Zaręczyny Jana Bełzkiego (Weyssenhoff, 1903)/Dnia 6-go marca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Zaręczyny Jana Bełzkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Dnia 6-go marca.

Coraz gorzej mi jest i coraz smutniej. Czym ja doprawdy narzeczony? Padło coś między mną a Celiną i mam wrażenie, że ta zapora rośnie, przedłuża się i coraz bardziej mnie od niej oddala. Ona posmutniała, nie trzpiota się już, ale też i ze mną mówi mniej swobodnie, nie daje mi całego zaufania, czegoś się boi, na coś wiecznie ogląda się... Ha — może się boi, że cóś zgadłem z jej przeszłości? A ja nic nie zgadłem, niczegom się nie dowiedział, tylko posądzam, wątpię i cierpię.
Przeszłość kobiet pięknych, zalotnych i otoczonych wielbicielami, to dopiero studyum niedostępne. Ci, którzy w ich historyi brali udział, milczą: jest to ich obowiązkiem, a często im dogadza; dokumenta się niszczą; — pozostaje tylko bałamutna legenda, której wierzyć nie można... Gdyby tu chodziło o historyę pani X. albo Z.! — ale tu chodzi o nią, o tę najbardziej zajmującą kobietę, która ma być moją żoną.
Że teraz mnie wybrała z serdecznej skłonności, to prawie rzecz pewna. Że teraz jestem pierwszym jej... mistrzem dworu, to oczywista. Ale jak było dawniej? Co ją łączyło z Alfredem? Musiało to być jakieś bliższe porozumienie; wszystko mnie o tem przeświadcza.
Mówiłem z nią raz tylko o Valforcie, bo nie można było rozmowy tej uniknąć; później nie wymówiliśmy już tego nazwiska. Było to nazajutrz po balu. Chociaż Celina mieszka teraz w hotelu, zastałem u niej prawdziwy raut o zmroku. Już w korytarzu słychać było gwarną rozmowę i dźwięczny głos, który poznam między setką innych. Gdy wszedłem, gwar przycichł, jak pod surdyną. Cóż u licha? czy ja zaczynam działać na ludzi, jak upiór, albo jak szpieg utajony? Wiele osób ruszyło się z miejsc i wyniosło, Valfort zemknął jeden z pierwszych, manewrując tak, żeby się ze mną nie przywitać. Salonik zaczynał opróżniać się, z czego Celina widocznie była nie rada: zatrzymywała uporczywie swych gości z gorączkowym jakimś naciskiem. Wiem naprzykład, że nie dba o starą pannę Kardynowską, bo ta nudzi wiecznem opowiadaniem, jak ten i ów się w niej kochał, albo jeszcze kocha, podczas gdy ona wie, że miłość ziemska i t. d., — a właśnie tej pospolitej i kwaśnej dewotki uczepiła się Celina, jak deski ratunkowej.
— Moja kochana pani, zostań jeszcze, powiedz, jak tam idą wasze sesye dobroczynne, czyś się pogodziła z prezesową? — a ksiądz Rafał czy was nie opuszcza?
Widocznie nie chciała Celina zostać ze mną sam na sam. Przyszło znów parę osób, na krótko; wyszli nakoniec wszyscy.
Nie zaczął-bym może rozmowy wprost o wczorajszem zajściu, bo musiałem przepraszać, a nie czułem się dosyć winnym i nie mogłem wszystkich swoich usprawiedliwień przytoczyć. Ale ona, skorośmy zostali sami, przystąpiła odważnie do przedmiotu i z taką powagą, aż mi się nową wydała i niezwykłą:
— Panie Janie, czy chcesz ode mnie wszystkich mych przyjaciół odstraszyć?
Jak kto ze mną na ostre, to i ja z nim. Odpowiedziałem więc:
— Zależy od gatunku przyjaciół i stopnia ich zażyłości z panią...
— Alfred jest moim ciotecznym bratem, więc o jego gatunku trudno wątpić, — rzekła trochę dumnie, — a wyznaję, że go bardzo lubię i rada zawsze jestem mieć go przy sobie.
— Nie śmiem temu się przeciwić, pozwoli jednak pani, że ja go nie będę lubił, że go nawet mogę z czasem znienawidzieć.
Otworzyła szeroko oczy i gniew się w nich zmienił w łzawy trochę przestrach. I mnie się zaraz po tej kolizyi, pierwszej z nią chyba w życiu, miękko zrobiło na sercu. Ująłem jej rękę w obie dłonie i zacząłem mówić prędko:
— Bo nie wiesz, droga moja, jaki to ból, kiedy mi ktoś kradnie choć tyle z twego serca, nie wiesz, jak ja drżę o ten mój skarb najcenniejszy, nieoczekiwany, niepojęty, a przecie mój, boś mi go przyrzekła i dała. Przebacz mi — możem ja chory? to minie, to się wyleczy, żebym wiedział tylko, że mnie jeszcze kochasz...

Spojrzała na mnie tak cicho z góry, — bo, o ile pamiętam, uklękłem, — i ściskała mi obie dłonie, a w głosie jej drżącym była zapowiedź płaczu:
— Wiesz, że cię kocham, ale takiś teraz dziwny, nieprzewidziany, inny, że się trochę boję.
Możebyśmy się wytłómaczyli i wszystko sobie nawzajem darowali, gdyby ktoś nie wlazł znów do jej pokoju. Takie to już szczęście moje w ostatnich dniach.
Przesiedziałem i tego nudnego księcia Koryatowicza, który, mimo lat sześćdziesięciu, wyobraża sobie, że jeszcze wywiera na kobiety piorunujące wrażenie. Ma rzeczywiście piękną postać i rasową polską twarz, ale przytem wielki elegant i nosi monokl. Wygląda też, jak portret starego hetmana, przebrany w żakiet od Poola. Przez ustępstwo dla prądów nowożytnych, stary hetman udaje trochę paryskiego zdobywcę serc. Jest to zresztą człowiek surowych zasad, świadomy tylko swego wdzięku i wyzyskujący go dość dziwacznie. Kiedy patrzy na młodą kobietę, zdaje się mówić: »Żebym chciał, była-byś ty moją, ale zasady mi nie pozwalają« — i może w głębi duszy lituje się nad swemi ofiarami.
Robiłem sobie te uwagi patrząc z boku na księcia, długo rozmawiającego z Celiną. Wyśpiewał nareszcie wszystko miarowym swym głosem i doskonałą polszczyzną (dba o tę oryginalność, co mu się wielce chwali) i poszedł.
Wróciliśmy do rozmowy, ale już w innem usposobieniu. Celina musiała się przebrać na obiad; doszliśmy więc pośpiesznie do wyników naszej dyskusyi. Ona nie może powiedzieć Alfredowi, żeby jej unikał, bo było-by śmiesznem brać go tak na seryo; on sam się spostrzeże, już nawet może spostrzegł za wiele... Ja nie nalegałem, chciałem zrobić pewne zastrzeżenia, ale było późno, Celina śmiała się tak wesoło, po dawnemu — i tak ładnie rozstaliśmy się. Wszystko niby się załagodziło, wszystko dobrze...
Ale gdzie tam! wszystko źle. W nocy doszedłem do tego smutnego przekonania. Bo jakież wymogłem ustępstwa? Żadnych, — nie prosiłem nawet o żadne, a pokazałem się w najniekorzystniejszej postaci chmurnego, niebezpiecznego zazdrośnika.
I od tego czasu mnóstwo drobiazgów trwoży mnie ciągle i zasępia, Valfort nie pokazuje się u Celiny podczas gdy ja jestem, wiem jednak, że tam bywa. Choć mi to wstrętne, zacząłem nawet śledzić jego ruchy. Pytam naprzykład portyera hotelowego niby od niechcenia:
— Nie było tu czasem hrabiego Valfort?
— Pan hrabia pewno zaraz tu będzie, bo i pani Szarzyńska ma wrócić o czwartej.
Mimowolnie wyrwało mi się pytanie:
— W ostatnich dniach tu często bywał?
— Po dawnemu, panie hrabio.
Miła informacya. Nie śmiem dalej pytać: przez ostentacyjny szacunek tego franta przebija jakby trochę ironii.
Tak bywam nie swój wobec Celiny, że widuję ją teraz na krótko, udając liczne zajęcia. A cokolwiek robię, to jak przez sen, a we śnie stoi ciągle jedna zmora, od której odwracam twarz, tak jest okropna.
Raz jednak muszę zajrzeć jej w oczy.
Valfort nie może być teraz jej kochankiem, to niepodobna. Ale czy nim nie był?
Dreszcz mnie przejmuje od samego widoku tych słów na papierze. Przez sam domysł ubliżam Celinie, a jednak od tej świętokradzkiej myśli, przeklętej myśli, opędzić się nie mogę. Jej niedorzeczne pierwsze małżeństwo tłómaczyło-by ją poniekąd: mąż jej był nudny, starszy o jakie lat trzydzieści. Valfort kochał ją zapewne, kocha ją jeszcze. Wzajemne zachowanie się ich obojga nie jest takie, jak brata z siostrą: on jej nadskakuje, dogadza we wszystkiem, czołga się przed nią, — a ona widocznie dba o niego, zwierza mu się ze swych myśli i zamiarów. Skąd on wie naprzykład, że mnie trzeba unikać? — widocznie go ostrzegła. Trwa zatem między nimi porozumienie i stosunek... A jeżeli to był stosunek najpoufalszy, to teraz w cóż się przerodził? czy się zmienił? Wielki Boże!
Tak mi jest źle, że aż chudnę i zwracam na siebie uwagę znajomych. Widzi to Celina, niepokoi się czasem, ale u niej niepokój, miłość, zabawa, pobożność — wszystko to jak stroje, które się posiada, których jednak nie można włożyć naraz: jedne się chowa, ubiera się w drugie i znów się zmienia.
Staję się zły i zgryźliwie wszystko tłómaczę. Trudno mi się zdobyć na dobre słowo, lub uśmiech; dlatego od życzliwych uciekam, a nawet matkę rzadko odwiedzam. Poczciwa matka troszczy się o mnie i pyta, co mi jest. Polubiła już Celinę, może dla mnie bardziej, niż dla niej. Celina do niej chodzi, mówi dużo o mnie, wypytuje. To bardzo ładnie, ale cóż mi po tem, kiedy ten szalony niepokój spać mi nie daje w nocy, a we dnie zatruwa każdą rozkosz widzenia Celiny. Bo rozkosz trwa jeszcze, tylko się szczęście gdzieś ulotniło.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.