głowę tylko i oczyma śledził przechadzającego się, który nie brał za złe przyjacielowi lenistwa i często podchodził, uspakajająco go pogłaskać...
Z ulicy widać było pałac i niemal co dzień spoglądając ku niemu, pan hrabia mawiał do Parola:
— Wysokie progi? hę! prawda Parol? wysokie progi.
A pudel potakiwał...

KONIEC.
Drezno 1883.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej winno być po zamknięciu go w biurku.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być zabierać lub brać.