Ziemia Obiecana (Reymont, 1899)/Tom drugi/Rozdział XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ziemia obiecana |
Wydawca | G. Gebethner i spółka |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi |
Indeks stron |
Upłynęło kilka tygodni od pożaru i pogrzebu pana Adama, na którym Anka nie była; leżała chora w domu Trawińskich, dokąd się przeprowadziła.
Teraz czuła się już znacznie lepiej, ale na ulicę jeszcze nie wychodziła, bo nadeszły straszne dni marcowe, pełne deszczów, błota i zimna.
Czuła się prawie zdrową, ale do równowagi nerwowej przychodziła bardzo wolno.
Ta straszna noc, zakończona nagłą śmiercią pana Adama, pozostawiła w niej głębokie ślady.
Całe dnie nieraz siedziała zapatrzona w jakąś głąb, z której nadlatywały do niej głucho szumy pełne krwawych łun, pełne krzyków nieludzkich i pełne strachu tak mocnego, że mdlała z przerażenia, lub jak obłąkana rzucała się do ucieczki.
Musiał zawsze ktoś czuwać przy niej, rozrywać jej uwagę i nie pozwolić zapadać w przypomnienia.
Najczęściej robiła to Nina, która z poświęceniem matki czuwała nad nią, codziennie także przychodziła Wysocka, a całe wieczory przesiadywała Kama.
Przesiadywała całymi dniami w wielkim narożnym pokoju, zamienionym na rodzaj oranżeryi, w której było pełno ptasiego świergotu, szmerów małej fontanny i kwiatów, bo kilkanaście wielkich drzew kameliowych pokrywało się już białymi i czerwonymi kwiatami.
Anka siedziała w nizkim głębokim fotelu i mówiła z rozrzewnieniem:
— Wiesz, że mną nikt się tak nie zajmował serdecznie jak wy.
— Boś nie potrzebowała. A że ja się zajmuję tobą, leży to w moim interesie, muszę dbać o swój model — odpowiedziała wesoło Nina.
Malowała jej portret, właśnie w tej pozie wyczerpania, na pół leżącej w fotelu pokrytym skórą tygrysią, na tle rozkwitłych drzew kameliowych.
Cicho było tutaj i ciepło, fontanna szemrała sennie i tryskała niby strumień brylantowych opiłków, który opadał pyłem na marmurowy biały basen, pełen wygrzewających się małych zielonych jaszczurek.
— Był dzisiaj Karol? — zapytała znowu Nina.
— Był...
— Czy już?...
— Nie jeszcze, nie miałam odwagi, ale w tych dniach zwrócę mu pierścionek i słowo. To tak ciężko, tak ciężko...
Zamilkła i wilgotne blaski rozpromieniły jej oczy.
Nie mówiły już o tem. Dni znowu powlekły się jednostajnie, tę tylko przynosząc zmianę, że raz przed wieczorem przyszedł ją odwiedzić Stach Wilczek.
Przyjęła go w oranżeryi i nic nie mówiąc, patrzyła na niego długo.
Wilczek wyświeżony, pachnący, pewny siebie, opowiadał, że zawarł spółkę z Maksem Baumem i na wiosnę, na placach starego Bauma, zaczną stawiać wielką fabrykę chustek półwełnianych, że zrobią konkurencyę Grünspanowi.
— A cóż się dzieje z ojcem pana Maksa? — zapytała.
— Trudno to określić inaczej, jak tylko, że zupełnie zwaryował. Jak pani wie, kocioł i później pożar, zrujnował mu zupełnie pustą już wprawdzie fabrykę; otóż stary odstąpił wszystkie place Maksowi, oddał wszystek gotowy towar, jaki był jeszcze na składzie, sprzedał nawet warsztaty, które ocalały, rozdzielił wszystko pomiędzy dzieci, zastrzegając sobie tylko, że do jego śmierci nikt nie ruszy murów fabryki, że pozostaną jego wyłączną własnością. Zamknął się w nich i tam żyje. Zupełny waryat. Radziłem Maksowi, aby starego chociażby siłą przewieźć do jakiego zakładu leczniczego, bo te mury bardzoby nam się przydały, ale nie chce.
— Ma racyę. Może pan powie panu Maksowi, żeby mnie odwiedził, dobrze?
— Z przyjemnością, wiem nawet, że się wybierał dawno i czekał tylko zupełnego wyzdrowienia pani.
Posiedział jeszcze chwilę, popisywał się jak mógł i wyszedł bardzo chłodno pożegnany, bo Anka nabierała do niego wstrętu; wytarła śpiesznie ręce, bo jego wielkie dłonie zimne były i wilgotne.
On robi na mnie wrażenie płazu — powiedziała do Niny.
— Jest to kombinacya płazu i dzikiego zwierzęcia. Tacy w życiu dochodzą do wszystkiego, o ile zbyt prędko nie skończą w więzieniu — dorzucił Trawiński i zaczął Ance opowiadać o jego interesie z Grünspanem i jego sposobach robienia majątku.
I wy, pomimo wszystkiego, przyjmujecie go u siebie? — zawołała oburzona.
— Przyszedł do pani, a potem, ja się z nim znać muszę, bo tutaj niewolno ludzi rozdzielać na uczciwych lub złodziei, może być każdy potrzebnym.
— Ależ ja go nie chcę nigdy już widzieć.
— Dobrze, zapowiem służącemu. A mojemi słowami niechaj się pani nie gorszy, idziemy zawsze w kierunku musu, a nie w kierunku chęci i woli — uśmiechnął się smutnie i spojrzał na Ninę, która odstawiła stalugi i aby nie słyszeć tych słów, które ją zawsze bolały niewymownie, stała pod kameliami, rozdmuchując delikatnie różowe pączki.
— Straszne jest życie! — szepnęła Anka.
— Nie, straszne są tylko nasze wymagania od niego, straszne są tylko nasze marzenia o pięknie, straszne są tylko nasze pożądania dobra i sprawiedliwości, bo nigdy się nie urzeczywistniają i nie pozwalają brać życia takiem, jakiem ono jest. W tem leży źródło wszelkich cierpień.
— I nadziei! — dorzuciła Nina, postawiła na stoliczku obok Anki wazon z krzakiem chińskiej róży, pokrytej żółtymi, cudownymi kwiatami o bardzo subtelnym zapachu.
— Patrz Kaziu i nie mów przykrych rzeczy.
Wieczorem przyszedł Józio Jaskólski, który od czasu pewnego przychodził stale czytywać Ance książki. Od niego dowiadywała się różnych szczegółów o Karolu i jego sprawach, bo chociaż Borowiecki bywał codziennie, nigdy nie wspominał o interesach.
— Ojciec już zdrowy? — zapytała.
— Już od tygodnia dozoruje ludzi, którzy uprzątają rumowiska.
— A ty co robisz?
— A ja jestem też u pana Borowieckiego w kantorze, bo już starszy pan Baum zlikwidował swoje interesy — odpowiadał bardziej jeszcze nieśmiały i rozczerwieniony, bo biedak zakochał się na śmierć w Ance i całe noce pisywał do niej sążniste listy miłosne, których jej nie przysyłał wprawdzie, ale na które sam sobie odpowiadał również płomiennie i w wielkiej tajemnicy, a wyjawiając imienia ideału, odczytywał je przed kolegami lub na zebraniach muzycznych u Malinowskiego.
— Pan Maks prosi przezemnie, czy może jutro odwiedzić panią?
— Dobrze, czekam popołudniu — powiedziała dosyć żywo.
Czekała tej wizyty bardzo niecierpliwie, a gdy go nazajutrz zameldował służący, serce jej zabiło radośnie i bardzo poruszona wyciągnęła do niego rękę.
Maks bardzo zmieszany i onieśmielony usiadł na przeciwnej stronie i cicho, trochę niepewnym głosem zaczął pytać o zdrowie.
— Ależ zdrowa jestem, czekam tylko pogody, żeby wyjść na powietrze, a raczej żeby wyjechać z Łodzi.
— Na długo pani wyjeżdża? — zapytał prędko Maks.
— Może zupełnie, nic jeszcze nie wiem, co zrobię ze sobą...
— Nie dobrze pani w Łodzi?...
— Tak, bardzo nie dobrze, ojciec umarł i...
Nie dokończyła.
Maks przerywać nie śmiał.
Milczeli, spoglądając na siebie bardzo życzliwie.
Anka uśmiechała się do niego takim szczerym, radosnym uśmiechem, że Maks topniał jak wosk i dawno ukrywana miłość przejmowała mu serce taką radością i rozczuleniem, że byłby z radością całował jej krzesło, ale pomimo to siedział sztywno, powiedział jeszcze kilka zdawkowych grzeczności i wstał do wyjścia.
— Już pan idzie? — zawołała z przykrością.
— Muszę, bo stąd prosto jadę na ślub Moryca z panną Melą Grünszpan.
— Panna Mela wychodzi za Moryca?
— Bardzo dobrana para. Ona ma wielki posag i jest bardzo piękną i ma ojca, który już kilka plajt zrobił z powodzeniem, a Morycowi sprytu wystarczy nawet do zjedzenia własnego teścia.
— Ale mnie pan jeszcze odwiedzi? — prosiła Anka.
— Kiedy tylko pani pozwoli.
— A więc choćby codziennie, jeśli pan będzie mieć czas.
Maks ucałował jej rękę i wyszedł bardzo uradowany.
Po tem, o zmroku gdy przez okna zaczęły błyskać światła fabryk, przyszedł Borowiecki, usiadł cicho, bo w drugim pokoju grała na fortepianie Nina i dźwięki dziwnie słodkie rozlewały się jak szemranie strumienia.
Długo milczeli oboje, czasami tylko w półmroku krzyżowały się ich spojrzenia i cofały natychmiast lękliwie, dopiero gdy zapalono światła, zaczęli rozmawiać przyciszonym głosem, aby nie głuszyć muzyki.
Anka machinalnie okręcała na palcu zaręczynowy pierścionek.
Oboje mieli na ustach jakieś słowa, ale obojgu brakowało odwagi.
Nina wciąż grała.
Muzyka jakimś szeptem miłosnym, namiętnym, pełnym niespodziewanych wybuchów płynęła od fortepianu i budziła w nich dawne, zapomniane echa.
Ance oczy napełniły się łzami, niewysłowiony żal ścisnął jej serce, zdjęła machinalnie pierścionek i podała go w milczeniu.
Odebrał i również bez słowa zwrócił swój.
Spojrzeli sobie w oczy głęboko.
Karol nie mógł znieść jej łzawego spojrzenia, które go przeniknęło nawskróś i jakby palące zarzewie pozostawiło w duszy, pochylił głowę nizko i szepnął cicho, ledwie dosłyszalnie:
— To moja wina, moja wina...
— Nie, to moja wina, że nie umiem kochać aż do przebaczenia, aż do zapomnienia o sobie — odpowiedziała wolno.
Wstał pomieszany, tak bardzo go zabolały jej słowa, tak się poczuł winnym wobec tej bladej, chorej dziewczyny.
Głęboki, upokarzający wstyd palił mu serce.
Nie mógł znieść jej szlachetnego spojrzenia.
Ukłonił się zdaleka i szedł.
— Panie Karolu! — zawołała śpiesznie.
Odwrócił się i przystanął.
— Niech mi pan poda rękę, nie na pożegnanie, ale na do widzenia — mówiła prędko, wyciągając do niego rękę.
Porwał ją i ucałował bardzo mocno.
— Życzę panu z całej duszy szczęścia, zupełnego szczęścia.
— Dziękuję, dziękuję... — wyszeptał z trudem, chciał również życzyć jej szczęścia — nie miał już sił, zląkł się szalonego pragnienia, jakie w nim pozostało, aby się rzucić przed nią na kolana i całować te usta blade, aby ją przycisnąć do serca, więc raz jeszcze ucałował jej ręce i wybiegł.
Anka opadła w fotel bez sił, wszystkie rany jej duszy się otwarły i ta umierająca miłość, zmartwychwstała na chwilę, przepełniła jej serce i oczy gorzkiemi łzami żalu.
Płakała długo i bardzo boleśnie, jakby w odpowiedzi coraz cichszym, coraz smętniejszym, przełzawionym tonom muzyki, która w pasażach podobnych do krzyków przyduszonych, sączyła się w ciszę pokoju.