Zwycięzca (powieść)/Część pierwsza/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Zwycięzca
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Kraków — Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.


Ihezal, przytulona do stóp alabastrowej kolumny, nie mogła wyrozumieć słów, któremi Malahuda witał Zwycięzcę, ale słyszała dźwięk jego głosu i pojęła, że mówił rzeczy ważne i uroczyste. Z ukrycia swego patrzyła przez cały czas na dziadka, na płaszcz jego czarny i wysoki kołpak arcykapłański, które jej zasłaniały poniżej stojącego przybysza z dalekiej gwiazdy. Złorzeczyła w duchu temu szerokiemu płaszczowi i powitaniu, w nieskończoność się przeciągającemu, drżąc z niecierpliwości, aby ujrzeć co prędzej twarz tego oczekiwanego, a nie śmiała w dziwnym jakimś lęku wyjść z kryjówki lub chociażby ruszyć się z miejsca. Wytężała wzrok, jakby przebić chciała nim stojącą między nią a Zwycięzcą postać arcykapłana, gdy on jednakże zrobił ruch, mogący jej widok odsłonić, przymykała mimowoli oczy, przyciskając jednocześnie dłońmi łopotające w piersi serce...
— Teraz go ujrzę! — myślała widząc, że Malahuda usuwa się nieco na bok, i zawarła znów szczelnie powieki.
Jakieś wewnętrzne znużenie ogarnęło ją: odwróciła twarz w głąb świątyni i poczęła patrzeć bezmyślnie na złoty znak Przyjścia na przedzie kazalnicy.
Zdawało jej się, że jest jeszcze to, co było...
...Oto arcykapłan Malahuda stoi na kazalnicy i prawi, a ona — dzieweczka nieletnia, w barwnym tłumie ludu ukryta, słucha tej przedziwnej powieści czy bajki...
»Z dalekiej gwiazdy, świecącej nad pustyniami, przyszli Ludzie onego czasu...
»I stamtąd przyjdzie, gdy czas się dopełni, Zwycięzca jasny i promienny...
»Dzień nastanie wtedy na Księżycu wieczny i szczęście...«
Słońce wpada do świątyni przez kolorowe szyby i drży na ciemnych, malowanych ścianach, drży na głowach zasłuchanego ludu — złote, jak ta bajka wyśniona:
»Z dalekiej gwiazdy, świecącej nad pustyniami...«
A jak On będzie wyglądał? Czy oczy jego będą błękitne? czy włos będzie złoty i długi? A gdy usta otworzy, młode i purpurowe, jaki głos z nich wypadnie? co za wezwanie? jakie błogosławieństwo?
Pójdzie przez księżycowe góry i doliny — aż po ostatnie wszystkich krajów końce, — od pustyni aż do sinego morza jasny jak słońce, uśmiechniony jak zorza...
Drgnęła. Wszakże On jest tutaj! o krok — w pobliżu. Gwałtownym ruchem zwróciła się ku drzwiom. Oto dziadek jej zdejmuje złoty kołpak z głowy i rzuca na kamienną posadzkę; widzi, jak Elem schylił się po niego skwapliwie, nie wiedzieć dlaczego śledzi pilnie ruchy jego białych rąk, goniących po schodach toczącą się czapkę... A potem...
Usłyszała krzyk i przelękła się, spostrzegłszy, że jest jej własny. Na skórę szerna rozpostartą, na stopień najwyższy wstąpił i uderzył ją w oczy nadludzkiem swojem zjawiskiem.
— On, on...! — szeptała, nie mogąc wzroku oderwać od tej olbrzymiej, jasnej postaci, górującej tak ponad tłumem księżycowym, jak wyniosły krater Otamora góruje nad okolicznemi wzgórzami. Lęk, miotający nią jeszcze przed chwilą, zniknął nagle — czuła tylko jakieś straszne i rozkoszne razem unicestwienie i spokój, spokój nagłą cichą falą skądś spływający...
— Tak. To On, — mówiło w niej coś z głębokiem i dziwnie pewnem przeświadczeniem.
— Przyszedł.
Wobec tego wydało jej się wszystko inne mało ważnem i nic nie znaczącem. Patrzyła z jakimś obojętnym uśmiechem na Malahudę, zstępującego z odkrytą głową ze stopni, na Elema w arcykapłańską czapkę ubranego, na tłum cisnący się około nóg Zwycięzcy.
— Około Jego nóg...
I uśmiechała się jeszcze, chociaż nagła burza powstającej walki u bram miasta zwiała w mgnieniu oka tłum ze stopni świątyni, — uśmiechała się, patrząc, jak Zwycięzca biegł, niby młody jasny bóg, w stronę dymów i strzelających z nich ogni, nawołując mężów i zbrojnych, cofających się w pierwszej chwili pod natarciem. Kiedy jej znikł z oczu, patrzyła jeszcze za nim zaczarowanemi źrenicami z tym samem spokojnym uśmiechem na ustach.
Do świątyni zaczęły wpadać tłumnie kobiety, szukając tutaj wedle zwyczaju schronienia przed niebezpieczeństwem. Biegły z krzykiem i narzekaniem, niektóre w lęku okropnym, obłąkane wprost z przerażenia. Ostry zapach dymu i spalenizny wpadał za niemi przez drzwi rozwarte.
Ihezal — nieruchoma — patrzyła na nie ze zdumieniem, jakby nie rozumiejąc, co krzyczą i czego się boją, kiedy On jest pośród ludu...
On!...
Jedna, widząc wnuczkę starego kapłana tak we drzwiach stojącą, szarpnęła ją za rękaw szeroki, mówiąc coś szybko i popędliwie, czego ona zgoła nie rozumiała. Inne wołały ją także, ciągnąc w mroczną głąb świątyni, ale ona uwolniła się z ich rąk i wyszła owszem przed bramę. Plac był pusty zupełnie; na stopniach leżał stratowany płaszcz ze skóry szerna, porozgniatanych pereł i korali pełny...
Ihezal podjęła go i narzuciwszy sobie na ramiona, weszła napowrót do świątyni. Kobiety pokryły się w dalszych krużgankach, a częścią w otwartym dzisiaj skarbcu podziemnym; w wielkiej hali nie było nikogo. Dziewczyna przeszła przez nią, a minąwszy kazalnicę, zwróciła się na lewo, kędy schody kręte, owijające się wężem dookoła filaru, wiodły na szczyt wyniosłego dachu.
Szła z wolna, coraz bliższa malowanego sklepienia — i nie myśląc o niczem innem, uśmiechała się cicho, że jej niknie w dole mozaikowa posadzka, a rosną natomiast coraz bliższe kwiaty i postacie u góry.
Za każdym razem, gdy się znalazła na wysokości którego z okien, uderzała na nią zmieszana fala zgiełku, od strony toczącej się walki bijąca, ona jednak nie zwracała na to uwagi, ciesząc się tylko jak dziecko, że jest coraz wyżej i wyżej...
Ocknęła się dopiero stanąwszy na dachu, kiedy wionął jej w oczy rzeźwy wiatr od morza. W pierwszej chwili nie wiedziała prawie, jak się tutaj dostała na tę górującą nad miastem i okolicą wysoczyznę. Spostrzegła teraz dopiero świadomie, że podeptany płaszcz ma na ramionach, i rzuciła go z nagłym obrzydzeniem precz od siebie. Jakiś spazm niespodziewany i gwałtowny ścisnął ją za gardło: powstrzymywała się przemocą, aby nie płakać, chociaż nie wiedziała, o co chce płakać i czemu się od płaczu powstrzymuje...
Morze huczało szeroko, pod blask słońca złote i ruchliwe. Fale, w miarę jak zbliżały się ku brzegowi, dostawały białych grzyw i rzucały się na piasek z głuchym łoskotem, rozlewając się po nim srebrnymi kręgami. Gnał je wicher, powstały kędyś daleko na środku wód, pod leniwie wschodzącym słońcem, hen — poza wyspą, widną zdala, którą nazywano Cmentarną, gdyż według podania pochowane tam były szczątki pierwszych ludzi, z Ziemi na Księżyc ze Starym Człowiekiem przybyłych. Ihezal, tyłem o kamienną balustradę dachu oparta, patrzyła na słońce i na wyspę, widoczną stąd jak czarno-sina plama na srebrzystej roztoczy.
Dziwny był ten wiatr i ten łoskot morza nieustanny przy jasnem słońcu na pogodnym niebie, które, dość wysoko już wzniesione, lało żar na twarz jej, słonym powiewem wichru smaganą. Wciągała z lubością w pierś ten rzeźwy oddech morza, rozchylając spieczone wargi purpurowe. Pod przymknionemi powiekami, w oczach blaskiem oślepłych, poczęło jej wszystko mącić się i falować: morze wzburzone i złote, niebo i wyspa ta czarna, zdająca się na grzbietach fal lecieć ku niej przyśpieszonym ruchem...
»Z dalekiej gwiazdy, świecącej nad pustyniami przyszli Ludzie onego czasu...« — zadźwięczało jej w uszach wspomnieniem.
Nagle odwróciła się. Wszakże On tam jest i walczy! Jak gdyby teraz dopiero zrozumiawszy nareszcie, po co tutaj wyszła, zerwała się gwałtownie i przebiegła przez platformę ku drugiemu końcowi, skąd widać było miasto i szerokie za niem równiny. Szczęk walki milknął już i dymy opadały zwolna nad przygasającymi zgliszczami.
Szernowie, zwycięzcy w pierwszym ataku, mimo szalone natarcie zmuszeni byli do sromotnej ucieczki. Przyczynił się do tego przedewszystkiem popłoch, który wybuchnął w szeregach oddanych im morców, kiedy zobaczyli walczącego po ludzkiej stronie olbrzyma. W panicznym przestrachu rzucali broń i biegli ukryć się za mur warowny, porzucając panów swych na pastwę losów, niepomni straszliwej i okrutnej kary, jaka ich czeka za to odstępstwo. Własnym siłom pozostawiona garstka szernów walczyła zajadle, — nie mogła jednak podołać przewadze. Unosząc się ciężkim i niedołężnym lotem ponad ludzkimi szeregami, razili je z góry ogniem i strzałami, co chwilę jednak któryś z nich upadał, dosiężony straszliwą bronią palną Zwycięzcy lub dobrze wymierzonym kamieniem procarzy. Nie cofali się jednakże mimo strat do ostatniej chwili, aż skrzydła im mdleć poczęły, wydając ich na pastwę rozwścieczonego tłumu.
Ihezal widziała z góry, jak bliżsi warownego zamku, krzywym, ociężałym lotem zdążać poczęli nagle ku jego wieżom, padając poza ogrodzeniem od ran i znużenia. Ci jednak, którzy zbytnio w głąb ponad ludzką osadę się odbili, nie zdołali już bezpiecznego miejsca dosięgnąć i upadali wśród walczących, na dachy domów lub bruk uliczny, aby znaleść tu natychmiastową i straszną śmierć z ręki przeważających zwycięzców. Łamano im skrzydła i tłuczono członki kamieniami albo rzucano związanych w żar dopalających się domostw. Żaden jednak z torturowanych nie prosił łaski ani zmiłowania, czy to wiedząc, że prośba byłaby daremna, czy też przez bezgraniczną dla rodu ludzkiego pogardę.
Ihezal obojętnym okiem rzuciła na te — naturalne, jak jej się zdawało — końcowe sceny walki i szukała w tłumie Zwycięzcy. Stał opodal, bój już skończywszy, ale jeszcze ze straszną swą bronią w ręku — czujny i uważny, jak z ruchów poznać było można. Rozglądał się wkoło i dawał głosem i ręką jakieś rozkazy. Dziewczyna słów nie mogła dosłyszeć, ale domyślała się łatwo, że idzie o odcięcie powrotu dwom czy trzem szernom, w zamęcie walki nad osadą zagubionym i pragnącym się teraz dostać do warowni. Jeden z nich, nie mogąc już latać ze znużenia, krył się tylko po dachach, przerzucając się na skrzydłach — gdy go wypłoszono — z trudem z jednego na drugi. Inny usiadł na zrębie muru i czekał spokojnie śmierci z ręki Zwycięzcy, który, spostrzegłszy go właśnie, wymierzał ku niemu broń swą zabójczą. Za trzecim goniono z krzykiem i nawoływaniem.
Ten widząc, że odwrót ma odcięty, a nie mogąc się na znużonych skrzydłach wznieść dość wysoko, aby od strzał ludzkich być zabezpieczonym, rzucił się w wolną od wojowników stronę, ku świątyni i morzu — i przepadł gdzieś między domami. Spostrzeżono jego ucieczkę, a w obawie, aby osadę okrążywszy, nie dostał się ponad morzem do zamku, zaczęto go szukać pośpiesznie i zapalczywie.
Zwycięzca, ubiwszy drugiego szerna, wziął też udział w pościgu i biegł ku świątyni, rozglądając się wkoło bystremi oczyma.
Właśnie na niego patrzała Ihezal, czekając z mimowolnem pragnieniem, aby spojrzał w jej stronę, gdy nagle uderzył ją łomot jak gdyby spadającego tuż za nią ciała. Odwróciła się szybko — i krew jej w żyłach zamarła z przerażenia. O kilka kroków za nią leżał na płaskim kamiennym dachu świątyni ścigany szern. Leżał na pozór bezwładnie, — jedno skrzydło zranione i podziurawione w kilku miejscach broczyło żółtawo-zieloną krwią, — na piersiach i nogach miał też szerokie rany od strzał; znać jednak było, że żył: pierś mu dyszała ciężko, a czworo czerwonych i błyszczących oczu wpatrywało się uporczywie w dziewczynę.
Ihezal nie zdołała nawet krzyknąć, zaczarowana tym strasznym wzrokiem. Poznała wielkorządcę Awija po złotych na ramionach i u przegubów stóp obręczach i patrzyła na niego z martwem przerażeniem, z którem łączyła się wzrastająca ciekawość. Potworny i poraniony szern, po raz pierwszy w życiu z blizka widziany, wydał jej się mimo wszystko dziwnie i groźnie pięknym.
Była w nim jakaś moc zła i przewrotność napełniająca trwogą, a wraz i podziwem. Leżał na jednym boku, na złamanym skrzydle, — drugie, czarne i lśniące z granatowymi połyskami, roztoczył szeroko na posadzce. Głowę miał nieco uniesioną i pod słabo fosforyzującem czołem błyszczało czworo okropnych, krwawych oczu...
— Ukryj mnie! — charknął ludzką mową, patrząc wciąż na dziewczynę. W słowach jego nie było prośby, lecz raczej rozkaz nieodparty. Ihezal bezwiednie zbliżyła się o krok ku niemu.
— Ukryj mnie, suko! prędko! — zasyczał znów szern. A ona automatycznym, bezwolnym ruchem zbliżała się wciąż, nie mogąc oczu od płonących źrenic jego oderwać. Naraz, w chwili kiedy już krok ich tylko dzielił, zraniony szern podrzucił się gwałtownie ostatkiem siły i błyskawicznie wysunął z pod skrzydeł straszne białe dłonie.
Z nagłym krzykiem grozy skoczyła w tył, unikając zgubnego uścisku. W tym momencie wróciła jej cała przytomność: chwyciła leżący obok podarty płaszcz arcykapłański i niespodziewanym ruchem zarzuciła go na głowę wrogowi — a potem, nie mając nic innego pod ręką, zaczęła zdzierać z siebie szaty i krępować niemi lepiej spętanego szerna.
Tymczasem biegnący wojownicy ze Zwycięzcą na czele byli już przed bramą świątyni. Usłyszała na schodach łomot ich kroków i głośne nawoływania. Nie zważając na to, że jest prawie naga, rzuciła się ku balustradzie i przechylona — z rozpuszczonymi włosami poczęła krzyczeć:
— Pójdźcie! pójdźcie...
Tchu jej zabrakło; nie zdołała już powiedzieć, że uciekającego wielkorządcę pojmała.
Z jej głosu domyślono się jednak na dole, że szern tam być musi, rzucono się tedy z pośpiechem, aby go ująć.
— Żywcem, żywcem! — wołał Jeret, który wpadł pierwszy. — Zwycięzca kazał brać żywcem!
W mgnieniu oka przywalono Awija kupą zmagających się, ruchliwych ciał. Osłabiony ranami i zaplątany w podartych szatach niewieścich, nie mógł się nawet opierać; biorący go ludzie jednak nie dowierzali tej jego bezwładności, wiedząc o straszliwej broni, jaką szernowie posiadają w swych białych i miękkich dłoniach, które złączone uderzają nieprzyjaciela piorunującym i zabójczym prądem lub — wedle woli — władzę mięśni jego niweczą. Przewalono go tedy na piersi, usiłując ująć każdą dłoń z osobna.
Lewą, z pod zranionego skrzydła, szybko wzięto na powrozy, ale do prawej, którą padając przyległ sobą, trudno się było dostać, nie uwalniając go z pęt zarazem. Po krótkiej naradzie, Jeret rozkazał czterem co najcięższym chłopom klęknąć na plecach obalonego, a sam z pomocą dwóch jeszcze junaków począł mu wyłamywać zdrowe prawe skrzydło, aby wygrzebać dłoń, ukrytą pod nim i pod piersiami.
Szern, milczący dotychczas pogardliwie, szczeknął z bolu i rzucił się w bok gwałtownie, przewracając gniotących go ludzi, upadł jednakowoż natychmiast, zamroczony potężnem uderzeniem pałki w kark. Teraz wydobyto i drugą rękę i wzięto na powróz.
Jeret kopnął leżącego wciąż twarzą na posadzce.
— Wstawaj, gadzie! — krzyknął.
Awij uniósł głowę i łypnął krwawemi oczyma, ale nie ruszył się z miejsca. Tedy po trzech ludzi chwyciło za każdą linę, do przegubów dłoni twardo przywiązaną, i bacząc, aby rąk nie złączył, pociągnięto go ku przodowi dachu, skąd było widać plac, mrowiem ludu zaległy. Tutaj Jeret kazał mu założyć widły pod pachy i dźwignąwszy tak przerzucić przez kamienną balustradę, że zawisł na linach ponad przyczółkiem świątyni.
Poznano z dołu wielkorządcę i podniesiono ogromny krzyk tryumfu. Niedorostki rzucały kamieniami, które jednak nie dosięgały wysoko zawieszonego, — plwano w tę stronę i miotano nienawistne wyzwiska i szyderstwa. Szern nie jęknął nawet. Rozkrzyżowany w powietrzu na przedzie świątyni, z bezwładnie obwisłemi skrzydłami i wygiętemi w tył rękoma, patrzył tylko czworgiem swoich dzikich oczu w tłum z niesłychaną nienawiścią i wzgardą.
Na dach świątyni wszedł Zwycięzca z nieodstępnym Elemem.
— Tu jest, tu jest, panie! — wolał nowy arcykapłan, wiodąc go ku przodowi platformy.
Marek wychylił się, a ujrzawszy szerna, cofnął się z nagłym wstrętem, tak ten widok był potworny i ohydny zarazem.
— Zdjąć go! — zakrzyknął.
Ludzie, trzymający Awija, ściągnęli go, lubo niechętnie, nie śmiać się jednak rozkazowi opierać — i przywiedli na postronkach z rozkrzyżowanemi wciąż rękoma przed Zwycięzcę.
Elemowi zapłonęły oczy.
— Jaką mu śmierć przeznaczasz, panie? — pytał natarczywie, kręcąc się około kolan Markowych. — Możnaby go upiec na rożnie albo, co lepsza, rybom dać zjeść... Ty nie wiesz, panie, jak się to robi? Drze się na nogach mięso na strzępy, aby ryby przywabić, a potem chowa się po pas w wodę...
— Precz! — syknął Marek przez zęby, a potem rozejrzał się wkoło.
— Kto go ujął? — zapytał.
Zaległo głuche milczenie. Ludzie oglądali się jedni na drugich; ci, którzy później przyszli, wskazywali wcześniej przybyłych, aż wreszcie wszystkie oczy zwróciły się na wtuloną w kąt platformy dziewczynę.
— Kto go ujął? — powtórzył Marek.
— Ja.
Wyszła z ciżby i stanęła przed nim. Tak, jak zdarła była ubranie z siebie, aby szerna niem spowić, stała teraz naga do pasa; od białych bioder tylko spływała jej do stóp lśniąca i fałdzista fijoletowa szata... Marek spojrzał na nią, a ją nagle krwawy oblał rumieniec. Mimowolnym ruchem ściągnęła na pierś rozsypane po barkach włosy, jakby ukryć się w nich pragnąc...
— Ty? — szepnął ze zdumieniem — ty?!
— Wnuczka Malahudy! — szemrano poznawszy ją w tłumie. — Arcykapłana starego ostatnia latorośl!
Ona stała tymczasem, patrząc w oczy Zwycięzcy, ze skrępowanym szernem u nóg prawie — i czuła, że pod jego wzrokiem wszystkie siły ją opuszczają. Krew ze zbielałych warg uciekła jej gdzieś do piersi i drgała ckliwymi ciarkami w tętnicach; nogi nagle zesłabłe już się uginały... Wysiliła jeszcze wszystką wolę, aby nie upaść...
Naraz uczuła, że ktoś ją obejmuje ramieniem.
— To moja narzeczona, — rzekł Jeret podtrzymując słaniającą się.
Żachnęła się i wyrwała z jego objęć z nagle odzyskaną mocą.
— Nieprawda! — krzyknęła — nieprawda!
I złożywszy na piersi ręce, wołała szybko, jakby z najcięższego jakiegoś zarzutu chcąc się oczyścić:
— Ty nie słuchaj tego, panie, bo to nieprawda! Może... niegdyś... istotnie... ale teraz...
Zamilkła nagle.
— Teraz? — zapytał Marek, zdumiony tą całą sceną.
— Teraz — dokończyła, drżący głos mimowolnie zniżając, — teraz ty jeden panem moim jesteś, Zwycięzco, z dalekiej gwiazdy przybyły, którego imię niech będzie błogosławione po wszystkie wieki wieków!
Mówiąc to, osunęła się na kolana i przypadła czołem do jego stóp, zsypując na nie pochyleniem głowy płynne i jaśniejące złoto swych włosów.
Tymczasem koło nich szmery jakieś rosły, aż wybuchły nagle burzą zgiełkliwych głosów. Marek, który chciał był właśnie odpowiedzieć klęczącej przed nim dziewczynie, wzniósł głowę i pojrzał dokoła pytającym wzrokiem, nie mogąc ze zmieszanych słów i wykrzyków dobrze wyrozumieć, o co idzie.
— Panie! — ozwał się Elem, — lud żąda śmierci Ihezal, wnuczki Malahudy...
Marek uczuł, jak dziewczyna w nagłym lęku przylgnęła piersią do jego kolan.
— Co? — rzekł — co? Czem zawiniła!?
Nikt nie odpowiadał. Nagła cisza zapadła, a wszystkie twarze posępne i milczące patrzyły z bezlitosnym wyrokiem w oczach na złotowłosą dziewczynę. Marek spojrzał na Jereta, który — sam byłego arcykapłana krewny — mienił się być przed chwilą jej narzeczonym. Młody wojownik brwi miał zmarszczone i kąsał usta, nie odzywał się jednak ani słowem protestu.
— Musi umrzeć, — wyrzekł wreszcie Elem.
— Musi umrzeć! — krzyknięto naraz ze wszystkich stron.
— Czego wy chcecie od niej? co zawiniła? — powtórzył Marek, kładąc obronnym ruchem dłoń na jej włosach.
— Nic nie zawiniła, — rzekł Elem, — ale umrzeć musi. Była sam na sam z szernem, — tu wskazał charczącego w powrozach Awija, — samowtór z nim była, więc musi umrzeć.
— Ależ ona go ujęła! — krzyknął Marek.
— Tak, lecz czyniąc to, była z nim sama tutaj i dlatego musi umrzeć w piasku zakopana. Takie jest prawo.
— Takie jest prawo! musi umrzeć! — zawołano zewsząd.
Zwycięzca zapłonął nagłym gniewem:
— Pluję na prawa wasze! Ja tu dziś prawa stanowię, odkąd uznaliście mnie panem! Będzie żyła, bo ja chcę tego!
Elem zgiął się w pokorze.
— Ty możesz wszystko. Zwycięzco, ale nie zechcesz sam chcieć tego, czego my nie chcemy, aby z krwi naszej dzieci szernom się rodziły!
Ihezal zerwała się gwałtownie.
— Ja czysta jestem! — krzyknęła z płonącemi oczyma, twarzą do tłumu zwrócona; — słyszycie, czysta! Kto śmie...
Łkanie zdławiło jej dalsze słowa w gardle. Zakryła oczy i padając znów do kolan Markowych, powtórzyła cichym i błagalnym głosem:
— Czysta jestem... Daj na śmierć, Zwycięzco, ale wierz, żem czysta...
Marek schylił się i wziął płaczącą, jak dziecko na ręce.
— Jest pod moją opieką! słyszycie? — rzekł. — Nikt jej nie tknie. Ja sam biorę na siebie odpowiedzialność za nią!
Szmer przeszedł między zgromadzonymi, ale nikt nie śmiał się sprzeciwić. Marek zaś dodał jeszcze, zwracając się ku Elemowi:
— A przede mną ty za nią odpowiadasz! Jeśli włos jej z głowy spadnie, to ciebie żywcem w piasku każę zakopać!
Mówił twardym, rozkazującym tonem, do którego przywykł już nadspodziewanie w tym krótkim, wśród księżycowych ludzi spędzonym, czasie.
Elem schylił się w milczeniu.
— A z szernem co każesz zrobić, panie? — zapytał po chwili.
— Będzie żyw tymczasem. Umieścić go w pewnem i dobrem schowaniu. A teraz idźcie stąd wszyscy i zostawcie mnie samym.
Platforma opróżniała się szybko. Awija zwleczono na powrozach krętymi schodami i na rozkaz Elema przykuto z rozkrzyżowanemi rękoma, sznury zastępując łańcuchami, w podziemnym skarbcu świątyni, która odtąd miała być mieszkaniem Zwycięzcy, jako jedyny, wzrostowi jego odpowiadający gmach w całej osadzie.
Na dachu pozostała z Markiem tylko Ihezal i ociągający się z odejściem Jeret.
Zwycięzca spojrzał na niego pytająco.
— Panie, — rzekł młodzian, — ona miała być moją żoną...
— A chciałeś jej śmierci!
— Nie. Nie chciałem ja. Tylko takie jest prawo.
— Było.
— Tem lepiej dla niej, że — było. Jednak i dziś żaden człowiek nie weźmie kobiety, skażonej dotknięciem szerna.
— Nie wierzysz, że jest czysta?
— Chcę wierzyć i wierzę, kiedy ty to mówisz, Zwycięzco, z gwiazd ku radości oczu naszych zesłany! Ale jeśli tak, prośbę mam do ciebie, ja — który psem twoim jestem i służyć ci będę, jako zechcesz. Nie odbieraj ty mi jej, panie! Ja ją kocham.
Marek zaśmiał się swobodnym, ziemskim swoim śmiechem.
— Nawet dzieckiem będąc, nie bawiłem się lalkami! Cóż-bym ja z nią robił?
Ihezal, obojętnie dotychczas słuchająca rozmowy, wzniosła naraz oczy na niego.
Zadrgało w nich jakieś bolesne pytanie, jednakże nie powiedziała nic; zacięła tylko usta i patrzyła na dalekie morze... Marek spojrzał na nią i raz pierwszy przyszło mu na myśl, że jest prawie naga. Sprawiło mu to nieokreśloną przykrość, że Jeret patrzy tak na nią. Zdjął czerwoną szeroką chustkę, którą miał zawiązaną na szyi i narzucił ją na drobne ramiona dziewczęcia. Nie poruszyła się wcale ani nawet wzrokiem mu nie podziękowała.
— O czem myślisz? — rzekł Zwycięzca nieco opryskliwie, zwracając się ku zapatrzonemu w dziewczynę Jeretowi.
Uśmiechnął się.
— Myślę, panie, że gdyby nie ty, byłbym stracił całe szczęście życia swojego. Bo anibym śmiał ani mógł opierać się prawu — i ciało Ihezal żarłby już piasek w tej chwili...
Patrzył na dziewczynę płonącemi oczyma, nie śmiejąc się jednak zbliżyć do niej, czy to ze względu na obecność Zwycięzcy, czy też nieruchomą i zadumaną postawą jej powstrzymany.
— A ty, — zapytał Marek, — ty o czym myślisz teraz?
Wzniosła na niego smutne, ale jasne i spokojne oczy.
— Śni mi się powieść dawna, spisana w księgach, ukrytych w skarbcu świątyni... Śni mi się błogosławiona prorokini Ada, która — nie znając męża — służyła niegdyś Staremu Człowiekowi, — a kiedy na Ziemię powracał, odprowadziła go aż po krańce Wielkiej Pustyni i tam już życia dokonała, patrząc w daleką gwiazdę...
Zwycięzca roześmiał się nieco wymuszenie.
— Ja jestem »Młody Człowiek«, — rzekł, — i kiedy będę wracał na Ziemię, wezmę cię z sobą... Wezmę was oboje, — poprawił się, wskazując na Jereta, — tam będziecie szczęśliwi...
Ihezal uśmiechnęła się lekko, nie odwracając już oczu od wielkiego sinego morza.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.