<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z Florencyi
Pochodzenie „Biesiada Literacka“, rok1878 nry 114, 115, 118, 119, 121
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1878
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Z FLORENCYI,
od
J. I. KRASZEWSKIEGO.



Zima nad Arno. — Włochy zmarzłe. — Tramontana. — Florencya i cudzoziemcy. — Artyści. — Studya. — Mnogość arcydzieł sztuki. — Cenacole. — Rzeźby i freski. — Dawne i nowe czasy. — Rieger rzeźbiarz z Warszawy. — Lenartowicz i niektóre jego prace rzeźbiarskie. — Olga — Antoni Zaleski. — Klemens Rodziewicz. — Kolonia polska. — Fotograf Strzembosz. — Polacy zwłoszczeni. — S. Kazimierz Carlo Dolce. — Miniatura Stefana Batorego w Uffizi. — Monografia pocałunku P. Zygmunta Librowicza. — Pocałunek w Polsce. — Tom opowiadań Dr. J. — Gramatyka większa A. Małeckiego. — Kodeks listów z XV w. — Listy Długosza. — Korespondencye Jana Śniadeckiego. — Listy ministra Brühla do córki hr. Mniszchowéj. — Brühl.— Nowe pismo peryodyczne Łowiec. — Słowo o łowiectwie i o szpargałach starych.

Na to potrzeba było prawdziwie literackiego szczęścia, żeby wyruszywszy z zimnego zakątka nad Elbą dla rozgrzania się na włoskiém słońcu, trafić nad Arno w tak wyjątkowéj chwili, jakiéj tu od lat dziesięciu nie pamiętają ludzie, na mroźną tramontanę, któréj zmianę obiecują codzień, a która co rana zdaje się ostrzejszą!
Z Neapolu piszą o spadłym tam śniegu, a we Florencyi, chociaż widzimy go tylko w górach otaczających, jest tak przeraźliwie zimno, iż wydziwić się nie można zielonym drzewom, które stoją w swych letnich sukienkach, uśmiechając się wiosny nadzieją! W ulicach zato biedny ludek wygrzewa się na słońcu i nie wychodzi bez maleńkich brasero w rękach, w których trochę żarzących węgli pokrywa warstwa siwego popiołu. Tysiące takich glinianych garnuszeczków nie bez wdzięku wylepionych, sprzedaje się po kramikach; chodzą z niemi, grzeją się przy nich biedni zmarzli, to ręce, to nogi odżywiając. W galeryach wystygłych wszyscy stróże noszą z sobą brasery, po sklepach stoją w kątkach, w restauracyach podają je gościom na żądanie razem z obiadem.
Tymczasem gdy nad Arno (Lung’ Arno) zaświeci słońce a wiatr ustanie, wyjątkowo robi się na chwilę upał, gdy w bocznych uliczkach jest przeraźliwe zimno. A że domy i mieszkania słabo są opatrzone przeciw chłodom i większa część mieszkań pieców ani nawet kominków nie ma, możecie sobie wyobrazić jak tu choremu przyjemnie, który musi to marznąć, to się piec na przemiany. Powtarzam, aby trafić na taką utrapioną porę w kraju, gdzie zwykle już bywa ciepło w tych czasach — na to trzeba szczęścia literackiego... Wszyscy mieszkańcy zaręczają, że nic podobnego najstarsi ludzie nie pamiętają; dzienniki piszą o tém długie artykuły; każdy dzień zdaje się być ostatnim téj klęski, a tymczasem tramontana mrozem dmucha! Ci co mają futra, chodzą w nich, reszta przemarza i choruje. Jest jednak rzeczą pewną, że my ludzie północy daleko na zimno czulsi się okazujemy niż Włosi. W wielu mieszkaniach nie palą wcale, w innych ogień jest dla oka więcéj niż dla skutku, nadzieja prędkiéj zmiany grzeje i daje przecierpieć tę biedę.
Chociaż w ogóle wszystkie stacye zimowe uskarżają się w tym roku na brak cudzoziemców i liczba ich mniejszą jest niż zwykle, we Florencyi jednak łatwe do rozpoznania fizyonomie anglików i amerykanów zapełniają Lung’ Arno, a i słowiański świat przez rosyan i polaków jest dosyć licznie reprezentowany. Florencya przestawszy być stolicą, nie przestała dla sztuki być jedném z ognisk najświetniejszych we Włoszech. Mówią mi, że liczy kilkaset pracowni rzeźbiarskich, a choć większa ich część może jest raczéj warsztatami rękodzielniczemi, niż przybytkami artystów, zawsze liczba kunsztmistrzów pozostanie bardzo znaczną.
Trudno téż tu nie być artystą! Arcydzieła sztuki rozwijają smak, poczucie piękna, zmysł artystyczny, ochotę tworzenia. Cóż powiedzieć o studyach, jakie tu na każdym kroku czynić się dają. Samych Cenacolów, Wieczerzy Pańskich, liczy Florencya, z różnych epok, począwszy od Giotta, siedm czy ośm. Jedna z nich nosi na sobie i piętno ręki i podpis mistrza z Urbino. Najcelniejsze dzieła rzeźbiarskie Michała Anioła tu się znajdują. Pod Logia del Lanci stoi Perseusz Benvenuta. Gdzie się spojrzy, wszędzie jakiś szczątek fresku prastarego, jakaś płaskorzeźba pełna wdzięku, jakiś fajans dela Robbia wygląda. Wiele z tych malowań ucierpiały okrutnie od powietrza, mimo łagodności klimatu, ale to co pozostało, zachwyca. Jakie to tu życie być musiało, jacy kunsztmistrze, co za miedziaki i worek mąki te arcydzieła tworzyli — !!
Jakże się dziś zmieniły usposobienia artystów, którzy mierzą wykonanie dzieł swoich wysokością ceny, jaką za nie otrzymać mają! Tamci pracowali z potrzeby dusznéj, dla siebie, dla wylania i wcielenia idei piękna, dziś — dziś robi się dla chleba i bez przyszłości. Tkwi w tém cała tajemnica upadku sztuki, która się stała rzemiosłem. Benvenuto rzucający w piec swe srebra i całe mienie, aby mu kruszcu do odlania posągu nie zabrakło, najlepiéj przedstawia zmianę usposobień, jaka nas od tamtych czasów dzieli. Nie przeczę bynajmniéj, że i dziś znajdują się ludzie umiejący się poświęcić swemu powołaniu — lecz są oni bardzo rzadcy.
Z wielkiemi pochwałami słyszałem już tu o młodym rzeźbiarzu z Warszawy, panu Riegerze, ale nie miałem jeszcze sposobności oglądać jego pracowni. Z dawniéj już wymodelowanego przezeń posągu Kopernika, podobno marmurowa statuetka zamówioną została świeżo do Warszawy. O artyście jednak i jego dziełach późniéj napiszę, gdy trochę łagodniejsza pora dozwoli odwiedzić go.
Z robót Lenartowicza mało téż mogłem u niego oglądać. Większa ich część rozeszła się już po świecie i kopie tylko gipsowe pozostały, a z gipsu, choćby w najdoskonalszym odlewie, sądzić o dziele trudno. Wrażenie czyni on inne i w ogóle mniéj korzystne. Wielką prawdę powiedział ten francuz dowcipny, który scharakteryzował glinę, gips i marmur, jako życie, śmierć i zmartwychwstanie. Odlew z gipsu zawsze ma coś w sobie trupiego i zimnego. Wszystkie, po większéj części drobne, rzeźby Lenartowicza odznaczają się poetyczną myślą i wdziękiem. Jedném z najcelniejszych dzieł jego są drzwi bronzowe grobowca Cieszkowskiéj, znane już z reprodukcyi. Niewykończona stoi piękna statuetka Mickiewicza jako profesora, z epoki jego odczytów w Paryżu. O charakterze i podobieństwie rysów twarzy sądzić jeszcze nie można, postawa jest naturalna i szczęśliwie narysowana. Posążek ten zaledwie trzecią część naturalnéj wielkości mający, zamówiony podobno został przez księżnę Cz...
Oprócz Lenartowicza i Riegera, rozpoczynającego olbrzymią Olgę, któréj wewnętrzna armatura dopiero się wykończa, mieszka tu od lat kilku sympatyczny illustrator Paska, znany z wielu wdzięcznych swych rysunków Antoni Zaleski, i restaurator starych obrazów, malarz doskonały na emalii (który robił z Winterhaltera portret księżnéj Baryatyńskiéj, arcydzieło w swoim rodzaju) p. Klemens Rodziewicz. O innych nie wiem jeszcze, lecz znaleźć się mogą i inni rodacy nasi. Kolonia tutejsza, chociaż wie o sobie, nie cała w jednę się zlewa grupę. Pod nazwiskiem Schemboche, jednego z najwziętszych i najlepszych fotografów tutejszych, od lat wielu pracującym z powodzeniem w Turynie, Rzymie i Florencyi, trudno się domyśleć p. Strzembosza... Na kilku szyldach pokazywano mi w drugiém i trzeciém pokoleniu tak zwłoszonych Polaków, że się już nieświadomy nie dopyta ich genealogii. Włoskie schi brzmi, nie rażąc tu nikogo, zupełnie jak nasze ski, w wielu zakończeniach nazwisk miejscowych.
W galeryi Pitti jest S. Kazimierz Carlo Dolce i nie wiadomo czyja, wyborna miniatura Stefana Batorego współczesna, przedziwnie charakteryzująca tego króla. Więcéj pewnie daleko pamiątek z dziejami naszemi będących w związku znalazłoby się przy pilniejszém poszukiwaniu.
Nie miałbym może w pierwszych dniach pobytu mojego tutaj zapełnić czém listu z zakątka nad Arno, gdybym na wyjezdném nie ponotował sobie, co mi się gdzie słyszeć i widzieć udało.
W jednéj z korespondencyj wspominałem podobno o oryginalnéj monografii Pocałunku, wydanéj po niemiecku przez p. Zygmunta Librowicza, który, jak się dowiadujemy, jest ziomkiem naszym i udowodnił to, przyznając pocałunkowi polskiemu niemal pierwszeństwo przed innemi wszystkiemi na świecie. „Polacy — pisze on — uważają za oznakę poszanowania, gdy kogo w ramię całują, i nadają pocałunkowi znaczenie, szacunek, jakiego on nie ma u innych narodów. Tu całus nie jest nigdy żartem, jest prawdą. Nawet ukochanemu kobiéta nie daje go lekkomyślnie, nie przyjmuje płocho. („Wer galante Küsse sehen will, der gehe nach Polen” — kończy autor). Cała ta monografia pełna erudycyi i cytat, opracowana bardzo starannie, czyta się z zajęciem i w Niemczech została przez krytykę bardzo sympatycznie przyjętą. P. Librowicz zna literaturę swego przedmiotu, jak nikt, i zebrał ze starych papierów wszystko może, co kiedykolwiek o całusach i całowaniu napisaném było, szczególniéj przez poetów niemieckich. Książeczka wielce oryginalna.
We Lwowie tom opowiadań historycznych Dr. J. — zapowiada czynna firma pp. Gubrynowicza i Schmidta, w którym i nowe a nieznane i już drukowane w różnych pismach peryodycznych, zawarte być mają. Lecz nierównie nad to pożądańszą jest zapowiedź nowo opracowanéj w dwóch tomach gramatyki większéj prof. A. Małeckiego, któréj oddawna oczekują wszyscy z upragnieniem. Tom jéj pierwszy już podobno ma być na ukończeniu, a drugi téż wprędce po nim nastąpi. Nie potrzebujemy powtarzać tego, co wszyscy zgodnie uznają, iż dzieło to jest najlepszém z tych, jakie się dotąd w przedmiocie badań nad językiem polskim ukazały. Z niezmierną sumiennością i filologiczném przygotowaniem wykonana, gramatyka prof. Małeckiego stanowi epokę i pozostanie szczeblem, którego późniejsi pracownicy pominąć nie będą mogli.
Z wydań Akademii krakowskiéj Kodeks listów z XV-go wieku, dzieło wysokiéj wartości, zawiera w sobie nieoceniony materyał do dziejów epoki, opracowywanéj częściowo, ale teraz dopiero wychylającéj się z pomroki, jaką na nią jasności XVI-go wieku rzuciły. Pomiędzy innemi są tu liczne listy Długosza, które malują nam dziejopisa w różnych epokach jego życia, nieustannie czynnym, nieustraszonym, podejmującym dla siebie podróż do Jerozolimy, w sprawach publicznych wędrówki, wśród mnogich niebezpieczeństw i niewygód, do Rzymu, do Węgier, na zjazdy i traktowania. Tu i owdzie natrafia się szczegół charakterystyczny. Długosz miał polski obyczaj dawania gościńców; Hohenbergowi, z którym odbywał wędrówkę do grobu Pańskiego, posyła na pamiątkę dwa ruskie nożyki, coś innego Wenecie Quirynowi, który mu jakiegoś rękopismu pożyczył. W tym liście do Quiryna pisze Długosz o Janie Quirynie, który razem ze Zbigniewem Oleśnickim znajdował się pod Grünwaldem. Z jaką troskliwością czuwa niespracowany historyk nad budowlami, któremi się zajmuje, jak wie ile będzie koni do wozów zaprzęgać potrzeba i zkąd brać na nie cegły i kamienie! Przyszły biograf Długosza znajdzie tu szacowny wielce materyał do charakterystyki człowieka i skazówki do odtworzenia postaci znanéj nam tylko z niewielu rysów ogólnych. Oprócz téj korespondencyi, ileż innych rzuca światło nowe na wypadki dziejowe XV-go wieku!
Mówiliśmy już o zapowiedzianéj przez p. Żupańskiego korespondencyi Jana Śniadeckiego z lat 1787 do 1830. Zdawałoby się, że po Balińskim i jego pamiętniku, niewiele się już może znaleźć nowego do biografii uczonego astronoma; korespondencya ta wszakże daje nam go poznać takim, jakim się on sam, nie myśląc o tém, nie chcąc, bez świadomości i zamiaru odmalował. Wielu ludzi traci na takiém bliższém poznaniu — Śniadecki na niém zyskuje. Jest to jeden z tych żywotów gorącego poświęcenia, z zapomnieniem o sobie, jakich przykłady są nader rzadkie. Szczególniéj listy z czasów Sejmu grodzieńskiego, gdy Śniadecki wysłanym był dla czuwania nad interesami zagrożonemi Akademi krakowskiéj, stanowiące całość nieprzerwaną, są niezmiernéj wagi i interesu.
Obok téj korespondencyi nie wiem czy się nam uda postawić zbiór listów ministra Brühla do córki jego hr. Mniszchowéj, który zabraliśmy właśnie z sobą, aby go przygotować do wydania w oryginale[1]. Brühl nie maluje się w nich inaczéj jak w dziejach, lecz występuje tu jaśniéj i dobitniéj. Nie zyskuje, niestety, na poznaniu i przybliżeniu się do niego, z wielu względów traci nawet, ale dzieje zyskują kilka szczegółów, kilka rysów, z których historyk skorzysta. Hr. Mniszchowa była ulubioném dziecięciem wszechmogącego ministra, jego najtajniejszych myśli i planów powiernicą; spowiadał się przed nią ze swych czynności, tłumaczył je, objaśniał i często na krętych drogach, któremi nawykł był chadzać, znajdował opór w niéj, gdy ją za sobą pociągnąć usiłował. Oprócz wydanego za życia jeszcze Brühla pamfletu, który się nazywa jego biografią, nie mamy, o ile mi wiadomo, opracowanego życiorysu téj znienawidzonéj przez Fryderyka II. postaci, pomimo najnieszczęśliwego składu okoliczności panującéj aż do zgonu nad słabym Augustem III. Korespondencya, o któréj mówimy, i spraw rzeczypospolitéj tyczy się a około nich obraca, lecz ta potrzebować będzie dla zrozumienia pracowitego komentarza z wielu względów trudnego, bo osoby, o których w niéj mowa, tak są słabo oznaczone i zagadkowe że się ich domyślać tylko można.
Z pism peryodycznych, które o nowym roku się narodziły na świat, zasługuje na wspomnienie we Lwowie zapowiedziany Łowiec. Numer jego pierwszy, który już wyszedł, jest jakby tylko wezwaniem wszystkich pióro trzymających Nemrodów naszych do czynnéj kollaboracyi. Sądząc z tradycyonalnego u nas miłośnictwa łowów i liczby myśliwych, możnaby pismu poświęconemu téj rozrywce rycerskiéj wróżyć wielkie powodzenie, mnogich czytelników i współpracowników. Gdyby Łowiec dawał tylko przedruki tego co dawniéj u nas o psiech gończych, o ptakach, o zabawach łowieckich aż do czasów Haura i jego Ekonomiki drukowano, starczyłoby to na uczynienie pisma zajmującém i szacowném. Haur piszący już tak późno, ma wiele rzeczy ciekawych jako tradycye, szczególniéj o łowach z ptakami, dziś zupełnie już zarzuconych. U niego się uczyć trzeba jak ptaki noszono i wprawiano i jak ich zażywano. Oprócz tego Łowiec ma obszerne pole, bo i lasy i stawy a rybołóstwo nie powinny mu być obcemi. Lecz znajdzież czytelników?? That is the question. Myśliwi zawsze słynęli z żywéj w opowiadaniach fantazyi i twórczéj siły, ale z wielkiego zamiłowania do drukowanego papieru znani nie są. W każdym razie życzymy Łowcowi powodzenia, nie śmiejąc mu go wróżyć.
O innych nowościach że tu nad Arno nie słychać, dziwném wam być nie powinno. Częstokroć u nas nawet w pośrodku kraju mieszkając, dowiaduję się o żywocie pism dopiero gdy go skończyły. Niejeden raz trafia się spotykać po latach dziesięciu książki zasługujące na rozpowszechnienie, o których nikt nie powiedział słowa i pogrzebione przypadkowém czy umyślném milczeniem. Szperając w zapomnianych makulaturach, ileżby się to ciekawych, zaginionych rzeczy odszukać dało, nie sięgając nawet w dawne wieki...





Muzeum Kopernika. — Dr. A. Wołyński. Zbiory zgromadzone przez niego. — Słowo zagadki. — Pomieszczenie muzeum w Rzymie. — Przyszłość jego. — Pracownia Teodora Rygiera. — Nowe i dawne jego dzieła. — Posąg W. Ks. Olgi. — Popiersia i medaliony. — Rzeźby Lenartowicza. — Klemens Rodziewicz. — Artyści w Rzymie. — Historya Biskupstwa Warmińskiego, przez Dr. Sieniawskiego. — Pam. Skarbka. — Spis imion i miejsc do historyi Morawskiego. — Autora Lirenki, nowe poemata. — Daki i Scyty. — Król Jan. — Zbiory dokumentów. — Ś. p. Zygmunt Działowski, jego prace i zbiory. — Zbrojownia w Mgowie. — Sztych z 1795 roku. — Włóczęgi po ulicach. — Stare książki. — Losy bibliotek i dzieł sztuki. — Niknące freski. — Sztuka i tandeta.

Muzeum Kopernika, mające się otworzyć w Rzymie, które postanowieniem rządu włoskiego z dnia 15 lutego 1877 roku zostało powołaném do życia, wkrótce zapewne umieszczoném będzie w przeznaczonych dlań salach i jedno z najświetniejszych imion, jakiemi się przeszłość nasza pochlubić może, przypomni i uczci hołdem — chociaż spóźnionym. Usiłowania urzeczywistnienia téj idei z dawna powziętéj, sięgają już dosyć odległych lat. Wszyscyśmy po cegiełce starali się przynieść do téj budowy, lecz niewątpliwie najwięcéj uczynił dla niéj zamieszkały we Florencyi dr. Artur Wołyński. Trzeba było żelaznéj wytrwałości jego i ofiar rzeczywiście wielkich aby z niczego zbiór Kopernikowski doprowadzić do poważnéj liczby pamiątek, jaka się dziś w nim znajduje.
Dr. Wołyńskiemu udało się już zgromadzić następujące przedmioty: dziesięć fac-simile listów Kopernika, dwa wydania (1566 — 1854) dzieła głównego: De revolutionibus orbium coelestium, dwieście przeszło tomów życiorysów astronoma po polsku, niemiecku, po łacinie, francusku, włosku, czesku, angielsku i persku, kilkadziesiąt dzieł astronomicznych, (między któremi znajdują się dwa z przypiskami Galileusza), kilka starych narzędzi astronomicznych, dwa posągi, dwa popiersia marmurowe, dwa medaliony bronzowe, dwa portrety olejne, cztery statuetki bronzowe, akwarelle, miniatury i do dwóchset sztychowanych portretów, naostatek zbiór medalów i monet z czasów Zygmuntowskich. Wszystko to razem wzięte składa całość piękną i poważną, która rzeczywiście zawiązkiem Muzeum nazwać się może.
Spojrzawszy na to musi się człowiek spytać: co mogło pobudzić pracownika niezamożnego, niemającego nic nad ciężko zdobyty chléb powszedni do poniesienia ofiar jakich wymagało stworzenie tak znakomitéj kolekcyi?? Niema na to innéj odpowiedzi nad ten tajemniczy, mistyczny wyraz, który wszystko tłumaczy — nad miłość!' Dla miłości wielkiego imienia i własnego kraju ściągały się tu te rozproszone szczątki, nieraz najcięższemi ofiarami, których nikt obcy ocenić nie jest w możności — a opatrzność opiekująca się takiemi ofiarnikami dokonała reszty! — Byłoby to cudem, gdyby silna wola wprawiona w ruch miłością wielką — nie czyniła cudów codziennie, które za sprawy powszednie uchodzą.
Muzeum teraz oczekuje tylko w tymczasowym lokalu swym florenckim, aby miejsce dlań przeznaczone w Rzymie opróżnioném zostało. Prawdopodobnie będzie to właśnie dawne mieszkanie, świeżo zmarłego Ojca An. Secchi, które pobytem znakomitego uczonego i zgonem jego jest jakby namaszczoném na to aby pamiątki Kopernikowskie w sobie zawarło. Rząd włoski i uniwersytet rzymski dosyć dobréj woli okazali dla przyszłego Muzeum, lecz tyle tu teraz jest do czynienia w nowéj stolicy, w nowém państwie, w tym nowym, można powiedzieć, świecie włoskim, iż dziwić się niepodobna, gdy nie wszystko tak szybko się wykonywa jakby pragnąć można.
Dr. Wołyński znalazł w kraju pomoc od ziomków dosyć czynną, jednakże i oddalenie i formalności jakim sprawa podlegała i podlega, i tyle innych przedmiotów uwagę od niéj odrywających, znaczniejszą część brzemienia zrzuciły na niego samego. Że temu podołał i dziwimy się i winniśmy mu rzeczywistą wdzięczność wszyscy. Bez niego Muzeum nigdyby do poważniejszych rozmiarów, jakie dziś ma dojść nie mogło. Mamy wszelką nadzieję że sympatya ogółu i cześć dla imienia wielkiego astronoma, dopomogą dokonaniu téj idei, która pamięć ziomka naszego obcym odświeży i ustali...
Oprócz muzeum Kopernika, dotąd znajdującego się jeszcze we Florencyi, wspomnieliśmy już o pracowniach artystów naszych, o których dziś więcéj trochę powiedzieć możemy. Na czele ich stoi studyum p. Teodora Rygiera z Warszawy, który do Muzeum model posągu Kopernika i olbrzymie popiersie ofiarował. Rygier jest, mimo młodych jeszcze stosunkowo lat, w pełni swojego rozwinięcia artystycznego. Tworzy z łatwością, z natchnieniem, z zapałem młodzieńczym dzieła coraz nowe, coraz nowe pomysły wyciska na posłusznéj glinie, i ma już za sobą obfity zasób wykonanych dzieł któremi się pochlubić może. Większa ich część czeka wprawdzie w glinie i gipsie na to by się w marmur przeistoczyła, lecz i wykonanych rzeźb jest już wiele. Ostatnim modelem olbrzymich rozmiarów nad którym Rygier pracuje, jest posąg Olgi W. Ks. kijowskiéj, właśnie rozpoczęty, który dziś już obiecuje wiele. Konieczność zastosowania się w rysunku téj figury do pewnych tradycyj i zabytków z wieków odległych, do których się postać odnosi, wstrzymała dotąd ostateczne wykonanie szczegółów.
Oprócz większych kompozycyj jak Kopernik, głowa Chrystusa, Stacye, Najświętsza Panna z dziecięciem Jezus, p. Rygier jest autorem mnóstwa doskonałych portretów, uderzających życiem i podobieństwem. Popiersia dr. Levittoux, ś. p. hr. Kossakowskiego, Teofila Lenartowicza, medaliony wielu innych osób dowodzą niepospolitego talentu, nietylko w pochwyceniu charakteru fiziognomii, ale w pogodzeniu wymagań realizmu i ideału. Warszawa może się tém dziecięciem swém pochlubić i powinnaby korzystać z téj siły twórczéj, która wyszła z jéj łona. Lenartowicz, którego piękne drzwi grobowca hr. Cieszkowskiéj dostąpiły zaszczytu pomieszczenia w kościele Santa Croce, nie ma własnego studyum. Małe swe płaskorzeźby, głowy, modele do odlewów z bronzu, wykonywa zwykle albo w domu lub w gościnie u jednego z przyjaciół swych artystów. Nie mamy jeszcze u nas tylu sztuki miłośników ażeby na nich rachować można, natchnienie więc samo musi się oglądać za urzeczywistnieniem myśli kosztowném dosyć. Niedosyć jest zrobić model z gliny lub wosku, potrzeba wezwać do pomocy robotników, techniki i — płacić, a potém częstokroć lata oczekiwać długie na to ażeby ktoś maleńką bodaj ofiarą chciał piękne zdobyć dzieło. Z nowych rzeźb Lenartowicza, bardzo piękna Nauzyka, statuetka Mickiewicza, śliczna kropielnica ze Świętym Wojciechem, ołtarzyk z Modlitwą Pańską, szczególną zwracają uwagę.
Doliczywszy do wymienionych artystów doskonałego malarza na emalii i restauratora obrazów, a razem niezrównanego kopistę p. Klemensa Rodziewicza, którego Ezechyel Rafaela, we Florencyi uważanym był za wyjątkowéj piękności reprodukcyą — będziemy już mieli cały tutejszy świat nasz artystyczny. Rzym, w którym pracują Siemiradzki, Brodzki, Budkowski i wielu innych liczniejszym zastępem pochwalić się może. Florencya zato spokojniejszą jest, cichszą i dla pracy ma wszystkie warunki pożądane, nie nużąc wrzawą stołeczną, nie odrywając nieustannemi dystrakcyami, jakie mimowolnie oddziaływają na najobojętniejsze temperamenta. Umieć się odosobnić wymaga zawsze pewnego wysiłku, i czuwania nad sobą.
Wspominaliśmy już o tém w przeszłym liście naszym, że z kraju nie dochodzą tu prawie ani książki, ani dzienniki, o nowościach téż nic powiedzieć nie możemy. Żupański kończy druk dwutomowego dzieła: Biskupstwo Warmińskie, jego założenie i rozwój na ziemi pruskiéj, z uwzględnieniem dziejów, ludności i stosunków jeograficznych ziem dawniéj krzyżackich przez dr. Sieniawskiego. Praca ta konkursowa, uwieńczona pierwszą nagrodą przez akademią Szablon:Koreta w Krakowie, w r. 1876, będzie jedną z najpiękniejszych monografij jakie mamy w języku naszym. Druk tomu drugiego zbliża się już do końca i dzieło wkrótce zapewne będzie w rękach czytelników.
Nie mniéj zajęcia obudzą pamiętniki hr. Skarbka, z których wyjątki ogłaszała Biblioteka Warszawska. Całość stanowi tom znacznéj objętości.
Do historyi Teodora Morawskiego mozolnie sporządzony spis miejsc i osób, nieoszacowana skazówka, jest także na dokończeniu.
Autor Błogosławionéj i Lirenki, który jest jeszcze w saméj sile wieku do tworzenia najwłaściwszym, w pełnéj dojrzałości talentu, wykończa wielki poemat historyczny Daki i Scyty. Mniejszy, wielkiéj piękności obraz, malujący szlacheckie i rycerskie życie z czasów Sobieskiego (król Jan) skończony już, zapewne się wkrótce ukaże.
Dr. Artur Wołyński, o którego ofiarach dla Muzeum Kopernika mówiliśmy wyżéj, mając zręczność poszukiwania w archiwach włoskich rzeczy tyczących się historyi naszéj, zebrał niezmierne mnóstwo aktów, dokumentów, wypisów, notat, stanowiących szacowny materyał dla historyka XVI, szczególniéj zaś XVII wieku, (epoka Jana Kazimierza). Czy mu się to uda zużytkować samemu, lub przynajmniéj ogłosić rychło — nie wiemy, gdyż takiego dziennika lub zbioru, któryby dziejom wyłącznie był poświęcony, nie mamy, a nie łatwo jest znaleźć nakładcę na materyały historyczne, które do bibliotek tylko i dla szczupłéj liczby badaczów są przeznaczone...
Właśnie, gdy o tém mowa, godzi się wspomnieć o stracie jaką nie tylko Prusy zachodnie i świeżo tam przez niego do życia powołana instytucya, Towarzystwo Naukowe Toruńskie, poniosły, przez zgon zawczesny zmarłego dnia 16 lutego w Berlinie ś. p. Zygmunta Działowskiego, ale i nasz świat naukowy.
Zmarły w kwiecie wieku Działowski, właściciel znacznych dóbr w Prusach zachodnich, był jednym z tych młodych ludzi, dzisiaj tak w naszém społeczeństwie rzadkich, którzy miewają upodobania tylko w rzeczach powszechnego użytku i pracach dla ogółu. Jego staraniem zbierały się i przygotowywały do druku mnogie z akt dokumenta, usposabiali młodzi pracownicy, rysowały karty geologiczne i archeologiczne, składało świeżo stworzone przez niego Muzeum toruńskie, urządzała bogata, jedyna w swym rodzaju zbrojownia starożytna we Mgowie. Młody, czynny, zamożny, chciał i mógł wiele, a krzątał się nieustannie. To życie, zaledwie rozpoczęte tak pięknie, przecięła nagle choroba, rzadko kogo dotykająca (zmniejszenie wątroby), któréj ś. p. Działowski padł ofiarą, pomimo największych starań o ocalenie go. Na kilkanaście dni przed tą katastrofą, widzieliśmy go jeszcze, napozór zdrowym, ożywionym, snującym plany piękne przyszłości, nie przeczuwającym stanu w jakim się już znajdował. Będąc w Dreznie miał właśnie z sobą albumy zbroi z okien kościołów krakowskich, ze starych obrazów i pomników pozbierane; cieszył się tém że umyślnie sprowadzony z Wiednia do Mgowa, jeden z dyrektorów Ambraser-Sammlung, znalazł zbrojownią jego wielce zajmującą — a dziś! dziś to wszystko bezpańskie, osierocone i może na rozproszenie przeznaczone. Ostatnią pamiątką jaka nam po nim pozostała, jest osobliwszy sztych niemiecki, na wyjazd w lutym 1795 roku Stanisława Augusta z Warszawy, zrobiony.
Zdala nań patrząc widzi się tylko wielkiemi głoskami wykrzyknik, zapisujący datę, gdy król „Sprawiedliwy“ (der gerechte) dawną swą opuścił stolicę. Zblizka głoski przedstawiają cały szereg karykaturalnych postaci, szyderskich, powykręcanych figurynek, na złość znaczeniu tego napisu, zdających się drwić i urągać z wypadku. Język napisu i los jaki spotkał stolicę, po wyjeździe króla, tłumaczy dlaczego niemiec tak wesoło sobie żartował z cudzego nieszczęścia. Sztych ten, zupełnie dotąd nieznany, którego się nam w żadnym zbiorze ani spisie spotkać nie zdarzyło — znalazł był nieboszczyk u jakiegoś antykwarza i wiedząc że się tą epoką do któréj należy, interesujemy, nam go zostawił. O ileśmy się nim naówczas cieszyli, o tyle teraz będzie dla nas żałobném prawdziwie wspomnieniem nieodżałowanego człowieka.
Dziwnym trafem szacowna ta illustracya zeszła się ze zbiorem jedynym wszystkich urzędowych dokumentów z tych lat właśnie (1794 — 1795), drogocennym darem, który nas doszedł w tymże czasie. Niegdyś, lat dwadzieścia temu, w takiéj saméj po Włoszech podróży, na Merceryach w Wenecyi, ulicach starego Rzymu, udawało się nam zdobywać szacowne zabytki odnoszące się do dziejów naszych — dziś, napróżno przetrząsamy wózki antykwarskie, całe szeregi ksiąg porozkładane na ławach kamiennych pod pałacami — nie mamy szczęścia dawnego. Jednę tylko dotąd książkę nas obchodzącą, ale nową, udało się zdobyć na wózku i uratować od zatracenia.
Teraz kiedy już słońce świeci, wiosna pachnie, można godziny trawić tu bezkarnie na poszukiwaniach ulicznych. Pod Uffiziami stoi zawsze kilka antykwarskich wozów oczekujących na przechodniów. Często spotyka się zwłaszcza duchownych, zatopionych w rozpatrywaniu książek, szczególniéj staremi okładkami pargaminowemi nęcących, — a niejeden z nich odchodzi obładowany tomami, nabytemi za bezcen. Zkąd się to bierze, gdzie się to podziewa? Bóg wie jeden. Ubogi człek rozmiłowuje się w jakimś przedmiocie, zaczyna gromadzić wszystko co się do niego odnosi, zwiędłe życie w tych poszukiwaniach nabiera nowéj jędrności i siły — jest cel pewien, przywiązuje się namiętność, gorączka, mania, dająca chwile prawdziwego szczęścia temu, co go był pozbawiony. I jednego wieczoru potém biedny człek, złamany, wśród nagromadzonych skarbów, na pół z głodu umiera gdzieś na poddaszu, a w kilka dni potém obojętni spadkobiercy, w pocie czoła uciułane kruki białe na wagę papieru sprzedają. I rozsypuje się to znowu po świecie, aby służyło drugim na pociechę lub utrapienie. Tylko publiczne biblioteki zachowują skarby swe przez długie lata, póki i tych jakiś kataklyzm, jedna iskra często lub losy wojny nie zniszczą. Przeznaczenie to wszystkich rzeczy ludzkich.
Żaden może kraj w Europie tak w biblioteki nie jest uposażony jak Włochy. W małych miasteczkach spotyka się po kilkakroć sto tysięcy. Są te spuścizny po mnogich klasztorach, dziś sekularyzowanych i poobracanych na koszary, na gmachy publiczne, gdziekolwiek jakiś zabytek szacowny nie obronił się od wandalizmu przerabiania i restaurowania. Dzieła sztuki ocaliły wiele starych budowli, ale w mnogich téż i one zdają się niknąć i niszczeć bezpowrotnie.
Śliczna Madonna del Sacco Andrzeja del Sarto, którą jeszcze w bardzo dobrym oglądaliśmy stanie przed dwudziestu laty, dziś zamglona, wygląda jakby się w powietrzu rozpłynąć miała widmem ideału. Inne freski, jak ów Giottowski Dante w Bargello, są ledwie cieniem tego czém były. Płakać się chce, patrząc na ten zgon powolny świadków epok odległych, kwiatów żywota duchownego i artystycznego. Któż wie jak długo w celach malowanych błogosławioną ręką Fra Angeliko, wytrwają te pobożne obrazy, z których każdy zdaje się być modlitwą?
Fresk, ten sposób malowania, który zrastając się z muru powłoką, zdaje się być wiecznym — niestety, umiera jak wszystko na ziemi. Jeżeli nie opadnie z tynkiem, zmienia się w jakąś skorupę, którą powietrze zwolna chemicznie roztwarza, odbarwia i zabija...
Wszystko jest śmiertelném, nawet to co nieśmiertelna dłoń mistrzów malowała...
Tandeta artystyczna zato nigdy nie umiera, widzimy ją taką samą w Pompei, jak w żywéj Florencyi. Straszna rzecz ile ztąd obrzydliwych komunałów z marmuru, mozaiki, drzewa i kruszcu wychodzi w świat pod pozorem i imieniem dzieł artystycznych!! Sklep koło sklepu, w każdym pełno błyszczących śmieci dla forestyerów. Ktoś to kupuje, wiezie, stawi sobie na wiekuistą pamiątkę i bywa pewien, że nabył dzieło sztuki. Pochodzenie florenckie, genealogia z nad Lung’ Arno, osłania lichotę wyrobu — ale z czegóżby żyli mozaiści i uczniowie szkoły sztuk pięknych, gdyby na świecie dobry smak i znawstwo rzeczywiste było rozpowszechnione??





Zbiory starożytności i dzieł sztuki we Florencyi. — Ich mnogość. — Wędrówki po nich. — Galerya obrazów pani Pfanhauserowéj. — Obraz po J. U. Niemcewiczu. — Stroje polskie XVI i XVII w. — Inne obrazy zbioru i ich ceny. — Tłumaczenie francuskie Maryi Malczewskiego, Dum Bohdana Zaleskiego i Zamku Kaniowskiego S. Goszczyńskiego. — Poezye Szumowicza. — Nowi poeci i ich zadanie. — Nowe opowiadania historyczne Dr. Antoniego J. — Z historyi Podola. — Porwanie króla. — Rzewuski i Wójcicki. — Strawiński. — Ksawery Dąbrowski. — Michał Ogiński. — Pamiętniki z XVIII w. – Z teki wiejskiego szlachcica. — Aforyzmy. — Sonety różnokolorowe. — Siostra mojej żony, autora Kłopotów Starego Komendanta. — Humor i prawda. — Heroina. — Wiosna we Florencyi.

Nie wiem czy istnieje jaka statystyka dozwalająca ocenić jak wiele składów, składzików, magazynów, kątków, sklepików i loszków zajmują we Florencyi antykwarsko-artystyczne zbiory najrozmaitszych rupieci. Na każdéj ulicy, w każdym zaułku, w najciaśniejszém ciemném sklepioném przejściu, spotyka się z wywieszonym jakimś wyblakłym obrazem, zżółkłym sztychem, rozbitą majoliką lub złomkiem bronzu. Szczątki starożytności najbiedniejsze jeżdżą nawet na wózkach przekupniów, a nie można zaręczyć czy oko znawcy, wśród tego łomu i śmiecia nie znajdzie coś zajmującego. Francuzka jakaś ma rodzaj podobnego sklepiku pod ścianą w Uffizi. Antykwarstwo łączy się tu z wszelkiego innego rodzaju handlami, znawcy i nieznawcy wystawują przy wszelkich produktach i rzeźby i obrazy. Ile tu tego jest, strach pomyśleć! Prawda że w liczbie olbrzymiéj tych okazów sztuki, znaczniejsza część nie ma prawie żadnéj wartości, prawda że mnóstwo jest rzeczy mniéj więcéj zręcznie popodrabianych na wzór stary, porestaurowanych, jednakże, powtarzam, prawdziwy znawca, któryby sobie zadał pracę poszukiwania, może mieć nadzieję natrafienia nawet na arcydzieło. I to się trafiało.
Jedną z najciekawszych wędrówek po Florencyi jest obchodzenie i przepatrywanie tych niezliczonych bric-à-brac, z których przeglądu wiele się nauczyć można. Byzantyjskie i trzynastego wieku ołtarzyki, tryptyki, madonny na pół barbarzyńskie, dziecinne, są w liczbie przeważającéj. Wszystko to ze wsi zapewne pościągane, bo antykwarze odbywają po okolicach wyprawy. Otóż obchodząc te nieprzeliczone składy, nawet po mieszkaniach prywatnych często się znajdujące, trafiliśmy i na Galeryą pani Pfanhauserowéj, wdowy po znanym artyście warszawskim.
Nieboszczyk zebrał znaczną bardzo ilość obrazów, wielce różnéj wartości, wśród których znajduje się jego własnego pędzla portret Izraelitki w dawnym stroju, z perłowém czółkiem na głowie, nie bez wartości, i — płótno ciekawe, pochodzące podobno ze zbiorów po J. U. Niemcewiczu, przedstawiające „trudno określić co, chyba studya strojów polskich z końca XVI w., które służyć mogły do Jana z Tęczyna.“ może do illustracyi śpiewów. Na blizko dwa łokcie wysokim obrazie, we trzy rzędy jedne nad drugiemi ustawione są, bez związku z sobą, figury rozmaite, hetmanów, niewiast, rycerzy, a nawet koni w całém ich przystrojeniu.
Oprócz tego, pomiędzy niemi, w kilku owalach są stare portrety, nie dla fizyognomij, lekko naszkicowanych, ale dla ubiorów tu wstawione. Malowanie z końca XVIII lub początku naszego wieku, ani złe ani dobre, pospieszne i niewykończone. Niektóre postacie dałyby się oznaczyć jako kopie znanych historycznych portretów. Ponieważ nie zdaje się wątpliwości ulegać że płótno należało do Niemcewicza, najprawdopodobniéj było ono zrobione dla niego, albo do Jana z Tęczyna, lub pomocniczo do jakiéj innéj pracy historycznéj, z końca XVI lub początku XVII wieku. Rzecz to ciekawa, ale właścicielka przywiązuje do niéj cenę zbyt wysoką aby można pomyśleć o nabyciu.
Inne obrazy zbioru pani Pfanchauserowéj, szkół włoskich i niemieckich, z których kilka, przypisywanych wielkim mistrzom, są — wielce nierównéj ceny. Kilka zajmujących i pięknych, reszta należy do téj kategoryi ani złych ani dobrych, która wszędzie jest najliczniéj i najbogaciéj reprezentowaną. Z tą spuścizną ciężką po mężu, biedna wdowa dźwiga się i nosi po Florencyi w nadziei sprzedaży jéj, z prawdziwém poświęceniem, które trudno aby się kiedy mogło opłacić.
Jak matkom zawsze ich dzieci wydają się najpiękniejszemi i najrozumniejszemi w świecie, tak właścicielom dzieł sztuki, własność ich zdaje się mieć wartość nadzwyczajną. I pani Pfanhauserowa jest przekonaną że posiada kilka oryginałów nieocenionych, żyje więc nadzieją jakiegoś amerykanina lub anglika, który jéj ma spaść z nieba i te płótna opłacić i te lata oczekiwania a ofiar dla nich poniesionych. Tym czasem potrzeba najmować lokal ogromny, przenosić się z tém, pielęgnować, chronić od uszkodzenia! Prawdę rzekłszy, w dzisiejszych okolicznościach, najmniejszéj nadziei mieć niepodobna aby się ofiary wynagrodziły, ale — złudzeń wyrzec się zawsze najtrudniéj.
Za jednę Magdalenę naśladowaną z Corregia, ze ślicznym krajobrazem, pięknie wykończoną, ale stosunkowo nową, właścicielka żąda podobno 80,000 franków..
Nie wiem ile oceniona jest główka, nieprawnie przypisywana Leonardowi da Vinci, bo ją nawet Leonardescą nazwać się nie godzi. Stosunkowo inne płótna mają téż szacunek równie wysoki.
Przy tak ogromnéj konkurencyi jaka tu jest, pani Pfanhauserowa mało mieć może nadziei ażeby się kiedy ciężaru tych obrazów pozbyć mogła — ale — nadzieją się żyje.
Odebraliśmy tu, drukowane w Niccy, tłumaczenie francuskie trzech poetów ukraińskich, Malczewskiego, Zaleskiego i Goszczyńskiego: Maryi, Dum i Zamku Kaniowskiego. Autorem przekładu, w całości wierszem dokonanego, jest pan Charles de Noire-Isle, który w roku przeszłym wydał Pana Tadeusza, wspomnianego w tych listach. Nadzwyczaj to trudne zadanie przekład poety, a ze trzech tu zawartych, dumy Zaleskiego były nieochybnie najtrudniejszemi. W wielu razach udało się szczęśliwie; chociaż aby ducha ukraińskiéj pieśni przelać w ten język salonowy francuski, który prawie nie zna pieśni ludowéj — trzeba odwagi nadzwyczajnéj. Łatwiéj już stosunkowo było dać sobie radę z poematem którego i forma, wiersz i styl mogą się przebrać w tę nową szatę, nie tyle mając w sobie oryginalności, indywidualności co dumka Bohdana — rzecz, powiedzmy szczerze, tłumaczyć się niedająca. Trudno jest nawet francuzom, tyle co jéj nutę, uczynić przystępną, pojetną. Poezya francuska nie zna tego humoru poetycznego, téj naiwności, prostoty, tęsknoty z uśmiechem, rubaszności ze łzami, tego słowiczego głosu od stepów i parowów, co wszystko może mieć tylko kmieć w pełni swych sił i wdzięku, tam gdzie się narodził.
Zawsze tom ten przekładów, dający próby poezyi naszéj światu całkiem jéj nieznającemu, jest wielką zasługą. Razem prawie z przekładami doszły nas dwa tomy poezyi Szumowicza, wydane w Warszawie, wśród nich i cały poemat historyczny i mnóstwo natchnień młodocianéj muzy.
Chcielibyśmy powiedzieć o nich dobre słowo, bo są tu połyski talentu i nie jeden wierszyk ładny, utopiony w powodzi pospolitych, nic nam ani myślą, ani barwą, ani formą nowego nie przynoszących. Poeta przychodzący dziś do świata wyziębłego, który się tyle ślicznych pieśni nasłuchał, tylą arcydziełami wykarmił, aby uczynić wrażenie i dobić się tytułu poety, musi przynieść koniecznie nowego coś, niespodzianego, świeżego, uderzającego. Obrobienie rzeczy zużytych, odgrzanie myśli i uczuć stokroć już wyśpiewanych, niestety! — nie obudza dziś nic nad — współczucie dla nieszczęśliwego pieśniarza, który zapóźno przychodzi.
Nie trzeba się dobijać rozmyślnie o oryginalność, ale — musi ją mieć kto dziś chce sięgnąć po wieniec poety, oryginalność w czémkolwiek bądź, i jakąkolwiek bądź. Czy się ona zdobywa? nie wiemy. Poetą dziś, a zawsze tak było pono — zostać nie łatwo, choć pisać wiersze i tworzyć całe poemata, po tylu innych, łatwo bardzo; p. Szumowicz napisał tych poezyj za wiele, a dał nam w nich — za mało. Ale ta próba, jak sądzimy, młodociana, wcale nie przeszkadza by z niéj w drugich zapasach nie wyszedł zwycięzko. Trzeba tylko wiele czytać i studyować, by wiedzieć co było odśpiewaném i przebrzmiało na wieki.
We Lwowie u Gubrynowicza i Schmidta, wyszedł tom nowy opowiadań historycznych Dr. Antoniego J. (12. 382). Nie wiemy czy one wszystkie były gdzie wprzódy umieszczane i drukowane, ale dla nas są w istocie „Nowemi.“ Talent autora, poszukiwania szczęśliwe po archiwach, w rękopismach, korespondencyach niewydanych, doskonała znajomość miejscowości, wśród których opisywane wypadki się rozwijają, niepospolitą nadają wartość tym opowiadaniom, istotnie „historycznym“. Szczególniéj opowiadania z dziejów Kamieńca Podolskiego i Ormian (Pod Krzyżem. Losy kresowego miasteczka. Wartabiet — Zemsta Kozacza), z historyi Podola i Ukrainy, nietylko są zajmujące wielce, ale przynoszą nowy materyał do ogólnéj historyi kraju. Są tu szacowne szczegóły, które czytając żal tylko, że autor je tak treściwie podając, nie poparł obszerniejszemi wypisami z niewydanych dokumentów, jakie miał pod ręką. Nieraz obudza tylko ciekawość naszę, nie zupełnie ją zaspakajając. O Ormianach z taką znajomością organizacyi téj „nacyi,“ jéj obyczajów, zajęć, żywota, nikt dotąd nie pisał.
W artykule Porwanie Króla, prostuje się wiele niedokładności, do których rozpowszechnienia przyczynił się Rzewuskiego „Listopad“ i Wójcickiego „Cmentarz Powązkowski.“ Co do Rzewuskiego, w tym nigdy ścisłéj prawdy historycznéj szukać nie należy. Doskonały malarz barwy, świateł i cieni, w rysunku swych obrazów idzie za fantazyą, za wdzięczną plotką, za posłuchem. Tu więc wyrzut nawet zbyteczny. Ktoby chciał ściśle rozbierać Soplicę, Pamiętniki Michałowskiego, Listopad, zadałby sobie pracę niemiłą i próżną. Na seryo téj historyi brać niepodobna, choć z niéj wieje żywe poczucie charakteru epoki. Zarzut uczyniony Wójcickiemu, spisał krążącą tradycyą, całe porwanie króla, przedstawiającą jako komedyą odegraną, dla pozyskania mu sympatyi — jest o tyle niesłusznym, że istotnie u współczesnych wypadkowi znajdujemy już rozpowszechnione to przekonanie. Jeśli się nie mylimy, w życiu Klemensa XIV Thejnera, w raportach współczesnych z Polski, wypadek ten jest czarno na białém przedstawiony jako — szalbierstwo i fikcya.
Nie przeczym że Dr. Antoni J. ma słuszność, ale jakże to nieskończenie charakterystyczne jest, że ludzie co własnemi oczami patrzyli na ten wypadek, widzieli w nim — komedyą!! gdy jéj w istocie nie było. Postać Strawińskiego wychodzi tu nieco dobitniéj, jaśniéj, ale nie powiemy aby ona była już całkiem dla nas zrozumiałą. Wybornie wystudyowane szczegóły, opowiadaniu dodają ceny. Równie ciekawym jest artykuł ostatni, będący rodzajem rehabilitacyi Ksawerego Dąbrowskiego, a — zarazem ostrzeżeniem co do pamiętników Michała Ogińskiego. Co do tych ostatnich, że nadzwyczaj oględnie posługiwać się niemi wypada, to nie ulega najmniejszéj wątpliwości. Ale mamy, oprócz tych i wiele innych pamiętników, z ostatniego stulecia, — któremi często się posługiwał i Kostomarów, (Gąsinnowskiego) na najmniejszą wiarę nie zasługujących. Poczciwy nawet Kiliński, najserdeczniejszy człek, w drugim swym, niewydanym pamiętniku — daje dowody że na starość pamięć mu nie służyła, a fantazya ją zastępowała.
Historya Ksawerego Dąbrowskiego i niedoszłego Legionu, wybornie napisana, jest małym ale cennym przydatkiem do dziejów lat najmniéj znanych i opracowanych. Cała książka zaleca się pięknym stylem i trzeźwym poglądem, miłości pełnym na ciemne karty dziejowe. Podole w czasie zaboru tureckiego, powrót do Kamieńca wygnańców, co to za śliczne obrazy!
Z teki wiejskiego szlachcica. Taki tytuł nosi ładniutki tomik, wydany również nakładem firmy lwowskiéj, wyżéj wspomnianéj. Są to — szlacheckie Aforyzmy, ale szlachcic co je pisał, nie jest to sobie prosty szarak co nie widział świata! Ba! ba! z cytat widać, że więcéj miał do czynienia z niemczyzną, łaciną, francuzczyzną, filozofami i poetami, niż z pługiem, rolą i szlacheckiém życiem powszedniém. Zrodziły się z czytania i myślenia, ze szlachetczyzny i filozofowania one Aforyzmy, z których połowa przynajmniéj trafna i misternie przedstawiona. Druga, często zdradza mimowolne reminiscencye.
Otwórzmy na chybił trafił. Oto ustęp z natury pochwycony, a mnie tu we Florencyi dziwnie po myśli. „Już od trzech tygodni — pisze szlachcic — chodzę tylko po mieście, po muzeach, po ogrodach. Wszystko to cudowne, ale — jak konfitury — dobre, byle nie zadużo! Jakkolwiek się jest miłośnikiem sztuki, samym duchem świętym żyć nie można, trzeba i chleba powszedniego, trzeba i pogadać i pożartować po ludzku. Jest to wymóg fizyologiczny. Jak ciało potrzebuje wymiany powietrza, tak duch potrzebuje wymiany sensacyi.“ Prawda! ani słowa.
Tak samo dzielę przekonania autora, aforystycznie wyrażone, co do blondynek, ale go nie zdradzę i abyśmy się nikomu nie narazili, zostawię to — między nami. Rzeczywiście są tu bardzo ładne rzeczy, wiele prawdy, wiele tego co się myśli, a nie ma często odwagi powiedzieć, tylko mi Cyklus liryczny zawadza na końcu. Biały, różowy, srebrny i złoty, a nawet czarny Sonet oddałbym za jednę aforyzmów kartkę, bo Sonety takie pisze wielu, a aforyzmów mało który szlachcic stworzyć jest zdolny. Żeby je choć czytać chcieli, po trosze przynajmniéj!
Z tą firmą lwowską tak czynną, nie koniec jeszcze. Oto jest tom nowy starego naszego znajomego, autora Kłopotów komendanta, „Siostra mojéj żony“, obrazek z życia wiejskiego. Niedawnośmy mówili o jego Fotografiach, „Siostra mojéj żony“ jest szerszych rozmiarów, pełniejszym, więcéj opracowanym obrazem, którego pierwszy plan zajmują tak czysto nasze postacie, że każdy z nas wita je jakby jakich dawnych znajomych. Nie wiem doprawdy gdzie, alem tego księdza proboszcza kędyś spotykał na świecie, i tego ekonoma, „żeby nie zełgać“ i to gospodarstwo wiejskie z wyśmienitą Kwapiszewską, z niezrównanym Roguskim z Roguszyna, dla którego wszystko jest facecyą i marnością, oprócz kieliszka okowity. Wesołe to są sceny, ale ogólne wrażenie po nich smutne. Cóż to za nieopatrzność, jaki nieład, jakie życie z dnia na dzień, na łasce opatrzności i naszego — „jakoś to będzie“. Ten przyjazd do domu autora niespodziany, mrozem przejmuje. Drobne to są rzeczy, ale niezmierna prawdziwość obrazów, tłumaczy nam nie tylko wiele małych przygód naszego życia powszedniego, ale zarazem niemal całe losy nasze. Jak w tym domu, tak nigdzie u nas ładu nie było, porządku, przewidywania, chłodnéj rachuby, potrzebnéj oszczędności. Moralne znaczenie tego prostego opowiadania wielkie jest i niemal przerażające. Z takich poczciwych strzech i strzeszek składała się całość, i nic dziwnego, że lada burza mogła je obalić na ziemię: z takich zacnych a niedołężnych istot skupiona społeczność musiała być ofiarą. Myśleliśmy sobie, czytając, że dziś, dziś powinno być i jest i będzie inaczéj. Humorystyczny obrazek brzmi niemal groźném proroctwem.
Mamy trochę pretensyi, że autor tę siostrę żony, do któréj nawet okazuje nieco słabości, na pierwszych kartach tak niekorzystnie nam odmalował, – zdefigurowana fluksyą i watą orthopedyczną. Heroinie przystoi zawsze być jeżeli nie idealnie piękną, to rzeźwą, prostą i zdrową... Przeczytajcie jednak, szanowni czytelnicy, a pójdzie wam to na zdrowie.
Ostatni to list z nad brzegów Arno. Jużeśmy tu mieli coś jakby wiosnę, ciepło, kwiaty, słońce, ale Włochom w marcu i kwietniu dowierzać nie można, zawył wiatr od jakichś gór zimnych, przenikający, ostry i — znowu drewka na kominek. Być może, iż gdzieś są jakieś kątki szczęśliwe, osłonięte, mające przywilej słońca i ciepła, ale że się do nich Florencya nie liczy, to pewna. Zamiast zyskać przez pobyt tutaj na lżejszém przejściu z zimy do wiosny, zdaje się, że tylko dwa razy będziemy musieli tę kryzys przebywać. Co tu w marcu przeżyliśmy, czeka nas nad Elbą w kwietniu.[2]





  1. Nowa poważna praca!Red.
  2. Czcigodny autor tego listu już w Zakątku nad Elbą zajmuje się jak zwykle pracą, bo zdrowie wróciło. Tą dobrą nowiną odpowiadamy na liczne zapytania czytelników.Red.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.