Zwycięstwo (Conrad)/Część IV/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II

Zegar — który wybijał ongi godziny filozoficznych rozmyślań — nie odmierzył jeszcze pięciu sekund, gdy Wang zmaterjalizował się w salonie. Chodziło mu właściwie tylko o spóźnione śniadanie, ale skośne jego oczy utkwiły odrazu w nieruchomej kotarze. Za nią bowiem umiejscowił natychmiast dziwne, głuche odgłosy walki, napełniające pusty pokój. Skośne oczy, właściwe jego rasie, nie były zdolne zaokrąglić się w zdumionem spojrzeniu; ale zastygły w bezruchu, w martwym bezruchu, a obojętna, żółta twarz odrazu się zasępiła i jakby wychudła w nagłym wysiłku czujności skupionej, podejrzliwej i trwożnej. Sprzeczne porywy zakołysały jego ciałem, które zdawało się wrośnięte w matę pokrywającą podłogę. Wyciągnął nawet rękę w stronę kotary, ale nie mógł jej dosięgnąć; nato trzeba było zrobić krok naprzód, czego nie uczynił.
Tajemnicza walka wciąż trwała; bose nogi dudniły o podłogę w niemych zapasach; żaden ludzki odgłos — syk, jęk, szept czy okrzyk nie przedostawał się przez kotarę. Upadło krzesło ale bez hałasu, lekko, jakby je ktoś położył, poczem rozległ się słaby, metaliczny brzęk cynowej wanny. Wreszcie pełne napięcia milczenie — niby dwóch przeciwników obejmujących się w śmiertelnym uścisku — przerwał ciężki, tępy łomot miękkiego ciała, ciśniętego o wewnętrzną ścianę. Zdawało się że cały domek się zatrząsł. W tej chwili właśnie Wang, który w strasznem podnieceniu wycofywał się ze stężałym wzrokiem i wyprężoną szyją, trzymając wciąż ramię wyciągnięte w stronę kotary — znikł w tylnych drzwiach. Znalazłszy się na dworze, obiegł dom naokoło i wyłonił się niewinnie między dwoma domkami, gdzie zaczął się wałęsać. Ktokolwiekby wyszedł z domków, musiałby go tam dostrzec — spokojnego Chińczyka, snującego się leniwie i zajętego co najwyżej nie podanem dotąd śniadaniem.
A tymczasem Wang postanowił właśnie wtedy, że zerwie wszelkie stosunki z Numerem Pierwszym, człowiekiem nietylko bezbronnym lecz już nawpół pokonanym. Aż do owego ranka Wang nie był zdecydowany jak postąpić, ale podsłuchana walka rozstrzygnęła wątpliwości. Numer Pierwszy był człowiekiem skazanym na zagładę — jedną z tych istot, którym niedobrze jest pomagać. Chodząc po dworze z miną pełną doskonałej obojętności, Wang dziwił się że żaden odgłos nie dochodzi go z willi. Przypuszczał że biała kobieta stoczyła tam walkę ze złym duchem, który naturalnie ją zabił. Nic widzialnego bowiem nie wydostało się z domku, śledzonego nieznacznie przez skośne oczy Wanga. Blask słońca i cisza panowały tam wszechwładnie.
Ale wewnątrz domu cisza w wielkim pokoju nie wydałaby się wrażliwym uszom doskonałą. Zmącił ją szmer tak słaby, że ledwie można go było nazwać widmem szeptu z za kotary.
Ricardo, obmacując sobie gardło z czułą troskliwością, wyszeptał z uznaniem:
— Ale palce to masz panna ze stali. O rety! Muskuły jak u jakiego siłacza.
Na szczęście dla Leny napad Ricarda był tak nagły — okręcała właśnie dwa ciężkie warkocze naokoło głowy — że nie miała czasu spuścić ramion. Wskutek tego nie przycisnął ich do boków i to ułatwiło jej opór. Skok jego o mało jej nie przewrócił. I znów na szczęście stała tak blisko ściany, że choć naoślep została o nią rzucona, uderzenie nie było o tyle ciężkie aby ją zupełnie tchu pozbawić. Przeciwnie, wzmocniło jej pierwszy instynktowny odruch, usiłujący napastnika odepchnąć.
Gdy minęło pierwsze zachłyśnięcie się zdumieniem — a było istotnie za silne aby mogła krzyknąć — zdała sobie odrazu sprawę z natury niebezpieczeństwa. Broniła się z zupełną świadomością, z całą siłą instynktu — tego istotnego źródła każdej wielkiej energji — i ze zdecydowaniem, którego trudno się było po niej spodziewać; przecież ta sama dziewczyna, osaczona w ciemnym korytarzu przez jąkającego się Schomberga o czerwonej twarzy, drżała ze wstydu, wstrętu i trwogi i w przerażeniu spuszczała głowę przed ohydnym bełkotem człowieka, który nigdy w życiu nie dotknął jej wielką swą łapą.
Atak nowego wroga był zwykłym, prostym gwałtem. Nie był to oślizgły, podstępny spisek, dążący do tego aby ją wydać jak niewolnicę — spisek, który osłabił jej ducha i sprawił że w swem osamotnieniu poczuła się niezdolną do walki z gnębicielami. Nie była już sama na świecie. Stawiła napastnikowi opór bez chwili wahania, ponieważ już nie brakowało jej moralnego oparcia; ponieważ miała swoje znaczenie jako ludzka istota; ponieważ broniła się nietylko ze względu na siebie samą; ponieważ zrodziła się w niej wiara — wiara w przeznaczonego jej człowieka, a może i w niebo, które umieściło go tak cudownie na jej drodze.
Obrona jej polegała głównie na rozpaczliwem, morderczem chwyceniu Ricarda za gardło. Gdy tylko poczuła nagłe rozluźnienie straszliwego uścisku, w którym trzymał ją wciąż głupio i bezskutecznie, wówczas najwyższym wysiłkiem ramion i podniesionego nagle kolana odrzuciła go na ścianę. Skrzynia cedrowa stała na drodze i Ricardo zwalił się na nią w siedzącej pozycji, z łomotem, który rozległ się głucho po całym domku. Był nawpół uduszony i wyczerpany nietyle wysiłkiem co wzruszeniami walki.
Lenę opuściły wszystkie siły po tem strasznem napięciu: zatoczyła się także i potknęła, wreszcie siadła na brzegu łóżka. Bez tchu, lecz spokojna i nieulękła, zajęła się poprawieniem saronga w żółte i bronzowe desenie, który rozluźnił się podczas walki. Potem przycisnęła, mocno do piersi nagie ramiona i pochyliła się naprzód skrzyżowawszy nogi, stanowcza i nieustraszona.
Ricardo pochylił się także, wyczerpany nerwowo i zbity z tropu jak drapieżne zwierzę, którego skok chybił. Wzrok jego napotkał wielkie, siwe oczy Leny — szeroko rozwarte, śledzące go, tajemnicze — wpatrzone w niego z pod ciemnych łuków dzielnych brwi. Głowy ich były oddalone od siebie o niecałą stopę. Ricardo przestał obmacywać bolące gardło i opuścił ciężko dłonie na kolana. Nie patrzył na jej nagie barki ani na jej silne ramiona; patrzył wdół na podłogę. Zgubił jeden ze słomianych trepów. Krzesło z przewieszoną przez poręcz białą suknią zostało przewrócone. Oprócz bryzgów wody na podłodze z pchniętej gwałtownie wanny, były to jedyne ślady walki.
Ricardo przełknął dokładnie ślinę dwa razy, jakby się chciał upewnić co do stanu gardła, zanim znów przemówił:
— Wszystko w porządku. Nie chciałem zrobić pani nic złego, choć ja to nie żartuję, kiedy co do czego przyjdzie.
Podciągnął nogawkę piżamy, żeby pokazać przytroczony nóż. Spojrzała nań, nie poruszywszy głową, i szepnęła z pogardliwą goryczą:
— Aha — z tem cackiem w moim boku. Inaczej się nie da.
Potrząsnął głową z uśmiechem pełnym wstydu.
— Niech pani posłucha. Już jestem spokojny. Prawdę mówię. Nie potrzebuję tłumaczyć — pani mnie rozumie. Teraz wiem że z panią tak nie można.
Milczała. Spokojny jej, wzniesiony wzrok miał wyraz posępnej cierpliwości, który go wzruszył jak przeczucie jakiejś niepojętej głębi. Dodał niepewnie:
— Nie będzie pani przecież robiła gwałtu o ten mój głupi napad.
Zaprzeczyła głową nieznacznie.
— No, z pani to cud jest prawdziwy! — mruknął poważnie, z większą ulgą aniżeli mogła przypuszczać.
Oczywiście, gdyby porwała się do ucieczki, wsadziłby jej nóż w plecy aby uciszyć krzyki; ale wówczas wszystko byłoby na nic, cały interes wziąłby w łeb, i wściekłość szefa — szczególniej gdyby się dowiedział o przyczynie, — byłaby bezgraniczna. Kobieta, która nie robi gwałtu o tego rodzaju napad, przebaczyła już w duszy. Ricardo nie podlegał drobnym próżnostkom. Ale jasnem było, że jeśli przeszła nad tem do porządku, nie mógł być dla niej tak bardzo odrażający. Pochlebiło mu to. A przytem zdawało się że ona wcale się go nie lęka. Poczuł prawie że czułość dla tej dzielnej, pięknej dziewczyny, która nie uciekła przed nim z krzykiem.
— Będziemy jeszcze przyjaciółmi. Ja się pani nie wyrzekam. Ani mi to w głowie. I to przyjaciółmi na amen! — szeptał poufale. — Oho! Pani to nie jest oswojona. Ja także. Prędko się pani o tem przekona.
Nie mógł odgadnąć, że jeśli nie uciekła z pokoju to tylko dlatego, iż tego samego ranka Heyst — pod wpływem wzrastającego niepokoju z powodu niepojętych przybyszów, — wyznał jej że wówczas w nocy szukał swego rewolweru; że rewolwer ten znikł; że on, Heyst, jest rozbrojonym, bezsilnym człowiekiem. Nie zrozumiała wtedy całej wagi jego zwierzenia. Teraz pojęła lepiej co to znaczyło. Jej panowanie nad sobą i milczenie uderzyły Ricarda. Nagle przemówiła:
— O co wam chodzi?
Nie podniósł oczu. Złożone na kolanach ręce, spuszczona głowa, pewna zaduma przebijająca z układu ciała, świadczyły o zmęczeniu prostej jego duszy, o znużeniu raczej duchowem niż fizycznem. Odpowiedział na to proste pytanie prostem oświadczeniem, jak gdyby był zanadto zmęczony aby udawać:
— O łup.
Nie znała tego wyrazu. Zamglony żar siwego jej spojrzenia z pod czarnych brwi nie opuszczał ani na chwilę twarzy Ricarda.
— Łup? — szepnęła spokojnie. — Cóż to takiego?
— No jakże, łup, zdobycz — to co ten pani stary ściągał na prawo i lewo przez całe lata — no, forsa. Jeszcze pani nie rozumie? No to!
Nie podnosząc oczu, uczynił na dłoni ruch liczenia pieniędzy. Spuściła wzrok nieznacznie aby spojrzeć na tę pantominę i natychmiast utkwiła go z powrotem w jego twarzy.
— Jakim sposobem dowiedzieliście się o nim? — szepnęła głosem cichym jak tchnienie, kryjąc zdumienie i niepokój. — Co macie z tem wspólnego?
— Wszystko — zabrzmiał krótko w odpowiedzi cichy, dobitny szept Ricarda. Pomyślał że ta dziewczyna jest naprawdę jedyną jego nadzieją. Niezatarte wrażenie gwałtownego uścisku wciąż w nim trwało, rozwijając się w pewien rodzaj sentymentu, który sprawia że mężczyzna nie może być obojętnym dla kobiety, którą raz trzymał w ramionach — choćby wbrew jej woli — a cóż dopiero jeśli darowała mu zniewagę. Wówczas wytwarza to między nimi pewnego rodzaju węzeł. Czuł wyraźną potrzebę zaufania jej, stanowiącą subtelny rys męskości — tę prawie fizyczną potrzebę zaufania, która nie wyłącza napadów najbrutalniejszych podejrzeń.
— Tu chodzi o zdmuchnięcie mu łupu z przed nosa — rozumie pani? — ciągnął szeptem z nowym odcieniem poufałości. Patrzył wprost na nią. — To ten oswojony, gruby opój, Schomberg naprowadził nas na jego ślad.
Tak dojmującem jest poczucie bezradności wobec ucisku i prześladowań, że Lena, która bez chwili wahania odparła dziki napad, nie potrafiła stłumić dreszczu na sam dźwięk wstrętnego nazwiska.
Ricardo zaczął szeptać jeszcze szybciej i poufniej:
— On chce się wam odpłacić — wam obojgu — przy tej sposobności; powiedział mi to. Leciał na panią. Byłby oddał wszystko co ma w te ręce, które o włos mnie nie udusiły. Ale pani nie chciała go, prawda? Ani rusz, co? — Zatrzymał się. — I zamiast tego — wolała pani wyjechać z baronem?
Zauważył lekkie poruszenie jej głowy i podjął szybko:
— Ja także wolałbym nie wiem co, niż być niewolnikiem za pensję. Tylko że tym cudzoziemcom nie można wierzyć. Szkoda pani dla niego. Człowiek, który ograbił najlepszego swojego kompana! — Lena podniosła głowę; Ricardo ciągnął dalej, szepcąc pośpiesznie, zadowolony z wrażenia jakie wywarł: — Tak. Ja wiem o nim wszystko. Może pani sobie wyobrazić jak on potraktuje kobietę po pewnym czasie.
Nie wiedział że napełnia przerażeniem jej serce. Lecz siwe oczy tkwiły wciąż w jego twarzy, śledząc go nieruchomo, jakby sennie, z pod białego czoła. Zaczynała rozumieć. Słowa Ricarda nabierały w jej świadomości określonego, strasznego znaczenia, które stawało się coraz jaśniejszem pod wpływem jego przekonywających słów:
— Pani i ja jesteśmy stworzeni aby się porozumieć. Jednakowe pochodzenie, jednakowe wychowanie — tak mi się zdaje. Pani nie jest oswojona. Ja także! Wepchnęli panią do tego zgniłego świata hipokrytów. Mnie także!
Jej milczenie i nieruchomość pełna lęku przybierały w jego oczach wyraz zasłuchanej uwagi. Spytał nagle:
— Gdzie to jest?
Zmusiła się do szeptu:
— Co takiego?
W poufnym jego tonie zabrzmiało podniecenie:
— No łup — zdobycz — forsa. Trzeba mu to zdmuchnąć z przed nosa. Musimy to dostać; ale nie przyjdzie to łatwo i pani musi nam pomóc. No? Czy on to trzyma w domu?
Jak to często bywa u kobiet, jej władze umysłowe zaostrzyły się wobec grozy niebezpieczeństwa. — Potrząsnęła głową przecząco.
— Nie.
— Na pewno?
— Na pewno — odrzekła.
— Aha! Tak właśnie myślałem. Czy ten drab wierzy pani?
Znów potrząsnęła głową.
— Wstrętny hipokryta — rzekł z przejęciem i zauważył: — Ale on to pewnie należy do oswojonych, co?
— Niech pan się sam lepiej przekona — rzekła.
— Proszę mi zaufać. Muszę tego dożyć że będziemy przyjaciółmi. — To było powiedziane z dziwnym wyrazem kociej galanterji. Dodał, badając teren: — Ale możnaby doprowadzić go do tego, żeby pani zaufał, co?
— Żeby mi zaufał? — rzekła tonem który był bliski rozpaczy, a który Ricardo wziął za szyderstwo.
— Niech pani trzyma z nami — nalegał. — Niech pani kopnie tę całą przeklętą hipokryzję. Wprawdzie on pani nie wierzy, ale może i tak udało się pani już coś przewąchać, co?
— Może — wymówiła wargami, które zdawały się szybko zamarzać.
Ricardo patrzył teraz na spokojną jej twarz z pewnym rodzajem szacunku. Był nawet trochę onieśmielony jej spokojem, jej oszczędnością słów. Odczuła kobiecym instynktem wrażenie, które wywarła — wrażenie że wie bardzo dużo i że trzyma całą wiedzę w rezerwie. To wyszło tak jakoś samo z siebie. Zachęcona tem, wprowadzona na drogę obłudy, która jest ucieczką słabych, uczyniła świadomie bohaterski wysiłek i przymusiła do uśmiechu sztywne, zimne wargi.
Obłuda — ucieczka słabych i tchórzliwych, lecz także i bezbronnych! Pomiędzy czarownym snem jej życia a okrutną katastrofą stała tylko jej obłuda. Wydało jej się, że obecność tego człowieka siedzącego przed nią jest nieunikniona, że towarzyszyła jej przez całe życie. Był wcielonem złem świata. Nie wstydziła się swej obłudy. Ze szczerą odwagą kobiecą rzuciła się bez pamięci ku temu wyjściu, gdy tylko je spostrzegła, lękając się jednej jedynej rzeczy: aby nie zbrakło jej sił. Położenie przejmowało ją zgrozą; ale zbudzona jej intuicja kobieca mówiła jej, że czy Heyst ją kocha czy nie, ona kocha Heysta; czuła iż przez nią spadło to wszystko na jego głowę — i przeciwstawiła się niebezpieczeństwu z namiętnem pragnieniem aby swoje szczęście obronić.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.