Zwycięzca (powieść)/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Zwycięzca
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Kraków — Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Był czas wielkiej morskiej ciszy, która codzień w przedpołudniowej porze poprzedzała nadejście burzy, szalejącej wichrem piorunowym, zaledwie słońce szczytu nieba dosięgło. Na wschodzie, kędyś poza Wyspą Cmentarną, chmury się już zbierały czarne i pomruk z nich szedł groźny, daleką, białą błyskawicą zapowiedziany, jakby łyśnięciem kłów potwornego zwierza, który legł na nieboskłonie i skradał się zwolna, goniąc po morzu za uciekającem słońcem. Za kilka, kilkanaście godzin ryk jego potężny wstrząśnie powietrze, ciężkie łapy opadną na wodę i stratują rozszalałą, pianą bryzgającą aż gdzieś pod niebo, na którem szare kudły zwierza się rozwełnią, — ale tymczasem zwierz czaił się jeszcze w oddali, między skłon nieba a widny krąg morza wtulony — i cisza była ogromna.
Powierzchnia wód wyglądała jak olbrzymia, sino-stalowa tarcza, gładzona doskonale; czuło się niemal okiem twardość jej niezarysowaną, nagle z płynności w metal zakrzepłą. Około brzegów dalekich wysp jeno barwa morza się zmieniała: drżały tam jakieś pawie otęcze, niby pierścienie, kamień drogi ujmujące. A nad tarczą morza łyskliwą żar wisiał w powietrzu nieruchomy, ciężki prawie i osowiały, jarkim blaskiem słońca nawskroś przebity...
Ihezal, biegnąc wybrzeżem, minęła już ostatnie domy osady. Wszystkie drzwi były na głucho zamknięte, okna pozasłaniane. Młodzież poprzedniego wieczora pociągnęła ze Zwycięzcą na wyprawę — ci, którzy pozostali, pokryli się w mrocznych izbach przed południowym upałem, straszniejszym, zda się dziś, niż zazwyczaj.
Dziewczyna przystanęła w cieniu cypla skalnego, biegiem i gorącem zmożona. Oczy ćmiły jej się od nadmiernego blasku i morze wydawało się w nich chwilami plamą czarną, na bezmiar kędyś rozlaną. Zwidywały jej się wtedy na mgnienie oka w blasku czerwonych pochodni mknące po lodzie niezliczone sanie z rozwiniętemi na nocny wiatr żaglami, słyszała ostry świst płoz okutych i krzyk gromki, jak wicher odlatujący.
Rzuciła okiem mimowoli, czy nie dostrzeże jeszcze tych niknących w dali ogników, które wyglądały jak garść gwiazd z rozmachem po śliskiej tafli lodu puszczonych, ale w otwarte źrenice blask ją znowu słoneczny uderzył i rozpływająca się w nim, zaledwie nad widnokrąg sięgła błyskawica. Spojrzała szybko w stronę czających się chmur: burza nadchodziła, nieuchronna, ale tak leniwa, że ledwo było znać krok jej opieszały po bladym błękicie nieba.
— Zdążę jeszcze, — szepnęła prawie głośno, a upewniwszy się, że jej nikt nie śledzi, zbiegła żywo ku zastygłej pośród skał zatoce. Pewnemi rękoma odwiązała małą pod głazem ukrytą łódkę i wskoczywszy w nią, skierowała się na pełne morze, w stronę widnej z dala Wyspy Cmentarnej. Wiosła wygięły się w jej drobnych dłoniach i łódź szła, ryjąc, jak ostrze djamentu, ciemną stal wody... W smudze zaiskrzyło się słońce migotliwemi perłami.
Na kilka staj od brzegu Ihezal opuściła wiosła. Brakowało jej sił w obezwładniającym upale, lekkie szaty dusiły jej ciało. Rozdziała się tedy szybko do naga, aby swobodniej wiosłować, ale zaledwie słońce dotknęło się jej białej skóry, nagła, rozkoszna omdlałość przeniknęła niemocą wszystkie jej członki. Rzuciła się na dno łódki, przymykając oczy.
Przez zwarte powieki czerwony, własną jej krwią malowany blask bił w jej źrenice, — na piersiach i biodrach czuła błądzące słońce ogniste, jakby usta jakieś mocarne, niesyte, pocałunkami ją pochłaniające... Jasna, zwycięska postać w pamięci jej zamajaczyła i dreszcz niemal lodowaty przebiegł jej ciało, żarem słońca objęte...
Zbudził ją silniejszy grzmot, odzywający się w dali. Zerwała się nagle: powierzchnię morza marszczył już pierwszy, nisko lecący wiatr. Chwyciła znów wiosła i zaczęła pracować pośpiesznie, z wysiłkiem, mając teraz do przezwyciężenia zrywający się co chwila powiew przeciwny i falę, która szła równa, obła i łódkę w takt kołysała, rozpryskując się w biały grzebień o dziób jej ostry.
Wicher się już zrywał niecierpliwy, skrzydłami lotnemi niespokojnie w wodę bijący, kiedy Ihezal złotowłosa, upadając ze znużenia, przybiła wreszcie do ukrytej pod drzewami maleńkiej przystani w nizkim brzegu Wyspy Cmentarnej. Zaledwie miała czas dziób łodzi do pniaka przytroczyć i szaty z niej porwać zrzucone, gdy burza zwaliła się całym brzemieniem na spienioną pod zaciemnionem niebem wodę. Wicher pełną garścią chwycił złote włosy dziewczęcia i targnął niemi, na blask je błyskawic rzucając, szarpnął jej odzież z ręku i wirem szalonym około białego jej ciała się owinął. Skoczyła pod kamień jakiś płaski, pochyło z pod zielonego trawnika sterczący, i walcząc z wiatrem, ubierać się jęła pospiesznie. Pierwsze, ciepłe krople deszczu padły jej jeszcze na barki nieokryte.
Biegła w ulewie, na oślep, przewijając się znajomym bezdrożem między kępkami drzew, nagle w blaskach błyskawic wstające przed nią w pomrocznej cigęzi, — przeskakiwała głazy w trawie ukryte i zsuwała się po oślizgłych wodą zboczach pagórków. Około kopców, kędy wedle podania leżą zwłoki pierwszych ludzi na Księżyc przybyłych, zawróciła znowu w stronę brzegu morskiego i wbiegła na szczyt nizkiego wzgórza, między głazy spiętrzone.
Pod jednym z nich otwierało się wejście do obszernej pieczary. Ihezal weszła w nią i tutaj przystanęła dopiero, chwytając oddech kurczowo wznoszącą się piersią. Woda ściekała jej z włosów i lekkiego odzienia, oklejonego wprost na smukłych jej członkach.
Z bocznej komory wysunął się starzec i spojrzał w szary półmrok jaskini.
— Jesteś! — zawołał, — bałem się już o ciebie...
— Spóźniłam się nieco, dziadku, — odrzekła, — ale nie mogłam wcześniej wypłynąć; obawiałam się, aby mnie nie spostrzeżono.
Malahuda ujął ją za rękę i pociągnął w głąb za sobą.
W jednym z rozgałęzień obszernej pieczary urządzone miał iście pustelnicze mieszkanie. Dawny arcykapłan sypiał na pęku skór, podobnie jak półdzicy rybacy z okolicy Przesmyku; za krzesła i stół służyły mu wielkie kamienie. W kącie widno było naprędce z kamienia postawiony piec, który snadź ogrzewał jaskinię podczas nocnych mrozów.
Ihezal, zapomniawszy o znużeniu i przemokłej odzieży, wpatrzyła się w dziadka w mrocznem świetle, dobywającem się skądś przez szczeliny w sklepieniu. Wydal jej się starszym i smutniejszym — i dostojniejszym zarazem, mimo że stał teraz przed nią bez uroku świętości i władzy, którą porzucił był onego dnia, witając wchodzącego Zwycięzcę... Serce jej się ścisnęło na ten widok — i mimowoli porównywała tę szlachetną, a nawet w dobrowolnym opuszczeniu pełną godności postać z chytrym i łapczywym Elemem, do którego wstręt miała nieprzezwyciężony, czując może nieświadomie obłudę jego wobec Marka pod pozorami uległości i pokory. Przyszło jej na myśl, że Malahuda, pozostawszy na stolcu arcykapłańskim, mógłby teraz pełnić świętą wolę Zwycięzcy i hojnemi rękoma rzucać błogosławieństwo nowej ery na świat księżycowy. Żal w niej wezbrał nieukojony, — miasto witać się z dawno nie widzianym, zawołała z wyrzutem:
— Dziadku! dlaczego ty odszedłeś i czemu nie chcesz powrócić!
Ale starzec nie słuchał jej słów. Krzątał się już jak dobry gospodarz po jaskini i wyciągał z jakiegoś schowka proste skórzane odzienie.
— Rozbierz się, — mówił, — trzeba się oblec w coś suchego.
Jednocześnie białemi niegdyś, a teraz namulonemi od pracy dłoniami rozwiązywać jął zawęźlone w pośpiechu zawiązki pod jej szyją.
Dziewczyna chwyciła go za ręce;
— Nie, nie...
Spojrzał na nią ze zdumieniem:
— Przebrać się musisz.
A ją rumieniec nagły całą umalował.
— Przebiorę się, dziadku, ale tam, za tym głazem, w ukryciu.
Widziała, że starzec, do niewinnego bezwstydu księżycowych kobiet przyzwyczajony, nie rozumie zgoła jej wzdragania, dodała więc tonem objaśnienia, rumieniąc się jeszcze bardziej:
— Przysięgłam Zwycięzcy, któremu służę, że nikt mnie nagiej nie zobaczy, nawet kobieta...
— Cóż to za ślub niedorzeczny! — mruknął Malahuda, daleki od przypuszczenia erotycznego podkładu w tak dziwnej przysiędze.
Nie spierał się jednak, i gdy Ihezal przedziewała się na uboczu, on rozniecał żar, tlący się w piecu, aby zgotować posiłek.
Za krótką chwilę wnuczka w twardą skórę na białem ciele przyodziana stała już przy nim, pomagając mu białemi rękoma.
Południowa burza tymczasem szalała na świecie. Głuchy odgłos grzmotów wpadał do pieczary, — zdawało się, że wicher z łoskotem kamienne drzwi sobie otwiera; czuć już chłodny oddech jego, za chwilę runie do wnętrza i stanie w jaskrawe błyskawice ubrany... W krótkich przerwach ciszy słychać było potężny, jednostajny, uroczysty łomot morza, które biło o skalną wyspy podstawę, cierpliwe i pewne, że jeszcze kilka wieków, jeszcze jeden lub dwa marne tysiące lat, a pochłonie i tę resztę dawnego lądu, jak już setki mil pochłonęło — nim jemu z kolei przyjdzie wyschnąć i przepaść...
Po krótkim posiłku starzec usiadł z wnuczką na głazie, kudłatą skórą pokrytym, i złożywszy ręce na kolanach, mówić jął powoli:
— Dałem ci znać, że tutaj jestem, dopiero teraz po odejściu zbrojnych na wyprawę, gdyż jedyny mój zaprzysiężony powiernik, rybak i dobrowolny stróż prastarych grobów na tej wyspie, doniósł mi, żeś się zaklęła Zwycięzcy odnaleść moją kryjówkę i zawiadomić go o niej. A ja nie chcę...
Dziewczyna chciała coś odpowiedzieć, ale arcykapłan nakazał jej dłonią milczenie.
— Nie przerywaj mi teraz, — rzekł. — Mam ci wiele do powiedzenia i chcę, abyś mnie wysłuchała uważnie.
»Dziwno ci, że odszedłem. Wiem, że niektórzy przypuszczają, że — starzec — do władzy przywykły, nie chciałem jej dzielić z gwiezdnym przybyszem i wolałem raczej dobrowolne wygnanie... Tak nie było. Tłumaczyć ci nie będę wszystkich powodów, które mnie do ukrycia się skłoniły, bo zbyt wiele musiałbym opowiadać o gmachach, które jednej nocy runęły — i pewien jestem, że nie zrozumiałabyś mnie dobrze.
»Wyście tam już Zwycięzcę powitali, — ja czekam na niego dopiero. Nie tak, jak Choma, który, jako mnie słuchy dochodzą, tego uznać nie chce i wieści przybycie innego, prawdziwego Zwycięzcy. Nie — ja czekam, aby ten, który przybył, stał się Zwycięzcą. Niemniej przeto czekam.
»Gdy zobaczę, iż błogosławieństwem jest dla Księżyca prawdziwem, umrę w spokoju, a jeśli będzie mnie na co potrzebował, zjawię się przed nim; teraz jeszcze nie czas.
»Ostatniej nocy wyszedłem z jaskini i widziałem sanie, pełne zbrojnych, młodych i dufnych, śmigające wartko na południe. Czekać będę, aż wrócą tą samą drogą. Uznam Zwycięzcę, jeżeli powrócą, a nie będą rozproszone uciekały przed ścigającym je wrogiem.
»Starość moja nauczyła mnie jednej rzeczy wielkiej: każde przedsięwzięcie jest błogosławione, gdy skutek je uwieńczy pomyślny i błogi. Zbyt wiele klęsk i upadków w życiu widziałem, aby się cieszyć zamiarami albo zaliczać wdzięczność i uwielbienie z góry na poczet czynów, które mają być spełnione dopiero.
»Zatęskniłem jednak za tobą, bo kwiatem mi zawsze byłaś, dziecię jedyne nieżyjących dzieci moich — i dlatego cię wezwałem, posyłając z wieścią stróża mogił tutejszych.
»Praw-że mi teraz, jako się masz, i opowiadaj co oczy twoje widzą.«
Ihezal zapatrzyła się w mroczną głąb pieczary i milczała kęs czasu, nim mówić poczęła:
— Dziadku, oczy moje teraz widzą jedno tylko... Idą moje oczy przez burzę nawskroś, przez morze rozkołysane w daleki kraj i straszliwy, i widzę bitwę krwawą, od szalejącej tuczy czerwieńszą. Słyszę gromy strzałów i jęki padających, a serce się we mnie raduje i pieśń zwycięstwa śpiewa, bo to szernowie pola trupem zalegają, bo to morcy jęczą nieprawi, w pierś gromem i słowem Jasnego rażeni.
»Dziadku! widzę go, że jest zwycięski, roześmiany i młodemu bogu podobny — i serce we mnie płacze, że nie jest on jak ja człowiekiem! —
Przypadła twarzą do kolan dziadka i głos szatą jego tłumiąc, skarżyć się poczęła gorącemi słowy:
— Dziadku! krew się we mnie wzburzyła! Dziadku, nie wiedziałam, co to jest ogień, a oto mnie pożera i trawi, że jak kwiat zwiędnę w południowym skwarze. O! żeby już przyszła burza dżdżu! o, żeby przyszedł wicher niszczyciel albo piorun, który zabija!
Malahuda nie odpowiadał. Suchemi rękoma ujął ją tylko za głowę i pogrążył się w cichej zadumie. A ona płakała tymczasem bez łez, spazmem jeno szarpiącym, który pierś jej drobną zrywał, aż po pewnym czasie uspokoiwszy się nieco, mówić zaś jęła:
— Dlaczego mi nie odpowiadasz, dziadku? Boję się twego milczenia! Wolałabym, abyś mnie skarcił, abyś mnie za włosy jasne, karząc, do nóg swoich pociągnął! Oto mówił Zwycięzca, pan błogosławiony, że nowe prawa chce dać Ludowi i ustawy podobne do tych, które są pono na Ziemi, i że zrównać chce kobietę z mężczyzną, aby nie była nadal niewolnicą! Dziadku! dlaczegóż Zwycięzca, który jest mądry, nie przemieni raczej mężów księżycowych, żeby byli jemu podobni i aby służyć im i podlegać było warto i słodko? Nie swobody chce serce moje niewieście ani zrównania, lecz owszem, poddanem pragnie być najmocniejszemu, a on jest-ci jeden, który zstąpił z Ziemi na Księżyc! Dlaczego on usty mocarnemi nie spali kwiatu ciała mojego? Wszakżem ja jest kwiat piękny i wonny, najwonniejszy owszem jaki wyrósł na księżycowym globie, który pono z Ziemi widziany, srebrny jest także i świecący, do gwiazdy wielkiej zgoła podobny... Czyż przeto, że jemu spodobało się być bogiem, ja mrzeć mam z niesytej własnej krwi tęsknoty?
»Przysięgłam się jemu, a on mnie nie bierze! Boję się tego, dziadku, bom ja go z miłości nadmiernej znienawidzić gotowa i dobrać się do serca jego, aby się przekonać, czy w niem krew także płynie czerwona... —
Mówiąc to, głowę w tył odrzuciła i błysnęła białymi zębami, jak pantera złota, co rozpęd już w sobie do skoku zbiera.
Starzec powstał zwolna.
— Źle jest, źle, — rzekł raczej do siebie, na wnuczkę nie patrząc; — kto wie, czym ja ostać tam nie był powinien i czuwać...
Spojrzał na dziewczynę, w twarz jego zapatrzoną, — uśmiechnął się smutno.
— Nie nad tobą, nie! Tu czuwanie na nicby się nie zdało. Wiedziałem już, że zginiesz, wówczas, kiedy weszłaś do skarbca i nad księgami mnie zastałaś. Obawiam się, że nad nim czuwaćbym winien, nad nim, którego wy dziś już zwiecie Zwycięzcą i nad miarę wielbicie. Bo oto mi się widzi, że jeśli zwycięży naprawdę i rzeczy, które na Księżycu krzywo wyrosły, prościć zechce, jak pan, zwróci się wszystko przeciwko niemu, i ty nawet, nawet i ty! Ale teraz już nie czas. Co innego wybrałem wedle sumienia swego i nie ujmę już teraz w rękę tego, co raz z niej wypuściłem.
Siedzieli jeszcze długo, milcząc, albo z cicha urywanemi zdaniami rozmawiając z sobą, aż promień słońca, przez szczeliny skądś wpadający, doniósł im, że burza się skończyła i świat strugami deszczu odświeżony, cieszy się znowu życiem.
Wtedy Malahuda wziął za rękę złotowłosą Ihezal i wyszli oboje na słońce. Po trawie świeżo umytej i od dżdżu jeszcze oślizgłej, co bose ich nogi chłodną głaskała pieszczotą, przebiegli łączką niewielką, dostając się na szczyt wzgórza od wieków Grobem Marty nazwanego. Głaz tu był wielki, pochyły, ze śladami liter przed wiekami może kowanych, których nikt już odczytać nie umiał...
Na tym to głazie Malahuda wsparł rękę drżącą i powiedział:
— Nie wiem już dzisiaj, co jest prawdą, ale jest w księgach podanie, że w tym grobie leży matka księżycowego ludu, błogosławiona rodzicielka pierwszego męża i sióstr jego i natchnionej prorokini Ady, która służyła w dziewictwie Staremu Człowiekowi. Ale podanie mówi, że Stary Człowiek nie był ojcem ludu księżycowego, jeno opiekunem... Owszem, niektórzy utrzymują na podstawie kart jakichś, pono ze spalonego domu jego przed wiekami nalezionych (nie wiem, czy prawda?), że miłość do ludzkiej kobiety jego, boskiego, na Księżyc sprowadziła, i że cierpiał, dopóki nie odszedł na Ziemię... Czemużbyś cierpieć nie miała i ty?
Mówił to kapłana dawnym nałogiem, od lat przyzwyczajony słowa Pisma wykładać i dla spraw życia codziennego ciągnąć z nich naukę czy pociechę, ale wnet się opamiętał, że mówi rzeczy mało dające się tu stosować i nie przekonywujące zgoła. Zresztą nie wierzył sam w to, co mówił...
Zamilkł tedy, spostrzegłszy zwłaszcza, że Ihezal go nie słucha. Pobladłą twarzą zwrócona była na południe i wypatrywała kłębiących się białych chmur na widnokręgu, które wyglądały jakoby wojska, w powietrzu nad morzem pośród perlistej kurzawy walczące. Zauważył snadź podobieństwo i Malahuda, bo ozwał się nagle, myśląc o rzeczywistej bitwie, która się w tej stronie w owej chwili może właśnie odbywała.
— A jeśliby Zwycięzca zginął?
W pierwszej chwili, słysząc te słowa, Ihezal pobladła jeszcze bardziej, tak iż się zdawało, że kropli krwi niema w jej ciele, ale zaraz potem potrząsnęła głową z uśmiechem.
— Nie! On zginąć nie może!
Rzekła to z takiem przekonaniem głębokim, że starzec nic nie odpowiedział, jeno brodę swą siwą na pierś pochylił i zadumał się, patrząc zaczerwienionemi oczyma na morze jasne i szerokie.
A o tej właśnie godzinie Marek w krainie szernów spoczynek odbywał w pierwszem mieście zdobytem.
Noc całą niósł go szalony pęd wichru, w rozwite żagle dmącego. Kierując się wedle kompasu, mijał wyspy w świetle gwiazd czarnem cielskiem na lśniącym lodzie majaczące; niekiedy Nuzar go ostrzegał o gorących wirach podmorskich, kędy woda nie zamarzała nawet w nocy... Na rozległej płaszczyźnie sanie, w szeroki łańcuch rozsypane, dawały wzajemnie znać o sobie blaskiem czerwonych pochodni na przodzie umieszczonych i mknęły tak wciąż bez ustanku i postoju przez ziemskich dni jedenaście...
Nad ranem, kiedy już za czterdzieści godzin słońce się miało pokazać i szary obrzask szedł po lodach od wschodu, Nuzar dał znać Zwycięzcy, że się zbliżają do wybrzeża. Jakoż Marek spostrzegł istotnie daleką, białą od śniegów linję na horyzoncie, sterczącemi jakby wieżami tu i ówdzie poprzerywaną.
Morzec stał przy nim i ręką wskazywał:
— To ich miasto największe, w którem dziś już nikt prawie nie mieszka. Połowa zapadła w morze razem z gruntem i gdy jest cisza, widać przez toń wieże, ponad któremi ryby pływają. Szernowie cofnęli się w głąb lądu i tam dalej na wschód. Oto ich osada, kędy mają przystań...
Pokazywał zaledwie widoczną grupę domów na wybrzeżu, około głęboko wciętej zatoki.
Sanie, na których jechał Jeret, poczęły się zbliżać w pędzie do Zwycięzcy. Młody wojownik blady był i usta miał zaciśnięte, ale twarz spokojną.
— Zwycięzco, — rzekł, — wicher nas pędzi wprost na osadę, za kilka godzin tam będziemy.
Marek wydał rozkazy. Stery sań, ostro w lód się wrzynające, zazgrzytały krzepkiemi skręcone rękoma i cały tabor począł zawracać ogromnem półkolem wzdłuż brzegów zatoki. Najbliżej lądu wysunęły się sanie, na których działa polowe umieszczono, i w pewnej chwili runęły ogniem na uśpioną szernów osadę. Widać było kurz, z walących się domostw nagle powstający, a ludzie nabijali już pośpiesznie po raz drugi wystrzelone armaty i znowu zagrzmiała z bliska salwa celna a straszliwa.
Nim zdziesiątkowani we śnie, obłąkani z przestrachu mieszkańcy mogli zdać sobie sprawę z tego, co zaszło, wicher poranny porwał już napastników i niósł dalej, ku miejscu pustemu, gdzie wedle słów Nuzara mogli bez przeszkody lądować.
Słońce już wschodziło, kiedy tabor sań, na ląd wyciągniętych, zamieniono na obóz warowny.
Pokazywali się też już zdala szernowie, zdumiali, napadu zgoła pojąć nie mogący, podlatywali z rzadka na ciężkich skrzydłach ku obozowi i ginęli od niechybnych strzałów załogi. Cofnęli się tedy z nagła, pozostawiając chwilę spokoju napastnikom.
Marek wiedział, że spieszyć mu się potrzeba i nie dawać szernom czasu do opamiętania, lecz zmuszony był przeczekać ranne roztopy, nimby mógł zacząć straszliwe swoje polowanie. Tymczasem więc trzymał tylko obóz w pozycji obronnej, a sam rozglądał się ciekawie po otaczającej go krainie.
Płaska była i rozległa. O ile z opowiadań Nuzara mógł wywnioskować, szernów stosunkowo niezbyt wielka liczba żyła już na Księżycu: większość miast zalegała w gruzach, opuszczona, i pola szerokie leżały odłogiem, o ile nie było rąk morców do ich uprawy. Leniwi szernowie niechętnie brali się do pracy, mając ją sobie niemal za ujmę.
Tembardziej jednak Marek dziwił się straszliwej ich potędze, przez którą zdołali ujarzmić skrzętne i liczniejsze od siebie plemię człowiecze.
Grunt grząski był jeszcze i mokry od spływającej wody z roztopionych śniegów, gdy Jeret zwrócił uwagę Marka na zbliżające się gromady. Szli kupą morcy, wedle zwyczaju przez szernów w pierwszy ogień pędzeni. Ale do bitwy właściwej nie przyszło. Kilka salw broni palnej w zbitą masę wysłanych rozproszyło ją w oka mgnieniu. Młoda, z pod śniegu w oczach rozwijająca się trawa zaczerniła się gęstym trupem. Ludzie poszli rannych dobijać.
Wstrętny to byt widok dla Marka, który widząc w potwornych szernach istoty zwierzęce, nie robił sobie wyrzutów z ich mordowania, ale wzdrygnął się na myśl o rzezaniu bezbronnych morców, bądź co bądź ludzką postać noszących. Ale nie mógł się wahać, wydał więc tylko litościwy rozkaz, aby rannym szybko i pewnie śmierć zadawano.
Dwóch czy trzech lekko skaleczonych morców wybrał Nuzar i obietnicą życia namówił, aby z nim razem zwycięzcom służyli za przewodników. Zwłokami nakarmiono psy, do zaprzęgu przywiezione.
Jakoż wkrótce rozpoczęło się polowanie wedle krwawego serca Nuzarowego.
Uruchomiono sanie, koła do nich zakładając, i posuwano się tak zwolna naprzód taborem. Obóz zatrzymywał się miejscami, a wtedy wychodzili z niego myśliwcy. Marek szedł naprzód, mając koło siebie trzech morców i kilka psów o dobrym węchu i paszczach zajadłych, a za nim szli zbrojni, z ręką na cynglu, z bystrem i czujnem okiem, każdy załom gruntu naokół śledzący. Gdy się pojawił morzec lub szern, zabijano go i posuwano się znów dalej, ku murom zbombardowanej w nocy osady.
Słońce rozświetliło się tymczasem jasne na niebie i morze rozkołysało się słodko, dzwoniąc kryształem o piasek płaskiego wybrzeża. Z rozwiniętych przedziwnych roślin księżycowych woń szła upajająca i chwilami cisza była taka, że Markowi zachciewało się legnąć na wznak wśród zieleni i patrzeć na błękitne niebo ogromne, rozpięte nad tym smutnym a dziwnie rozmarzającym krajem. Lecz oto warknął pies albo morzec zahukał koło jego nogi i Marek podnosił raźno broń do oka, aby ubić uciekającego szerna lub nakazać gromadny strzał do morców, spokojnie w polu pracujących i nieświadomych jeszcze napadu. Domostwa, napotykane po drodze, palono z pośpiechem, a jeśli były kamienne, rozwalano sumiennie, aby snadź nie posłużyły za kryjówkę szernom uchodzącym. I pracowano tak wśród licznych postojów, z wolna, ale niestrudzenie. Szernowie dotychczas nie stawiali poważnego oporu; zdawało się, że kraina bez zbytnich ofiar i wysiłków będzie zawojowana, a ród pierwobylców księżycowych do cna wyniszczony.
Tymczasem zbliżało się południe długiego dnia księżycowego. Podczas największego upału stanął Marek ze swoim oddziałem pod murami miasta. Nowa osada, działowemi kulami rozwalona, którą minął był wcześniej, była pusta zupełnie. Widocznie wszyscy mieszkańcy schronili się do starego grodu, którego zaniedbane i na wpół w gruz rozsypane mury obronne lśniły się oślepiająco w południowem słońcu.
Zwycięzca czuł, że spotka się tutaj z oporem rozpaczliwym. Patrzył na wieże wiekiem poszczerbione o kształtach mocarnych, na łuki i olbrzymie bramiska ze sklepieniami, rozchodzącemi się często z powodu opadania gruntu, za którym miasto falą kamiennych domów ku morzu spływało, aby wreszcie utonąć w jego głębinach — i myślał o wieści, przed setkami lat przez Starego Człowieka Ziemi przekazanej, że są i na Wielkiej Pustyni miasta podobne — w gruzach i ruinie.
Któż to wie, jakie skarby, jakie tajemnice ten gród ginący w sobie chowa? i o czem mógłby mu powiedzieć, gdyby nie był zmuszony zamienić go za chwilę na bezkształtną kupę gruzów, kulami dział poszarpaną?...
Na krótką chwilę przyszło mu na myśl, żeby wysłać parlamentarzy, Nuzara naprzykład, i starać się ocalić to miasto prastare od zagłady, ale roześmiał się sam zaraz z tego. Jakież tu mogło być porozumienie? jaka zgoda? Dylemat był jasny: albo Ludzie będą wiecznie służyli szernom na Księżycu, lub też szernowie muszą być wytraceni do nogi. Doświadczenie wieków Lud już nauczyło, że pakty żadne ani ugody nie prowadzą z wiarołomnymi szernami zgoła do niczego, gdyż z chwilą kiedy widzą korzyść w ich złamaniu, łamią je bez namysłu. Czy miał im więc zaproponować, aby wyszli wszyscy i potopili się dobrowolnie w morzu, zostawiając glob swój własny zagwiezdnym przybyszom, — czy też ludzi wszystkich miał zabrać z powrotem na Ziemię? Wszakże innego wyjścia nie było!
Gdy tak myślał, sprawni wojownicy jego ustawiali już działa z pośpiechem, zwracając ich lśniące paszcze ku cichym i jakby zamarłym murom miasta. Od straszliwego żaru słonecznego drżało rozfalowane powietrze, zamieniając kamień na majak jakiś nierzeczywisty, mieniący się w oczach i rozwiewny. Były chwile, że Markowi zdawało się, że miasto całe jest tylko odbiciem jakiegoś snu w ruchliwej i blasku pełnej wodzie i rozpłynie się wnet jak sen na tem pustem morskiem wybrzeżu.
Nie wiedział nawet, kiedy dał głową przyzwalający znak Jeretowi, pytającemu, czy można zaczynać? Straszliwy łomot wystrzałów znagła go dopiero otrzeźwił. Pojrzał na mury zwietrzałe, które kruszyły się pod uderzeniem kul i na wieże, mocne z pozoru, chwiejące się nagle w podstawach. Działa ryknęły powtórnie, z blizka, i tuman kurzawy buchnął w górę z walących się domów.
Jednocześnie zabrzmiał u jego nóg ostry krzyk Nuzara. Spojrzał w kierunku wyciągniętej ręki morca — i zdało mu się, że ciężka, nizko zawieszona chmura czarna płynie na niego z niepojętą szybkością.
— Szerny! Szerny! — rozległ się już krzyk w szeregach.
W jednej chwili wyćwiczonym ruchem rozsypali się wojownicy, aby nie dawać w gromadzie celu z góry miotanym pociskom szernów. Zachrzęściła ręczna broń palna i ozwał się grzechot strzałów, nieregularny, lecz nieustanny. Z chmury szernów poczęły co chwilę padać ciężkie ciała na ziemię i broczyć... Niewiela, a rozpoczął się pościg zabójczy za rozprószonymi w ucieczce potworami.
Większa ich część jednak schroniła się w mury miasta — i znowu działa zagrzmiały. Bito w domostwa jeszcze stojące, w napół rozwalone wieże i w sklepiska przed wielu wiekami stawiane, potem bito w gruzy, a w końcu już tylko w bezładną masę spiętrzonych głazów i kamienia. Burza się rozhukała tymczasem na świecie i waliła gromami, pomagając ludziom w dziele zniszczenia.
Czasem z kupy zwalisk szern się jaki zerwał, rozpaczliwej próbując ucieczki, ale wnet padał kulą rażony, nie zdoławszy nawet dosięgnąć pierścienia oblegających niszczycieli. Niektórzy, strachem śmierci obłąkani, wzlatywali nad rozhukane morze i ginęli rychło, w fale padając.
Zwycięstwo odniesiono zupełne — nawet bez straty jednego człowieka.
Kiedy jednak Marek po pewnym czasie wprowadzić chciał ludzi swoich na dymiące ruiny, aby je przeszukać, Nuzar pochwycił go za brzeg bluzy i potrząsł głową przecząco.
— Tych jeszcze nie trzeba gubić, — rzekł pokazując na zwycięzkie szeregi, — jeszcze ci się, panie, przydadzą.
Marek spojrzał na niego z pytaniem.
— Szernowie tam są jeszcze w jamach ukryci; pod miastem całem ciągną się głębokie pieczary. Kto wejdzie tam, zginie.
— A wejścia do pieczar? — spytał Marek.
— Są liczne. Niektóre z nich pod batem morcy zamurowali, bo wody morza się przez nie wdzierały.
— Gdzie się znajdują?
— Ujęci morcy wskażą ci je niechybnie. Znają te miejsca aż nadto dobrze, bo mury pod uderzeniem fal psują się ciągle i wciąż je trzeba wzmacniać i naprawiać...
Marek nie czekał nawet uspokojenia się burzy. Morze jeszcze rozkołysane i wściekłe biło o zwaliska, rozmywając je uderzeniami, kiedy na rozkaz Zwycięzcy pośpiesznie zakładano miny, mające usunąć falom kamienną zaporę.
Jakoż rychło zagrzmiał huk potężny i bryznęły w górę słupy wody i kamienia. Morze cofnęło się na moment, wybuchem w tył rzucone, ale w tejże chwili zakotłowało się gwałtownym wirem i runęło przez rozdarte zapory do wnętrza pieczar tajemniczych.
Szernowie, potopem zagrożeni, uciekać zaczęli z kryjówek bocznemi wyjściami i ginęli z ludzkich ręku bez miłosierdzia, aby się spełniły słowa Pisma, iż przyjdzie na Księżyc Zwycięzca.
A on sam usiadł nad gruzami i w nowem, świeżem słońcu, z za chmur wychylonem, patrzył, jak morze, po burzy uspokojone, wypełniwszy jaskinie, wygładzało się zwolna, otwierając się oku szerokiem tęczowem zwierciadłem, przez które widno było tam w głębi miasto zatopione, jedyny ślad, jaki pozostał, że tu na tych gruzach żywe niegdyś mieszkały istoty.
Wojownicy wreszcie odpoczywali...
Ptak jakiś przedziwny o złocistych skrzydłach zerwał się z poblizkich zarośli i lśniąc w słońcu, krążyć począł nad głową Zwycięzcy, coraz szersze zataczając kręgi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.