Zagoniony
Obłęd, co się wyprawia! Szaraki, burki, czarnoszyjce
wzbijają się, chcą nieba. A dysze puste, bez kolorów.
Smętnie, jakby ktoś słał ostatnie łoże. Łamańce, łęty leżą.
Można nimi smagać sterczące łopatki, mostki i biegać
w ekstazie z zamarzniętą śliną. Ciemno, sens stracił s,
wszystko spaprane. Trzeba leźć w ten mrok chybocącą się
kładką, patrzeć jak nurt przesuwa śniętą rybę. Rozcieraj szyby,
rozmazuj syf, klnij! Pora zgnilizny, butwień, dreszcz
goni dreszcz i wszędzie rozbrzmiewa cyniczne berek.
Szepczę jak egzorcysta do opętanej rynny, straszy mnie kałuża
odwróconym niebem. Skulony, pęknięty, pusty w środku
brodzę. No dalej, postrasz mnie truchłem, wejdź w szpik,
wykręć. Zdążę ścisnąć pięść, przyłożyć ją do ust, pocałować.
Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0.
Dodatkowe informacje o autorach i źródle znajdują się na stronie dyskusji.