Zwycięzca (powieść)/Część druga/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Zwycięzca
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Kraków — Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.


Stało się rzeczywiście, jak szern Awij przepowiedział.
Kraj nizinny pomiędzy brzegiem Wielkiego Morza a górami, wznoszącemi się już w pobliżu południowego bieguna, zawojował Zwycięzca zupełnie. Miast zburzył trzydzieści kilka i wytracił szernów tak na tym obszarze, iż śladu po nich nawet nie zostało. Czternaście długich dni księżycowych minęło od chwili, kiedy zdobywcy wylądowali na tajemniczym brzegu i dotychczas szczęście wojenne szło za nimi bez ustanku i odmiany. Ale dnia czternastego, po upływie roku z górą — licząc po ziemsku — trudów i walk nieprzerwanych, znaleźli się zdala od morza, w kraju górzystym i niedostępnym.
Słońce szło tu już we dnie nizko, poza ich plecami połogi łuk po niebie zakreślając, i długo w noc płonęła zorza wieczorna, świadcząca, że gwiazda dnia pełzła niegłęboko pod widnokręgiem schowana. Minięto już strefę burz południowych; dni były mniej upalne, a w nocy mróz nie tak silnie dokuczał.
Ogromne góry pierścienne wznosiły się przed nimi, jakoby twierdze. Ponad nieprzebytym pasem lasów i zarośli, podnóża gór pokrywających, błyszczały w słońcu strome łąki zielone, głębokiemi poryte żlebami... A wyżej był już tylko głaz lity, w tumie i krzesanice poszarpany i lśniącą koroną lodową z góry nakryty...
Obok tych pierścieni olbrzymich wznosiły się i inne, nizkie a rozległe z obłego, lasem porosłego wału utworzone...
Na wązkich zielonych dolinach między pierścieniami nie można było znaleść żywej duszy. Tu i ówdzie napotykano jedynie domostwa opuszczone i rozmyślnie zburzone; zwaliska te jednak wyglądały niepokaźnie, — snadź były to tylko szałasy pasterskie, które rzucono pośpiesznie i zniszczono bez żalu, uchodząc przed nadciągającym nieprzyjacielem.
Ale dokąd schronili się szernowie? Marek mimowoli zwrócił oczy na te potężne i przyrodzone twierdze kamienne, któremi kraj cały pokryty był ku południowi, jak okiem zasięgnąć. Góry piętrzyły się za górami, szańce olbrzymie, groźne i niezdobyte. Zrozumiał Zwycięzca, że tutaj wyprawa jego niszczycielska musi się zakończyć, — że odtąd jedynem dla niego zadaniem może być: nękać szernów tak w ich niedostępnych warowniach, aby wreszcie sami zażądali pokoju...
Zmarszczył brwi i usiadł na głazie, patrząc w dziwny kraj przed sobą... Pokój z szernami! — Pokój z szernami! — Wiedział, że równa się on klęsce, gdyż żadnej nie przyniesie korzyści ani też niczego ludziom nie zapewni... Kiedy stąd odejdzie, szernowie znowu wzrosną w moc i poczną znów Lud niepokoić, nie dbając o przyrzeczenia i obietnice, jakieby od nich wymóc zdołał. Przez pewien czas będzie ich jeszcze powstrzymywała pamięć straszliwej klęski na równinach i groza imienia Zwycięzcy, ale potem? potem? Czy nie zechcą się owszem mścić tym srożej, aby powetować pogrom niespodziewany?
Dając ludziom broń palną, Marek pozostawił sobie tajemnicę wyrobu materjału wybuchowego — w tej myśli, że wracając na Ziemię po doszczętnym wytraceniu szernów, zabierze ją z sobą, aby nie dać ludziom możności używania tej broni straszliwej w celach walk bratobójczych...
Ale teraz widzi, że szernów zupełnie wygładzić nie zdoła. Więc co? Trzeba będzie dać ludziom i na przyszłość skuteczną obronę w ręce, trzeba ich będzie nauczyć wytwarzać środki wybuchowe i odszedłszy stąd, myśleć, jakie zgubne skutki może ta wiedza przynieść dla globu srebrnego...
Pełen troski pojrzał za siebie, na rozległe równiny przebyte — ciągnące się aż hen ku dalekiemu morzu, nad którem wlokło się słońce, nisko nad horyzontem zwieszone. Opuścić ten kraj zdobyty znaczyło to samo, co dać możność szernom zajęcia go nanowo i nowego wzrośnięcia w siły na tych żyznych łanach, które snadź od wieków były ich śpichrzem... Cała wyprawa wtedy była napróżno podjęta i lepiej jej było zgoła nie zaczynać... A sprowadzić tutaj ludzi z za Morza? rozdzielić między nich te pola? pomóc im pobudować domy i osady?
Wszakże kiedy on, Zwycięzca, stąd odejdzie, oni będą w takim razie pierwsi ofiarą mściwych szernów! Na wieki wieków trzebaby tych osadników skazać na życie wojenne, z dłonią przyrosłą do broni, z oczyma czujnemi, któreby wciąż śledzić musiały, zali od gór niedostępnych nie spada na nich nawała wrogów. I kto wie, czy mimo to wszystko jeszcze oprzećby się zdołali, morzem od dalekich współbraci odcięci, zdani jedynie na własne siły w najbliższem szernów sąsiedztwie? Któż to wie, czy mężowie, tutaj osiedleni, nie staliby się z czasem niewolnikami szernów? czyby kobiety ich nie były zmuszone rodzić morców na nowe i wieczyste już rodu ludzkiego pohańbienie? Ludzie, mieszkający w dawnych miastach, za Morzem, zamiast braci swoich wspomagać, gardzićby nimi jęli z czasem, jako istotami nieczystemi, wrogo stając przeciwko tym, którzy mieli być przedmurzem, ród ludzki od szernów chroniącem.
I to byłoby błogosławieństwo, które oczekiwany Zwycięzca przywiódł na świat księżycowy! to byłby czyn, za który przyszłe pokolenia święcić mają jego imię!
Zerwał się Marek i spojrzał na piętrzące się przed nim góry. Nie! tutaj się zatrzymywać nie można! Raz rozpoczętą grę trzeba doprowadzić do końca: zwyciężyć ostatecznie albo też paść — niema innego wyboru!
Wezwał Jereta i Nuzara. Gdy przyszli, aby rozkazów jego wysłuchać, on zwrócił się przedewszystkiem do morca z zapytaniem:
— Gdzie są szernowie?
Nuzar wzniósł na niego oczy zdziwione, nie wierząc, czy Zwycięzca pyta się, chcąc istotnie zasięgnąć wiadomości, czy też tylko, aby jego wybadać.
Ociągając się, wskazał ręką w stronę gór.
— Tam...
— Gdzie?
— Tam, wewnątrz.
— Wewnątrz? poza temi pierściennymi łańcuchami skał?
— Tak.
— Czy byłeś tam?
Nuzar potrząsnął głową z przeczeniem.
— Nie. Oni tam morców nie dopuszczają. A zresztą...
— Co?
— Aby tam się dostać, trzeba mieć skrzydła, jak oni, szernowie. Skały są niedostępne.
Zwycięzca zamyślił się. Wtedy morzec, upewniwszy się szybkiem spojrzeniem, że Jeret, odwrócony nie słucha, wspiął się na głaz i szepnął Markowi:
— Czy to już nie czas, panie... zdradzić? Szernowie się już schronili; moglibyśmy teraz zacząć polować na ludzi?
Marek, nie odpowiadając nawet, oddalił go skinieniem ręki. A potem spojrzał na Jereta.
— Cóż?
— Jeret wzruszył niepewny ramionami.
— Trzeba mieć skrzydła...
Mówiąc to, patrzył w twarz Markowi. A on milczał przez czas niejaki, jeno brwi mu się nad oczyma powoli w jeden twardy łuk ściągały, aż wyrzekł wreszcie stanowczo:
— Więc będziemy mieli skrzydła. Wola nasza skrzydłami nam będzie.
Jeretowi twarz się rozjaśniła. Szybkim ruchem pochylił się do stóp Markowych.
— Tyś jest naprawdę zesłany na ten świat Zwycięzca!
Za mało składano już rozbite namioty i gotowano się do dalszej wyprawy. Marek rozumiał, że przedewszystkiem musi okazać szernom moc swą nieodpartą, zaczepiając ich i gromiąc tam, gdzie czuli się zupełnie bezpiecznymi. W tych górach pierściennych były bez wątpienia ich miasta ukryte; ale który z tych niezliczonych wałów skalnych warto było przebywać? Czy wszędzie szernowie mieszkają? Jeżeli po trudach niesłychanych po to tylko na zlodowaciałą grań się z wojownikami wydostanie, aby ujrzeć przed sobą pustą kotlinę?
Pytani morcy, których Nuzar ongi pobrał, nie umieli dać pewnego objaśnienia. Nie byli z tych stron i podawali sprzeczne i chaotyczne wskazówki... Wnioskowanie również nie prowadziło do niczego. Jeśliby szernowie w tym kraju byli dawniej niepokojeni, pobudowaliby byli miasta swe wśród pierścieni górskich co najniedostępniejszych, ale jeśli pokój tu zawsze mieli i kryć się przed żadnym wrogiem nie potrzebowali, cóżby ich zmuszało do wybrania miejsc obronnych i trudnych? czyż nie usadowiliby się raczej od wieków wśród tych połogich, lasem porosłych wałów? Z drugiej jednak strony mogli teraz, opuściwszy dawne siedziby, uciec właśnie przed najazdem w góry, dające im pewne i bezpieczne schronienie.
Na wszelki sposób uczuł Marek, że stoi wobec problemu, który samem myśleniem nie da się rozwiązać. Trzeba będzie próbować, szukać, zdobywać. Z tą też myślą niewesołą ruszył w stronę bieguna południowego, pozostawiając na razie przypadkowi dalszy wybór drogi.
W ciągu dnia jeszcze obeszli rozległy, lesisty wał jednego z niższych pierścieni górskich i przed zachodem słońca stanęli w miejscu, gdzie wał przerwany jakoby bramą szeroką do poziomu opadał, otwierając wygodną drogę do wnętrza. Kotlina to była olbrzymia, w stosunku do otaczającego ją lądu nieco wgłębiona, a na niej z rzadka rozsiane kopce nie łączących się z sobą pagórków i stawów kilka cichych i zamarłych.
Noc długą, ale niezbyt już mroźną, przepędzono u wejścia owego, mając się na ciągłej baczności przed napadem szernów. Ale szernowie się nie zjawili. Więc z pierwszym brzaskiem dnia, zaledwie świt szary kontury gór począł na gwiaździstem jeszcze niebie rysować, pchnął Zwycięzca swoje szeregi we wnętrze kotliny.
Przeszli ją wszerz i wzdłuż, badając każdą wyniosłość gruntu, każdy załom nielicznych pagórków. Znaleziono jednak tylko osady opuszczone, jak tam — w kraju odkrytym, pola niedawno jeszcze uprawne i ślady pośpiesznej ucieczki... Szerna nie spotkano ani jednego.
Nie ulegało już teraz wątpliwości, że mieszkańcy schronili się w okolice niedostępne i tam gotują się do obrony. Spojrzenie Marka zwróciło się mimowoli na olbrzymi, turniami zjeżony pierścień, wprost naprzeciw owej bramy otwartej na południu się wznoszący. Kilkadziesiąt kilometrów dzieliło szczupły zastęp zdobywców od tej niezdobytej zaiste twierdzy, co lśniła przed nimi lodami szczytów w jasnym słońcu porannem.
Zwycięzca wzniósł rękę i wskazał zawieszoną pod niebem grań Jeretowi.
— Tam was powiodę.
Młodzieniec skłonił głowę na znak posłuszeństwa.
— Pójdziemy za tobą wszędzie, — rzekł.
Zaczęła się tedy mozolna wyprawa. Od północnej strony ściany, ponad lasami widoczne, wydały się Markowi tak niedostępnemi, że postanowił raczej ze stratą czasu pierścień okrążyć, szukając jakiej przełęczy, którąby łatwiej można dostać się do wnętrza. Ale im dalej się posuwano, tem silniej występowało u Marka wrażenie, że idzie razem ze swymi ludźmi wzdłuż muru okolnego twierdzy wprost niezdobytej. Obawiał się przytem zasadzki i nie śmiał się w głąb lasów zapuszczać, aby z bliższa poszukać możliwego do przebycia miejsca.
Na Ziemi drugi już tydzień upływał, odkąd tak zaczęli krążyć około olbrzymiego »krateru« i zbliżyło się księżycowe południe, kiedy natrafili na stok z lasów ogołocony i mniej, jak się zdawało, bystry. Tędy powiódł Zwycięzca swoich wojowników.
Doszedłszy do pewnej wysokości — po łąkach zrazu bujnych, a następnie coraz skąpiej zielem porosłych, przez które nierzadko kamienny calec wydobywał się na wierzch twardemi łysinami, — przedzierali się potem w górę przez pola ogromne, grubym piargiem zasłane, skacząc z kamienia na kamień w ciągłym i mozolnym trudzie... Ze śniegów, szczyt pierścienia wieńczących, spływające potoki ginęły tutaj bez śladu wśród głazów, tak że pragnienie coraz dotkliwsze nękało wstępujących ludzi. Padali już prawie ze znużenia, ale żaden nie śmiał nawet zażądać odpoczynku: wszystkie oczy patrzyły jeno na Zwycięzcę, kroczącego na czele gromady, — dopóki on szedł, nikt się zatrzymać nie chciał.
Marek zarządzał częste postoje, ale bawił na nich krótko, chcąc się co rychlej wydostać nad piargi, gdzieby mógł znaleść cieknącą po skale wodę. Lecz pola, okruchem skalnym zasypane, przeciągać się zdawały w nieskończoność... Po usypisku z głazów ogromnych jak domy, między którymi były tak wielkie szczeliny, że jeno dzięki małej wadze ciał na Księżycu wojownicy przesadzać je zdołali, przyszła kolej na piargi jeszcze uciążliwsze, drobne i ruchome, które usuwały się za każdym krokiem z pod nóg, ciągnąc ludzi wstecz za sobą. Wzięto się tedy nieco w bok ku sterczącej grzędzie kamiennej.
Popękana była i niepewna przez mnóstwo luźnych głazów ruchomych, zwodniczo w calec wciśniętych. Nogi tu już nie wystarczały; trzeba się było uciekać do pomocy rąk.
W pewnej chwili zdawało się idącym na przedzie, że widzą szernów w pobliżu, ale wnet pokazało się, że była to tylko złuda. Zwierz jakiś górski przemknął między kamieniami i przepadł z oczu... Gorączkowe zwidzenia poczęły nachodzić ludzi, wyczerpanych pragnieniem i trudem. Sił ubywało.
W jednem miejscu, gdzie trzeba się było na drugą stronę grzędy przerzucić, aby ominąć gładkie krzesanice, jeden z żołnierzy zatoczył się i runął w przepaść. Idący za nim stanęli nagle. Niektórym poczęły drżeć nogi, a palce rąk, kurczowo w szczeliny kamienia wciśnięte, zwierały się coraz mocniej, tracąc już czucie. Poczęto się oglądać za siebie i przysiadać, ile miejsce na to pozwalało. Nastała chwila przygnębiającego milczenia, — naraz ktoś jęknął, w innej stronie odpowiedziało mu westchnienie spazmatyczne... Dał się słyszeć łoskot drugiego ciała spadającego. Tym razem żołnierz jakiś skoczył sam w przepaść, głową w dół, z rozłożonemi rękoma...
Chwila jeszcze...
Wtem na przodzie, wśród garstki z kilku śmielszych i zręczniejszych złożonej, którzy nie spostrzegli upadku dwóch towarzyszów, pnąc się całym wysiłkiem w górę, rozległ się zbawczy okrzyk:
— Woda! woda!
Zapomniano o wszystkiem, — rzucono się naprzód w szalonym pośpiechu. Ludzie, przed chwilą już ubezwładnieni, pięli się teraz z niepojętą zręcznością po zębatej i stromej grani, — osłabli nowych sit skądeś dobywali. Zaczęto wykrzykiwać radośnie i prześcigać się wzajemnie.
Grzęda kończyła się tutaj tępo, przyparta do szerokiej i obszernej półki, w wielkiej części trawą porosłej i przerzniętej głębokim żlebikiem, na którego dnie szemrał potok, w piargach poniżej ginący.
Marek patrzył, jak ludzie cisną się, chwytając wodę rękoma, ustami, w czapki i blaszanki — jak kto mógł i zdołał. Napad szernów w tej chwili mógłby być zgubny po prostu, ale na szczęście żadnej żywej duszy nie było naokół... Mimo to zrozumiał Zwycięzca, że w ten sposób dalej posuwać się nie może, jeżeli nie chce stracić ludzi tych i siebie. To też kiedy ugaszono pierwsze pragnienie, nakazał rozłożyć się wojownikom na spoczynek, a sam, dobrawszy sobie kilku co najśmielszych ludzi i morca Nuzara do towarzystwa, ruszył w górę, ażeby wyszukać najlepsze przejście na grań — a nadto, stanąwszy tam, przekonać się, czy wwodzić na nią żołnierzy warto, to jest, czy we wnętrzu pierścienia kryje się istotnie osada szernów...
Chciał i Jeret iść z nim razem, ale on kazał mu zostać z wojskiem i baczyć, aby ich z nagła nie napadnięto.
Wchodzenie wzwyż było istotnie nader mozolne. Marek, myśląc ciągle, że trzeba mu się będzie tędy przedzierać z całą gromadą zbrojnych i objuczonych ludzi, wyszukiwał i wybierał przejścia co najłatwiejsze, co pociągało za sobą znaczną stratę czasu... Mijały godziny długie; słońce skryte za bystry zrąb skalny — szli bowiem po stoku północnym — przechyliło się na zachód i spojrzawszy wędrownikom w twarz z lewej strony, prażyć ich zaczęło złotawymi już promieniami... Trudności przejścia zwiększały się z każdym niemal krokiem. Przerzucać się musieli na półki bystre, pośród krzesanic nad przepaściami zwieszone, i drzeć się nieraz w górę kominami, pełnymi zapartych głazów, które pochód znacznie utrudniały... Znaczono za sobą drogę, ustawiając małe kopce z kamieni w miejscach widocznych, na wystających cyplach skalnych lub skąpych trawnikach.
Nie doszli dotychczas do linji wiecznego śniegu. Charakter skały zmuszał ich do potężnego trawersu ku wschodowi, z małem tylko wznoszeniem się w górę. Krążyli tędy popod granicą śniegu, przecinając tylko zasłane nim żleby, które jednakowoż zbyt bystre były i z góry obcięte, ażeby mogły służyć za prostą drogę wzwyż.
Wreszcie natrafiono na żleb, nie szerszy wprawdzie od innych, ale znacznie mniej stromy i pnący się w górę bez przerwy aż do szerokiej śnieżnej przełęczy. Nadto zastanowiły Marka na śniegu jakieś ślady. Były to jak gdyby odciski palczastych nóg szernów i bruzdy, wydarte snadź przez ciężkie, wciągane tędy przedmioty.
Teraz nie wątpił już Zwycięzca, że znalazł drogę właściwą i że we wnętrzu górskiego pierścienia spotka szernów istotnie.
Nie było celu odbywać dalszej drogi samotnie i tracić czas na to niepotrzebnie. Zatrzymawszy tedy tylko Nuzara przy sobie, odesłał resztę ludzi z powrotem, aby cały oddział sprowadzili znajomem już sobie przejściem.
Nastały długie godziny oczekiwania, więcej jeszcze męczące, niż wspinanie się w górę. Nuzar zwinął się w kłębek pod jakimś głazem, jak gdyby zwierzę, i spał na śniegu; Zwycięzcę poczęły w samotności dręczyć różne myśli i obawy. Żałował już, że nie poszedł sam po towarzyszów, — wysłańcy mogli przeoczyć kopce, dość rzadko stawiane, i nie trafić na właściwe miejsce... Bał się nadto, czy bez jego pomocy i towarzystwa ludzie zdołają pokonać trudności przejścia, — czy przy jakim nieuchronnym wypadku nie wybuchnie znów popłoch, czy nie ogarnie ich zaraźliwem tchnieniem straszliwa górska choroba na widok skał niedostępnych i zionących zewsząd przepaści?
Wreszcie pomyślał także o niebezpieczeństwie ze strony szernów, o którem w ciągłym trudzie wstępowania zapomniał był zupełnie. Wszakże każdej chwili mogli oni wypaść z zasadzki i zniweczyć doszczętnie szczupły zastęp poprostu strącanymi z góry kamieniami!
Czuł, że na tę myśl przerażenie dławi mu dech w gardle. Zrozumiał teraz dopiero, jak szaleńczo i lekkomyślnie zapuścił się w turnie z garstką oddanych sobie i wierzących w niego niezłomnie ludzi.
Spojrzał na śpiącego Nuzara i zawahał się, jakby go chciał obudzić... Ale wnet porzucił ten zamiar jako śmieszny i niepotrzebny. W czemże mógł mu teraz być pomocny ten morzec o mózgu na wpół zwierzęcym?
Niepokój jednak nurtował go coraz większy, nie pozwalaląc[1] mu usiedzieć na miejscu. Wstał i ruszył sam powrotną drogą na grzędę, ograniczającą żleb od zachodu. Gdy stanął na niej, wyszedłszy z cienia, słońce oblało go żywe. Przymrużył oczy pod blask i począł się pilnie rozglądać wkoło. Badał przez szkła każdy cypel skalny, każdy załom i szczelinę, ale nie dojrzał niczego oprócz głazu i kamienia.
Snadź szernowie, zbyt ufając niedostępności skał, nie pomyśleli nawet o potrzebie zasadzki... Prawdopodobnie nie wierzyli, aby się Zwycięzca na to szalone przejście odważył, a tem mniej, aby znalazł jedyną może ludzkim nogom dostępną drogę na szczyt.
Odetchnął swobodniej. Z tej strony przynajmniej nie groziło mu niebezpieczeństwo na razie.
Miał już schodzić w dół, aby iść naprzeciw swego zastępu, ale naraz ogarnęło go nieprzemożone lenistwo. Rozciągnął się na skale w słońcu z myślą, że chwilę jeno krótką odpocznie, zaledwie jednak głowę na złożonych ręku położył, sen go zmorzył słodki i głęboki...
Po jakimś czasie zbudziło go lekkie dotknięcie. Otworzył z trudem rozespane oczy. Nuzar siedział przy nim i wskazywał ręką w dół.
— Idą, panie, — rzekł.
Marek zerwał się na równe nogi.
— Szernowie?
— Nie. Twoi ludzie idą, Zwycięzco.
Napróżno jednak patrzył Marek w wskazaną stronę. Bystre oczy morca dostrzegły, czego on przez szkła nawet nie mógł wyśledzić. Przypuszczał już, że się Nuzar pomylił, gdy doleciał go wreszcie ledwo dosłyszalny gwar zmieszanych głosów. Spostrzeżono go snadź z dołu, stojącego na wyniosłej grzędzie na tle białych śniegów, i podniesiono okrzyk powitalny. Jakoż dostrzegł wreszcie drobne, poruszające się mrowie pośród głazów. Jego ludzie zbliżali się istotnie.
Za kilka godzin ruszono razem w górę. Co silniejsi szli przodem, rąbiąc na zmianę szerokie stopnie w śniegu, w które wstępowali idący za nimi, tak się z wolna ku przełęczy posuwając żlebem, bystrzejszym miejscami, niż się początkowo z dołu patrzącym wydało. Droga była uciążliwa i zawrotna. Słabszych i skłonniejszych do górskiej choroby powiązano długiemi linami, zabezpieczając ich w ten sposób od upadku. Nadto Marek zakazał zbrojnym surowo oglądać się poza siebie. Szli zatem naprzód w milczeniu, bojąc się krzykiem lub pieśnią ostrzec szernów przedwcześnie — wszyscy w błękitne niebo nad białym śniegiem przełęczy wpatrzeni...
Nieraz zdawało się naprzód idącym, że już tylko kroków kilkadziesiąt od siodła ich dzieli, że niewielkiego jeszcze tylko potrzeba wysiłku, aby osiągnąć cel upragniony — i rąbali śnieg coraz twardszy z niecierpliwym pośpiechem, — ale wkrótce nadzieja okazywała się złudną; siodło, które za grzbiet najwyższy już mieli, było tylko progiem, poza którym rozciągała się znowu ku górze pochyła, lśniąca płaszczyzna... Więc ręce znużone im mdlały, a w oczach blaskiem oślepłych śnieg nagle czerniał i zdawał się falować jak morze... Marek wtedy stawał sam na przedzie i powtarzając gromko rozkaz: Nie patrzyć! nie patrzyć w dół! — wiódł upadających ze znużenia, wolą jego zahypnotyzowanych, wciąż wyżej i wyżej.
Właściwy żleb już się zakończył, rozlany w górze w obszerne, nieco wklęsłe pole śnieżne. Rąbanie stopni na niezbyt pochyłej płaszczyźnie było już zbyteczne, to też łańcuch idących rozsypał się wnet szerokim półkolem. Każdy szukał sobie tu drogi sam, jak mógł i umiał.
I naraz stała się rzecz dziwna. Przed oczyma żołnierzy, tylekroć zawiedzionych w nadziei, że szczytu już dochodzą, nagle w najmniej spodziewanej chwili otworzył się widok do wnętrza tego olbrzymiego kotła w pośrodku górskiego pierścienia, a idący za nimi nie zdawali sobie jeszcze sprawy, że towarzysze ich już najwyższe wzniesienie w przełęczy osiągnęli... Dobiegali ich tedy małemi grupami i stawali z kolei sami w podziwie wobec tego widoku, nawet dla ich księżycowych oczu nadzwyczajnego.
Z niezmiernej wysoczyzny patrzyli na ogromną dolinę okrągłą, otoczoną ze wszech stron potężnym wałem górskim o lodowych szczytach. Dolina lśniła się cala przepyszną zielenią, od której odcinały się ciemniejsze oka pawie licznych stawów. Małe wyniosłości, jak gdyby kopce zielone, rozsiane były zrzadka po dnie kotliny, wspinającej się łagodnemi piętrami ku lesistym zboczom gór. Na piętrach owych i na wzniesieniach, a także u brzegów niektórych stawów bieliły się małe osady, rozległymi sadami otoczone. Ale w pośrodku doliny sterczał mniej więcej do połowy wysokości okólnego wału górskiego potężny, tępo ścięty stożek, dźwigający na szczycie obronne i wielkie miasto, najeżone setką wież i dziwnych budowli strzelistych.
Cień południowo-zachodniego grzbietu pierścienia zaścielał już większą część doliny, kryjąc w szafirowej cigęzi pogasłe stawy, i otulał podnóże stożka, pełzając wolno wzwyż ku bramom miasta, które paliło się całe złote i purpurowe w blaskach chylącego się na widnokręgu słońca...
Marek stał długo i patrzył oniemiały na ten cudownie piękny i cichy kraj, który — nim słońce zgaśnie — on miał zamienić na widownię walki, najkrwawszej może, jaka dotychczas na Księżycu była stoczona, — gdy nareszcie wyrwały go z zadumy głosy żołnierzy, urywane i świętym jakimś tchnące lękiem.
Obejrzał się. Ludzie jego stali od tajemniczej krainy szernów odwróceni i z podziwem pokazywali sobie jakąś rzecz nadzwyczajną na dalekim południowym horyzoncie. Ponad krainą, jak gdyby morze falami, tak w nieskończoność gdzieś idącemi górami zwełnioną, wgryzał się w ostrą piłę najdalszych szczytów obłok jakiś nikły i białawy, kolisto górą sklepiony i dziwnie odmienny...
Przez długi czas nie mógł sobie Marek zdać sprawy z tego zjawiska, aż nagle — usta mu zadrgały... Tak! wszakże znajduje się już w pobliżu bieguna południowego i w tej wysokości!... Tak, tak! ten skrawek znikomy, ten wązki sierp biały, w dole zębatym od gór widnokręgiem poszczerbiony!...
Ziemia! Ziemia! — poczęto tymczasem już głośno wołać pośród żołnierzy.
Niektórzy padali twarzą na śnieg, inni wznosili ręce i trwali tak, pełni zachwytu, nie mogąc zrozumieć, jak gwiazda, z innego krańca księżycowego globu dla nich widoczna, tutaj zjawia się znowu przed ich oczyma!
— Ziemia idzie za Zwycięzcą! — szepnął ktoś zbladłemi usty.
— Ziemia przyszła patrzeć na szernów pogrom ostateczny.
Jeret rozłożył ręce szeroko:
— Ziemia jest wszędzie! — zawołał. — Oczy ludzkie widzą ją na jednem miejscu i nieruchomą, ale ona okrąża tarczę Księżyca i pilnuje granic Wielkiej Pustyni.
— Ziemia jest wszędzie! — zakrzyknięto chórem.
I wnet Ludzie padać poczęli na twarz przed Zwycięzcą sławiąc go, świętego Ziemi wysłańca.
A on stał nieporuszony, zapomniawszy w tej chwili o szernach i korzącym się u stóp jego ludzie, i patrzył na białą zjawę ojczyzny swojej skróś nieba — poraz pierwszy wilgotnemi oczyma...






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pozwalając.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.