Ziemia Obiecana (Reymont, 1899)/Tom drugi/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ziemia obiecana |
Wydawca | G. Gebethner i spółka |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi |
Indeks stron |
W jadalni nikt prócz Niny nie zauważył wyjścia Maksa.
— Co się stało z panem Baumem? — zapytała Mada Müller.
— Azaliż jestem stróżem swego spólnika, jeśli ten kasyerem nie jest! — odpowiedział żartobliwie Borowiecki, ale był rad, że oczy tego spólnika nie śledziły za Anką i nie kontrolowały jego rozmowy z Madą, która straciła humor, dowiedziawszy się o narzeczeństwie, i bardzo namawiała ojca do wyjścia, ale Müller był dzisiaj w doskonałym humorze, ujął wpół Borowieckiego, posadził przy córce i zawołał rubasznie:
— Głupia Mada, masz kawalera i niech ci się nie śpieszy do domu.
I pozostawił ich przy sobie; siedzieli zakłopotani.
Mada spuściła głowę na piersi i z wielkiem zajęciem wciągała rękawiczki, słuchając brzmienia jego nizkiego głosu, który zawsze przejmował ją rozkosznem drżeniem, a dzisiaj rozbrzmiewał w jej duszy tak smutnie, tak smutnie, że bała się, iż nie wytrzyma i wybuchnie płaczem.
Müller przysiadł się do Niny i co chwila klepał ją po plecach z ukontentowania; nie widząc dookoła rozśmieszonych twarzy ani zakłopotania Trawińskiej, gadał głośno.
— Bardzo mi dobrze u państwa! Ja mam ładny pałac, ale mnie tam siedzieć nie dobrze. Chciałbym mieć taką córkę jak pani.
— A cóż pan ma do zarzucenia pannie Madzie? Ślicznie dzisiaj wygląda.
— Ja, Mada śliczna, ale Mada jest głupia. Ja ją chcę wydać za Polaka, żeby oni mieli takie salony jak państwo i tak samo przyjmowali gości, tobym u nich zawsze siedział. Mnie się to bardzo podoba.
— Będzie to panu trudno w Łodzi, bo tutaj niema takich bogatych, za których zgodziłbyś się pan wydać córkę — szepnął Kurowski siedzący obok Niny.
— Aha, pan Kurowski! Jabym za pana dał Madę, albo i za Borowieckiego, wy jesteście porządne fabrykanty.
— Dziękuję, dziękuję! — szepnął drwiąco Kurowski, ściskając mu rękę. — Ale są lepsi od nas, a nawet już coś słyszałem o zamiarach Kesslera.
— Kessler! Niech on się żeni ze swoją małpą w menażeryi, a nie z moją córką. Pan wie, on jest cham i łajdak! — wybuchnął, ale potem zaczął się śmiać bardzo serdecznie chciał pocałować w szyję Ninę... Był zupełnie pijanym.
— Co pani tak humor popsuło? — zapytał Karol cicho.
Mada nic nie odpowiedziała, tylko przysłaniając chustką drgające od wstrzymywanego płaczu usta i twarz zgorączkowaną, podniosła na niego oczy i długo patrzyła, aż się poruszył niecierpliwie i ponowił zapytanie.
— O, pańska narzeczona szuka pana — szepnęła, wskazując oczami Ankę, rozglądającą się po pokoju.
Podszedł do niej niechętnie.
— Panie Karolu, pani Wysocka już chce iść, może nas pan odprowadzi.
Żegnała się z Madą bardzo ceremonialnie, która ich przeprowadziła oczami przez szereg pokoi.
— Panno Melo, to i my pójdziemy — ozwał się Wysocki i poszedł szukać ciotki, drzemiącej w ciszy salonu, a powracając spotkał się z matką.
— Wychodzimy, idziesz z nami?
— Nie, muszę odprowadzić pannę Grünszpan.
— Czy panny Grünszpan nie może kto inny odprowadzić?
— Nie, panny Grünszpan nie może kto inny odprowadzić — odpowiedział z naciskiem.
Spojrzeli na siebie dosyć niechętnie.
Matki oczy zaświeciły ostro, a w oczach doktora jaśniał wielki spokój i stanowczość.
— Prędko wrócisz? Anka jest u nas, będzie i Borowiecki, może zaczekać z herbatą?
— Nie zdążę, bo muszę jeszcze być u Mendelsohnów.
— Jak chcesz... jak chcesz... — odpowiedziała z trudem, panując nad sobą, ale nie podała mu ręki do pocałowania i wyszła.
Nie zwrócił na to uwagi, tylko pomagał się Meli ubierać.
Zaraz pojechali, bo powóz Meli czekał przed domem.
— Jedziemy do Róży?
— Jedziemy do Róży, jedziemy gdzie tylko pani zechce, jedziemy choćby na koniec świata — zawołał gorąco.
— Słowa lecą dalej niż chęci, a chęci niż możliwość — szepnęła cicho, bo ją ogarnął spokój niedzielnego wieczoru, powrócił do rzeczywistości i przypomniał niedawne postanowienia.
— O nie, nie cofam swoich słów, niech mnie pani weźmie i poprowadzi aż do krańców możliwości.
Ujął jej rękę ze drżeniem.
— Więc tymczasem zawiozę pana tylko do Róży — odpowiedziała i oddała uścisk ręki, nie puszczając jej.
— A później? — zapytał cicho, zaglądając jej w oczy.
— Jutro dam odpowiedź — szepnęła, patrząc na konie biegnące kłusem.
Ciotka drzemała na przedniem siedzeniu, kiwając się zawzięcie.
Siedzieli w milczeniu, z przyjemnością nadstawiając rozgrzane twarze, na mocny powiew powietrza, bo powóz toczył się szybko i skakał po wybojach bruków gumowemi kołami jak piłka.
Czuli oboje, że jakaś stanowcza, przełomowa chwila już idzie ku nim, że za mgnienie zaraz padnie im na duszę jedno słowo, tak dawno w sercach dźwięczące, tak dawno tłumione i oczekiwane.
Spoglądali na siebie jasnym wzrokiem, przenikali się do głębi uczuć i po każdem spojrzeniu byli sobie bliżsi, byli sobie bardziej oddani.
Mela nie zapomniała postanowień, czuła je w całej grozie konieczności i w całej grozie goryczy i żalu, ale równocześnie oddawała się z rozkoszą temu czarownemu prądowi, jaki przepływał przez serca ich i rozlewał w mózgach, w krwi, obezwładniające, rozkoszne ciepło.
Ze drżeniem szczęścia czekała jego wyznania i wiedziała również, że wypowie mu wszystko, całą miłość swoją.
Czuła niezmożoną niczem potrzebę wypicia tej szczęśliwości do dna, do samego dna.
Chciała być porwana szaleństwem, bez względu co jutro będzie, a może dla tego właśnie, że wiedziała, jakiem będzie to jutro.
I chociaż to widmo krążyło dookoła niej, majaczyło w pamięci i ostrym konturem rzeczywistości jutrzejszej przysłaniało obecne szczęście, uciekała od niego, chciała zapomnieć na jeden wieczór, na chwilę.
Trzymała jego dłoń i co chwila przyciskała ją do mocno bijącego serca, to gładziła nią swoją rozpaloną twarz, przyciskała się do niego ramieniem i patrzyła w dal rozpromienionemi oczami.
Nachylił się i szepnął tak cicho i tak blizko, że poczuła jego usta na twarzy.
— Mela...
Ten cichy, przejmujący dźwięk przeleciał po niej jak ostrze rozpalone.
Przymknęła oczy, serce zerwało się w niej jak ptak oszalały i zaczęło tłuc się w piersiach mocno i gwałtownie, taka ogromna fala rozkoszy zalała jej duszę, że słowa przemówić nie mogła, uśmiechnęła się tylko kątami ust.
— Mela!... Mela!... — powtórzył ciszej, bardzo zmienionym głosem; wsunął rękę pod pelerynę i objął ją wpół i przygarnął do siebie bardzo silnie.
Poddała się temu uściskowi tak biernie, że uderzyła piersiami o jego piersi, ale cofnęła się zaraz całym korpusem, oparła się o poduszki powozu i głosem bez sił, bez dźwięku prawie, szepnęła:
— Cicho!... cicho!...
Twarz jej pobladła śmiertelnie, z trudem oddychała.
— Mela, ty prosto do domu potrzebujesz jechać? — zapytała nagle rozbudzona ciotka i po kilka razu powtarzała to zapytanie, nim Mela zrozumiała.
— Nie, niech ciocia jedzie. Wstąpię do Róży.
— A Walenty po ciebie potrzebuje przyjechać?
— Jeśli nie będę spała u Róży, to każe mnie odesłać swoimi końmi.
Wysiedli przed pałacem Mendelsohna.
Róża wyszła naprzeciwko nim do przedpokoju, bardzo ciekawie patrzyła i bardzo ironicznie przyjmowała grad pocałunków, jakimi ją zasypywała przyjaciółka.
— Jesteś sama? — zapytał Wysocki, napróżno usiłując drżącemi rękami zapiąć surdut i powiesić kapelusz na gładkiej ścianie.
— Nie sama, jest Koko, herbata i nuda! — odpowiedziała i utykając nieco i kołysząc szerokiemi biodrami, prowadziła ich do czarnego gabinetu.
— Skąd ten śpiew się rozchodzi? — zapytał nasłuchując, bo z góry od mieszkania Szai płynął szmer dźwięków monotonnych i rozpryskiwał się po dolnem mieszkaniu.
— Od ojca. Tak codziennie już teraz bywa. Boję się o to, bo już od paru miesięcy, zaraz po śmierci Bucholca, papa ciągle się modli, codziennie przychodzą śpiewacy z synagogi i śpiewają pobożne pieśni. To coś nienaturalnego, a przytem powiedział któregoś dnia do Stanisława, że chciałby przed śmiercią założyć wielki przytułek dla starych kalek i robotników z naszych fabryk. To jest tak zły symptomat, że Stanisław zatelegrafował do Wiednia po specyalistę doktora.
— Tak, to ciekawe — szepnął, ale nic nie słyszał o czem mówiła, drżał ze wzruszenia i leciał oczami za Melą, wychodzącą do przyległego buduaru.
— Cóż tak pomieszani oboje jesteście? Czyście sobie wyznali miłość?
— Prawie, że tak, prawie. Ale pani mi pomoże, nieprawdaż?
Zaczął całować jej ręce.
— Pani nie pomoże.
— Ale Róża, nasza droga, dobra, kochana Róża, pomoże, nieprawdaż?
— A bardzo ją kochasz, powiedz? — pytała, obcierając mu spocone czoło chustką.
Zaczął wybuchać przed nią tak gwałtownie, tak namiętnie obrazował swoją miłość, że ze zdumieniem patrzyła. Nie podejrzywała go o takie płomienne uczucia, ale słuchała z ciekawością, ze współczuciem, a w końcu żal jakiś nieokreślony zaczął budzić się w jej sercu i gdy Mela przyszła i siadła obok niego, Róża podniosła się, zabrała małpkę i wyszła.
— Słyszałam coś opowiadał Róży — szepnęła, patrząc na niego słodko i nie pozwalając mu przemówić, objęła go ramionami i rozpalonemi, spragnionemi ustami wpiła się w jego usta w długim, mocnym, namiętnym pocałunku.
— Kocham cię! — szeptała, odrywając się na chwilę.
— Kocham cię! kocham! — odpowiadał cicho. Głosy im się zerwały i zamilkły, a ramiona się zwarły, splątały, objęły w szalonym, namiętnym uścisku, usta utonęły w ustach, serca przestały bić, a oczy widzieć.
A potem całując jej oczy, włosy, szyję, usta opowiadał nizkim, urywanym, nabrzmiałym wzruszeniem głosem dzieje swego uczucia.
Oparła się plecami o kanapkę, położyła nogi na taburecie, na wpół leżąc słuchała jego głosu, z rozkoszą przymykała oczy pod jego pocałunkami, wysuwała do nich chciwie usta, prężyła się cała gdy palił ustami jej szyję, pozwalała się kołysać fali szczęścia jaka płynęła z jego słów, z jego wyznań miłości, z jego pieszczot.
A gdy powiedział, że zaraz jutro pójdzie do ojca prosić o jej rękę, gdy wreszcie wyczerpany nieco z sił usiadł na poduszkach i nóg jej i położywszy głowę na jej kolanach wpatrzył się w jej przysłonięte mgłą oczy i zaczął snuć długą, cudną przędzę przyszłości, nie przerywała mu, piła pełną piersią upojenie, patrzyła w niego oczami pełnemi łez szczęścia bezmiernego, pierś się jej podnosiła nadmiarem uczucia, a usta kwitły jakimś dziwnym, smętnym uśmiechem, ale mu nie przeczyła, tylko chwilami brała jego głowę w ręce, całowała jego oczy i cicho szeptała:
— Kocham cię! Mów najdroższy, niech się upiję dzisiaj, niech oszaleję!
Więc on mówił znowu i wyśpiewywał całą symfonię miłości, nie spostrzegłszy przyjścia Róży, która cichutko usiadła na kanapce, objęła Melę ramieniem, położyła swoją czerwoną głowę na jej piersiach i pełnemi zielonawych skrzeń oczami wpatrzyła się w niego i słuchała.
A oni snuli dalej przędzę szczęścia i miłości.
Nie istniał już dla nich świat, ludzie, rzeczywistość, wszystko zapadło w głąb niepamięci, przysłonięte tumanem czaru jaki ich otoczył i przenikał.
Słowa, spojrzenia, myśli krzyżowały się pomiędzy nimi jak błyskawice, drżały rozsadzane nadmiarem uczucia i padały na duszę słodyczą niewypowiedzianą.
Mówili coraz mniej i coraz ciszej, jakby bojąc się głośniejszym dźwiękiem spłoszyć czar tej chwili cudownej.
Cisza dookoła panowała, z ulicy nie dochodził szmer najmniejszy, pokój słabo rozświetlony elektrycznością, tonął w mrokach czarnych ścian, senność rozwłóczyła się słodka, pełna denerwujących zapachów róż ponsowych, których cały snop palił się barwami pod jedną ze ścian, w bronzowym wazonie.
Oni już prawie nie mówili, tylko Róża siedząca bez ruchu, zaczęła drżeć gwałtownie, powstrzymywać łkanie, dusić w sobie łzy, ale nie mogła wytrzymać, rzuciła się na dywan i wybuchnęła ostrym płaczem.
— Dlaczego mnie nikt nie kocha? Dlaczego mnie nikt nie kocha? Przecież i mnie należy się szczęście i ja potrafię kochać i ja pragnę miłości! — wołała żałosnym głosem, i taki mocny spazm żalu skręcał jej serce, że Mela nie mogła jej uspokoić niczem, a przytem i nie umiała, bo ten płacz zadrgał w niej ostrym, przykrym dysonansem, przypomniał okropną rzeczywistość.
Wysocki już się podniósł, chciał wyjść i raz jeszcze przypominał, że jutro będzie u ojca.
— Muszę ci jedno przypomnieć, ja jestem żydówka! — powiedziała cicho.
— Pamiętałem o tem ale to dla mnie nie stanowi żadnej przeszkody, jeśli mnie kochasz i zechcesz przyjąć chrześcijaństwo.
— Gotowam nawet męczeństwo przyjąć dla ciebie! — zawołała mocno. — Nie, nie mówmy o tem. Jutro rano powiem ojcu i zaraz ci napiszę. Czekaj na mój list, nie przychodź przedtem!
Szeptała prędko, chwyciła się tego środka, bo nie miała sił i odwagi powiedzieć mu teraz, że jego żoną być nie może.
Nie, za nic w świecie nie powiedziałaby teraz...
To jutro... jutro, a teraz jeszcze pocałunków, jeszcze pieszczot... jeszcze zaklęć... jeszcze tej miłości tak silnej, tak słodkiej, tak upajającej, jeszcze... jeszcze...
— Jeszcze chwilę, mój najdroższy, jeszcze chwilę! — błagała, idąc z nim przez szereg mrocznych pokojów ku wyjściu. Czy nie czujesz, jak mi ciężko oderwać się od ciebie?
Strach ją ogarniał, strach tak silny, że on wyjdzie i już go nigdy może nie zobaczy, iż przyciskała się do niego z rozpaczą, rzucała mu się w ramiona i zwarci uściskiem z ustami zawieszonemi na ustach, przystawali na chwilę, nie mogąc się oderwać od siebie.
Ale pomimo tego przedłużania byli coraz bliżej wyjścia, Mela zaczęła się trząść w strasznem zdenerwowaniu, przyciskała się do jego ramienia coraz silniej i coraz boleśniej i ciszej szeptała.
— Jeszcze chwilę, jeszcze chwilę.
— Jutro się zobaczymy Mela i będziemy się widywać codziennie.
— Tak... codziennie... codziennie... — powtarzała jak echo, gryzła wargi do krwi, żeby nie krzyknąć, nie wybuchnąć rozpaczą, nie rzucić mu się do nóg i żebrać, aby nie odchodził, aby pozostał lub zabrał ją natychmiast i wywiózł daleko, daleko.
— Kocham cię! — powiedział jej na dobranoc i ucałował jej ręce i usta.
Nie oddała pocałunku, nie poruszyła się, oparta o ścianę, patrzyła tępym wzrokiem jak się ubierał, jak otwierał drzwi, jak znikał za szybami, nie miała sił, łkanie zapchało jej gardło, serce jej pękało.
— Mieciu! — szepnęła za nim.
Nie usłyszał i nie powrócił.
Wolno powracała przez puste, mroczne pokoje, podobne do wielkich wspaniałych grobów, zamieszkałych przez nudę, przepych i pustkę, szła coraz ciężej, przystawała na tych samych miejscach, gdzie przed chwilą jeszcze czuła jego pocałunki, oglądała się nieprzytomnie, czasem jakiś dźwięk wydarł się z ust sinych i szła dalej, do Róży, płaczącej z żalu, że ją nikt nie kochał.
— Wszystko skończone — myślała Mela, łzy zerwały tamy woli i panowania nad sobą i jak potok rzuciły się z jej oczów.