<<< Dane tekstu >>>
Autor J. Leński
Tytuł Z pola walki
Podtytuł Opowiadania żołnierskie
Wydawca Polskie Wydawnictwo Komunistyczne
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BARYKADA

Od samego rana grupy robotników gromadziły się na głównej ulicy miasta.
Gruchnęła powiem wiadomość, że oddział milicji gwardją robotniczą zwany, ma być rozbrojony.
Oddział ten, składający się z samych niemal robotników, był chlubą proletarjatu górniczego. Wszyscy patrzyli nań, jak na zawiązek gwardji robotniczej, która nie dziś to jutro sztandar czerwony podniesie do góry i da bój ostatni kapitałowi.
Jakoż istotnie zanosiło się na rewolucję. Fabryki i kopalnie stanęły. Nastrój walki potęgował się z każdą godziną. W powietrzu pachło prochem.
Ale i wróg nie spał. Zgraja żandarmów urządzała po nocach rewizje i obławy. Tu i ówdzie dochodziło do krwawych starć między milicją a żandarmerją.
Były to jednak drobne utarczki przed bitwą, która zbliżała się coraz bardziej.
Aż wreszcie nastąpił wybuch…
Tłumy robotników w szarych kurtach i bluzach wyległy na ulicę. Uzbrojeni milicjanci starali się ująć ten potok w karby pewnej organizacji i skierować, dokąd trzeba. Z karabinami na plecach obchodzili oni tłum i doradzali stawać w szeregu, aby nie pozwolić żandarmom wedrzeć się do środka.
Do szeregów, towarzysze! — brzmiała komenda.
A gdy już przednie rzędy utworzyły zwartą awangardę, z powodzi głów wyłonił się nagle sztandar czerwony. Fala ludzka zakołysała się, jak łan pod wiatru tchnieniem. Tysiące oczu wzniosły się naraz ku sztandarowi, stalowym zamigotały blaskiem. Parę osób drżącemi głosami zaintonowało pieśń, która wnet została podchwycona przez najbliżej stojących, wędrowała coraz dalej, aż wreszcie z tysiąca piersi huknęła, jak grzmot, pod niebiosa:
Na barykady, ludu roboczy,
Czerwony sztandar do góry wznieś!
Śmiało do boju wytęż swe ramię,
Bo na cię czeka zwycięstwa cześć.
Młoty w dłoń....
.........
Na zakręcie ulicy stał szwadron ułanów w pogotowiu bojowym. Zwrócony twarzą do żołnierzy dowódca tłómaczył, jak trzeba działać wobec „hołoty“. W głosie jego dźwięczała nienawiść i pogarda:
— Żołnierze — mówił on głosem urywanym — Polska musi być silną. Kto osłabia jej moc, ten nasz wróg i z tym, jak z wrogiem postępować należy. Tam oto zebrał się tłum pod komendą bolszewików, którzy za pieniądze moskiewskie postanowili wtrącić kraj w otchłań wojny domowej. Na czele robotników stoi milicja, która zaprzedała się żydom. Tłum trzeba rozpędzić, a milicję rozbroić.
— Żolnierze! Nim ruszycie do ataku, muszę wam przeczytać rozkaz komendy wojskowej. Brzmi on krótko i węzłowato:
— Mierzyć w tłum. Strzelać prosto. Zabijać prowodyrów![1]
— Zakarbujcie sobie te słowa dobrze w pamięci.
— Niech żyje Polska!
— Niech żyje! — powtórzyli ułani trzykrotnie według regulaminu wojskowego.
…A tymczasem pochód ruszył naprzód. Coraz donośniej rozbrzmiewała pieść Barykad i Czerwonego. Purpura sztandarów mieniła się w blasku słońca.
Lecz na zakręcie ulicy czołowe szeregi spotkały się oko w oko ze szwadronem ułanów, który tworzył barjerę, zagradzającą drogę pochodowi.
Na jeden moment chorążowie stanęli, a za niemi, jakby iskra elektryczna poszła skroś tysiące ciał, łamać i chwiać się poczęły dalsze zastępy manifestantów. Szybko jednak nastąpiła widać decyzja w głowach przodowników, skoro tłum ruszył dalej w poprzednim porządku.
Oficer ułanów dał znak ręką przodownikom, aby zatrzymali pochód i zaprzestali śpiewu, który też stopniowo, jakby według rozkazu, przekazywanego z ust do ust, milknął w coraz dalszych zastępach, aż wreszcie zapanowała cisza, skłócona szmerem pytań, przechodzących w pomruk złowrogi.
— Na mocy rozporządzenia władz pochód winien być natychmiast rozwiązany — wołał tubalnie oficer. — Stan wyjątkowy zabrania wszelkich zgromadzeń pod gołym niebem. Proponuję rozejść się natychmiast.
Ale tłum żywiołowo parł naprzód. Dalsze zastępy nalegały całym ciężarem. Grupa przodowników, wziąwszy się za ręce, utworzyła łańcuch piersi, zasłaniający pochód. Z tłumu poczęły rozbrzmiewać wołania pod adresem żołnierzy:
— Bracia! Towarzysze! Nie strzelajcie do swoich. Niech żyje solidarność robotnicza!
Wówczas oficer odwrócił się na koniu w stronę żołnierzy i znów dał jakiś znak ręką.
Rozległ się przeciągły głos trąbki żołnierskiej, poczym wśród śmiertelnej ciszy zahuczała komenda:
— Baczność! Gotuj broń!
Zaszczękały nagle karabiny. Suchy trzask otwieranych zamków rozdarł ciszę, a po nim nastąpił lakoniczny rozkaz:
— Pal!
…Dym, ogień i huk salwy karabinowej… Przeraźliwy krzyk ugodzonych kulami, głuchy jęk ciężko rannych, a wreszcie hałaśliwy pogwar mrowia ludzkiego, które cofać się poczęło na całej linji.
— Stać! — krzyczeli prowodyrzy.
— Spokój! — wołali milicjanci, starając się wszelkiemi siłami utrzymać porządek.
Pod wpływem tych okrzyków tłum począł się uspokajać i zapanował nad sobą. Nim jednak niektórzy zdążyli nachylić się nad rannemi, zadudniły po bruku kopyta i w piekielnej szarży żołnierze wdarli się w sam środek tłumu, rąbiąc szablami na wszystkie strony.
Zwalił się z nóg chorąży, ale chwiejący się sztandar pochwyciły inne, niemniej krzepkie dłonie. Grupy demonstrantów poczęły zapełniać chodniki, chować się do bram, stojących na szczęście otworem.
Wtym szwadron, wyrywający naprzód z kopyta, zatrzymał się jak wryty. Przed oczyma żołnierzy wyrosła nagle, jak z pod ziemi, barykada, za którą stanął oddział kilkudziesięciu milicjantów i uzbrojonych w brauningi robotników. Barykada odgradzała rozjuszonych żołdaków od tłumu, znajdującego się poza skrętem ulicy. Wzniosły ją na prędce setki i tysiące rąk roboczych, wywróciwszy dwa konne tramwaje i kilka żydowskich wehikułów. Cała ta operacja odbyła się z błyskawiczną wprost szybkością. Robota nad wzmocnieniem barykady trwała w dalszym ciągu, ale już pod osłoną wysuniętych karabinów. Na wierzchołku tramwajowym dumnie powiewał czerwony znak rewolucji.
— Milicjanci! — zawołał oficer. — Radzę wam złożyć broń i rozejść się natychmiast.
— Nigdy — zabrzmiała odpowiedź.
— Radzimy wam, żołnierze, zaprzestać bratobójczej rzezi. Nie bądźcie katami ludu roboczego — mówić począł ktoś w czarnym kapeluszu i w szarej bluzie, z jasnemi jak błękit nieba oczyma, ze szczytów barykady.
— Domagamy się chleba i wolności. Nie damy rozbroić naszej gwardji, która tu utrzymuje ład i nie pozwala fabrykantom i żandarmom traktować nas, jak psów.
— Żołnierze! Nazywają was obrońcami wolności. Macie bagnetami swojemi bronić wolnej Polski. Dlaczego więc tratujecie wolność naszą, pomagając jaśniepanom zakuwać nas z powrotem w kajdany.
— Niech żyje Polska Rad Robotniczo-Żolnierskich! Niech żyje rewo…
Ostatni wyraz został jakby wtłoczony kulą do gardła mówcy, który, pochwyciwszy się za pierś, runął nagle z barykady. Ugodził go celny strzał z brauninga oficerskiego. Pan porucznik chciał w ten sposób zagłuszyć słowa prawdy robotniczej, a jednocześnie dać żołnierzom przykład dalszego działania. Na twarzach ich bowiem poczęła się już zarysowywać niepewność i niechęć do całej awantury.
— Naprzód! — skomenderował porucznik, nie dając ani chwili do namysłu.
Konie ruszyły kłusem. Na kulbakach trzymali się, jak struny, żołnierze. Oczy świeciły im złowrogo.
W tym plunęło naraz kilkadziesiąt karabinów. Paru żołnierzy zwaliło się z koni. Zraniony rumak poniósł jakiegoś jeźdzca w odwrotną stronę. Czapka spadła z głowy oficera.
Zaledwie kłęby dymu unosić się poczęły do góry, zabuczała druga salwa, a po niej trzecia i czwarta…
Oddział ułanów odstępował w nieładzie…


∗             ∗

Ale komenda wojskowa nie dała za wygrane. Nadeszły posiłki z pośród żandarmów i legjonistów. Przez cały dzień trwała walka. Dopiero pod wieczór oddział milicji, unosząc rannych, cofał się ku przedmieściom.
A na ulicy leżały nieuprzątnięte trupy. Tu i tam rozbrzmiewał głuchy jęk rannych, o których zapomniano w pośpiechu. Ulica jakby zamarła w grozie. Jeno oddzielne postacie przechodniów majaczyły na chodnikach rozpływając się w zmroku zachodzącej zorzy.
Tuż za barykadą w świetle narożnej latarni widniał żołnierz, pochylony nad rannym robotnikiem. Usiłował go podnieść z ziemi, za każdym jednak poruszeniem krew buchała z ust robotnika. Żołnierz był kontuzjowany w głowę.
— Michaś — szeptał serdecznie. Widziałem cię, jakeś stał na barykadzie ze sztandarem w dłoni. Słyszałem twoją mowę. Każde jej słowo dźgało mnie w serce, jak nóż. Alem gęby nie mógł otworzyć. Widzisz — rozkaz i wszyscy milczeli. Widziałem, jak ten drań wyciągnął brauning z za pasa. Chciałem go schwycić za rękę, ale ordynans, który mi się przyglądał z boku, odsadził mnie od tego łajdaka.
Huknął strzał, za nim splunęły wasze karabiny, a z za płotu posypały się na nas kamienie. Zachwiałem się na koniu, coś mnie zamroczyło i dalej nic już nie pamiętam.
— Michaś, bracie rodzony. Daruj mi, jam strzelał do góry. Za moim przykładem poszło paru innych wiarusów. Przysięgam na rany Chrystusa, że nie zapomnę krzywdy twojej. Popamiętają mnie jeszcze — psie krwie…
Zraniony w piersi podniósł głowę do góry i wyciągnąwszy dłoń do żołnierza, wyszeptał:
— Nie mnie, jeno sprawie winieneś spłacić dług… Nie bądź nigdy katem swego brata. Pamiętaj…
Tu mu się głos załamał. Krew znowu rzuciła się ustami. Ostatnim wysiłkiem woli zawołał:
— Niech żyje rewolucja!








  1. Rozkaz prawdziwy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Leszczyński.