Zaręczyny Jana Bełzkiego (Weyssenhoff, 1903)/Dnia 10-go marca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zaręczyny Jana Bełzkiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1903 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Konstanty Górski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nieszczęście, w które zabrnąłem, nie rozwikłane jeszcze bynajmniej, ale dzisiejszy wypadek przynosi mi chwilową ulgę i złą jakąś radość. Wyzwaliśmy się i nawet nie wiem, kto zaczął sprzeczkę. Dobrze, żem tyle miał nad sobą siły, że przed świadkami żadnej mu nie wyrządziłem obelgi.
On: Nie znoszę żadnych nauk, zwłaszcza od pana.
Ja: Nie zadaję sobie pracy uczenia pana. Mówię do innych. Coś pan usłyszał, możesz jednak wziąć pod rozwagę i skorzystać z tego, jak zechcesz.
— Słyszałem już za wiele dzisiaj i dawniej. Skorzystam zaś ze słów pana w ten sposób, że go jutro poproszę o bliższe tłómaczenie przez dwóch przyjaciół.
Ledwom mu ręki nie podał z radości, że tak prędko doszedł do upragnionego przeze mnie wyniku. Odpowiedziałem z ukłonem:
— Przyjaciele pańscy zastaną mnie jutro w domu między dwunastą a drugą.
On się też odkłonił i wróciliśmy do salonu z podnieconemi, ale nie tragicznemi wcale minami. Ci, co nas widzieli przed chwilą, mogli sądzić, że rozprawa zakończyła się zgodą.
I rzeczywiście stanęła zgoda. Słowa nie wymówiwszy o wewnętrznym powodzie naszej nienawiści, porozumieliśmy się wybornie. A więc słyszał ów epitet, którym go poczęstowałem na balu u Falkiewiczów. Nie podniósł go, zapewne przez wzgląd na swoją kuzynkę, może za jej rozkazem. Dzisiaj zdawał się też wiedzieć doskonale, o co mi chodzi: nie był nawet zdziwiony. Takie to wszystko piekielnie jasne!
Chodzi mi przedewszystkiem o tajemnicę, bo sprawa głośna mogła-by skompromitować Celinę, albo zakończyć się jakąś interwencyą i marnymi układami. A ja dbam o pewną siedmiosekundową chwilę; nawet jej obietnica bardzo mię nęci.
Znalazłem już sekundantów. Récan i Krotoski byli obaj na wieczorze, a że to ludzie bardzo dyskretni, rozumni i szczerze mi przyjaźni, dawno już myślałem, że w danym razie im moją sprawę powierzę.
Wracaliśmy piechotą od Warszyckich, miałem więc czas prosić ich i rozmówić się. Przystali odrazu, bez cienia wykrętu, tak, jak się tego po nich spodziewałem, chociaż Récan naprzykład ma stałe zajęcie w biurze i bez strat nie może go opuścić. Krotoski swym tonem tyranicznego entuzyasty starał się we mnie wmówić, że nie mam za co nienawidzieć Valforta; później cała ta sprawa załagodzona zostawi tylko przyjemne wrażenie uniknionego szaleństwa, — i już mi zaczął po swojemu, z werwą i wyobraźnią, malować obraz szczęścia rodzinnego, przyszłych moich zajęć, przeznaczeń, pracy dla ogółu... Ale kiedy nadmieniłem, że mam poważniejsze pretensye do Valforta, niż sprzeczka o parę wyrazów, Krotoski zniżył ton, a Récan skinął głową, patrząc mi w oczy. Człowiek ten w sprawach delikatnych, osobistych, czy publicznych, wie dużo, wietrzy jeszcze więcej i milczy, ale zbiera zapas spostrzeżeń bardzo potrzebnych, gdy wypadnie zważyć człowieka lub położenie.
Zrozumieli obaj, że sprawę prowadzić wypadnie ostro i bardzo tajemnie.