Zwycięstwo (Conrad)/Część I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwycięstwo |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Victory |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Tym razem nie mówiliśmy już więcej o Heyście i tak się złożyło, że nie spotkałem się z Davidsonem przez jakieś trzy miesiące. Gdyśmy się znów zobaczyli, rzekł do mnie zaraz po przywitaniu:
— Widziałem go.
Zanim zdążyłem wykrzyknąć, zapewnił mię że nie narzucił się Heystowi, że nie postąpił jak natręt. Został wezwany. Gdyby nie to, nigdyby mu się nie śniło wdzierać się w zacisze Heysta.
— Jestem przekonany że panby tego nie zrobił — odrzekłem, nie zdradzając, jak dalece mię bawi jego zdumiewająca delikatność. Był to najdelikatniejszy ze wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek dowodzili małemi parowcami krążącemi naokoło tych wysp. Zaś jego dobroć — niemniej wybitna i godna uznania — sprawiała, że przejeżdżał wzdłuż wybrzeża Samburanu (mniej więcej w półmilowej odległości) regularnie co dwadzieścia trzy dni. Davidson był delikatny, humanitarny i punktualny.
— Więc Heyst wezwał pana? — spytałem z zaciekawieniem.
Tak, Heyst dał mu znak, gdy parowiec mijał o zwykłym czasie Samburan. Davidson oglądał właśnie brzeg przez lunetę ze zwykłą sobie dobrocią, niezmordowaną i punktualną.
— Dostrzegłem na wybrzeżu człowieka w białem ubraniu. To mógł być tylko Heyst. Przymocował coś w rodzaju olbrzymiej flagi do bambusowego kija i powiewał tem, stojąc u końca starego bulwaru.
Davidson nie lubił przepływać za blisko Samburanu — prawdopodobnie bał się Heystowi narzucać; podjechał jednak tuż do brzegu, zatrzymał maszyny i kazał spuścić łódź. Wsiadł do tej łodzi, oczywiście razem z załogą złożoną z malajskich majtków.
Heyst, zobaczywszy łódź zmierzającą ku brzegowi, opuścił tykę z sygnałem i Davidson zastał go klęczącego i zajętego odwiązywaniem tkaniny od kija.
— Czy stało się coś złego? — zagadnąłem, gdyż Davidson przerwał na chwilę opowiadanie, a łatwo zrozumieć, z jaką ciekawością go słuchałem. Trzeba pamiętać że Heyst, taki jakim go znano na archipelagu, nie był — jakby to powiedzieć — człowiekiem lubiącym posługiwać się sygnałami.
— Te same słowa wybiegły z moich ust — rzekł Davidson — zanim jeszcze łódka otarła się o pale. Nie mogłem się powstrzymać.
Heyst powstał z kolan i jął starannie składać flagę, przyczem zwróciło uwagę Davidsona, że owa flaga przypominała rozmiarami kołdrę.
— Nie, nic złego i odkrzyknął. Białe jego zęby zabłysły przyjemnie pod miedzianą, poziomą linją długich wąsów.
Nie wiem co wstrzymało Davidsona od wdrapania się na bulwar: delikatność czy tusza. Stanął w łódce, a nad nim pochylił się Heyst i z uprzejmym uśmiechem dziękował mu, przepraszając za śmiałość. Był zupełnie taki sam jak zawsze. Davidson spodziewał się że znajdzie w nim jakąś zmianę; nie było żadnej. W jego zachowaniu nic nie zdradzało faktu, że wewnątrz tej dżungli kryje się dziewczyna, muzykantka z damskiej orkiestry, którą porwał i uwiózł w puszczę prosto z estrady koncertowej. Nie był ani zawstydzony, ani nieufny, ani zmieszany. Może jego obejście stało się 0 cień poufalsze. A słowa jego brzmiały zagadkowo.
— Zdecydowałem się dać panu ten sygnał — rzekł do Davidsona — ponieważ zachowanie pozorów może się stać kwestją największej wagi. Naturalnie nie chodzi tu o mnie. Nie dbam ani trochę, co ludzie o mnie powiedzą, i nikt mnie nie może urazić. Zdaje mi się jednak, że przyczyniłem się do pewnej ilości zła, odkąd dałem się skusić czynnemu życiu. Mój postępek wydał mi się zupełnie niewinnym, ale każdy czyn musi sprowadzić złe skutki. Ma w sobie coś djabelskiego. I dlatego cały ten świat zły jest naogół. Ale skończyłem z tem wszystkiem. Nigdy już palcem nie ruszę. Myślałem dawniej, że inteligentna obserwacja faktów jest najlepszym sposobem oszukiwania czasu, który nam wydzielono, nie zapytując wcale czy sobie tego życzymy; ale teraz skończyłem i z obserwacją.
Wyobraźmy sobie biednego, prostodusznego Davidsona, wysłuchującego podobnej przemowy w łódce, przed opuszczonym, zbutwiałym pomostem, wystającym z podzwrotnikowego gąszczu. Nie słyszał nigdy, aby ktokolwiek mówił podobne rzeczy — a cóż dopiero Heyst, którego słowa były zawsze zwięzłe i uprzejme, zabarwione zlekka żartobliwością, przebijającą skroś wykwintny ton jego głosu.
— Zwarjował — pomyślał Davidson.
Ale spojrzawszy w pochyloną nad nim twarz, musiał odrzucić przypuszczenie zwykłego obłąkania. Te słowa były doprawdy nadzwyczajne. Nagle przypomniał sobie — w zdumieniu wyszło mu to z pamięci — że Heyst ma tę dziewczynę na wyspie. Dziwaczna jego przemowa miała prawdopodobnie związek z dziewczyną. Davidson otrząsnął się z osłupienia i, nie wiedząc co ma właściwie powiedzieć, spytał, chcąc zaznaczyć swoją życzliwość:
— Może zabrakło panu zapasów, czy też czego innego?
Heyst uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Nie, nie. Nic podobnego. Nic nam nie potrzeba. Ale w każdym razie dziękuję panu. Jeśli pozwoliłem sobie pana zatrzymać, to nie ze względu na jakieś braki, moje czy też mojej towarzyszki. Osoba, z której powodu postanowiłem uciec się do pańskiej pomocy, to Schombergowa.
— Mówiłem z nią — wtrącił Davidson.
— Ach tak! mówił pan? Spodziewałem się że znajdzie sposobność, aby...
— Ale niewiele mi powiedziała — przerwał Davidson, który nie był od tego, aby coś nowego usłyszeć, choć niebardzo wiedział, o co mu właściwie chodzi.
— Hm — tak. Ale dostał pan moją kartkę — co? Znalazła sposób, żeby ją panu oddać? To dobrze, bardzo dobrze. Ona jest sprytniejsza, niżby się zdawało.
— Często tak bywa z kobietami — zauważył Davidson. Obcość, którą odczuwał w stosunku do Heysta wskutek uprowadzenia przez niego dziewczyny, ustępowała z każdą chwilą. — Kobiety sprawiają wiele niespodzianek — dodał, mając na myśli pewien cel dydaktyczny, którego jednak nie osiągnął, albowiem Heyst rzekł zaraz:
— To jest szal Schombergowej. — Dotknął tkaniny wiszącej na jego ramieniu. — Zdaje się że to indyjska materja — dodał, spoglądając na nią bokiem.
— Niewiele to warte — rzekł szczerze Davidson.
— Bardzo być może. Idzie mi o to, że szal należy do żony Schomberga. Zdaje się, że ten Schomberg, to skończony łotr — czy pan tego nie uważa?
Davidson uśmiechnął się słabo.
— Wszyscyśmy się tu do niego przyzwyczaili — rzekł, niby tłumacząc ogólną a szkodliwą pobłażliwość względem jawnego zła. — Nie mógłbym tego o nim powiedzieć. Znam go tylko jako hotelarza.
— Nawet i z tej strony wcale go nie znałem — aż do czasu, kiedy pan był tak uprzejmy i zabrał mię do Sourabayi. Przez oszczędność zatrzymałem się wtedy w jego hotelu. Netherlands House jest bardzo kosztowny, a przytem wymagają tam od gościa, aby przywoził własnego służącego. To bardzo niewygodne.
— Ależ naturalnie — pośpieszył zapewnić Davidson.
Po krótkiem milczeniu Heyst podjął znów rozmowę o szalu. Otóż chciał go odesłać z powrotem Schombergowej, która mogłaby się znaleźć w przykrem położeniu, gdyby wypadło jej na żądanie męża ten szal pokazać. Ta możliwość mocno Heysta niepokoiła. Schombergowa drży przed mężem. I prawdopodobnie nie bez powodu.
Davidson także to zauważył. Nie przeszkodziło jej to jednak wystrychnąć męża na dudka, aby przysłużyć się obcemu człowiekowi.
— Ach, więc pan wie o tem — rzekł Heyst. — No tak, pomogła mi — to znaczy nam.
— Mówiła mi to właśnie. Miałem z nią formalną rozmowę — informował Davidson Heysta. — Niechże pan sobie wyobrazi rozmowę z Schombergową! Gdybym to opowiedział naszym chłopcom, nie chcieliby mi wierzyć. Jakże pan ją ugłaskał? Co pan o tem wszystkiem myśli? Przecież ona wydaje się za głupia aby zrozumieć co się do niej mówi, i za lękliwa żeby odpędzić kurczę. Ach te kobiety! Niewiadomo co siedzi nawet i w najspokojniejszej.
— Schombergowa broniła swego życiowego stanowiska — odrzekł Heyst. — Cel zupełnie godny szacunku.
— Więc to tak! Domyślałem się że tak być musiało — wyznał Davidson i opowiedział Heystowi szczegóły gwałtownych zajść, które nastąpiły po odkryciu jego ucieczki. Heyst słuchał z uprzejmą uwagą i zasępił się nieco, ale nie okazał zdziwienia i nic na to nie odpowiedział. Gdy Davidson skończył, Heyst podał mu szal; kapitan obiecał, że postara się wręczyć go potajemnie Schombergowej. Heyst podziękował w kilku prostych słowach nacechowanych wykwintną kurtuazją. Davidson zabierał się już do odjazdu. Nie patrzyli na siebie. Nagle Heyst odezwał się:
— Widzi pan, chodziło tu o wstrętne prześladowanie — czy pan rozumie? Dowiedziałem się o tem i...
Był to punkt widzenia, który współczujący Davidson umiał należycie ocenić.
— Wcale mnie to nie dziwi — rzekł spokojnie. — Rozumiem, jakie to było wstrętne. A pan, jako kawaler, miał rozwiązane ręce. Więc to tak!
Siadł u steru i trzymał już liny sterownicze, gdy Heyst nagle zauważył:
— Świat jest podobny do złego psa. Ugryzie, jeśli się zdarzy sposobność; ale mam wrażenie, że tu na tej wyspie możemy najspokojniej rzucić losowi wyzwanie.
Opowiedziawszy mi to wszystko, Davidson dodał jako jedyny komentarz:
— Dziwny sposób wyzywania losu — wziąć sobie na kark kobietę!