Zeznanie Zbigniewa Bujnowicza o zbrodniach popełnionych przez Niemców na terenie koszar Stauferkaserne przy ul. Rakowieckiej w Warszawie


Zeznanie Zbigniewa Bujnowicza o zbrodniach popełnionych przez Niemców na terenie koszar Stauferkaserne przy ul. Rakowieckiej w Warszawie • Zbigniew Bujnowicz
Zeznanie Zbigniewa Bujnowicza o zbrodniach popełnionych przez Niemców na terenie koszar Stauferkaserne przy ul. Rakowieckiej w Warszawie
Zbigniew Bujnowicz

Nr 39

Sygn. 1100/z/III, k. 540

Dnia 12.V.1948 r. w Gdańsku SOŚl. A. Zachariasiewicz, Przewodniczący OKBZN w Gdańsku, przesłuchał niż. wym. świadka. Świadek: ZBIGNIEW BUJNOWICZ, syn Edwarda i Stanisławy, 28 lat, student medycyny Akademii Lekarskiej w Gdańsku, zam. Gdańsk-Wrzeszcz, ul. Staszica 6 m 1.

W momencie wybuchu powstania warszawskiego w 1939 r.[1] zamieszkiwałem w Warszawie przy ul. Narbutta nr 54. Po nieudanym ataku powstańców na więzienie mokotowskie i szkołę przy ul. Kazimierzowskiej, wycofali się powstańcy zaraz nocą na drugiego sierpnia 1944 r. na barykady przy ul. Szustra. Od godz. szóstej rano w dniu 2 sierpnia 1944 r. trwało chaotyczne ostrzeliwanie z dział, broni maszynowej, przez tanki domów położnych przy ul. Narbutta i okolicznych.

Dom, w którym zamieszkiwałem, ugodzony był dziesięć razy pociskiem artyleryjskim. Z domu tego, jako też z sąsiednich, nie strzelali Polacy do Niemców, bowiem jak podkreśliłem, powstańcy przenieśli swą akcję na barykady. Również i dnia poprzedniego z domu tego nie strzelano do Niemców. Około godz. 13.00 strzelanina ustała i wtedy to na podwórze wpadł patrol w sile do dziesięciu uzbrojonych w automaty i granaty Niemców w mundurach SS. Na rękawach członków patrolu widniały opaski z napisami: „Hermann Göring”, „Totenkopf” i "Horst Wessel". Ponadto w patrolu znajdowało się dwóch lotników.

Patrol począł strzelać seriami w klatce schodowej, po czym dały się słyszeć wezwania: „Alle heraus”. Na to wezwanie wszyscy mieszkańcy domu poczęli wychodzić, jak kto stał. Wychodzących nas na podwórze wyzywano od bandytów, bito kolbami i popychano i to tak mężczyzn, jako też kobiety i dzieci, bez najmniejszej przyczyny ku temu, bowiem ludność pod wrażeniem uprzedniej strzelaniny schodziła spokojnie, z rękoma wzniesionymi do góry, na wezwanie. Od progu pędzono nas chaotycznie ulicami: Narbutta, Kazimierzowską i Rakowiecką do koszar Stauferkaserne, które urządzone były w gmachu, jak orientuję się, przedwojennego Archiwum Wojskowego.

Gdyśmy przybyli na dziedziniec tych koszar, zastaliśmy tam już dużą ilość mężczyzn, kobiet i dzieci w ten sam sposób zgrupowanych jak i my z sąsiadującymi z naszą ulicami, a mianowicie: z Puławskiej, Kazimierzowskiej, Rejtana, Wiśniowej, Alei Niepodległości, Asfaltowej, Opoczyńskiej, Fałata i Rakowieckiej. Spędzanie ludności zakończyło się około godz. 17-tej. Do około godz. 20-tej przetrzymano nas na deszczu na dworze. Wtedy to rozdzielono nas zebranych, w liczbie około tysiąca, na dwie grupy, a mianowicie na grupę mężczyzn oraz kobiet z dziećmi, przy czym każdą ulokowano w innym bloku koszar.

Dnia następnego rano widzieliśmy z okien, że kobiety z dziećmi odeszły pod eskortą na ulicę Rakowiecką w stronę ul. Kazimierzowskiej. Było to około godz. 20-tej. Oficjalnie nikt nie przemówił do nas ze strony Niemców i nie wyjaśnił nam przyczyny naszego zatrzymania. Jedynie tylko w mowie potocznej dozorujący nas SS-mani nazywali nas bandytami warszawskimi i zapowiadali, że wszystkich nas zabiją w wypadku, gdyby chociaż jeden z Polaków uciekł.

Pierwsze pożywienie i płyny otrzymaliśmy dopiero w trzecim dniu. Przedstawiało się ono jako nieznaczna ilość sucharów i czarna kawa, której podano około pół wiadra na siedemdziesięciu mężczyzn. W trzecim lub czwartym dniu pobytu w koszarach, w godzinach wieczornych, słyszałem większą ilość wystrzałów, których odgłos dochodził, jak okazało się później, gdy poznałem teren, od strony garażu. Dnia następnego po strzelaninie byłem zatrudniony wraz z kilku jeszcze mężczyznami, których nie znałem, przeto nazwisk ich wskazać nie umiem, do kopania rowów przeciwlotniczych obok właśnie wspomnianego garażu. Dozorujący nas SS-man, którego nazwiska nie znam, był w stanie podchmielonym i począł się przechwalać, wskazując na ślady kul na drzewach okolicznych i w murze garażu oraz ślady skrzepłej krwi na ziemi, że poprzedniego dnia wieczorem sam zabił siedmiu Polaków. Zaznaczył, że nie jest to specjalną tajemnicą, bo tak czy owak my wszyscy zostaniemy rozstrzelani, gdyż taki mają rozkaz z Gestapo z Alei Szucha. Na moje zapytanie, gdzie są pogrzebane zwłoki, odpowiedział, że tego nie może powiedzieć.

Wiem, że w czasie między 10 a 12 sierpnia 1944 r. rozstrzelana została grupa piętnastu mężczyzn przebywających w koszarach tak jak i ja, lecz osadzonych na prawym bloku. Wiem o tym stąd, że zwłoki ich były grzebane przez więzionych Polaków. Nazwisk ich nie znam. Z opowiadań ich wiem, że zwłoki zostały zagrzebane w końcu realności koszar, tuż przy ogrodzie WSHZ. Dość często mówiło się pomiędzy nami, że po wieczornym apelu zabierano pojedynczo mężczyzn. Komentowano sobie, że mężczyźni ci zabierani są do Gestapo na Aleję Szucha. Czy z tak zabranych powrócił kto do koszar, tego wskazać nie umiem, a to dlatego, że bezpośrednio z celi, w której ja przebywałem, nie zabrano nikogo.

W końcu sierpnia 1944 r. lub w pierwszych dniach września 1944 r. pewnego poranku, w czasie apelu, zajechały na plac apelowy dwa samochody osobowe z gestapowcami, których nie znałem z widzenia z obrębu koszar, oraz dwie ciężarówki kryte brezentem tzw. „budy”. Przybyli gestapowcy bez list, na oko wybrali spośród nas kiwnięciem palca i wezwaniem: „komm”, około siedemdziesięciu mężczyzn, których załadowali do „bud” i wywieźli. Po nazwisku nie znałem żadnego z tak wybranych. Ludzi tych więcej na terenie koszar nie spotkałem ani też nie zetknąłem się z nimi po wojnie. Po skończonym apelu tym, idąc do pracy, zapytałem dozorującego SS-mana, dokąd powieziono wybranych. Sens odpowiedzi jego był mniej więcej następujący: „martw się o siebie – tamtych już nie zobaczysz”.

Życie nasze w koszarach miało charakter życia obozowego. Pobudka była o godz. 5.30, po czym po apelu następowało śniadanie, składające się z jednego lub dwóch sucharów łącznej wagi około 50 g, 1 1/4 l czarnej kawy, po czym następowała praca trwająca do godz. 13-tej. Przerwa obiadowa trwała godzinę i wtedy otrzymywaliśmy obiad składający się z kaszy gotowanej na rzadko w ilości około pół litra. Po przerwie praca trwała do godz. 19-tej i znów po przerwie dwugodzinnej, w czasie której otrzymywaliśmy kolację składającą się z takiej samej potrawy jak śniadanie lub obiad, podejmowaliśmy nadal pracę, która trwała do godziny drugiej w nocy.

Te warunki życia i pracy doprowadziły przy brutalnym traktowaniu SS-manów do zupełnego wycieńczenia nas więzionych, którzy dotknięci już byliśmy epidemią krwawej dezynterii. W związku z tym rozpoczęto szemrać. Chodziło nam głównie o to, aby praca nocna traktowana była jako odrębna zmiana, tzn. aby część nas pracowała w dzień, a druga część nocą. W związku z tym szemraniem zostaliśmy zebrani pewnego popołudnia, między 9-tym a 11-tym sierpnia 1944 r., na dziedzińcu i do nas przemówił po polsku podoficer z załogi nas dozorującej, nazwiskiem Franckowiak, w randze, jak orientowałem się, SS-Rottenführera. Zapowiedział, że my buntujemy się, zamiast okazywać wdzięczność Hitlerowi, który nas ułaskawił i pozostawił przy życiu, zamiast zabić nas za to, żeśmy powstali przeciw niemu w Warszawie. Zapowiedział, że dla przykładu zostanie powieszony jeden spośród nas, na co wszyscy musimy patrzeć, gdyż ci, którzy by opuścili oczy w momencie egzekucji, będą również powieszeni. Zaznaczył, że po egzekucji obiad ma być zjedzony jak zawsze, a gdyby znaleziono resztki posiłku, potraktowane to będzie jako sabotaż i winni tego będą powieszeni. Jeżeli ta egzekucja nie odniesie pożądanego skutku, wszyscy szemrzący nadal i każdych pięćdziesięciu innych z najbliższego ich otoczenia, zostaną powieszeni.

Po tej przemowie wybrał jednego spośród mężczyzn, którego powieszono na drzewie koło garażu. Przed egzekucją ofiara zwróciła się do Franckowiaka z oświadczeniem, że jest żołnierzem i prosi o śmierć godną żołnierza, tj. rozstrzelanie, na co Franckowiak z drwinami odpowiedział te słowa: „dla Polaków są tylko stryczki”. O ofierze mówiono, że był to oficer AK w randze porucznika, który został ranny na terenie więzienia mokotowskiego w czasie zdobywania tegoż. Tam to odnaleziony on został przez SS-manów w stanie bezwładu, ranny w obie nogi, po przeleżeniu dłuższego czasu w ukryciu bez opieki, żywiąc się, jak to sam wskazał, kroplami wody zraszającymi się na rurach wodnych i jajkami gołębi.

Franckowiak był najbardziej bestialskim członkiem załogi SS dozorującej nas w koszarach. Bił bez powodu przy każdym zetknięciu i to czym popadło, a gdy ofiara zbita łopatą, kilofem lub widłami leżała już na ziemi, kopał butami wśród najohydniejszych wyzwisk. Doświadczyłem na własnej skórze tych form traktowania przy każdym zetknięciu na pracy z Franckowiakiem, co miało miejsce osiem lub dziesięć razy. Z rysopisu jego mógłbym wskazać następujące dane: wzrost około 1,65 m, krępy, twarz owalna, nos prosty, oczy jasne, włosy blond, uczesany do góry, bez widocznych znaków szczególnych, głos niski, chrypiący, jak u ludzi nadużywających alkoholu.

Nie orientuję się, który z członków załogi nosił nazwisko Baumeister. Jeżeli ono ma odnosić się do zwierzchnika załogi obsługującej blok lewy, to muszę nadmienić, że był to człowiek rzetelny i nie dało się zauważyć, by zdradzał on skłonności do znęcania się nad uwięzionymi. Był to jedyny wyjątek wśród załogi SS. Był on nieco niższy od Franckowiaka, bardzo szczupły, twarz pociągła, zapadła, ciemna, skronie szpakowate, kilkakrotnie ranny, w tym w jedną nogę, którą nieco powłóczył, lecz nie pamiętam którą, tak że posługiwał się przy chodzeniu laską.

Komendantem koszar był Hauptsturmführer Petz, nie znanego mi imienia. Nazwisk zastępcy jego, względnie innych oficerów SS jemu podległych – nie znałem. Załoga SS podlegała Petzowi, a dozorująca nas więzionych w omawianych koszarach Polaków nosiła na rękawach opaski z napisami: „Totenkopf”, „Hermann Göring” i „Horst Wessel”. Załoga dochodziła liczebnie, jak obliczam, do dwustu pięćdziesięciu ludzi z tym, że w końcu sierpnia 1944 r. zasiliła ją grupa SS-własowców, około dwustu ludzi łącznie z umundurowanymi w uniformy kozackie. Ci nie mieli z nami styczności i, jak wiadomo mi, używani byli do akcji frontowej. Wiadomym to było szczególnie z tego, że dnia 25 lub 26 września 1944 r. przywieziono grupę około sześćdziesięciu tych własowców – kozaków – rannych w wyniku najścia na minę, założoną przez powstańców przed barykadami.

Dnia pewnego zatrudniony byłem sam przy uprzątaniu wieży obserwacyjnej i wtedy to dozorujący mnie SS-man narodowości rumuńskiej wskazał mi przejeżdżającego samochodem Petza, objaśniając, że jest to najgorszy i najbardziej okrutny człowiek, jakiego znał. Złożył się nawet do niego z karabina i oświadczył mi, że gdyby miał więcej odwagi, to by go zabił. Dnia 10 października 1944 r. przeniesiono nas do Włoch k. Warszawy, skąd 15 października 1944 r. udało mi się zbiec.

Z opowiadań mojej matki, zamieszkałej tu ze mną, powziąłem wiadomość, że przed wyprowadzeniem kobiet z koszar, co nastąpiło jak wspomniałem w dniu następnym po osadzeniu, polecono kobietom wyjść z białymi chustami pod barykadę u zbiegu ulic Szustra i Kazimierzowskiej i wezwać powstańców do zniszczenia barykady pod groźbą rozstrzelania wszystkich nas mężczyzn uwięzionych w koszarach. Szczegółów w tym względzie nie znam i nie wiem, czy matka uczestniczyła w tej akcji, która jednak, jak twierdziła, miała miejsce.

Prace, do jakich nas używano, były różnolite. Mianowicie były to prace ziemne na terenie koszar, oczyszczanie ulic, wznoszenie barykad, prace bezcelowe – jedynie dla pastwienia się nad nami, jak oczyszczanie ustępów gołymi rękami, oraz ładowanie na samochody urządzeń mieszkaniowych i innych walorów i odwożenie na Dworzec Zachodni. Innymi nazwiskami, poza już wskazanymi, odnośnie do załogi SS nie operuję, gdyż nie są mi znane. Również nie są mi znane nazwiska współwięźniów, gdyż takowych nie używaliśmy nawet pomiędzy sobą. Co do zbrodni popełnionych przez członków załogi SS z terenu Stauferkaserne, lecz poza obrębem koszar, znane mi są następujące:

1) w końcu sierpnia 1944 r. widziałem grupę mężczyzn, kobiet i dzieci pędzoną od strony ulicy Puławskiej, w liczbie około dwu tysięcy, którą oprócz SS-manów z załogi koszarowej otaczali żołnierze piechoty i lotnicy. Dwie staruszki nie mogące iść, które pozostały w tyle, zastrzelili SS-mani na torze tramwajowym, na ul. Rakowieckiej u wylotu ul. Kazimierzowskiej.

2) dnia następnego jadąc samochodem na Dworzec Zachodni zauważyłem, że samochód przystanął na autostradzie wiodącej na Okęcie. Z samochodu wysiadł SS-man i wezwał leżącego w rowie staruszka, by szedł na dworzec kolejowy, gdyż tu mu nie wolno pozostać. Staruszek częściowo po polsku, częściowo po niemiecku tłumaczył, że jest zmęczony i gdy nieco odpocznie, to pójdzie. W odpowiedzi na to SS-man strzelił z pistoletu w głowę staruszka, po czym wziął kanister z benzyną, oblał poruszającego się jeszcze i podpalił zapałką.

3) w jakieś kilka dni później przejeżdżałem na Dworzec Zachodni i zauważyłem na ogródkach działkowych przy końcu ul. Rakowieckiej stłoczoną grupę kobiet z dziećmi i kilku starszych mężczyzn w łącznej liczbie około sześćdziesiąt osób. Samochód nasz został zatrzymany i wywołano jednego z jadących w nim SS-manów. Staliśmy w odległości około 50 m od tej grupy oczekując na powrót wywołanego i wtedy to widziałem, że wywołany odbierał Polakom Kennkarty. Polacy otoczeni byli przez około trzydziestu SS-manów z terenu koszar, których znałem z widzenia. W odległości kilku kroków od tej grupy leżały zawiniątka i walizki oraz wózki dziecięce i taczki, które, jak rozumiałem, były własnością członków tej grupy Polaków. W pewnym momencie otaczający grupę tę SS-mani poczęli strzelać w nią z automatów. W tym czasie powrócił wywołany, samochód nasz ruszył i jeszcze z drogi, bowiem przestrzeń była otwarta, widziałem czas jakiś tę masakrę i słyszałem strzały i jęki. W kilka dni później w jednej z ubikacji koszar na bloku lewym widziałem porozrzucane Kennkarty. Z dworca wracaliśmy inną trasą i widziałem z oddali, że w miejscu masakry jest ogień. Do terenu koszar dochodził od strony pożaru specyficzny swąd spalonych ciał doprowadzający do torsji.

4) w kilka dni później idąc pieszo na prace Al. Szucha do Ogrodu Ujazdowskiego widziałem, że na tejże ulicy u wylotu ul. Litewskiej stała grupa około stu do stu dwudziestu nagich mężczyzn nad wykopanymi dołami, otoczona silną załogą SS-manów z terenu koszar, których znałem z widzenia. W pewnym momencie otaczający SS-mani poczęli strzelać z automatów w ofiary, z których część padała, a część rzuciła się do ucieczki, jednak nim uszliśmy kilkadziesiąt metrów, grupa ta była już zmasakrowana i strzelanina ustała.

5) pomiędzy 23 a 25 września 1944 r. pewnego ranka, będąc na ul. Odyńca, dokąd pod eskortą podnieśliśmy od samochodów, które przystanęły na Okęciu, konwie z kawą i zupą dla SS-manów i własowców zajętych akcją wysiedlania Polaków, widziałem, jak SS-mani dwaj gwałcili dwie młode dziewczyny w wieku około lat 20 na ogródku przy froncie jednego z domów. Po odbytym gwałcie kazali sprawcy ofiarom iść przed siebie i wtedy jeden z nich zastrzelił obie.

To wszystko. Odczytano.

(–) Zbigniew Bujnowicz

Przewodniczący (–) A. Zachariasiewicz
Sędzia Okręgowy Śledczy
Protokólant (–) M. Elmanowicz





  1. Oczywista omyłka pisarska, ma być 1944 – red.






Ten tekst nie jest objęty majątkowymi prawami autorskimi lub prawa te wygasły. Jest zatem w domenie publicznej. Więcej informacji na stronie dyskusji.