Zwycięzca (powieść)/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Zwycięzca
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Kraków — Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.


Wieść o przybyciu Zwycięzcy i straszliwym pogromie szernów rozeszła się szeroko po kraju — i kiedy onego dnia przyszła godzina wieczornej modlitwy, obszerny plac przed świątynią nie mógł pomieścić mnóstwa napływających zewsząd tłumów. Oprócz mieszkańców Ciepłych Stawów i osad najbliższych i oprócz tych, którzy z orszakiem Marka razem tutaj ściągnęli, przybywały gromady rybaków z nad morskiego brzegu i myśliwców, w głębokich zaroślach na stokach rozłożystych Otamora zamieszkałych, szli poszukiwacze bursztynu i pereł, — rolnicy, mięsiste i jadalne rośliny księżycowe uprawiający, — ludzie wpół-dzicy, na Przesmyku między morzami osiadli, w ustawicznych walkach z morcami do krwawego trudu zaprawieni — i inni, z wiosek kwitnących, przywykli do zbytku i wszelkiej wygody.
Miejscowi kupcy porozkładali kramy na schodach świątyni, zachwalając przybyłym sieci rybackie i sprzęt wszelaki, na który często ze zdumieniem poglądali ludzie prości, zdala przychodzący, nie wiedząc, ku jakiemuby służył użytkowi. Ruch był około kramów ustawiczny. Po bokach placu zaś, pod podcieniami, w południe od żaru słonecznego chroniącemi, tworzyły się grupy ciekawych około kilku Braci Wyczekujących, którzy przybyli na plac pod wieczór i opowiadali już po raz tysiączny może o cudownem przyjściu Zwycięzcy, co się objawił im pierwszym, jako od wieków było zapowiedziano, a teraz niesie pokój i błogosławieństwo na świat księżycowy. Inni cisnęli się znowu ku żołnierzom arcykapłańskim i zbrojnym Jereta, słuchając z zajęciem i uciechą o przebiegu bitwy, straszliwym pogromem szernów zakończonej. Wznoszono ręce, sławiono wielkość i moc Zwycięzcy i kupowano chętnie, płacąc toczonemi ziarnami bursztynu, skóry pobitych szernów, które zwycięzcy żołnierze najwięcej dającemu ofiarowali, aby za uzyskaną cenę nabyć znów upajającego soku z rośliny noja lub rzucić ją jako stawkę w grze z towarzyszami.
Niektórzy szli też ku morzu, gdzie na stopniach wielkiego gmachu rozłożył się kupiec niewiast, sprzedając je stosownie do wieku i urody po dwie do sześć garści bursztynowych ziaren. Sarkano wprawdzie na zbyt wysoką cenę dnia dzisiejszego, ale płacono ją w końcu, gdyż natłok przybyłych był wielki i chętnych dość się znajdowało, którzy chcieli przy sposobności nabyć jasnowłose niewolnice do odległych domostw swoich.
Narzecza różne krzyżowały się w powietrzu, — klątwy, śmiechy i nawoływania; z otwartych na ścieżaj drzwi gospód biły w ciepłym wieczornym powietrzu ochocze śpiewy pijących tęgi sok noji, mieszając się z odgłosem hymnów bractw, oczekujących w nabożnem skupieniu ukazania się Zwycięzcy.
Jakoż wyszedł rzeczywiście i stanął — ogromny — przed świątynią o tej właśnie wieczornej godzinie, kiedy od wieków najwyższy arcykapłan zwykł był witać lud pozdrowieniem: »On przyjdzie«!
Gdy go jeno spostrzeżono, przerwano targi, śpiewy i hałasy — i sławić poczęto imię jego tysiącem głosów: błogosławiono dzień i godzinę, kiedy przybył na Księżyc, i osobno tę porę, kiedy nogą wstąpił do świątyni, i tę, kiedy szernów, odwiecznych wrogów ludu, mocarną dłonią pogromił.
A on stał wśród nie milknących okrzyków — w miejscu, gdzie zwykle bogato strojni arcykapłani stawali, — stał w odzieży pospolitej, z głową odkrytą i w skórzanej jeno bluzie, na piersi rozpiętej, ale taka jasność i moc biła od wyniosłej, młodej postaci jego, że nietylko ci, którzy go teraz po raz pierwszy widzieli, ale i mieszkańcy Ciepłych Stawów, znający go od rana, ku niemu jeno zachwycone zwracali oczy, zapomniawszy zgoła o cisnącym się około nóg jego Elemie.
Marek wzniósł ręce na znak, że chce mówić. Długa chwila upłynęła, nim uciszyło się na tyla, że mógł się odezwać bez obawy, iż głos jego utonie w zmieszanym gwarze tłumu. W odleglejszych zakątkach placu wadzono się wprawdzie jeszcze i śpiewano, ale bliżej świątyni zbiła się ciżba słuchaczów, oczekujących w nabożnem skupieniu i ciekawości pierwszych słów Zwycięzcy do Ludu.
On powiódł jasnym okiem dokoła i odrzucił w tył bujną grzywę z nad skroni.
— Bracia, — zaczął, — przybyłem tutaj z dalekiej gwiazdy, Ziemi, ale braćmi was mianuję, bo i wy przez zapomnianych ojców swoich stamtąd pochodzicie. Nie wiedziałem, po co przychodzę, a zastałem tutaj trud, który podejmuję... Tak się złożyło, że pierwej wypadło mi działać, niźli do was przemawiać. I dobrze się stało. Gdybym był mówił z wami jeszcze na początku tego długiego dnia, który oto chyli się ku zachodowi, byłbym wielu rzeczom zaprzeczył, może rozwiał wiele waszych nadziei... ale dzień przeszedł nam na wspólnym krwawym trudzie. Walczyłem z wrogami waszymi i poznałem, jacy są straszni. Poznałem krzywdy wasze i nędzę, której po części sami winni jesteście, — ale to cierpień waszych nie umniejsza. Mówiły mi o tem skargi wasze i te księgi, któreście wy nazwali świętemi... Czytałem je wszystkie, odpoczywając po boju, który i was wiele krwi i życia kosztował. Ale bój jeszcze nie skończony, wiecie o tem sami. Wrogowie wasi są źli i mocni, i trzeba ich zgnieść doszczętnie w ich własnych siedzibach...
»Z ksiąg waszych dowiedziałem się także, o czem już i przedtem zasłyszałem, że oczekujecie z rodzinnej gwiazdy waszej, Ziemi, Zwycięzcy, który was wyzwoli. Oto z Ziemi przybyłem przybyłem i chcę was wyzwolić. Nauczę was wszystkiego, co umiem sam. Sporządzimy broń palną, jakąście w moim ręku widzieli — i ja sam z pomocą dobranych naczelników wyćwiczę szeregi, z którymi pójdziemy za Wielkie Morze złamać na zawsze wrogą szernów potęgę...
Z nagła wybuchające radosne okrzyki przerwały Markowi; poczekał więc nieco, aż się uciszyło, poczem znów podjął:
— Ale to pierwsza dopiero część zadania, które oto wziąłem na siebie. Potem chcę wykorzenić zło, jakie się między wami zagnieździło. Widzę wśród was panów i niewolników, widzę bogatych i nędzarzy, pokrzywdzonych i krzywdzicieli... Widzę prawa okrutne i błędy, i zabobony, srogość z jednej, a z drugiej strony pobłażanie dla tych, którzy sobie umieją kupić bezkarność. Kobiety wasze są uciśnione, a mężowie sądzą, że spełnili swój obowiązek, gdy im głodu cierpieć nie dadzą. I na Ziemi niegdyś tak było, a przeszliśmy przez to, wierzę więc, że i wy z moją pomocą inaczej żyć będziecie.
Znowu okrzyki mu odpowiedziały, ale tym razem nie tak liczne i powszechne, jak poprzednio. Owszem, niektórzy z dostojników i kupcy co bogatsi szemrać między sobą poczynali, przelękli nowatorskimi planami ziemskiego przybysza. Nie śmiano jednak przeczyć w głos, — mówiono tylko z cicha, że porządek rzeczy na Księżycu jest ustalony i że właściwie nikomu się krzywda nie dzieje, a już bynajmniej nędzarzom, którzy nic nie tracą, nic i tak nie posiadając. Gorszy jest raczej los władnych i bogatych, bo oprócz trudów znosić muszą jeszcze i obawę, aby dobytków swych lub mocy nie postradali.
Zwycięzca mów tych nie słyszał; odetchnąwszy tedy niewiele, mówił tak dalej:
— A kiedy wszystko będzie już tak, jak być powinno, kiedy wolni już będziecie od wroga, który was gnębił i wolni od zła, co mieszka między wami, — wtedy zostawię was samych, abyście się rządzili, powracając do ojczyzny mojej, widnej stąd na niebiosach, — na jasną rodzinną gwiazdę moją... Może kilku z was nawet wezmę z sobą, abyście zobaczyli przestwór wszechświata i gwiazdy nad głową i pod nogami i Ziemię, z której był początek Księżyca i gdzie był Ludziom początek na Księżycu mieszkającym.
»Ale nim to nastąpi, nim sami tu zostaniecie (bo wszystkich zabrać z sobą nie mogę!), ja panem waszym jestem i słuchać mnie macie we wszystkiem, jeżeli chcecie, iżbym się stał dla was naprawdę tym przyobiecanym Zwycięzcą, za jakiego dziś mnie już głosicie.
»Kazałem szukać człowieka, który mnie witał dziś rano na tych schodach i mówił słowa mądre; chciałem z nim razem prawa nowe dla was stanowić, ale nie znaleziono go dotychczas. Rząd więc tymczasem pozostawiam w ręku Elema, który będzie wolę moją nad wami wykonywał, dopóki nie nauczycie się rządzić sami i własną rozumną wolą, jak ludy ziemskie rządzą się już od wieków. Nad zbrojnymi przekładam dzielnego Jereta, który będzie mi też pomocny w formowaniu szeregów, o których wspomniałem. Ażebyście zaś wiedzieli, że w kobiecie cenię zarówno człowieka, nie pogardzając nią, jak wy to czynicie, biorę sobie za przyboczną woli mej głosicielkę Ihezal, wnuczkę zaginionego arcykapłana waszego...
Okrzyki rozległy się znowu a nawoływania. Powtarzano słowa Markowe, tłumacząc je na różne sposoby, rozprawiano o zaginionym arcykapłanie Malahudzie i o nowej władzy Elema, a nadewszystko podawano sobie z ust do ust wiadomość o zamierzonej wyprawie do kraju szernów i dziwiono się temu przedsięwzięciu, jako czemuś niesłychanemu, o czem dotychczas nie śmiałby nikt nawet zamarzyć...
— W broń palną szeregi swoje uzbroi, — powtarzano, — w straszliwą broń, którą sam raził szernów uciekających przed oczyma naszymi!
— I zapas piorunów rozda między wojowników! Zdobędziemy bogactwa szernów i wytracimy ich do nogi!
— Tak, tak! Księżyc należy do Ludzi. Stary Człowiek oddał go nam w dziedzictwo!
— Niech żyje Zwycięzca! niech żyje! niech żyje!
Sławiono go znowu i wielbiono bez końca.
A on dostojnym ruchem monarszym skinął tłumowi i miał się już cofnąć z łaskawym na ustach uśmiechem, gdy naraz poczuł, że ktoś podniesioną dłonią dotyka jego łokcia...
Stał obok niego człowiek niewielki o dużej, bujnym włosem porosłej głowie i patrzył na niego przenikliwie, niemal groźnie drobnemi, siwemi oczkami.
— Jeśli masz skargę lub prośbę, udaj się z tem do Ihezal, — rzekł Marek.
Człowieczek potrząsnął głową na znak przeczenia.
— Z tobą chcę mówić, — odezwał się, — i spytać cię, dlaczego Lud bałamucisz?
— A! co? co?
Marek tak był zdumionym tym niespodziewanym pytaniem czy zarzutem, że zrazu nie umiał znaleść właściwej odpowiedzi. Mały człowieczek wytłumaczył sobie snadź na swoją korzyść to zakłopotanie olbrzyma, gdyż ściągnął brwi i powtórzył surowo:
— Dlaczego Lud bałamucisz? Po co te bajki o Ziemi? Nie będę tutaj rozprawiał przed tłumem, ale jeśli chcesz, pójdź ze mną do świątyni — i wytłumacz się...
Teraz cała rzecz wydala się Markowi niezmiernie zabawną. Zaciekawił go ten pewny siebie człowiek.
— Ależ owszem, owszem... Rad będę posłyszeć...
Mówiąc to, pochwycił poważnego malca pod pachę i wszedł z nim do wnętrza.
— A teraz, — rzekł, gdy byli już sami, — opowiedz mi, mój przyjacielu, jak to ja lud bałamucę?
Mały człowieczek odchrząknął i usiłował przybrać jak najpoważniejszy wyraz twarzy.
— Jestem Roda, — rzekł z godnością.
— Bardzo mi przyjemnie.
— Jestem Roda, — powtórzył tamten, widząc, że imię jego nie robi na Marku zgoła wrażenia.
— Słyszę! I cóż z tego?
— Arcykapłan Malahuda powinien mnie był kazać ukamienować...
— Na szczęście nie zrobił tego. Nie miałbym teraz przyjemności...
Roda zmarszczył brwi:
— Dajmy pokój żartom. Nie po to chciałem mówić z tobą...
— Bardzo dobrze. Więc — co?
— Całe życie walczyłem przeciw ogłupianiu biednego tłumu temi kapłańskiemi bajkami o ziemskiem ludzi pochodzeniu.
— A! więc?
— Wiesz pan równie dobrze jak ja, że Ziemia zgoła nie jest zamieszkana, a przynajmniej na pewno niema na niej istot do ludzi podobnych.
Marek słuchał teraz z rzeczywistem i rosnącem wciąż zaciekawieniem.
— Jak to? a ja?
— Pan nigdy na Ziemi nie byłeś, — rzekł Roda z głębokiem przekonaniem...
— To rzecz dla mnie nowa! — zawołał Marek.
Cień niechęci przemknął po szerokiej twarzy Rody.
— Nie grajmy w chowankę. Wobec mnie to niepotrzebne. Przecież ja wiem.
— Więc ludzie, powiadasz pan, zawsze mieszkali na Księżycu? tutaj, tutaj zawsze mieszkali?!
— Nie. Tutaj nie mieszkali. Przywiódł ich tu, nie wiem dla jakich celów, mąż w legiendzie Starym Człowiekiem nazwany.
— Przywiódł ich? — skąd?
— Skąd pan teraz przybywasz, — odparł Roda, patrząc bystro w oczy Zwycięzcy.
— A skądże ja przybywam, jeśli łaska?
Roda nie odpowiedział natychmiast. Siedząc na stole, obok którego zajął miejsce Marek, wsparł dłonie na kolanach i nachylił się nieco, patrząc wciąż w oczy Markowi, jakby z góry chciał zbadać wrażenie, jakie słowa jego wywrą. Po chwili dopiero rzekł powoli i dobitnie:
— Przybywasz pan... z tamtej strony.
— Nie rozumiem, — rzekł Marek zupełnie szczerze.
Roda skrzywił się znowu z niechęcią.
— Widzę, że nie chcesz pan być ze mną szczerym, — rzekł, — ale mniejsza o to. Na dowód, jak dokładnie znam prawdę, opowiem panu to wszystko, o czem sam zresztą wiesz najlepiej, a wtedy może zdołamy się porozumieć, gdy pan zobaczysz, jak te bajki chybiają celu wobec mnie.
— Więc skąd ja przybywam? — powtórzył Marek z lekką niecierpliwością.
Roda uśmiechnął się z odcieniem pewnej siebie wyższości.
— Zacznijmy od początku, — rzekł. — Legenda, przez kapłanów podtrzymywana głosi, że Ludzie przybyli na Księżyc z Ziemi. Otóż ja utrzymuję — popierwsze: że Ziemia nie może być zamieszkana, — powtóre: że gdyby nawet była zamieszkana, to istoty tam żyjące nie byłyby do Ludzi podobne, a potrzecie: że chociażby były do Ludzi podobne, to nie mogłyby się nigdy dostać na Księżyc. I udowodnię panu...
Marek się uśmiechnął.
— Mój drogi panie Roda, przed kilku tysiącami lat żył na Ziemi mędrzec, który utrzymywał naprzód, że nic nie istnieje, następnie, że nawet gdyby coś istniało, człowiek o tem nie mógłby wiedzieć, a wreszcie, że choćby wiedział, nie mógłby tego komuś drugiemu udzielić. Był on płatnym nauczycielem wiedzy o wszystkich rzeczach...
— Cóż to ma za związek?...
— Niewielki. W każdym razie zabawne to dla mnie, z Ziemi przybyłego, gdy pan tak mówisz, którego ojcowie również z Ziemi tutaj przybyli.
— Choćbyś pan rzeczywiście z Ziemi przybył, to i tak ja miałbym słuszność. Ale to jest wykluczone. Posłuchaj pan tylko. Ziemia znacznie większa od Księżyca, jest też cięższa od niego i przeto przedmioty ważą tam więcej...
— Skąd pan masz takie wiadomości? — przerwał zdumiony Marek.
— Niestety! wyznać to muszę: od was.
— Jakto?
— Rzecz prosta. Pański ziomek, który przed wiekami ludzi z »tamtej strony« przywiódł na tę, znany w legiendzie pod mianem Starego Człowieka, miał z sobą księgi... Zazdrosny był o swoją wiedzę, jak wy wszyscy (widzę to, mówiąc z panem), tedy wracając na »tamtą stronę«, spalił księgi razem ze swym domem; coś niecoś jednak zdołano uratować... Ale to nie jest w przechowaniu arcykapłanów, o nie! Oni tylko księgi z płonnemi bajkami chowali! Tego skarbu, zawiści waszej wydartego, strzeże od wieków mój ród i stąd ja wiem niejedno.
— Tak, rozumiem. Z ksiąg na Ziemi spisanych czerpiesz pan dowody, że Ziemia nie jest zamieszkana. Bardzo słusznie.
— Mniejsza o to, skąd je czerpię. Ale to pewna, że je mam — i to niezbite. Mówisz pan, że ludzie na Ziemi są pańskiego wzrostu i postawy? Mój łaskawco! olbrzym taki, ważąc sześć razy więcej, mimo najsilniejszych mięśni nie mógłby się tam nawet poruszać! Samo ciśnienie gęstego powietrza tamtejszego piersiby mu zgniotło. Ha, ha, ha! chciałbym widzieć, jakbyś pan na Ziemi wyglądał!
Mówiąc to, zacierał ręce z zadowoleniem i śmiał się chytrze, patrząc w oczy Markowi.
— A przytem — rzekł po chwili, — te krótkie tamtejsze dni i noce nie mogą sprzyjać rozwojowi życia; roślinność, nimby miała czas w słońcu się rozwinąć, jużby ginąć musiała w nocnym cieniu... Zresztą — czy pan wie, co znaczą te białe plamy, pokrywające przez kilka dni naszych niektóre okolice Ziemi? czy pan wie?
— Chcę pańskie zdanie usłyszeć, — rzekł Marek.
— To śnieg! — wykrzyknął Roda tryumfalnie, — śnieg, świadczący, że trwa tam zima i we dnie także, a przez czas tak długi, iż żadne żywe stworzenie znieśćby tego nie zdołało!
— Prawie zaczynam wierzyć, że Ziemia jest niezamieszkana... Dziwno mi jeno wobec tego, skąd ja przybyłem doprawdy!
Roda przypatrzył się uważnie Markowi.
— Więc mimo wszystko nie chcesz się pan przyznać?... Dobrze. Mógłbym przytoczyć jeszcze mnóstwo dowodów, że na Ziemi ludzie nie żyją ani żyć nie mogą, ale to, jak widzę, nie wiedzie do celu. Opowiem więc panu wprost, skąd przyszedł ów »Stary Człowiek« i skąd pan przychodzisz...
— Czekam na to.
Roda z obszernej teki, którą miał przy sobie, wyciągnął mapę i rozłożył ją przed oczyma Marka.
— Patrz pan!
— Mapa bezpowietrznej półkuli Księżyca, — rzekł Marek, rzuciwszy okiem na kartę, — mapa przerysowana ze zdjęć fotograficznych, jakie my robimy na Ziemi...
Roda się roześmiał.
— Nie wiem, jakie wy »zdjęcia« robicie na Ziemi, ale to pewna, że z odległości map takich się nie rysuje! Ten, który to skreślił, był tam, na miejscu. Z daleka, z daleka robi się tylko mapy takie!
To mówiąc, rzucił przed oczy Marka urywek zniszczonej karty Europy, wyratowany ongi ze spalonego domu Starego Człowieka.
Teraz Marek zaśmiał się z kolei.
— Ależ, mój panie Roda! czyż ta mapa nie jest znacznie dokładniejsza i więcej szczegółowa?
— A właśnie, właśnie. Ażeby tak »dokładną« mapę narysować, trzeba mieć wiele... fantazji i wzór daleko, daleko na niebie! Patrz pan, ile tu pięknych barw, jakie ograniczenia lądów, w rzeczywistości nie istniejące! A te kółka! co znaczą? każde ma nawet swą nazwę specjalną i dowcipną.
Marek wzruszył ramionami.
— Zaczynam przypuszczać naprawdę, że nigdy na Ziemi nie byłem!
— Jeśliś pan dotychczas wierzył, że tam byłeś, to jesteś pan obłąkany, — odparł Roda. — Nie przypuszczam tego jednakże, — dodał po chwili, — zbyt pan jesteś rozumny... To myśmy tylko mieli uwierzyć!
Zeskoczył ze stołu i chodząc wielkimi krokami, począł mówić szybko i płynnie, jakby powtarzał rzecz, wielokrotnie już wygłaszaną.
— Na bezpowietrznej półkuli Księżyca był niegdyś kraj bujny i obfity... Tam w blasku gwiazdy Ziemi mieszkali Ludzie, na łąkach zielonych, pod szczytami śniegiem ubielonymi nad brzegiem błękitnych, falujących mórz... A tutaj, tu, gdzie Ziemi nie widać i cień jest w nocy nieprzenikniony, żyli tylko szernowie, nie śmiejący się nawet zapuszczać w okolice tamtej półkuli — w kraj przez Ludzi zajęty... Ludzie tam byli potężni, a straszni — a szczęśliwi. Z czasem jednakże dobroczynna gwiazda Ziemia z niewytłumaczonego powodu przestała kraj ten nocami ogrzewać, powietrze uciekło, wyschły morza... A wtedy Ludzie...
Urwał i wpatrzył się bystro w Marka przenikliwemi źrenicami.
— Wtedy? — podchwycił Marek.
— Znam waszą tajemnicę, — rzekł Roda po chwili milczenia. — Spojrzyj pan jeno na mapę, ona was zdradziła! Tamta, ku Ziemi zwrócona strona Księżyca pełna jest szczelin, jam i czeluści. To wejścia do waszego kraju, do państwa waszego, któreście sobie pod powierzchnią pustego gruntu założyli! Tam — w jaskiniach sztucznie oświetlonych żyjecie sobie do dziś dnia szczęśliwi, w dobrobycie i zbytku... Macie miasta podziemne, łąki i podziemne morza... Strzeżecie zazdrośnie swego istnienia w obawie szernów, a może i nas wydziedziczonych!
Twarz ściągnęła mu się namiętną nienawiścią, zęby zabłysły z pod rozchylonych kurczowo warg.
— Przeklęty niech będzie Stary Człowiek! przeklęty, ktokolwiek nas wywiódł tu na tę nędzę! Ale my się tam dostaniemy z powrotem! wcześniej czy później dostaniemy się!... Słabi jesteśmy, to prawda, ale nas jest więcej — z pewnością! Bo was przecie wielu w tych jaskiniach być nie może...
Marek położył mu rękę zwolna na ramieniu.
— Panie Roda, uspokój się pan — rzekł. — Proszę mi wierzyć, że to wszystko jest tylko tworem pańskiej wyobraźni... Tamta połowa Księżyca jest niezamieszkana. Ludzie żyją na Ziemi... A czy to nie było zbrodnią, tutaj ród ludzki przeszczepiać, to już rzecz inna... Stało się.
— Tak, tak, stało się! Ażeby to się zaś odstać nie mogło, żebyśmy nie powrócili do was, pan przychodzisz tutaj i opowiadasz nam odwieczną bajkę o Ziemi! Tak! tam na błękit patrzeć mamy, na gwiazdę daleką, byle tylko od Księżyca wzrok odwieść, byle tylko na nim nie szukać dobra nam należnego!
— A może, — ciągnął dalej, — może już i wam szernowie zaczęli się dawać we znaki? Odkryli może przejścia wasze tajemne, nachodzą was i gnębią? Co? czy tak? I pana tu wysłano, przypomniano sobie o nas, marnych potomkach wygnańca czy zbrodniarza jakiegoś, którego czcić nam każą kapłani, — i my teraz pod bohaterskiem pańskiem przewodnictwem mamy walczyć i szernów w ich kraju własnym na waszą korzyść pokonywać! Wszakże pan głosisz wyprawę!...
Dusił się prawie słowami, wyrzucając je zapamiętale z nienawiścią i gorzkiem szyderstwem w błyszczących oczach. Nadaremnie Marek usiłował mu przerwać. Zacietrzewiony mędrzec nie słuchał go wcale. Na wszystkie przedstawienia machał tylko rękoma, pewny, że zna prawdę istotną i niewątpliwą, którą wydrzeć mu usiłują.
Wreszcie Marek zniecierpliwił się.
— Więc czego pan ostatecznie chcesz ode mnie? — zakrzyknął.
— Chcę, abyś pan ludu nie bałamucił, i tak już dostatecznie kapłańskiemi bajkami ogłupionego! — odparł Roda stanowczo. — Chcę, abyś pan nie prawił o Ziemi, nie rozbudzał tęsknot mglistych a nieukojonych! Tutaj zbyt twarde i ciężkie mamy zadania, aby wolno było dla igraszki zwracać oczy nasze ku błękitom i prawić nam o śmiesznej niby-ojczyźnie, kędy nigdy noga nasza nie postoi. Tego żądam od pana. A gdybym jeszcze w pańską dobrą wolę mógł uwierzyć, żądałbym, abyś nam wskazał drogę do kraju, gdzie wy mieszkacie...
— A jeśli pańskich żądań nie spełnię?
— Wtedy między nami walka na śmierć i na życie.
— Choćbym wam dopomógł szernów zwyciężyć?
— Tak. Choćbyś nam pan dopomógł szernów zwyciężyć, bo baśniami swemi więcej nam krzywdy zrobisz na przyszłość, niżby mogli zrobić szernowie...
Marek powstał i zagórował nagle ogromnem wzrostem nad nikłą postacią swego przeciwnika. Ten odruchowo cofnął się o krok, ale nie chcąc okazać mimowolnego przestrachu, jaki go ogarnął, zmarszczył brwi i rzekł twardo:
— Czekam pańskiej odpowiedzi.
— Mój panie Roda, — odezwał się teraz Marek, — mogę panu przyrzec uroczyście, że bajek ludowi prawić nie będę, ale niemniej stanowczo oświadczam panu, że nie przestanę mu przypominać, iż z Ziemi przybyli tutaj jego przodkowie i tam — na niebie — jest jego prawdziwa ojczyzna. To wznieść was tylko może i uszlachetnić...
Roda zwrócił się bez słowa ku wyjściu.
— Czekaj pan jeszcze, — zawołał Marek za nim. — Żądałeś pan także, aby wam wskazać drogę do kraju, skąd przybywam, i tam was zawieść. Wszystkich, gdy powracać będę, wziąć z sobą nie mogę, ale w wozie mojem na sześcioro ludzi waszej wagi jest miejsce... Czy zechcesz pan odbyć ze mną podróż na Ziemię i przekonać się naocznie, że jest zamieszkana?
Roda zatrzymał się, słuchając z uwagą słów Marka. Przebiegły uśmiech igrał mu około ust.
— Aha! słusznie. Chcesz mnie pan zabrać raczej ze sobą, aby tutaj po pańskiem odejściu nikt już nie osłabiał wiary w ziemską bajkę, aby tu zgasło zarzewie...
Przerwał i zamyślił się.
— Więc jak pan tutaj przybyłeś? — zapytał po chwili znagła.
Marek zakreślił szeroki ruch ręką.
— W pocisku... Możesz go pan zobaczyć w Kraju Biegunowym. Tkwi tam we własnym pancerzu...
— I możesz pan powrócić... tak samo?...
— Tak jest. Mogę powrócić. Dość wejść do wnętrza i zaśrubowawszy szczelnie otwór, nacisnąć guzik, rozbijając szybkę, która go zasłania...
— Guzik za szybką? — spytał Roda chciwie.
— Tak. Pocisk, wypchnięty wtedy powietrzem, które sam, spadając, w pancerzu zagęścił, powróci dokładnie na miejsce, skąd był wyrzucony, to jest na Ziemię...
Zwykły chytry uśmiech zjawił się znów na szerokich wargach Rody.
— Przypuśćmy, że nie na Ziemię, tylko do któregoś z otworów, stanowiących wejście do waszych miast podziemnych na tamtej stronie... Ale mniejsza o to... Chciałem... Mniejsza. Doskonale obmyślana komunikacja, doskonale! Zwłaszcza że w ten sposób powracający poseł nam drogi zdradzić nie może... Jeno...
Urwał nagle i nie słuchając już, co Marek mówił, wyszedł pośpiesznie ze świątyni.
Zwycięzca popatrzył za nim i machnął ręką pogardliwie. Po chwili jednakże niespodziewana chmura zasępiła mu czoło. Zrobił ruch, jakby chciał iść za wychodzącym: przyszło mu na myśl, że trzeba by straż postawić przy wozie w Kraju Biegunowym, ale wkrótce znowu roześmiał się sam ze swych obaw.
— Straż mimo wszystko trzeba postawić, — szepnął, — będzie bezpieczniej.
Zdawało mu się, że w mrocznej głębi między filarami błysła ametystowa tunika złotowłosej Ihezal i krzyknął na nią głośno, echo mu jednak tylko odpowiedziało. Więc uśmiechnął się znowu do siebie, ale już nie tak swobodnie, jak poprzednio, i zwrócił się w głąb, ku wielkiej kazalnicy z czarnego marmuru i kutym miedzianym drzwiom poza nią. Otworzył je znanym już sobie sposobem i zapaliwszy kaganek, począł schodzić w dół.
Dawny, ukryty skarbiec świątyni był opustoszały. Zamczyste i bogate skrzynie, pełne szat przekosztownych i wszelkiego drogocennego sprzętu, rozkazał nowy arcykapłan poprzenosić do swego mieszkania po drugiej stronie placu, które zajął był rad nierad, kiedy Zwycięzca polecił zostawić dawny pałac arcykapłański wnuczce Malahudy. W opróżnionym skarbcu leżały jeno księgi, niegdyś święte, zwalone bezładnie na stos obok usuniętego pod ścianę stołu malachitowego. A w głębi, tam gdzie nad płytą z polerowanej lawy błyszczał tajemniczo złoty Znak Przyjścia, poniżej złotego napisu, którego dziwne, odwieczne litery splatały się w słowa wielkiej Obietnicy: ON PRZYJDZIE, — z rozkrzyżowanemi w łańcuchach rękoma przykuty był potężny niegdyś wielkorządca, szern Awij, jeniec dziś niemocny, jakby na świadectwo, że czas się dopełnił i przyszedł zaprawdę na Księżyc Zwycięzca... Skrzydła za nim obwisłe, do ściany przygniecione, krwawiły jeszcze mimo opatrunku, — krwawiła też szeroka rana na szyi, z której ściekająca po piersi posoka utworzyła kałużę u nóg pokonanego...
Marek uniósł w górę kaganek i oświetlił nim potworną twarz szerna. Ten łypnął krwawemi oczyma i wpatrzył się nienawistnym wzrokiem w zwycięzkiego przeciwnika. W pewnej chwili nabrzmiały mu mięśnie w przykutych wężowych ramionach i drgnęły skrzydła przygniecione, ale natychmiast snadź przypomniał sobie o swej bezmocy, bo nie próbując bezcelowego wysiłku, przymknął powieki i obwisł ciężko na żelaznych pętach. Marek odstąpił wstecz kilka kroków...
Wiedział on już, że szernowie, którzy z Ludźmi się stykali, mowę człowieczą rozumieją, nie mógł się jednak zdobyć dotychczas na przemówienie słowem do tej tak nieludzkiej istoty... Gdy otworzył usta, głos mu w gardle zamierał — i ogarniał go wstręt, z lękiem poprostu graniczący. Raz — w obecności jego — Elem do Awija zagadał; powiedział mu z polecenia Zwycięzcy, aby się nie obawiał tortur ani śmierci, bo będzie w błyszczącym wozie jego wzięty żywcem na Ziemię. Awij w odpowiedzi zacharczał jakieś przekleństwo — i Markowi brzmiał dotychczas w uszach ten głos ohydny i nieprawdopodobny, tem straszniejszy, że ludzki, a wychodzący z gęby potwora, w niczem do człowieka niepodobnego.
Usiadł na nizkim malachitowym stole i postawił obok płonący kaganek. Niepewne, migotliwe światło rozpalało się w złotych tarczach świętego Znaku i zakrywało je znowu ogromnym, ruchliwym cieniem szerna, który za każdem drgnieniem płomienia błądził jak widmo po gładzonej ścianie. Potwór, na pozór martwy, trwał z bezwładnie obwisłemi skrzydłami i spuszczoną głową, a cień wychylał się z poza niego nagłymi rzutami, chwiał się, opadał i znowu wznosił się w górę, gasząc nagle lśniące litery napisu i tarcze Przyjścia złociste. Mimowolny lęk począł Marka ogarniać. Poruszył się, jak gdyby chciał wstać i uciec na światło, gdy naraz spostrzegł, że szern otworzył znów oczy i wpatruje się w niego przenikliwie...
Przemógł się i powstał.
— Czy ci tu krzywdy nie robią? — zapytał dziwnie zmienionym, jakby nie swoim głosem.
Szern przymknął leniwie oczy — i po długiej chwili dopiero odrzucił:
— Odejdź, psie. Nudzisz mnie.
Nagły gniew Marka napadł.
— Milcz, zwierzu! Jestem twoim panem i każę cię obatożyć!
— Każ.
— Ująłem cię.
— Nieprawda. Dziewka mnie przypadkiem ujęła, nie ty, klocu.
— Wezmę cię z sobą na Ziemię...
Szern zaśmiał się zgrzytliwie.
— Ty sam na Ziemię nie wrócisz. Zdechniesz tutaj.
— Wrócę. Ale pierwej wytracę szernów do nogi. Wytracę was tak w kraju waszym, jak tutaj wytraciłem. Oprócz ciebie żaden szern tu już nie jest żyw.
Awij otworzył obie pary oczu i przypatrzył się baczniej Markowi.
— Rozkuj mnie i puść, — odezwał się po chwili, — a pozwolę ci zdrowo wrócić na Ziemię.
Teraz Marek roześmiał się.
— Owszem, rozkuję cię, ale pod warunkiem, że będziesz mi służył za przewodnika do kraju waszego, który chcę zawojować.
Sern[1] nie raczył odpowiedzieć. Odwrócił głowę w przeciwną stronę i począł patrzeć z zajęciem w migotliwy płomień kaganka. Wtedy Marek, przezwyciężając wstręt, zbliżył się i dotknął dłonią kosmatej, miękkiej jego piersi.
— Cóż? czy poprowadzisz? — powtórzył.
Awij przeniósł zwolna wzrok na twarz Zwycięzcy, przyglądał mu się spokojnie i długo, a potem warknął:
— Źle zrobiłeś, żeś mnie nie zabił. Teraz ja będę w końcu zwycięzcą, bo ty jesteś głupi. Jak wszyscy ludzie.
— Więc nie powiedziesz?
— Ja powiodę! — odezwał się naraz niespodziewany głos z kąta sklepionej izby.
Marek odwrócił się żywo. Zapomniał był o obecności Nuzara, który, za nogę przykuty leżał w cieniu na garści barłogu.
— Ty? ty? Czy znasz kraj szernów? — zapytał.
— Tak, — odrzekł morzec, powstając. — Tam się urodziłem z ludzkiej branki, którą potem uduszono. A powiodę cię, panie, bo widzę, że jesteś od szernów silniejszy, i wiem, że zwyciężysz.
Awij zwrócił łeb w stronę dawnego sługi swego i wyrzucił z bezbrzeżną pogardą jeden tylko wyraz:
— Głupi!







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Szern.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.